książki / WIELKI KANION

Mer Betlejem

Darek Foks

Fragmenty książki Mer Betlejemp Darka Foksa, wydanej w Biurze Literackim 26 kwietnia 2003 roku.

Biuro Literackie

„Wra­że­nie robi­ło na mnie jed­nak to, że do tej miej­sco­wo­ści, któ­ra pogrą­ża­ła mnie w coraz więk­szym smut­ku, pro­wa­dzi­ła osob­na kolej, posia­da­ją­ca rów­nież wago­ny dru­giej kla­sy, a nie tyl­ko trze­ciej. Zapew­nia­łem sam sie­bie, że mia­stecz­ko to musi jed­nak mieć jakieś zna­cze­nie, cze­go, jeśli patrzeć powierz­chow­nie, nie widać”.
Tho­mas Bern­hard, Dziec­ko (Prze­ło­ży­ła Sła­wa Lisiec­ka)

Pociąg roz­ci­nał powie­trze na dwie nie­rów­ne czę­ści, więc wyraź­nie zno­si­ło mnie na pasa­żer­kę, któ­ra sie­dzia­ła obok.

Regu­lar­nie zno­si mnie na co faj­niej­sze pasa­żer­ki od cza­su, kie­dy skoń­czy­łem z pisa­niem i zaczą­łem jeź­dzić pocią­ga­mi.

Znie­sio­ny, roz­my­śla­łem o Betle­jem, do któ­re­go jecha­łem pocią­giem pospiesz­nym, gdyż popro­sił mnie o to przy­ja­ciel ze szkol­nej ławy.

W Betle­jem Dol­nym uro­dzo­ny, mia­łem o czym roz­my­ślać. W Betle­jem Gór­nym wycho­wa­ny, tym bar­dziej mia­łem o czym roz­my­ślać.

Roz­my­śla­łem o cen­trum, bo Betle­jem mia­ło tak­że cen­trum.

Jesz­cze zanim skoń­czy­łem z pisa­niem i zaczą­łem jeź­dzić pocią­ga­mi, spo­ro cza­su spę­dza­łem na roz­my­śla­niach o cen­trach, więc tym razem szło mi już cał­kiem nie­źle, bo skoń­czy­łem z pisa­niem i zaczą­łem jeź­dzić pocią­ga­mi, spo­ro cza­su spę­dza­jąc na roz­my­śla­niach o cen­trach.

Ta podróż zaczę­ła mi przy­po­mi­nać inną, z Kra­ko­wa do Lwo­wa, któ­rą opi­sa­łem kie­dyś, jesz­cze jako miesz­ka­niec Orlan­do koło Gdy­ni.

Szło to tak.

Ani sta­tecz­ny, ani pulch­ny, za to uro­dzo­ny i wycho­wa­ny w Orlan­do koło Gdy­ni, sze­dłem uli­ca­mi prze­bu­do­wa­ne­go napręd­ce Kra­ko­wa, nio­sąc sie­dem czer­wo­nych pude­łek z piz­zą, sym­bo­licz­ne piwo jasne żywiec­kie i pacz­kę papie­ro­sów bez fil­tra, któ­re nadal palę, bo zado­mo­wi­ły się na tutej­szym ryn­ku dzię­ki naszej agen­cji, a ich nie­ziem­ski smak pomyśl­nie prze­szedł pró­bę cza­su środ­ko­wo­eu­ro­pej­skie­go.

Zoba­czy­łem krzy­żyk na pier­siach jed­nej pan­ny, więc się zatrzy­ma­łem. Widy­wa­łem róż­ne krzy­ży­ki na pier­siach róż­nych panien, ale ten spra­wił, że zatrzy­ma­łem się za szyb­ko. Sie­dem czer­wo­nych pude­łek z piz­zą ści­sną­łem odru­cho­wo, bo czer­wo­ne pudeł­ka z piz­zą ści­skam odru­cho­wo od dziec­ka. Sym­bo­licz­ne piwo jasne żywiec­kie pie­ni­ło się przez chwi­lę na kra­kow­skim bru­ku nowe­go typu. Pacz­kę papie­ro­sów bez fil­tra, któ­re nadal palę, bo zado­mo­wi­ły się na tutej­szym ryn­ku dzię­ki naszej agen­cji, a ich nie­ziem­ski smak pomyśl­nie prze­szedł pró­bę cza­su środ­ko­wo­eu­ro­pej­skie­go, pod­nio­sła pan­na z krzy­ży­kiem na pier­siach.

Zbli­ży­ła się i poda­ła mi papie­ro­sy.

- Nigdy bym takich nie zapa­li­ła, bo są za moc­ne – powie­dzia­ła – ale wyglą­da­ją nie naj­go­rzej.

Wpa­tru­jąc się w efekt pół­to­ra­rocz­nej pra­cy nasze­go gra­fi­ka, wdy­cha­łem mie­sza­ni­nę zapa­chów paru­ją­ce­go piwa żywiec­kie­go, kra­kow­skie­go bru­ku nowe­go typu i trzy­dzie­sto­let­niej kra­kow­skiej pan­ny w roz­cią­gnię­tej koszul­ce z nader tajem­ni­czym napi­sem.

