Miodożerka
I
Na dzień dobry konto dilera piszącego wprost, że sprzedaje mefedron – tak zwyczajnie, jakby chodziło o książki albo dziergane serwetki, cena taka i taka, odbiór tylko osobisty, nawet numer telefonu i informacja, żeby po dwudziestej nie dzwonić. A myślała o sobie, że robi głupie rzeczy. Zastanawia się, czy by nie przekręcić i nie poinformować, że nie jest to dobry pomysł, że gliny już pewnie jadą i że musi ten post usunąć, bo jest moderatorką, a regulamin to regulamin, koniec dyskusji, ale po sprawdzeniu stanu konta w komórce kasuje tylko post i leci dalej z robotą.
Kontent przegląda z prędkością komputera. Zatrzymuje się dopiero, gdy wchodzi w kolejkę przemocy. To lista zgłoszonych postów, które łączy jedno: ociekają krwią. Pochodzą z kont karteli, terrorystów oraz neonazistów. Są też zdjęcia bójek albo zwłok po wypadkach. W rankingu najgorszych kolejek ta jest zdecydowanie w czołówce. Bije się o podium z kolejką samobójców oraz kolejką nagości.
Ekran wypełniają film i długa lista możliwych do podjęcia decyzji: zignoruj, usuń za nagość, usuń za mowę nienawiści, zgłoś wykorzystywanie nieletnich, zgłoś… – żeby je wszystkie spamiętać, potrzebowała dwóch miesięcy szkolenia z trenerem o pustym spojrzeniu, który cały czas powtarzał, że na kontent dobrze jest tylko patrzeć, ale go nie oglądać, co było jej pierwszą lekcją, i chociaż pokiwała głową, to nie wiedziała właściwie, o co w tym wszystkim chodzi.
Wciska play i ogląda zbiegowisko na wiadukcie w jakimś pustynnym kraju. Ktoś siedzi na motorze, wokół cały tłum, wszyscy krzyczą coś w obcym języku. Wśród ludzi błysk jasnej sierści – labrador merda ogonem. Z rąk do rąk wędrują butelka i paczka papierosów. Motocyklista wyciąga sznur – jeden koniec zawiązuje zwierzęciu na szyi, drugi splata z motorem. Rusza z piskiem opon, pies skomle, Sai odwraca głowę.
– Widzisz? – pyta Hasan. – Teraz to obejrzałaś. A wystarczyło popatrzeć. – Syryjczyk w jednorożcowym szlafroku. Lubi tę jego ekscentryczność.
Wraca do filmiku i nagle nie pamięta niczego, żadnych wytycznych, wie tylko, że chciałaby ukarać tych mężczyzn, wymierzyć im sprawiedliwość. „Co robić?” – pyta gorączkowo w myślach, swojemu sąsiadowi puszcza zagubione spojrzenie. On wyciąga rękę przed siebie i celuje kciukiem w dół w geście rzymskiego cesarza decydującego o śmierci.
– Won ze zwyrolem – Hasan mówi to tak, jakby wciśnięcie przycisku „usuń” miało zabić motocyklistę, zlikwidować go w jednej sekundzie, jakby wcale nie chodziło o to, że ktoś po drugiej stronie globu zobaczy po prostu komunikat o trzydniowym banie, co nawet go nie rozsierdzi, może nawet nie zepsuje mu dnia, będzie po prostu jednym powiadomieniem z tysiąca.
Klika jedynkę i enter. Tak funkcjonują skróty: jedynka oznacza bana, zero – że się komuś upiekło. Wideo z wiaduktu znika. Przed przejściem dalej Sai obraca głowę i bierze głęboki wdech. Usunęła swój pierwszy kontent. Posprzątała małą część sieci. Obejrzała brud, żeby nie zobaczyli go inni. Została tym miodożerem, którego kąsają pszczoły.
Odchyla się głęboko i sunie wzrokiem po ścianach. Z sufitu zwisają flagi wszystkich państw, których reprezentanci są w biurze – długi pas kolorów – na końcu jest też tęczowa. Lubi ten świat w miniaturze. Czuje się tu, jakby była w stu miejscach naraz, jakby przeskakiwała między antypodami, poznając osoby z najbardziej odległych miejsc. To, jak ci wszyscy ludzie znaleźli się na jednym piętrze dublińskiego biurowca, uważa wciąż za zagadkę. Nawet własnej historii nie jest do końca pewna. „Jak ja się tutaj znalazłam?”
Z tym pytaniem rozgląda się po biurze, sunie wzrokiem po flagach, po podwieszanym suficie, i właśnie w tym momencie zauważa coś dziwnego – z miejsc drążków do regulacji żaluzji sterczą pourywane plastiki. Jakby ktoś wyłamał je przy nasadzie.
– Okien nie odsłaniamy – tłumaczy Hasan, kiedy dostrzega jej zaciekawione spojrzenie. – Jeszcze jakiś przechodzień by to wszystko zobaczył. Wyobrażasz sobie? Co za chora akcja, wychodzisz na krótki spacer, żeby popatrzeć na ptaszki, jak wesoło gruchają na drzewach, może sypiesz im ziarno, słońce przygrzewa i listki szeleszczą na wietrze, a tu nagle w oknie przypadkowego budynku dostrzegasz filmik kręcony na żywo, z rodzaju tych absolutnie najgorszych: Kaddafi z dziurą w głowie, wokół kałuża krwi, libijscy bojówkarze walą kałasznikowami w niebo. Stąd biuro ciemne jak nora. Na zewnątrz ani dudu – dodaje – o tym, co tutaj widzisz.
To jest lekcja druga.
„Poczęstuj się” – życzy szef na karteczce.
Hasan i Jan wstają w jednym momencie. Ten drugi patrzy w ciasteczka, przeciągle i bez mrugnięcia, wrażenie jest takie, jakby wciąż miał przed oczami zdjęcie, które przed chwilą usunął: dziennikarz w pomarańczowej szacie, ścięty, z własną głową leżącą przy kostkach. Nawet kiedy Hasan pyta o grafik, Jan nie odpowiada, cały czas będąc gdzieś tam, na wysypisku internetu, w miejscu egzekucji, na piasku czerwonym od krwi. Musi minąć kilka sekund, zanim wróci do biura.
– D‑D-Dwie nocki, ju-ju-jutro i pojutrze – tłumaczy zdezorientowany.
Biuro działa bez przerwy. Kiedy jedna zmiana wychodzi, zjawia się kolejna. Światło nigdy nie gaśnie.
Dołącza do nich Sai i we trójkę spotykają się wzrokiem. Przez chwilę nie wiedzą, kim są – muszą wytężyć umysły, żeby się rozpoznać. W kontencie widzieli dziś tyle twarzy, że już nie kojarzą najbliższych, więc dla ułatwienia imiona przypisują do cech. Hasan to „ten-od-szlafroka-w-jednorożce”, a Jan to „gość-z-niewielkim-jąkaniem”. Sai zastanawia się, jak nazywają ją inni: „ta-słuchająca-klasyki”, „pedantka-w-wykrochmalonych-ubraniach”?
Z rozmyślań wyrywa ją Hasan, pyta o ciasteczka, więc w odpowiedzi stwierdza, że chyba są sezamowe, a więc najlepsze na świecie, i dopiero po tej krótkiej wymianie zdań wysuwa pytanie, które ma dziś cały czas w głowie:
– Słuchajcie, w sprawie tych samobójców… Przypuśćmy, że widzę zdjęcie, na którym gość ma pociętą rękę i dodaje hasztag z Blue Whale’em. Wywalić to za promotion?
Jan wytęża umysł, pyta sam siebie, którą cyferkę by kliknął, ostatecznie kręci głową i dostaje dreszczy.
– Niezły szajs z ty-ty-tym challenge’em. Dostajesz jakiegoś i‑i-idiotę za mentora, który ka-każe ci się ciąć i wrzucać z‑z-zdjęcia do neta – mówi, sięgając znów po ciasteczko.
– Co ty, w internecie od wczoraj?
– T‑T-Trochę mnie to wcią-ą-ąż zas-s-stanawia – przyznaje Jan. – B‑B-Blue Whale’a bym nie wywalał. M‑M-Może komuś się pa-pa-palec omsknął. A tak naprawdę potrzebuje pom-m-mocy.
– No dobra, a taka sytuacja: pocięta ręka z podpisem, że ktoś chce być mentorem, i Blue Whale w hasztagach?
Wszyscy milkną; mieląc w ustach ciasteczka, wprawiają synapsy w ruch, wyciągają z pamięci podręczniki moderatorów i otwierają rozdział pod tytułem „samookaleczanie”. Wreszcie Hasan wypala, że to oczywiste promotion. Zachęta do samobójstwa to największe z możliwych wykroczeń. Kilka kont dziennie spada za tego typu numery. Kasuje je tylko on – ma najdłuższy staż, więc zajmuje się najbrudniejszą robotą.
– Czas wracać do tego syfu – mówi. Przez cukier z ciasteczek i kawę ma nienaturalnie szeroko otwarte oczy. Muszą być gotowe, to wyłącznie one są jego narzędziem pracy. To one mają patrzeć, ale nigdy oglądać.
Sai wraca do biurka i znowu nurkuje w spamie. Przegląda kilkaset postów sprawiających wrażenie napisanych przez jedną osobę: linki na kilka wersów, dziesiątki emotikonów, rzędy wykrzykników. Nie wie, czy chodzi o ich powtarzalność, czy o socialmediowe śmieci, które w hipnotycznym rytmie klikania znikają i pojawiają się, redukując kolejki kontentu, czy może o to, że siedzą tam wszyscy razem: ona, Jan i Hasan; ale jest jej całkiem przyjemnie. Od uderzeń w jedynkę zaczyna boleć ją palec. Większego idioty od sprzedawcy mefedronu wciąż nie napotyka. Stawia sobie zadanie: odnaleźć dzisiaj kogoś, kto przebije dilera. Naprawdę zwykłego przygłupa, ostatniego jełopa.
Przed dwudziestą trzecią „ten-z-niewielkim-jąkaniem” – jak on się nazywał? – uderza o biurko kubkiem z kawą zaschniętą na brzegach i mówi, że będzie uciekać.
„Uciekać – myśli Sai – a nie po prostu wychodzić”.
Gdy zostaje sama, słyszy tylko szum wentylatora pchającego powietrze w żaluzje. Przez kilka kolejnych godzin towarzyszy mu odgłos wciskanego klawisza.
Jeden – daj bana.
Zero – zignoruj.
Jeden, zero, zero, zero, zero, jeden, jeden, jeden, zero, jeden, jeden, jeden, zero, zero, zero, jeden, zero, zero, zero, zero, jeden, jeden, jeden, zero, zero, jeden, jeden, jeden, zero, zero, jeden, jeden…
Poszukiwania trwają. Jakieś dzieciaki maltretują gołębia. Ktoś wstawił zdjęcia czyjejś karty kredytowej. Dwóch pijanych facetów rzuca w siebie nożami jak w sztuczce cyrkowej. Wciąż nikt nie przebija dilera.
Wychodzi o siódmej rano, wraca autobusem do domu. Stara się zasnąć w wyciemnionym pokoju, ale jej mózg funkcjonuje na zbyt wysokich obrotach. W końcu się poddaje i prosi męża, żeby przyniósł kawę. Ten ma zmartwiony wyraz twarzy, ale nie zadaje pytań. Sam nie lubi, gdy ludzie są przy nim wścibscy. Nemat, bo tak ma na imię, to człowiek niewielu słów.