- Są podob­ne do mnie – powie­dzia­łem w koń­cu, bo też nie­źle wyglą­da­łem i trzy­ma­łem się moc­no jak krzy­żyk na jej pier­siach.

- Co to zna­czy „moc­no jak krzy­żyk na jej pier­siach”? – zapy­ta­ła.

Zamie­rza­łem powie­dzieć, że takich upa­łów nie było w Kra­ko­wie od lat, ale ona potra­fi­ła czy­tać w myślach, więc się nie ode­zwa­łem. Scho­wa­łem papie­ro­sy do kie­sze­ni i pomy­śla­łem o tym, cze­go pro­sta­ko­wi z Orlan­do bra­ku­je naj­bar­dziej w za dużym, prze­bu­do­wa­nym napręd­ce mie­ście.

Moc­nym pchnię­ciem unie­ru­cho­mi­łem pan­nę w łóż­ku, któ­re musia­ło pamię­tać cza­sy Wyspiań­skie­go. W mło­do­pol­skim mro­ku z tru­dem ścią­gną­łem z niej wil­got­ną koszul­kę i pró­bo­wa­łem roz­szy­fro­wać spra­ny napis.

- Uni­wer­sy­tet Alla­na Gins­bur­ga we Lwo­wie? – zapy­ta­łem odro­bi­nę za gło­śno.

Drgnę­ła i zaczę­ła grze­bać w moim ubra­niu, cho­ciaż nie było na nim żad­ne­go tajem­ni­cze­go napi­su.

- Alle­na Gins­ber­ga – popra­wi­ła szep­tem.

- Uni­wer­sy­tet Alle­na Gins­ber­ga we Lwo­wie? – zapy­ta­łem ponow­nie, odro­bi­nę za gło­śno nano­sząc popraw­ki.

Zna­la­zła papie­ro­sy i poszła do kuch­ni po zapał­ki. Zigno­ro­wa­ła moje pyta­nie, ale ja nie zigno­ro­wa­łem jej koszul­ki. Z twa­rzą Alle­na Gins­ber­ga na wyso­ko­ści pęp­ka sta­ną­łem przed mło­do­pol­skim lustrem, któ­re powie­dzia­ło mi, że mimo wszyst­ko ład­ny ze mnie chło­pak.

Pust­ka wypeł­nia­ła moją duszę, ale moje ser­ce było peł­ne miło­ści.

Wło­ży­łem spodnie i posze­dłem się odlać.

Kie­dy wró­ci­łem, sta­ła przy otwar­tym oknie i wydmu­chi­wa­ła dym na zewnątrz. Wbrew temu, co mówi­ła o moc­nych papie­ro­sach, była doświad­czo­ną palacz­ką, więc nie wyplu­wa­ła w mojej obec­no­ści dro­bin tyto­niu na dach pla­sti­ko­wych Sukien­nic z bla­sza­ną Godzil­lą przy wej­ściu dla tury­stów. W poko­ju zano­si­ło się na hej­nał, a po mło­do­pol­skim mro­ku pozo­sta­ło jedy­nie wspo­mnie­nie. Jej cień na pod­ło­dze nie­ubła­ga­nie zbli­żał się do dwu­na­stej. Mój cień od lat robi w innej bran­ży.

- Bra­ci­szek grał w tam­tej­szej dru­ży­nie koszy­ków­ki? – zapy­ta­łem, odro­bi­nę za moc­no cią­gnąc Alle­na Gins­ber­ga za nos.

Odwró­ci­ła się i spoj­rza­ła Alle­no­wi Gins­ber­go­wi w oczy.

- Puść go – popro­si­ła z uśmie­chem.

Puści­łem, bo uśmiech nagiej kobie­ty spra­wia, że tra­cę czu­cie w pal­cach.

Nie­kie­dy taki uśmiech para­li­żu­je tak­że moje nogi, ale tym razem nie runą­łem u jej stóp. Poczu­łem jedy­nie deli­kat­ne mro­wie­nie, któ­re z róż­nych powo­dów doda­je mi w takich chwi­lach odwa­gi.

- Masz pro­blem z duży­mi nosa­mi? – zapy­ta­ła.

Pro­blem z duży­mi nosa­mi? Czy ja mam pro­blem z duży­mi nosa­mi?

Nie mia­łem i nie mam żad­ne­go pro­ble­mu z duży­mi nosa­mi. Za to mia­łem i mam roz­le­gły pro­blem z duży­mi cyc­ka­mi, bo duże cyc­ki wyjeż­dża­ły i nadal wyjeż­dża­ją z Orlan­do do Ham­bur­ga przed ukoń­cze­niem szes­na­ste­go roku życia, więc nikt, poza wie­leb­nym, nie był i nie jest w sta­nie dokład­nie ich wyba­dać. Do dzi­siaj kore­spon­du­ję z mat­ka­mi co więk­szych cyc­ków.