– Jeśli będziesz czegoś potrzebowała, jestem w drugim pokoju.
– Jasne.
Gdy wychodzi, Sai siada przed komputerem. Internet prowadzi ją na profil motocyklisty z wiaduktu, który niecałe pięć godzin temu dodał nowego posta. Publikacja zebrała już kilkadziesiąt polubień, a komentarze to seria wpisów po arabsku, które, przetłumaczone automatycznie przez przeglądarkę, łączą słowa klucze: „miazga”, „kundel” oraz „zajebiście”.
„Film z kundlem spadł przez algorytm. Po prostu zajebiście. Jak chcecie go obejrzeć, piszcie do mnie DMy”.
II
Gdy zobaczą coś zabawnego, śmieją się do rozpuku – trochę przesadnie, jakby bali się przestać, jakby w powrocie do póz pełnoetatowych oglądaczy internetowych śmieci było coś z horroru, ale ostatecznie milkną, zamykają komputery i jeszcze chichocząc, wychodzą. W holu windowym mijają Sai; padają pytania o to, co słychać, jak życie, kilka również o kontent, co dziś internet odwalił.
– Piekło – mówi Hasan. – Nowy prezydent w Stanach i komentarze płoną, można by siedzieć w biurze do zimy, a i tak by roboty starczyło.
Sai pokazuje okejkę niczym niewzruszona i żegna się z chłopakami kiwnięciem. Kiedy drzwi zamykają się za nią z dźwiękiem elektronicznego czytnika, zauważa rzędy pustych stanowisk, żadnej żywej duszy, pustkę jak w każdym biurze o północy, z tym że to biuro nie jest takie jak każde, i nawet w środku nocy powinno huczeć od gwaru.
„Jakiś błąd w grafiku – konstatuje – nie ma się czym przejmować”. Zrobi sobie karafkę lemoniady i puści w słuchawkach klasykę, może symfonię numer trzy w a‑moll, opus 56 Feliksa Mendelssohna, bo ostatnio nie przestaje jej słuchać. Uśmiecha się na tę myśl, jej introwertyczna część przebiera w środku nogami.
Wpada w wir zdjęć i klipów porno, dziesiątki jawnych naruszeń, później grafiki przedstawiające Hitlera, stare zdjęcie Drezna z podpisem „1488” i nastolatki z Indii wyzywające się wzajemnie od kurew. Trochę dziwi ją, że sieć może mieć takie oblicze – jej bańka nie wstawia niczego bardziej odpychającego od timelapse’ów z gnijącym jedzeniem.
Wchodzi w kontent samobójców, gdy nagle gasną świetlówki. Macha na wszystkie strony i robi kilka kroków przed biurkiem – zazwyczaj tyle wystarcza, by zbudzić czujnik ruchu. Podchodzi do ściany i pstryka włącznikami. Nawet nie jest pewna, który odpowiada za światło, więc wciska wszystkie naraz. Nic się nie wydarza, jedynie przyspiesza jej oddech. Mijają sekundy ciszy. „Zejdę do ochrony na parter – przychodzi jej wreszcie do głowy – i poproszę o pomoc”, ale drzwi ani drgną – czytnik zgasł w czasie awarii, nie zwalnia już zamka jak wcześniej.
– Halo! – woła w kierunku holu. – Jest tam ktoś? – Puka w szklaną ściankę, najpierw tylko knykciem, a później już pełną pięścią. Grzebie w torebce, przeklinając, że schowała tak głęboko komórkę, i tylko gdzieś w tyle głowy stawia sama sobie pytanie: skoro wysiadł prąd, to dlaczego jej komputer wciąż działa?
Rozchyla listwy żaluzji. Na zewnątrz czernieje Grand Canal, widać kilka zaparkowanych aut i budynek hotelu przed kominem przemysłowym. Wrony suną nad wodą i wydają z siebie krótkie, skrzekliwe „kra”, jakby uważały świat za coś z grubsza nie do przyjęcia. Wtórują im rynny plujące deszczówką na chodnik. W rogu plama światła przy osiedlowym śmietniku. Oświetlone marketowy wózek, biurowy fotel i wywrócony kubeł wyglądają jak scenografia w teatrze. Przycupnięty przy gratach pies jest tam jedynym aktorem – Sai wydaje się nierealny, zostawiony tam jakby celowo. Obserwuje, jak podrywa cielsko i patrzy prosto w nią. Trwają tak chwilę bez ruchu. Pojawia się wspomnienie – wątłe i pełne łuk. Dopiero wiszący z szyi psa sznur przywraca mu klarowność.
Odskakuje od okna. Kiedy znów rozchyla żaluzje, plac spowija ciemność. Wybiera z kontaktów Nemata. Drżą jej ręce – za używanie telefonu w biurze można wylecieć z pracy. Czeka kilka sygnałów, zrywa połączenie i przeklina pod nosem – on zawsze śpi tak głęboko. Albo się szlaja po barach. Wtedy słychać kliknięcie i wszystkie jarzeniówki z powrotem się zapalają. Nie wie, co robić – poczucie obowiązku przykuwa ją znów do fotela. Przybyło trzydzieści zgłoszeń, głównie dotyczących przemocy. Wyrzuca wszystkie i po minucie wychodzi. Zaciąga się nocnym powietrzem. Każdy wdech jest jak przeciąg w dawno niewietrzonym pokoju. Wymiata dziwną, niechcianą myśl zjawiającą się po przejrzeniu tysięcy postów podczas dzisiejszej zmiany – że być może rzeczywistość faktycznie jest taka jak kontent: że najsłuszniejszą odpowiedzią na kłótnię jest zrobienie komuś miazgi z twarzy, że jedynymi możliwymi komentarzami na temat innych ludzi są te obraźliwe, i że nie istnieje żaden inny seks oprócz tego dzikiego.
W taksówce zakłada słuchawki i puszcza arabeskę numer jeden Debussy’ego. Wystukuje wiadomość do „tego-z-niewielkim-jąkaniem” i „tego-od-szlafroka-w-jednorożce”: „nie wrócę do tego biura, przysięgam”. Odczytują po kilku sekundach. O drugiej dwadzieścia w nocy. Sai nie pyta, co robią.
III
– Witajcie, miodożercy.
Wczoraj śniła jej się twarz z pustymi oczodołami, w których zawzięcie grzebała – sięgała naprawdę głęboko, jakby wyjmowała coś z wąskiego słoika, najdłuższymi palcami, a kiedy wreszcie coś schwyciła, zobaczyła na dłoni śmierć. Później nie mogła zasnąć, dlatego wzięła proszki. Spała dziewięć godzin. Nie usłyszała budzika i do biura dotarła spóźniona. Była zbyt wyspana, żeby się tym przejmować – nie zmienił tego nawet ten obcy mężczyzna z Australii, który wstawił nagie zdjęcia swojej byłej, wyjaśniając, że to za złamanie mu serca. Dobrze wiedziała, co robić. „Skasuj za pornozemstę” – wcisnęła klawisz z przekleństwem.
– Co za skurwiel.
Jan i Hasan odwrócili się jednocześnie, sprawdzając, o co chodzi, ale ona tylko machnęła ręką.
– Czym ja się będę przejmować – powiedziała.
Po powrocie do domu napadły ją myśli, które zabrały ją do najodleglejszych miejsc na świecie: ulic w Wenezueli, filipińskiej dżungli, tokijskiego studia nagrań. Wszędzie koszmarne widoki. Zamieszki. Martwy człowiek w sokach trawiennych pytona. Naga dziewczynka na oświetlonym łóżku. Aż bolało. Myślała o tym wszystkim, a potem, próbując uspokoić oddech, przestała widzieć cokolwiek. Przez mocno ściśnięte powieki nie pozwalała wedrzeć się żadnej marze, ale nie mogła przecież długo tak siedzieć. Dopiero kilka głębokich wdechów przywróciło jej spokój.
Dzisiaj śni o tym, że jest na imprezie dla nowych. Dyrektor wyjaśnia, skąd nazwa projektu „Miodożer”. Wyświetla filmik, na którym dziki miodożer plądruje gniazdo pszczół. Pojawia się odgłos bzyczenia. Chmara wściekłych owadów. Pszczoły w obronie gniazda żądlą kilkaset razy, ale zwierzę ma grubą skórę i silną odporność na jad. Dyrektor robi pauzę w momencie, gdy drapieżnik leży oszołomiony atakiem niczym w lekkiej narkozie.
– Wy jesteście miodożercami, a pszczoły są kontentem. Kontent będzie was żądlić, ale wy będziecie silniejsi. Nierzadko was przytłoczy, ale nie możecie się poddać. Miodożercy są odporni na jad, a wy na wygląd kontentu.
Sala wybucha śmiechem. Dyrektor łapie mikrofon.
– Witajcie w naszym projekcie, miodożercy. Witajcie.
W kolejnych dniach przestaje spać zupełnie. Wsuwa się tylko pod kołdrę po swojej stronie łóżka, odwraca twarzą do ściany i czeka. Nemat wiotczeje powoli, odrywając się od minionego dnia, śmierdzi kilkoma stoutami, które wychylił w barze, czasami drży w półśnie i chrapie, za oknem ciemnieje, chłodnieje i cichnie, a ona dalej leży. Ogląda pod powiekami wszystkie sceny z kontentu i poddaje się temu, bezsilna, zdziwiona, zmęczona, i ma wrażenie, że będzie taka już zawsze: wrażliwa, drobna Sai, w której kotłują się wszystkie tragedie świata.
Budzi się do pustego łóżka i ich wspólnego zdjęcia z podróży poślubnej do Grecji. Jego twarz jest jedną z nielicznych, które jeszcze pamięta. Ostatni raz rozmawiali przedwczoraj. Wspólna kolacja – w zeszłym miesiącu, wyjście na miasto – latem. Mało mają z tej pary, która w podróży poślubnej chodziła wszędzie za rękę, wymieniała się okularami przeciwsłonecznymi, wygłupiała przed obiektywem i jadła daktyle w słońcu, która wspólnie meblowała sobie życie w zupełnie nowym kraju, odwiedzała urzędy, wypełniała papiery i klęła na biurokrację.
W ich pierwszym roku w Irlandii, gdy mieli wszystkiego dosyć, wzięli trzy dni wolnego i zjechali wyspę starym citroënem, tak po prostu, bez zastanowienia, bo kiedyś potrafili tak działać. Spali na tylnym siedzeniu, przykryci tylko kocem, choć ona nalegała, by znaleźli hotel. Po kilku pierwszych nocach już nie oponowała. Zamiast tego wsuwała się w ubraniu pod przykrycie, kładła mu dłoń na pępku i bawiła się jego włoskami. Protestował, gdy sunęła niżej, a ona tłumaczyła to tym, że potrzebują czasu, złapania pewnego komfortu, że nie powinna sobie zaprzątać tym głowy.
Nie umie powiedzieć, co zaprogramowało ich do tej zmiany i dlaczego stali się tym, czym się stali, i jak to w ogóle możliwe, że kiedyś mówiła temu mężczyźnie, że go kocha, ot tak, gdy wychodził do pracy, a teraz dorywa się do jego telefonu, gdy tylko on znika w łazience, i desperacko szuka tam jakichś dowodów, zawsze bezskutecznie, bo Nemat jest typem cyfrowego pustelnika i już dawno zamknął konta w mediach społecznościowych, a jego galeria to seria niepotrzebnych skanów dokumentów oraz kilka starych zdjęć z jakimś mężczyzną, z którym emigrował z Kabulu, zupełnie nic ciekawego.
Wchodzi na Skype’a i dzwoni do rodziców. Siedzą jak zwykle w salonie, mama od ściany, tata po prawej, oboje ze łzami w oczach. Pociągają nosami. W kadr wchodzi Ibra, macha jak ten dwunastolatek, którym był, kiedy go jeszcze znała. Mówią sobie to, co zawsze: ona – że bardzo tęskni, a oni – że potrzebują pieniędzy. Ibra jeszcze wtrąca, że dostał pierwszy telefon i umie już na nim grać. „Oby uważał na siebie” – myśli Sai, bo internet zna przecież zbyt dobrze.
– Znalazł aplikację do nauki angielskiego i jest już najlepszy w klasie – chwali Ibrę matka. – Po egzaminach chciałby wyjechać do pracy.
– Ach, tak? – Sai nie wierzy w to, co słyszy: kiedy jej młodszy brat dorósł na tyle, żeby myśleć o pracy?
– Do Doliny Krzemowej – matka jąka się na tej nazwie. – To chyba w Ameryce?
Staje jej przed oczami obraz brata piszącego kod dla portali społecznościowych, jest w wyciągniętym swetrze i zabałaganionym biurze, otoczony przez innych młodych, którzy myślą, że świat niecierpliwie czeka na ich najbliższy projekt. Albo oni zniszczą te firmy, albo one ich. Życzy mu tego pierwszego.
– To wspaniale – mówi, co Ibra odwzajemnia krótkim uśmiechem.
Zamyka oczy i nagle konstatuje, że nie pamięta już wyglądu swych bliskich – poproszona o portret z pamięci nie potrafiłaby nakreślić ani jednej kreski. Jaki kształt mają ich twarze? W jakim mogą być wieku? Czy są bardzo kościści? Kiedy znów patrzy w ekran, nie wie, z kim rozmawia.
– Wydawało mi się, że… – urywa. Ostatnio większość słów układa w takie pokraki. Zna dobrze początki, ale nie zakończenia. „A pamiętasz, jak…?” „Możesz powiedzieć coś o…?” „Myślę, że…” To wszystko, na co ją stać, mózg nadziany wspomnieniami kontentu nie wykrzesze z siebie nic więcej.
Odrywa wzrok od komputera i patrzy na to zdjęcie z wakacji. Tak, wciąż tam jest – jej mąż, ostatnia twarz w pamięci. Trzydniowy zarost, koszula, klapki. Facet z rodzaju tych, którzy są przystojni, ale o tym nie wiedzą. Kiedyś rozpalała ją jego nieśmiałość; to, jak wzrokiem celował zawsze w podłogę, jak ważył ostrożnie słowa, jak nie podnosił głosu. Wydawało jej się to takie niezwykłe. Ale to było kiedyś – teraz nie kręci jej już nie tylko nieśmiałość, ale w ogóle nic, jakby z algorytmu jej mózgu ktoś skasował pożądanie. Zaczęła przyzwyczajać się do partnerskiego charakteru ich związku – tego, że po śniadaniu żegnają się szybko i zwięźle, a potem każde działa według własnego grafiku.
I patrząc wciąż na to zdjęcie, analizuje przyczyny przeprogramowania ich związku. Pierwszy raz rodzi w sobie myśl, że nie jest jedyną kobietą w życiu męża, i wtedy wszystkie elementy układanki wskakują na swoje miejsce: brakujące kolacje, nieobecność w domu, odwołane wyjścia. Te jego wieczory w barach.
„Jak mogłam być taka głupia?” – pyta sama siebie.
– Jesteś kochana – słyszy głos z głośników.
Czerwoną słuchawką zrywa połączenie.
Wyrzuć czyjś post niesłusznie, szybko będą kłopoty. Już raz się musiała tłumaczyć. Siedziała z kontrolerem przy biurku i gadała o ciemnym kształcie przy sylwetkach na filmie, zwiększała jasność ekranu i argumentowała swój wybór:
– No tak – cedziła. – Przecież to nagi członek, a tutaj w dodatku cycek, w ogóle to przecież klip porno, tylko że sprytnie przycięty – ciągnęła, próbując nie myśleć o tym, jak absurdalnie to wszystko brzmi. – W taki sposób, żeby coś pokazać, jednocześnie nie pokazując niczego.
Ostatecznie nic nie wskórała i kiedy wróciła do biurka, zobaczyła czerwony krzyżyk przy liście powziętych decyzji oraz dopisek kontrolera: „nagości nie stwierdzono”.
Od tamtego czasu posty przegląda bezwiednie – losowe usuwa, losowe przepuszcza, przy wszystkich podejmuje raczej przypadkowe decyzje. Nawet te najpilniejsze zgłoszenia, te sprzed kilku minut, dotyczące samobójstw, przegląda z pewną lekkością. Ktoś jej kiedyś powiedział, że o takich wyborach nie pisze się w internecie. Może nie? Nawet jeśli – to zanim zweryfikują post, będzie już pewnie za późno.
Zatrzymuje się tylko przy zdjęciu pewnej pary: ona z drinkiem w ręku, on w przebraniu policjanta z najtańszej wypożyczalni kostiumów, oboje z uśmiechami na twarzach i spoconymi czołami. Zmęczeni, ale szczęśliwi. W komentarzach natomiast bagno, same epitety. Sai doprawdy nie powinna ich kasować, a jednak z jakiegoś powodu to robi.
Jeden, zero, zero, zero, zero, jeden, jeden, jeden, zero, jeden, jeden, jeden, zero, zero, zero, jeden, zero, zero, zero, zero, jeden, jeden, jeden, zero, zero, jeden, jeden, jeden, zero, zero, jeden, jeden…
Wysyła serię banów. Usuwa wszystkie kalumnie, bluzgi i wyzwiska, pewna, że zaraz znów napisze kontroler i zapyta o powód, dla którego nie pozwoliła ludziom spokojnie opluwać się w internecie. „Oni na to nie zasłużyli” – odpowie, zupełnie jakby ich znała.
Nie zna nie tylko ich, ale już właściwie nikogo. Gdzie nie spojrzy, tam jedynie twarze z cechami jak kropki, których nie potrafi połączyć. Przypuszcza, że to przez ludzi z kontentu wgapiających się w nią z ekranu. Gdzieś przeczytała, że mózg potrafi zapamiętać tylko trzysta twarzy – resztę usuwa z pamięci. Naturalne wydaje jej się, że skoro tyle czasu spędza na moderacji, to właśnie ona rozgaszcza się w jej synapsach. Prawdziwych ludzi tam już coraz mniej. Być może jedynie Nemat, nikt więcej.
Za ściankami z pleksi zupełnie obcy sąsiedzi. Zdaje się jej, że jeden z nich to „ten-od-szlafroka-w-jednorożce”, ale przecież słyszała, że wyleciał. Przez to teraz ona zajmuje się samobójcami. Jak on w ogóle wyglądał? Sai cofa podbródek do szyi i wytęża pamięć. Nic sobie nie przypomina, we fragmencie jej mózgu przechowującym twarze zionie wielka pustka.
Odchyla się w fotelu i sunie wzrokiem po flagach. Każdej przyporządkowuje wyrazy ze słowniczka przekleństw. Ciapaci. Czarnuchy. Angole. To łatwiejsze niż przypominanie sobie prawdziwych nazw tych krajów. Na widok tęczowej przewraca oczami. Jest to reakcja tak odmienna od tej, gdy weszła tu po raz pierwszy i stanęła zachwycona tym światem w miniaturze, że aż zastanawia się, czy to możliwe, by tysiące internetowych tyrad, które przeczytała w pracy, pchnęły jej wartości w zupełnie inną stronę.
Siedzi bite osiem godzin w słuchawkach na uszach i słucha symfonii piątej Mahlera, z przerwami na toaletę i obiad, aż wreszcie przychodzi nocna zmiana, więc musi zwolnić biurko. Wstaje i już wie, że tych kilkaset twarzy obejrzanych na dzisiejszej zmianie rozpękło w niej jakąś tamę. Kiedy w biurze mieszają się ludzie, nikogo nie rozpoznaje. Patrzy tylko spokojnie, jak jeden z mężczyzn zakłada kurtkę i zbliża dłoń do czytnika.
– Sz-Sz-Szkoda, że n‑n-nie po-po-posłuchałaś Hasana.
Ten głos, to jąkanie, gdzieś już je kiedyś słyszała. O co może chodzić? Czego nie posłuchała? I czy jeszcze może to zmienić?
– Poczekaj! – krzyczy i dopada drzwi, przez szklaną ściankę widzi, jak ktoś, kogo znała, macha jej na pożegnanie z ustami rozciągniętymi do smutnego uśmiechu. Szarpie za klamkę, szuka karty, wreszcie opada zrezygnowana przy ścianie i uderza czołem w kolana. Wentylatory kołyszą żaluzjami, czasami odrywając je od szyb i ukazując wąskie trójkąty ciemności. Kliknięcie i znów gasną światła.
Łypie z niepokojem na sufit, przeklina kilka razy pod nosem, a kiedy wstaje spod drzwi, w biurze są ludzie z kontentu. W dżinsach z dziurami na udach i w wyciągniętej koszulce stoi nastolatka, która trzy lata temu zagroziła masakrą w szkole. Obok mężczyzna z otwartymi rękami – otwartymi od nadgarstków po łokcie – nie zwraca uwagi na cieknącą w dół krew. Diler sprzedający mefedron. Jest też ta zgraja z wiaduktu. Oraz ich smutny pies. Zbliżają się krok za krokiem. Sai nie rozpoznaje nikogo, widzi tylko intruzów, którzy w jakiś sposób przechytrzyli ochroniarza z parteru i bramki, a nawet czytnik przy drzwiach, i teraz suną korytarzem przez biuro, do precyzyjnie obranego celu, a tym okazuje się jej komputer, ten, który nigdy nie gaśnie i który nawet teraz rozjaśnia ściany biura trupim światłem ekranu. Wciąż dołączają kolejni: dziewczyna od postów pro-ana, myśliwy cały we krwi, grupa mężczyzn z krzyżami słonecznymi na piersiach.
Wszyscy stają przed komputerem w okręgu i spuszczają wzrok. Sai rzuca okiem na okienko programu do moderowania. Na liście kontentu pojawiło się dodatkowe zgłoszenie – seria zdjęć z ukrycia. Na wszystkich Nemat – trzydniowy zarost, wzrok wcelowany w podłogę, zagubione spojrzenie. Stoi w nocy przed barem, spleciony dłońmi z kimś innym, z kimś postury sportowca, młodszym o kilka lat, szeroko uśmiechniętym.
Przypomina sobie tę myśl, tę o byciu jego niejedyną kobietą, i znów się gani w myślach, a ludzie z kontentu pocieszają ją klepnięciami. Mówią, że miodożercy są odporni na użądlenia, ale któreś może być w końcu śmiertelne; że jeśli czegoś nie zrobi, to on ją po prostu zniszczy, zabije tym niekochaniem; że musi rozwiązać tę sprawę.