- Nie mam pro­ble­mu z duży­mi nosa­mi – odpo­wie­dzia­łem grzecz­nie.

- A ja nie mam bra­ta – powie­dzia­ła, odry­wa­jąc deli­kat­nie bibuł­kę od dol­nej war­gi i pró­bu­jąc spoj­rzeć mi w oczy przez dym, któ­ry jed­nak wypeł­nił miesz­ka­nie, bo bla­sza­na Godzil­la bek­nę­ła naj­praw­dziw­szym ogniem, oznaj­mia­jąc w ten spo­sób licz­nie zgro­ma­dzo­nym Japoń­czy­kom, że zbli­ża się połu­dnie.

Jej pier­si, któ­re na uży­tek chwi­li spo­koj­nie mogłem nazwać duży­mi cyc­ka­mi, kró­lo­wa­ły w tej nie­wiel­kiej prze­strze­ni, poda­ro­wa­nej mi przez los na jakieś trzy minu­ty. Odro­bi­nę się roz­py­cha­ły, ale gene­ral­nie kró­lo­wa­ły z god­no­ścią. Mój los był w jej rękach. Chcia­łem powie­dzieć, że wycią­gną­łem łapy w celu spo­rzą­dze­nia jakiejś rela­cji, ale wypeł­nio­na cyc­ka­mi pust­ka była szyb­sza.

Tym­cza­sem wybi­ła dwu­na­sta.

- Pra­ca! – krzyk­ną­łem hanieb­nie.

Przy­trzy­ma­ła moją rękę, któ­rą chcia­łem wyrwać spo­mię­dzy jej ud, bo pra­ca. Moja ręka prze­sta­ła się ze mną utoż­sa­miać. Utoż­sa­mi­ła się za to z gru­pą zagro­żo­nych bez­ro­bo­ciem toka­rzy z fabry­ki kara­bi­nów koło Orlan­do.

- Gdzie ci będzie lepiej? – zapy­ta­ła.

- Nigdzie – odpo­wie­dzia­łem szcze­rze, bo też pocho­dzę z Orlan­do i nie­wie­le wiem o warun­kach życia w za dużych, prze­bu­do­wa­nych napręd­ce mia­stach.

- No wła­śnie – powie­dzia­ła, wci­ska­jąc w sie­bie mój palec, któ­ry natych­miast prze­isto­czył się w jed­ne­go z moich kum­pli z gim­na­zjum.

Rynek nie wyglą­dał naj­le­piej. Japoń­czy­cy wpa­dli w pani­kę, bo to pro­sty naród. Poprzew­ra­ca­li mile­nij­ne kosze na śmie­ci i prze­su­nę­li moją ulu­bio­ną budę z zapie­kan­ka­mi o jakieś dwa­dzie­ścia metrów w stro­nę nowe­go pomni­ka Mic­kie­wi­cza, któ­ry nosił wyraź­ne śla­dy wspi­nacz­ki.

Przy­ci­sną­łem pudeł­ka z piz­zą do por­tre­tu Alle­na Gins­ber­ga i ruszy­łem śmia­ło w stro­nę biu­row­ców, któ­re posta­wio­no dwa lata temu w miej­scu, gdzie kie­dyś stra­szy­ły budyn­ki uni­wer­sy­tec­kie. Miną­łem bro­da­te­go face­ta w kape­lu­szu, któ­ry patrzył na mnie odro­bi­nę za dłu­go, bo mu się nie ukło­ni­łem. Pew­nie jakiś sław­ny z pię­cio­ma set­ka­mi w żołąd­ku. Pło­mień z gęby Godzil­li osma­lił mu kudły, więc go nie pozna­łem.

Lala, co zwi­sa­ła bro­da­te­mu z ramie­nia, uśmiech­nę­ła się do mnie jak stu­dent­ka dru­gie­go roku tutej­szej teatro­lo­gii do Tade­usza Kan­to­ra. Jej też się coś poprze­sta­wia­ło po gorza­le, bo to dopie­ro dru­gi rok. Godzil­la spa­li­ła bie­dacz­ce kawa­łek kiec­ki na tył­ku, więc mimo wszyst­ko było na co popa­trzeć.

Kocham to mia­sto.

O autorze

Darek Foks

Urodzony w Skierniewicach. Poeta, prozaik, redaktor i scenarzysta. Studiował na Wydziale Wiedzy o Teatrze warszawskiej Akademii Teatralnej, ukończył scenopisarstwo w łódzkiej Filmówce. Laureat m.in. głównej nagrody Konkursu na Brulion Poetycki (1993), Nagrody im. Natalii Gall (1999), Nagrody TVP Kultura (2006) za książkę Co robi łączniczka (przygotowaną wraz ze Z. Liberą), nominowaną również do Nagrody Literackiej Gdynia (2006). Laureat Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius (2014) za całokształt twórczości. Dwukrotnie nominowany do Paszportu Polityki (2000, 2004). Redaktor działu prozy w „Twórczości”. Mieszka w Skierniewicach.

Powiązania