– Dobrze wiesz, co robić, miodożerko.
Myśli na pełnych obrotach. Gdy patrzy drugi raz, nie jest w ogóle pewna, czy to faktycznie jej mąż. Może to ktoś podobny. Jest jednak gotowa uwierzyć. Wtedy nie ma w niej niczego prócz złości, która każe jej poderwać z krzesła płaszcz, wybiec z biura najszybciej, jak to możliwe, i złapać na ulicy taksówkę. Ostatecznie tego właśnie nauczyła ją praca – decyzje podejmuje się prędko, w ciągu kilku sekund, a najsłuszniejszą odpowiedzią na konflikt jest nieprzebierająca w środkach zemsta.
– Dobrze wiesz, co robić.
IV
Jest trochę po dziewiątej, zaczyna padać zimny październikowy deszcz, powietrze nie ma już w sobie nic z lata, wielki wyż siedzi nad północą i chucha mrozem w Hebrydy, przez płaską jak talerz nizinę i przez ulice miasta, ale do mieszkania nie wejdzie, jest tak szczelnie zamknięte, chyba że podczas tej krótkiej chwili, w której Sai uchyla drzwi i wślizguje się do środka wraz z wiatrem. Wzlatują okruszki kurzu. Powietrze gwiżdże w szczelinach jak w buzującym czajniku.
– Wreszcie jesteś – mówi Nemat, celując w nią telefonem. W białej koszuli i bez zarostu wygląda trochę obco – ostatnie godziny spędził na przygotowywaniu wystawnej kolacji i zaklejaniu taśmą wylotów wywietrznika, żeby im w nocy nie wiało. Napełnił też różami wazon, który postawił na stole, i na ten widok zrobiło mu się wspaniale. „Będzie taka zadowolona – pochwalił sam siebie w myślach – że o wszystkim zapomni”. Myśl o nagraniu jej reakcji wydała mu się słuszna, dlatego włączył kamerę na dźwięk przekręcanych kluczy.
Nie ma zbyt wielkich nadziei. Zależy mu tylko na ugraniu kolejnych tygodni spokoju, w trakcie których będzie mógł włóczyć się po dublińskich przedmieściach, spędzać godziny w barach, zamawiać więcej piw, niż powinien, i flirtować z mężczyznami, którzy następnego dnia zapewnią go w wiadomości, że pozostaną w kontakcie, a potem nie odezwą się ani słowem, i jeszcze uciszać ten głos w środku mówiący, że kilka lat temu, gdy leżał na kocu pod drzewem za ogrodzeniem obozu, podjął złą decyzję, i właściwie nic więcej, liczy się tylko to. Czy to jest ostatecznie tak wiele?
– Coś się stało? Jesteś taka…
– Może ty mi wyjaśnisz?
Znika w ciemnej sypialni. Wychodzi z rozpuszczonymi włosami, siada przy stole, milcząca i skołowana, i jeszcze przed nabraniem pierwszej łyżki zupy, przed stuknięciem się kieliszkami i wbiciem sałaty na widelec, wypala:
– Nie myśl sobie, że nie wiem.
Zastygają w bezruchu. Nemat marszczy czoło. „Jeśli się dowiedziała, to skąd? Co mnie zdradziło?”
– Poczekaj – mówi. – Słońce, wyjaśnijmy to sobie.
Ale jest już za późno, bo Sai właśnie w tej chwili wyrzuca z pamięci ostatnią przechowywaną tam twarz i widzi przed sobą już tylko kogoś obcego, zwykłego intruza, włamywacza, dlatego odskakuje od stołu, podrywa nóż i wrzeszczy:
– Nie podchodź!
Nemat utrzymuje dystans wyciągniętych ramion, wskazuje najpierw nóż, a potem blat.
– Odłóż to teraz spokojnie – mówi, a w myślach wyrzuca sobie te wszystkie ostrzeżenia, sygnały i zwiastuny, które zignorował. Że z Sai jest coś nie tak, wiedział przecież od dawna. „To ta praca – mówił – co ty właściwie tam robisz?”
Sai nie słucha, robi jeden krok, drugi, trzeci, trąca nożem guziki w koszuli Nemata, a wtedy on chwyta ją za nadgarstek i pcha wysoko do góry, jak najdalej od siebie. Jeśli ktoś widzi ich teraz z zewnątrz, może pomyśleć, że tańczą – przy tym zastawionym stole i bukiecie róż – ale Sai zaraz wysuwa dłoń i wpada na Nemata, który nawet nie krzyczy, w końcu jest z tych nieśmiałych, tych niepodnoszących głosu, dlatego tylko rozwiera oczy z zaskoczenia i łapie głośne oddechy. Czuje chłód przy żebrach.
Wszystko, co dzieje się potem, Nemat odbiera jako ciąg krótkich przebitek niczym z amatorskiego nagrania. Zimny deszcz stukający głośno grubymi kroplami o szybę. Panika wymieszana ze strachem podczas gwałtownego upadku. Dyndająca żarówka i ciemność z jasnością na przemian. Strach w oczach Sai, kiedy orientuje się, co zrobiła. Kształt, jaki przybiera jej chude ciało składające się wpół. To, jak otwiera usta do wrzasku, ale jednak nie wrzeszczy. Dziwny, piekący chłód. Walenie ręką w podłogę. Sai wychylająca się na korytarz i sprawdzająca, czy ktoś już usłyszał. Błysk ulgi na jej twarzy, gdy okazuje się, że nie. Światło w łazience. Rozpaczliwy bełkot Nemata, kiedy krew podbiega do gardła. To, jak powtarza: „Zadzwoń po karetkę”.
– Zniknę ci z życia na dobre. Nie będziesz już mnie oglądać, ale proszę.
Szum wody walącej w dno wanny. Zaskakująca słodycz, jaką Nemat odkrywa w smaku własnej krwi. Drżące dłonie zakręcające kurek. Stary kabel suszarki szukający gniazdka. Zduszony okrzyk, który miesza się z gwałtownym chlupotem. Nagły spokój, gdy Nemat zaczyna rozumieć, co się właśnie stało. Kilka ruchów ręką w poszukiwaniu komórki. Jej zimny prostokąt pod skórą. Odkrycie, że nagrywanie wciąż trwa. Wycie wiatru za oknem, tak bardzo podobne do dźwięku syren policyjnych. Nadzieja, że są w drodze, przywołani przez któregoś z sąsiadów. Przeklęta konstatacja, że to tylko wiatr, nic więcej. Poczucie, że zostało mu kilka minut. Okropny widok kciuka rozmazującego krew na ekranie. Przycisk „wyślij” niereagujący przez wilgoć. Kilka prób osuszenia komórki w koszuli.
– Zadziałaj, proszę.
Pewność, że ta kobieta była największym błędem jego życia, najgorszym błędem jego żałosnego, kretyńskiego życia, gdy wybiera dwa razy jedynkę, a później jeszcze dwójkę. Nagła ciemność przed oczami – tym razem niespowodowana dyndającą żarówką. Ciemność z rodzaju prawdziwych. Śmiertelne zmęczenie przy poruszaniu kciukiem w kierunku zielonej słuchawki. Długi, niemiłosiernie długi moment – prawie cała noc, jak mu się zdaje – w którym uświadamia sobie, że umrze, i w którym nabiera kilka spazmatycznych oddechów, jakby to mogło go zbliżyć do życia i oddalić od śmierci. Wreszcie zamyka oczy i wiotczeje, a wypuszczony telefon celuje ekranem w sufit.
Dziewięć minut i trzydzieści osiem sekund nagrania zostaje wysłanych w świat. Szybko trafia na sadystyczne fora i kursuje po zakamarkach darknetu, żeby ostatecznie zawitać do mediów społecznościowych. Nemat umiera tak często, jak często ktoś włącza odtwarzanie. Nóż zatapia się w jego klatce piersiowej kilka milionów razy. Któryś z wrażliwszych widzów prosi o usunięcie filmiku i już po kilku godzinach pochyla się nad nim miodożer. Sprawdza klatkę po klatce, kręci kursorem kółka, zastanawia się, czy widać tu kość, czy jakaś część ciała zostaje odłączona od reszty, ale ostatecznie myśli, że to przecież fikcja, dobrze zrobiony fake. Kamień z serca, bo bał się o tego faceta.
– Tak, to jest jawny montaż – rzuca do sąsiada. – A ty co o tym myślisz?
– Zero – odpowiada tamten. – Ja bym tu wcisnął zero.
Kuuk thaayorre
I
Kiedy jego siostra zabija najpierw męża, a potem siebie, Rak jest w ascendencie, Słońce – w czwartej bhavie, a Ibra – w ciasnym pokoju na pryczy, gdzie uczy się flirtować. Leży z nosem w komórce i szepcze do telefonu najgłupsze na świecie laurki, komplementy i zalotne pytania – wszystko to po hebrajsku, który jest czwartym językiem z jego listy marzeń, a aplikacja odpowiada aprobującymi piknięciami.
Dużo wskazuje na to, że jest poliglotą – odkąd siedem miesięcy temu dostał używaną komórkę na szesnaste urodziny, zdążył przyswoić trzy języki obce i zacząć naukę następnych, wybranych na chybił trafił. Nie interesują go względy praktyczne – kiedy i w jakich okolicznościach któryś będzie przydatny – liczy się sam proces nauki, poznawanie kolejnych słówek, reguł gramatycznych i nici podobieństwa. Na przykład to: francuskie „słyszeć” i hiszpańskie „rozumieć” różni tylko jedna litera – odkrywa to już w pierwszym tygodniu nauki i później zastanawia się, jakie drogi muszą przebywać języki, żeby się do siebie tak zbliżać, potem nagle oddalać, przecinać z jeszcze innymi, docierać na drugi koniec świata i tam zadomawiać.
Maa nalega, żeby odłożył telefon i zaczął siedzieć w książkach. Przeczucie jej podpowiada, że w nowinkach technologicznych nie ma żadnej wiedzy.
– Patrz – mówi – jaki przykład dostajesz od siostry, ona od początku wiedziała, co jest w życiu najlepsze, i że nie hulanki, ale cośmy się nasłuchali, to tylko ja z ojcem pamiętam. Ile razy ktoś nam w rozmowie napomknął, że do szkoły posyła się chłopców, ale dziewczynkę to po co, i za każdym razem musieliśmy wyjaśniać, że kochamy was przecież po równo, więc tak jak synowi, tak i kochanej córce damy dokładnie to samo. – Po czym, zniżając głos, dodaje: – W twoim kundali Merkury ma w ascendencie Bliźnięta. Wiesz, co to oznacza? Tyle, że Bóg dał ci dar do języków. Tylko ucz się ich z książek, bo rozdrażnisz Rahu. Nie muszę ci chyba tłumaczyć?
Jednak Ibra nie wierzy ani w moc dźjotiszy, ani książek. Za każdym razem, kiedy pyta siostrę, co słychać, ona odpowiada: „wszystko w porządku”, a ton jej głosu każe mu uważać, że absolutnie nic nie jest w porządku. Sai pracuje nocami, zbyt długo i ciężko, a w dodatku nad rzeczami, które są dla niego abstrakcją.
– Co ci po takich szczegółach – burknęła ostatnio, gasząc znów jego ciekawość. – Lepiej powiedz, co u was: jak się czuje Maa i kiedy następne badania? A jakie leki bierze? I jak często? Bo kiedy ostatnio wspomniała, że zemdlała w pociągu, to przyszło mi do głowy, że nietrafione te leki. Zresztą sama nie wiem. Może to po prostu przez upał? – Wszystko to powiedziała przez łzy i bardzo drżącym głosem, a Ibra pomyślał: „jeśli jest smutna przez książki, to ja wcale nie chcę ich czytać”.
Później siostra dzwoni tylko raz. Ibra ma nadzieję usłyszeć, że rzuciła czytanie, ale zamiast tego jest świadkiem wyreżyserowanych próśb Maa o pieniądze.
– Tyle, ile możesz, ani rupii więcej.
– Wyślę, ile mam.
– Kochana – wzdycha Maa, a później nagle dodaje: – A ile dokładnie masz? – I usłyszawszy odpowiedź córki, stuka nerwowo stopą o kafelki, czego ani Sai, ani siedzący przy biurku ojciec nie mogą jednak zobaczyć.
Strasznie głupie są według Ibry te przelewy: niby spodziewane, a jednak za każdym razem wyproszone, związane z głębokim wstydem, bo siostra musi być w jakimś obcym kraju, żeby Maa mogła się leczyć, a teraz, kiedy leki okazują się nietrafione, potrzebują pieniędzy jak nigdy.
– Nasz skarb – Maa roni szczerą łzę.
Wtóruje jej cicho ojciec. Ibra też chciałby coś dodać, ale jest za daleko. Najbardziej na świecie chciałby powiedzieć siostrze, że nigdy nie zapomni tego dnia sześć lat temu, kiedy poszli na plażę. Tego, jak przeskakiwał z nogi na nogę, jakby tańczył, i tego, jak schwytało go za stopy morze, sine i brudne, pełne śmieci po kulfi, i wtedy pomyślał, że przez cieknące z palców lody woda smakuje pistacją. Niebo było jaśniejsze niż morze, ponieważ skrywało światło, od którego wraz z innymi chłopcami musieli mrużyć oczy. „Podaj” – wołali. „Kopnij!” „Wyżej!” „Do mnie!” I tego, jak śmiali się w głos, gdy piłka uderzała o wodę, tworząc wielkie rozpryski. I tego, jak zobaczył kroczącą w nauvari boginię. I jej trzech ochroniarzy. Jak któryś z chłopców powiedział, że to znana aktorka, że gdzieś na pewno ją widział, ale nie pamięta gdzie. I tego, jak Ibra zrelacjonował to wszystko Sai, dodając, że jest super, po prostu super, bo wyrwała go z domu i przeprawiła przez miasto, poprowadziła za rękę i wypuściła na plaży, i to dzięki niej poczuł piach pod stopami, i pograł w piłkę, i widział sławną aktorkę. I tego, jak wtedy ona obwieściła, że naprawdę muszą już wracać, bo przecież życie można oszukiwać tylko kilka godzin – później trzeba iść spać pod sufitem z blachy, o którą siecze deszcz, głośno i całą noc, patrzeć w niebo przez baldachim gałęzi i wiciokrzewów, słuchać krzyków robactwa, które ciupcia się i pożera wzajemnie, i co najwyżej śnić o plaży ze zdobionymi budynkami dookoła oraz aktorkami przechadzającymi się zwiewnym krokiem. I tego, jak zapytał, co to znaczy „ciupciać się”. I tego, jak wracali przez miasto: najpierw wąską uliczką z latarenkami na bramach, później przy uniwersytecie, na którym za kilkadziesiąt lat miał zostać profesorem, i wreszcie w ciasnych zakątkach Chemburu. Jak usiedli w plastikowych krzesłach przy wejściu do domu i patrzyli na śmieci w nullahu. Jak Sai wyznała, że ta wycieczka, plaża, budki z jedzeniem, właściwie cały ten dzień był po to, żeby zostały im wspólne wspomnienia, i kiedy Ibra zapytał, dlaczego to takie ważne, odpowiedziała, że wyjeżdża za pracą, bardzo daleko, co najmniej na kilka lat.
– Ile to kilka lat, czy to tak mniej więcej do zimy?
Uśmiechnęła się i powiedziała:
– Masz rację. Do zimy. Wtedy powinnam już być.
I tego ostatniego zdania też nie zapomni nigdy, choć właściwie nie wie, czy ma jej to kłamstwo za złe.
W chwili, w której Maa wciska czerwoną słuchawkę, a Sai znika z ekranu, na zewnątrz zaczyna padać i nie przestaje przez kolejnych pięć dni – najpierw grube krople sieką zawzięcie w blachę, a później wąska strużka przebiega pod stopniami, mokrym śladem na posadzkę, coraz większa i szybsza, wreszcie zmienia się w wartki potok, który za nic ma wały z piasku. Po trzeciej nocy śmieci korkują nullah i powódź pokrywa Chembur. Ibra wychodzi na ulicę, gdzie młodsze dzieci skaczą w wodzie jak w basenie, i żałuje, że nie jest wciąż w wieku, w którym wszystko wydaje się dobrą zabawą. Przez widok Maa ratującej leki z zalanego mieszkania trzęsie mu się głos:
– Daj, pomogę – mówi, wyciągając dłoń.
Noc spędzają w schronie: Maa nie śpi, żując bez przerwy chleb, jak zawsze, gdy się stresuje, a Ibra ślęczy z nosem w telefonie, żeby nie myśleć o deszczu. Otwiera swoją aplikację do nauki języków i przysuwa twarz do ekranu. Koją go nowe dźwięki, gramatyczne zagadki, aprobujące sygnały telefonu, głośne pib-pib za każdym razem, gdy poda właściwą odpowiedź, i w tym samym momencie, w którym on uczy się myśleć w innym języku, jego siostra zabija najpierw męża, kilka ran kłutych i ciętych, a potem siebie, suszarką wrzuconą do wanny – tak stwierdza później policjant zaznajomiony ze sprawą.
W dwunastej bhavie Sai jest Ketu, planeta zaćmień Słońca, i Maa od zawsze powtarzała, że to zwiastun złego. Kiedyś spojrzała w mapę nieba i ono jej powiedziało – kto będzie gdzie pracować, z kim weźmie ślub i w jakim wieku umrze. Śmierć Sai rozumie podwójnie: jako ostateczne potwierdzenie intuicji, że w gwiazdach jest cała przyszłość, i największą nauczkę – za brak ostrzeżenia dla córki.
– Gdybym tylko wtedy… – powtarza przez cały miesiąc, za każdym razem wymyślając inny zarzut.
Na widok trumny wysuwanej z przemysłowego auta nie potrafi wciągnąć powietrza. W jej wnętrzu rozrasta się próżnia, niemożliwa do wypełnienia, podobna do tej oddzielającej Słońce od innych obiektów i spodziewana od dawna – wszystkie ciała niebieskie z matczynej mapy nieba przewidywały jej wystąpienie. To jedyna tak groźna jej wróżba. Oprócz niej miała być szczęśliwa, romantyczna i mało oszczędna, miała mieć wysokie potrzeby religijne, jak każda kobieta z Wenus w drugim domu, miała też żyć w luksusach. Własne życie postrzegała jako snujące się tymi torami, mimo że patrząc na nie z boku, ktoś mógłby załamać ręce. „Jest tak, jak miało być od zawsze, dlaczego miałabym myśleć inaczej?”
Kiedy podczas spalenia płomienie smagają jej córkę, Maa cały czas głośno zawodzi, wynosząc wysoko podbródek, jakby wyła do nieba, jedną ręką ścierając łzy z policzków, a drugą obejmując Ibrę. Ten stoi z butami w rzecznych madach i nieobecnym wzrokiem patrzy gdzieś na horyzont.
Żadne ze słów, których się nauczył, nie pozwalają mu stwierdzić, co czuje, kiedy urna się otwiera, przechyla powoli ku wodzie, coraz niżej i niżej, i w pewnym momencie jego siostrę porywa nagły wiatr.
II
Piętnaście powodzi i dwadzieścia jeden monsunów później profesor Singh wsiada z Ibrahimem do wysłużonego mercedesa pod departamentem lingwistyki uniwersytetu mumbajskiego w drodze z zajęć do domu, po lewej stronie mając słup kolejki jednotorowej, a po prawej śmietnik, i wzdycha z bólem kogoś, kto czuje się jak intruz we własnym ciele:
– Matko, kości już nie te same. – Cały aż trzeszczy, gdy wyciąga nogi pod krążkiem kierownicy. Rusza od razu z dwójki. Autem szarpie, chlupią głębokie kałuże, krople łomoczą o szybę. – Patrz pan – mówi, uruchamiając wycieraczki – jak leje.
– Trzeci dzień już. Myśli pan, że kiedyś…?
– Kiedyś co?
– Przepraszam. – Ibrahim macha ręką tuż przy zaparowanej szybie pasażera. – Zamyśliłem się.
Ma teraz przed oczami widok matki stojącej po pas w wodzie, z lekami w wyciągniętej ręce. On mówi: „Ja pomogę”, a ona zawodzi roztrzęsionym głosem, i później już nie mówi zbyt wiele, ani kolejnego dnia, ani po pogrzebie Sai, aż wreszcie też umiera i zabiera to milczenie ze sobą, a Ibrahim w regularnych odstępach czasu pyta się później sam siebie, co by było, gdyby jednak te leki były trafione. Czy matczyne otępienie z ciałami Lewy’ego byłoby nieco łaskawsze? Czy żyłaby trochę dłużej, może nawet do teraz?
– Słyszał pan? – pyta profesor Singh. – Język kuuk thaayorre nie żyje.
– Ale że…?
– Tak, tym razem naprawdę.
Kuuk thaayoree umarł już w zeszłym roku. Dostał kategorię „martwy” i krzyżyk przy nazwie w słownikach. Ale kilka tygodni później ktoś odnalazł staruszkę imieniem Myrtle w australijskiej wiosce – jego wciąż żyjącą użytkowniczkę. Wszystko odkręcono. Stała się ona z kuuk thaayorre jednością – ona była kuuk thaayorre, a kuuk thaayorre nią – i mówiono takie rzeczy jak: „jeśli ona też, to…”, albo: „po niej nie ma już…”, więc kiedy Myrtle umiera, żałoba jest podwójna: pierwsza za człowiekiem, druga zaś za językiem.
– No tak. A jeszcze w zeszłym semestrze miałem doktoranta, który poświęcił mu dysertację.
– I był tam? Na własne uszy go słyszał?
Singh przytakuje z żalem, jakby pluł sobie w brodę, że to jakiś doktorant, a nie on – zasłużony dla nauki profesor, doktor honoris causa uniwersytetu chicagowskiego z alma mater w Mumbaju, autor przełomowych badań nad determinizmem językowym – usłyszał ostatnie tchnienia zagrożonego wyginięciem języka.
– Wie pan… Nie pierwszy, nie ostatni. Może to trochę brutalne, ale takie już teraz czasy. Zaraz połowa z nich umrze i nic nie można z tym zrobić.
– W dzieciństwie uczyłem się hebrajskiego.… On też kiedyś umarł. Ale później… Na pewno pan profesor pamięta. Pierwszą aliję, drugą, Mandat Palestyny. Tak się złożyło, że odżył.
– Jest pan prawdziwym egzystencjalistą. Naszym Heideggerem. Sądzi pan, że postęp można zatrzymać?
– To właśnie Heidegger twierdził, że technologia czyni największe zmiany wtedy, kiedy ją ignorujemy.
– Chce pan powiedzieć, że…
– Bierne przyglądanie się zmianom prowadzi do katastrofy.
– Nie odpowiedział pan na pytanie o postęp.
– Chciałby pan, żebym odpowiedział na nieodpowiadalne.
– Większość języków umrze. W ciągu kilku wieków, ma się rozumieć.
– Konsekwencją tego będzie duże uproszczenie.
– Teraz już nie jestem pewny tego Heideggera. Brzmi pan jednak na stuprocentowego romantyka.
Stają przed białym hyundaiem, którego czerwone światła hamulca rytmicznie się zapalają podczas sprytnych prób kierowcy, żeby wyminąć korek, jednak auto jest zbyt szerokie, by przecisnąć się między pasami. Te ciągną się po horyzont: czerwona rzeka i biała; „Jeśli się połączą, będzie katastrofa” – tak mówiła Maa, zderzając ze sobą dłonie, jakby chciała Ibrę przestraszyć, a on wytrzeszczał oczy.
– Niech pan powie – zaczyna Singh, rozglądając się po odchodzących od arterii uliczkach. – Jest inna droga do pana?
– Przepraszam za cały ten kłopot. Gdybym wiedział…
– Daj pan spokój, przecież i tak mi po drodze. To jak z tym objazdem?
– Obawiam się, że…
Wtedy wjeżdżają w zagłębienie, w którym woda przykrywa jezdnię kompletnie: tylko sterczące z wody pnie i stalowe barierki mogą świadczyć o tym, że była tu kiedyś ulica, i profesor toczy walkę z myślami. Przy jakiej wysokości woda zaleje silnik? Czy jeśli auto zgaśnie, to jeszcze w ogóle zapali?
Przejeżdżają kilka metrów i znów zatrzymuje ich korek. Tym razem woda zakrywa koła i wspina się coraz wyżej, a gdy Ibrahim wygląda przez szybę, powódź jest tak blisko, że wystawiwszy rękę na zewnątrz, mógłby jej dotknąć i zbadać – dryfujące liście, patyczki, torebki, kapsle, zakrętki, bilety na metro i całą resztę codzienności zwykle wyrzuconej na chodnik. Po tych wszystkich razach sądził, że wreszcie wybudowano pompy, oczyszczono nullahy i poinformowano o nadchodzącej tragedii, ale nie, błędy popełniane teraz i dwadzieścia lat temu są dokładnie te same. Spogląda na mężczyznę biegnącego poboczem, wymachującego rękoma w ostrzegawczych gestach, zastanawia się, o co może mu chodzić, i właśnie wtedy widzi, jak wpada pod wodę – w jednej sekundzie po prostu znika wciągnięty przez studzienkę. Ulica w czasie deszczu staje się polem minowym – pułapek jak ta są tam całe dziesiątki. Ibrahim pcha z całej siły, ale drzwi ani drgną, więc otwiera szybę i wrzeszczy: „Niech ktoś mu pomoże!”. Dopiero po chwili widzi najpierw dłoń, później łokieć, a na koniec sylwetkę mężczyzny, którego pożarła studzienka, i to, jak wynurza się obrośnięty śmieciami, łapiąc spazmatyczne oddechy.
– Wszystko w porządku?! – pyta przez otwarte okno, bardzo zdyszanym głosem, bo z jakiejś przyczyny gdy tak siedział i obserwował to wszystko, zmęczył się równie mocno co niedoszły topielec, a później odwraca się do profesora Singha, który napiera na drzwi: dwie, trzy próby pchnięcia rękoma i bokiem, spełzłe zupełnie na niczym.
– Niech pan sobie da spokój. Trzeba czekać na pomoc.
Kolejne czterdzieści minut spędzają w zupełnym milczeniu. Obserwują rosnący poziom wody i sprawdzają wiadomości w komórkach, a kiedy profesor Singh robi to drugie, Ibrahim zdaje sobie sprawę, że o tym człowieku nie wie właściwie nic: zna tylko jego publikacje naukowe, poglądy na prace Chomsky’ego i ulubione specjalizacje w rozprawach doktorskich. Nie ma jednak pojęcia, z kim mieszka, czy jest czyimś ojcem, dziadkiem lub bratem, i co robi w wolnym czasie. Gdyby Maa mogła zerknąć na kundali profesora, zaraz by wszystko wiedziała: jaki ma znak w lagnie, czy Saturn jest w złym domu oraz co mówią o nim Bliźnięta albo Baran. Ibrahim jednak nasłuchał się zbyt wielu przepowiedni, żeby jeszcze w nie wierzyć.
– Wie pan – zaczyna, chowając komórkę między nogi i zwracając twarz ku Singhowi. – Znamy się już kilka lat i przyszło mi teraz do głowy, że sprawiłby mi pan wielką przyjemność, gdybyśmy mówili do siebie po imieniu.
Natychmiast żałuje tych słów. To ta wewnętrzna potrzeba rozproszenia ciszy, poprowadzenia small talku, zaszczepienia jakiegokolwiek, choćby błahego tematu. Aż gryzie wargę ze wstydu. Lepka, ciągnąca się wilgoć powodzi osiada na jego kosmykach i łączy je z czołem, na które teraz wstępuje długa żyła – pulsująca do rytmu krwi wygląda, jakby miała wybuchnąć.
Singh podnosi wzrok znad komórki, celuje nim najpierw w Ibrę, a później w powódź przed maską, i jego zwykle nieruchome brwi niemal niezauważalnie drgają, i to jedyna odpowiedź, jaką jest łaskaw dać.
Samotna kobieta przechodzi po czymś, co dawniej było ulicą. Potem, z zastygłym grymasem i włosami przyklejonymi do twarzy, balansuje na krawężniku. Odnajduje siły wyłącznie w potrzebie pomocy kierowcom, którzy utknęli przy jej sklepie spożywczym. Czuje się za nich odpowiedzialna. Wynosi im zgrzewki wody na barku, jedną po drugiej, z magazynu przy schodach prowadzących na piętro, gdzie powodzi wciąż nie ma. Nachyla twarz do Singha:
– Wody?!
– Dziękujemy.
– Jedna butelka?
– Weźmiemy dwie, jeśli to nie problem.
– Nie. Zaraz pójdę po więcej.
Woda zdaje się czystą amrytą, a niestrudzona kobieta – boginią. Osuszają butelki, nie mówiąc ani słowa. Dopiero gdy Ibrahim już naprawdę nie może i gdy nie jest w stanie myśleć o niczym innym, wypala, że musi się teraz zdrzemnąć, choć przecież zamiast „zdrzemnąć” chciał powiedzieć „wysikać”, po czym myśli: „po co w ogóle zgadzałem się na tę podwózkę?”, i przez kolejne pół godziny udaje, że śpi – skoro już bowiem coś palnął, to chce być konsekwentny. Kiedy otwiera oczy, deska rozdzielcza pokazuje dwudziestą.
– Dziękujemy – mówi do sprzedawczyni Singh, wsuwając do środka kolejne dwie butelki.
Sam ich widok sprawia, że brzuch Ibrahima eksploduje bólem.
Kobieta żegna się krótkim uśmiechem i brnie dalej z workiem butelek zawiązanym na karku, a Ibrahim patrzy wstecz i szuka tej jednej chwili z przeszłości, która zadecydowała o tym, że siedzi teraz w na wpół zatopionym i nieszczelnym już mercedesie, na skrzyżowaniu Swami Vivekananda z Juhu Tara, spocony i śmierdzący, za jedynego towarzysza mając profesora filologii klasycznej ze specjalizacją w socjolingwistyce, który budzi w nim straszny wstyd, tak straszny, że zaciska mu gardło, gdy chce powiedzieć, jak bardzo, ale to bardzo musi się teraz wysikać, i czy to nie byłby problem, gdyby on, zachowując oczywiście dyskrecję, do tej butelki…?
– Panie profesorze?
On puszcza mu porozumiewawcze spojrzenie.
– Panu też?
Ciepłe butelki przy stopach. Wstyd. Ulga. Ulga i wstyd razem. Żeby o tym zapomnieć, Ibrahim pyta profesora o ulubioną muzykę. Kiedy dostaje odpowiedź, ma wrażenie, że stał się obiektem żartu – wszystko, co słyszy, brzmi jak elementy perfekcyjnej układanki, którą widział już milion razy: naukowiec w zbyt dużych okularach, fotel, zielona herbata, gramofon. Nie ma w nim jednak oceny – żadnego chichotu albo chociaż myśli, że nuda. Prędzej gorączkowe pytania, jak poprowadzić tę rozmowę, żeby nie wyjść na głupka. Prawda nie wchodzi w grę. Nie, skoro tamten właśnie wyznał, że lubi siadać wieczorem przed biblioteczką winyli i wybierać coś w odpowiednim nastroju, a potem wyobrażać sobie pięciolinię z nutami jak szyfr, który trzeba rozwiązać. I co mu powie – że od niechcenia puści czasem dubstep z syntezatorem wściekle młócącym przez bite trzy minuty i robiącym coś takiego z mózgiem, że właściwie nie chce się myśleć? Prawdę mówiąc, sądził, że profesora stać będzie na chwilę szczerości po tym, jak właśnie wysikali się synchronicznie do butelek po wodzie.
Włącza radio rozczarowany.
– Może powiedzą coś o…
Urywa, bo prędko okazuje się, że stacja nadaje ze świata, w którym ulice są suche, samochody w ruchu, a ludzie w ciepłych domach. Ta normalność jest dziwna – żaden z nich nie wyobrażał sobie, że będzie słuchał „Drown” w zalanym samochodzie.
– Lubiłem tę piosenkę – zauważa Ibrahim. – Nie wiedziałem, że ją jeszcze puszczają.
Nie pamięta już dobrze słów, nie pamięta właściwie niczego, oprócz tego, że grała w dniu, w którym po powodzi wrócili z Maa do domu i pierwszy raz od dwóch dni zrodził w sobie myśl, że wszystko będzie dobrze. Może w jakimś sklepie. Albo na ulicy – w którymś z otwartych aut. Albo ktoś odpoczywający na chodniku puścił ją prosto z głośnika.
– EDM– wypala nagle profesor.
– Proszę?
– Takiej muzyki słucham. Z tym gramofonem tak tylko… Przepraszam.
– To jakiś zagraniczny artysta?
– Nie, proszę pana. Taka zwykła łupanka.
– Aha, ale taka, że…?
– Tak, właśnie taka.
– Zaraz, to nie tylko ja…? Bo myślałem…
– Szkoda gadać. Pewnie ma mnie pan za ostatniego kretyna.
Ibrahim czuje się jak w dniu, w którym poznał profesora na kampusowym dziedzińcu i odpowiedział na jego pierwsze, a zarazem najważniejsze pytanie: „Dlaczego chce pan to robić?”. Streścił wtedy kilka anegdot z przeszłości i przywołał dziecięcą fascynację językami obcymi; nie pominął ani monsunu, który zabrał im dom, ani wieczorów spędzonych z aplikacją, która zabrała mu cały czas wolny. W reakcji na swoje zwierzenia usłyszał też jedno z ust profesora. Poczuł wtedy wiążącą ich nić porozumienia, ponieważ okazało się, że obaj stracili matki. Ibrahim wyjaśnił, że to jego mama poleciła mu siedzieć w książkach, uczyć się języków i nie dotykać już więcej komputera. Była w tym bardzo konsekwentna. W domu obowiązywał zakaz używania internetu, choć on lubił kraść darmowe wi-fi z punktu ksero za domem. Robił to jednak wyłącznie w przerwach od nauki i zamknięty w łazience, dlatego surfowanie po sieci trwało zawsze tyle co sikanie – czasu starczało na załadowanie jednej strony i rzucenie okiem na kilka pierwszych tytułów. Wtedy Singh położył mu dłoń na ramieniu, poprawił turban i strząsnął coś z brody, a potem obwieścił, że jego matka zmarła w trakcie ucieczki z Pendżabu, więc też nie ma z nią wielu wspomnień. To był jedyny moment, w którym profesor poruszył tak prywatny wątek. Ani podczas tamtej rozmowy, ani już nigdy później nie pozwolił sobie na podobne zwierzenia. Ibrahim spojrzał wtedy na tego podstarzałego sikha o chłodnej postawie kogoś, kto boi się komukolwiek zaufać, i już wiedział, że poprosi go poprowadzenie rozprawy doktorskiej. Mieli się rozejść, gdy profesor zaczepił go jeszcze o ramię i zapytał:
– Skąd ta dawna niechęć matki do komputerów, jeśli mogę wiedzieć?
Na co Ibrahim odparł:
– To trochę dziwna historia. Nawet kiedy myślę o niej po tylu latach, wciąż jej nie rozumiem do końca. – Bolesne wspomnienie odznaczyło się na jego twarzy grymasem. Profesor to zauważył, chciał już porzucić wątek i odejść w swoją stronę, ale wtedy Ibrahim wypalił: – Chodzi o to, że kiedy po śmierci siostry sprawdziliśmy, gdzie pracowała w Irlandii i co tak bardzo namieszało jej w głowie, to stwierdziliśmy, że przedawkowała internet.
– Jeszcze w kwestii kuuk thaayorre – Ibra pociąga nosem, zatrzymując katar. – Co mieli jego użytkownicy, czego nie posiadał nikt inny?
Profesor bierze głęboki wdech i zawiesza wzrok na czymś, czego Ibrahim nie widzi.
– Nadzwyczajną orientację w terenie – mówi, wskazując palcem jakiś punkt między autami. – Za zwyczajową formę powitania służyło podanie rozmówcy kierunku, w którym się idzie, więc nieodłącznym elementem dnia było jego ustalanie. To podstawowa umiejętność, której uczył kuuk thaayorre.
– Jak myśli człowiek, który zawsze to wie?
– O tym właśnie pisał ten doktorant.
– I co mu wyszło?
– Że inaczej.
Ibrahim kilka razy dusi początki słów, jakby rezygnował z ich pierwszymi dźwiękami, nagle zawiedziony obezwładniającą słabością języka – tego zbioru definicji, w którym musi zamknąć wszystkie myśli, nawet te będące raczej obrazami albo dźwiękami, albo błyskami trudnego do zdefiniowania sensu.
– Zastanawiam się, czy istnieje takie miejsce – mówi, mając nadzieję, że słowa, które wybrał, są wystarczające – gdzie wszystkie martwe języki czekają na wskrzeszenie?
Profesor chowa uśmiech za dłonią, a potem zbiera pot spod turbanu i wyciera palce o fotel. Jest w nim rozbawienie właściwe komuś, kto właśnie usłyszał głupie pytanie pierwszorocznego studenta. Chociaż Ibrahim zostawił ten etap za sobą już dobrych kilka lat temu, to wciąż ma niezdartą uniwersytetem ciekawość. Być może to właśnie stawianie pytań jest ważniejsze od szukania odpowiedzi.
– Nie potrafię rozmawiać o czymś, co jeśli mogłoby istnieć, to tylko w sferze fantazji.
– Wiem – stwierdza Ibra i nie ma w tym słowie kłamstwa. Z licznych prac naukowych profesora wyczytał wiele o jego charakterze. Było to coś, co istniało między wierszami. Profesjonalizm naukowca nie pozwalał na bezpośrednią ekspresję. – Pan jest pragmatykiem?
– Utylitarystą. Zamiast ratować niemożliwy do uratowania język, zbudujmy szpitale i domy.
– W różnych językach jest wiele prawd o świecie. Pozwoliłby pan, żeby tak po prostu przepadły?
– Wiele języków umarło. Tak jak staronordyjski. I jakoś świat funkcjonuje.
– Może sami nie wiemy, że czegoś nam brakuje.
– Nawet jeśli, to zadaniem językoznawców jest obserwacja języków, a nie ich sztuczne modyfikowanie.
– Nie zgodziłby się pan zatem z tezą Heideggera, jakoby…
– Pan znów z tym Heideggerem.
Ibrahim ma już dość tej dyskusji, więc ucina ją, powtarzając:
– Bierne przyglądanie się zmianom prowadzi do katastrofy.
A Singh, wyczuwając rosnące napięcie, puentuje:
– Starczy powiedzieć, że nie wierzę w bajki.
Później siedzą w ciszy, czując, jak woda wylewa się na siedzenia foteli i chlupocze między nogami. W zetknięciu z koszulami ciągnie materiałem do góry i skleja odzież ze skórą. Fatalne wrażenie – obserwować, jak woda, niczym żywa istota, mając za nic siłę grawitacji, wspina się po ubraniach i wypełnia je zaskakująco wielkim ciężarem. Błysk paniki w myślach – woda to żywe stworzenie. Nie tylko żywe, lecz także drapieżne. Kolejny błysk – wyrzut sumienia związany z tym, że w obliczu trudnej do opanowania katastrofy jedynym, na co ich stać, są akademickie kłótnie, które nie przybliżają ich nawet o krok do rozwiązania problemu. Jak się stąd najłatwiej wydostać? Z kim się skontaktować?
– Naprawdę chciałbym, żeby istniały zaświaty języków – wzdycha Ibrahim, chcąc, aby dyskusja się zakończyła, ale na jego puencie.
– Wiem, Ibra. I za to właśnie cię lubię.
Przychodzą mu do głowy dwie rzeczy: pierwszą z nich jest ta, że gdyby istniał jakiś sposób na uratowanie języka, na adoptowanie go, tak jak adoptuje się psa, to zrobiłby to bez najmniejszego wahania – oddałby resztę życia na pielęgnowanie niepotrzebnych już nikomu słówek, na wypełnianie nimi codzienności i przyglądaniu się tworzącym je literom, a drugą jest to, że profesor powiedział: „Ibra”.
Uśmiecha się i zmienia stację kliknięciem. Woda wpływa przez szczeliny i gromadzi na desce rozdzielczej, obmywa dryfujące butelki. Chlupie w skórzanych pantoflach. Śmierdzi całym miastem – esencja metropolii w wysoce szkodliwym stężeniu. W oddali majaczy kształt wozu strażackiego: pompa, odblaskowe kombinezony i węże. Wreszcie zbliża się pomoc.
Odkorkowują ostatnie butelki wody, wąchają i myślą, jaki to piękny zapach: brak zapachu, a potem zderzają się jak do toastu i biorą kilka haustów.
Z zalanego mercedesa Ibra wychodzi z wewnętrznym obowiązkiem stanięcia na wysokości zadania. Ma wrażenie, że całe dotychczasowe życie prowadziło go do tego momentu, w którym zamawia przez internet książkę do gramatyki kuuk thaayorre ze starego antykwariatu. I jeszcze kolejnego – kiedy ta spada z łoskotem na posadzkę przed wejściem. Zdziera wtedy papier pakowy i spędza długie godziny nad pachnącymi celulozą stronami. Czuje się jak odkrywca czegoś bardzo ważnego, o czym nikt mu nigdy nie mówił. Kiedy kończy, śpi tylko tyle, ile musi, i ani minuty dłużej. Śni mu się, że znowu jest na plaży, je kulfi, gra w piłkę i zbiera piasek w garści, a ten przesypuje się po raz któryś przez palce. Siostra pyta „dokąd?”, a on odpowiada w kuuk thaayore, że na południowy wschód. Swoją świadomością drogi imponuje siostrze. Gdy ona składa usta do zwięzłej pochwały, budzi się i już nie może zasnąć.
Spodziewa się, że nauka kuuk thaayorre zajmie mu dwa miesiące. Dotychczas dużym ułatwieniem było kojarzenie języków – każdy kolejny był podobny do któregoś poprzedniego, więc wszystko szło szybciej i łatwiej. Ale kuuk thaayorre jest inny: słowa nieprzypominające niczego, tak odległe od znaczeń, jak to tylko możliwe, dziwne zbitki spółgłoskowe i wszędobylskie monosylaby.
Min – dobrze.
Waarr – źle.
Ngawoy – tak.
Petpan – szybko.
W korytarzach inni doktoranci pytają, czemu tak dziwnie wygląda, skąd te podkrążone oczy i obwisłe poliki, a kiedy wyjaśnia, o co chodzi, zaraz rzucają coś w stylu: „nie szkoda ci życia marnować?”. Większość już dawno temu zaczęła rozglądać się za czymś innym: ktoś szkoli się na fryzjera, ktoś idzie do korporacji, ktoś inny przejmuje rodzinną firmę. W językach nikt nie chce siedzieć. Nie, gdy te największe można przetłumaczyć kliknięciem. O mniejszych się nie rozprawia – Ibrahim rozumie to jako wyraz bezsilności, uległości przed bestialstwem rozwoju. Pamięta, jak jeszcze kilka lat temu studiował ekonomię biznesów: rozpędzonych gigantów napędzanych własnym sukcesem i raczkujących sąsiadów walczących o przeżycie. Językami sterowała dokładnie ta sama reguła.
Nie wygląda teraz inaczej niż jego pochyleni nad puszkami energetyków studenci. Oni też wyczuwają przemianę – niektórzy podchodzą do katedry po zajęciach, odchrząkują uprzejmie, a potem opiekuńczo dodają, że na slajdzie takim i takim wkradła się literówka, albo że gdzieś indziej zauważyli błąd stylistyczny. Ibra tylko wzdycha: „ach, tak?”, bo wcale go to nie dziwi – prezentacje przygotowuje teraz w nocy i to trzy razy szybciej niż wcześniej. Później otwiera notatki, książki i mapę – na tej ostatniej szczególną uwagę zwraca na zachodnie wybrzeże Yorku. Wyświetla zdjęcia dodane przez użytkowników i zwiedza wszystkie obfotografowane ulice. Właściwie nie potrafi stwierdzić, dlaczego to robi, ale kilka chwil później otwiera wyszukiwarkę lotów i szuka dogodnych połączeń. Pisze wiadomość do dziekana, w której finguje tragedię: śmierć kogoś z rodziny, długą podróż przez kraj, kilka dni pogrzebu. „Nie będzie mnie ponad tydzień”. Tuż po kliknięciu „wyślij” zaczyna pakować walizki.
Niedługo przed wylotem pisze do niego Singh.
„Jedziesz tam, prawda?”
Jak mógł go tak przejrzeć? Po kilkunastu minutach kolejne wiadomości: „To bez sensu”. „Wielu już było takich”. „Porywasz się z motyką na słońce”. Następnego dnia jeszcze dwie: „Zapisz sobie numer do ubezpieczyciela” oraz: „ty nasz Heideggerze”.
Wylot jest punktualnie o drugiej, więc na lotnisko dojeżdża o północy. Kiedy w okienku wyraźnie zmęczona kobieta odbiera jego paszport i pyta, dokąd leci, on tylko dźwiga walizkę, którą mocuje na taśmie, i patrzy kątem oka na wyświetlacz z wagą: dwadzieścia trzy kilogramy, a więc dopłaty nie będzie.
– Proszę?
– Nieważne. Już sama sprawdziłam – odpowiada, zwracając paszport w wyciągniętej dłoni. – Miłego pobytu w Brisbane.
Przed bramką wyciąga jeszcze komórkę i wystukuje Singhowi odpowiedź: „W moim kundali Merkury ma w ascendencie Bliźnięta. Nie muszę ci chyba tłumaczyć”.
Naprawdę długo czekał, by móc z profesorem żartować. Taki obrót spraw szczerze go zaskakuje. Czy gdyby nie poprosił go wtedy o podwózkę, stałby teraz w rękawie w tej długiej kolejce do wejścia? Wyobraża sobie alternatywę: że nigdy nie wsiada do auta, nie zatrzymuje ich powódź, wieść o wymarłym języku zostaje tajemnicą; oraz że później siada przed biurkiem wieczorem i przygotowuje kolejne prezentacje na współczesną fonologię albo językoznawstwo, sprawdza prace zaliczeniowe, wyjeżdża na wakacje albo i nie, kogoś być może poznaje, decydują się wspólnie zamieszkać, może im nie wychodzi, może się szybko rozstają, wszystko toczy się innymi torami, jednymi z tysięcy możliwych; dokładnie tak to widzi: przy każdej podjętej decyzji szyny pękają na cztery, na osiem, na szesnaście, na dwieście pięćdziesiąt sześć – jego różne wersje wyniesione do nieskończonej potęgi; a skoro tylko jedna jest prawdą, to może chyba powiedzieć, że ostatecznie dużo bardziej go nie ma, niż gdziekolwiek jest, oraz że skoro wszystko waży tak mało, to poświęcenie się totalnemu szaleństwu nikogo nie może dziwić.
Steward zaprasza go gestem, a on schyla głowę przed wejściem. Jeden krok i jest na pokładzie. Siada, mocuje się z pasami, zamawia mocną kawę. Już nigdy nie wraca do Indii.
III
Teraz, gdy myśli o swoim okresie uniwersyteckim i czuje na twarzy krople potu płynące w szczelinach zmarszczek jak rzeki w wyschniętych korytach, jedyne, co potrafi zrobić, to machnąć ręką na wschód, skąd pochodzi czas, i przekląć sążniście pod nosem.
Słysząc kolejne zgłoski, nasyca się pięknem tej chwili: tym, jak wybrzmiewa język, jak wprawia w drżenie cząsteczki powietrza i przemieszcza się o kilka metrów, może kilkanaście – jak daleko, tego nie może być pewien, bo prócz niego mieszkają tu tylko robaki, które musi odganiać czosnkiem zmielonym w moździerzu. Robi to właśnie teraz: zatacza krąg wokół chatki, sypie proszek, laską wykonaną z mangrowca podpiera zbolałe plecy. Po kilku minutach traci rachubę okrążeń – zrobił ich dwa czy trzy? Powinien zrobić trzy, bo dopiero wtedy zapach dobrze się wchłonie. Nieważne. Ciągnie łyk wody ze starej, poszarzałej butelki. Etykieta była czerwona, ale teraz jest żółta, niemal biała – butelka służy już długo. To zresztą ta sama marka, którą pił w…
Kolejne przekleństwo – wyrywa się instynktownie, gdy gdzieś w oddali pojawia się czarny punkt, coś nierealnego w tym jasnym od piasku pustkowiu, najpewniej fatamorgana – w ten właśnie sposób Ibrahim to tłumaczy – to tylko zwidy starego, odwodnionego zgreda. I dalej sypie swój czosnek. Kiedy punkt staje się większy i zyskuje nogi, ręce oraz wyraźny kształt głowy, nie pozwala się dłużej ignorować.
– Ten tu czego?
Ostatni raz widział człowieka prawie dwie pełnie temu – samotny jeep pojawił się na horyzoncie, sunąc od strony rzeki. Podniosły się chmury pyłu, zawirowało powietrze. Ibra spojrzał i krzyknął, a wtedy jakiś siwy brodacz zatrzymał gwałtownie auto. Patrzyli z czasem i pod czas, jeden naprzeciw drugiego, trwali tak chwilę w bezruchu, aż wreszcie Ibrahim warknął i podniósł laskę nad głowę – wtedy tamten odjechał.
– W którym kierunku idziesz, kimkolwiek jesteś, ty, coś przyszedł zza rzeki Chapmana – tak teraz szepcze pod nosem, znów stając w szerokim rozkroku i wynosząc laskę w ostrzegawczym geście.
Nieznajomy wącha wiatr i stawia pierwszy krok. To piechur, a Ibrahim wie, że każdy, kto chodzi tu pieszo, zgubił już dawno szlak. Innych ludzi tutaj nie ma. Prócz niego – on tu jest od zawsze – tak mu przynajmniej się zdaje.
– Kim pan jest? – pyta obcy.
To wykwintna angielszczyzna, akcent zupełnie nie stąd, trudny do rozpoznania. Ibrahim marszczy powieki. Kiedy stał się obrońcą wymarłych języków, a w drewnianej chatce między pustką i głuszą stworzył jednoosobowy rezerwat kuuk thaayorre, przyrzekł sobie, że już nigdy nie powie nic w żadnym innym języku. Nie mógł o nich myśleć bez zaciskania dłoni w pięści i serii przekleństw pod nosem. Żarłoczne, krwiożercze bestie. Uprzywilejowane drapieżniki ze szczytu łańcucha pokarmowego. Takie, które trzebią stada słabszych, bezbronnych ofiar, a potem grzeją brzuchy w pełnym słońcu, oblizując pyski. Dominację kilku języków uważał za zbudowaną na sile najpotężniejszych imperiów – tych, które kojarzyły mu się głównie z serią wielkich katastrof. Kiwał z politowaniem głową, gdy ktoś napomknął, że ludzie sami wybierają, które języki im służą, a które powinny wymrzeć, bo dobrze przecież wiedział, że faktyczne wybory rzadko są tymi dobrymi – częściej bywają najłatwiejszymi. To kuuk thaayorre powinien być wszędzie, na językach wszystkich – lingua franca świata. On jako jedyny ustawia ten kompas w głowie – wieczną pamięć o odległym punkcie, w którym wszystko się zbiega. Który język miałby nad tym przewagę?
– Kim pan jest?
Te słowa ożywiają w nim stare obrazy, które teraz cofają go do dni spędzonych na nauce języków obcych przez aplikację, gdy siedział w blasku ekranu i myślał, że to nic złego.
Nie zamierza odpowiadać. Nie złamie się teraz – nie po czterdziestu dwóch latach życia w tym miejscu, zapisaniu kilku tysięcy stron wnioskami z obserwacji i badań, nie po tym, jak prawie wrósł w tę samotnię – kilkaset metrów kwadratowych w zlewni zatoki Karpentaria – pisząc opus magnum: analizę wpływu kuuk thaayorre na rozumienie czasu u jego użytkowników. Przepustkę do historii językoznawstwa.
Upał rozkłada fałszywe kałuże i mąci w rozgrzanym powietrzu. W tym wszystkim sylwetka niezapowiedzianego gościa wygląda jak element mirażu – skutek sypania sproszkowanego czosnku w piekącym, podrównikowym słońcu.
„Jestem Ibrahim Kapadia – powiedziałby przybyszowi – i ostatnie czterdzieści dwa lata spędziłem na tym pustkowiu, przywracając sprawiedliwość na świecie, a była to praca równie syzyfowa, co naprawdę konieczna, więc jeśli jest pan łaskaw, to niech pan weźmie moją książkę i pokaże ją ludziom, niech przeczyta ją każdy i sam zadecyduje, a ja wrócę do chaty i doczekam tam swoich dni, niech zeżrą mnie robaki, które obłażą ściany, niech nic ze mnie nie zostanie oprócz efektów pracy – to będzie moja nagroda”.
– Poczekaj! – woła, gdy widzi, że zniechęcony wędrowiec rusza czubkiem buta kilka najbliższych kamyków, a potem odchodzi na północ. Odwraca się jeszcze – zdawało mu się, czy nie? Czy faktycznie to słyszał? On również ostatniego człowieka widział dawno temu, jeszcze dawniej niż Ibrahim. Przez cały ten czas chyba stracił obycie. Czym innym jest perspektywa kontaktu, a czym innym sam kontakt. Ta pierwsza raczej cieszy, ten drugi – tylko przeraża.
– Kim pan jest? – pyta Ibrahima.
On pamięta te słowa – przypomina je sobie jedno po drugim, to, jak brzmią rotyzacja i wznoszące dyftongi. Słowa właściwe wszystkiemu, co kiedyś tak bardzo lubił: długim filmom, zagranicznym piosenkom i wszelkim instrukcjom pisanym drobnym drukiem. Używał ich już tak dawno. Robią coś szczególnego z jego tokiem myślenia – pchają go w inne tory.
– Niech powie pan jedną rzecz…
Uśmiech rozświetla twarz piechura – myślał już, że nigdy nie spotka żywej duszy, kogoś, z kim zamieni dwa słowa.
– Tak?
– Czy tam daleko – Ibrahim celuje na południowy wschód, skąd wcześniej ciągnęły tłumy – czy coś tam jeszcze jest?
– Pyta pan o ludzi?
To miał właśnie na myśli, kiedy mówił „daleko”: czy tam na zewnątrz – gdzieś indziej, nie u mnie – cały czas jest życie? Przybysz nie wie, jak odpowiedzieć. „Oglądał pan film, w którym jakaś scena zdawała się epilogiem, ale kiedy się kończyła, wyrastał z niej ciąg dalszy?” – to chciałby mu powiedzieć, ale ile mógłby zrozumieć z tego ktoś, kto nie widział świata przez ostatnie dekady, kto bełkocze coś w obcym języku i sypie okręgi z czosnku dookoła swej chaty.
– Nie – mówi wreszcie. – To już nie to samo.
Ktoś nagrywa go z odległości – aparatem ustawionym na trójnożnym statywie, z obiektywem długości karabinu wycelowanym w pustelnię. Fotograf bardziej jest zainteresowany ptakami – ujęcie czapli zrywającej się do lotu to jedno z największych dokonań, jakie poczynił na „bezkrwawych łowach” – ale gdy dostrzega starca błądzącego wokół chaty i gestykulującego zupełnie tak, jakby coś komuś tłumaczył, nie potrafi powstrzymać się przed wciśnięciem przycisku nagrywania. Kilkusekundowy filmik staje się viralem, co jest właściwie cudem – większości osób uwagi nie wystarcza na więcej niż półsekundowy bodziec. Popularności materiałowi przydaje fakt, że Ibrahim wygląda na nim jak ktoś z tych nietkniętych cywilizacji wciąż żyjących gdzieś w dżunglach, tak odległych i dziwnych, że przez to trochę strasznych. Nic się nie klika tak dobrze jak strach. Więc oto jest: osiemdziesięciolatek w wytartych spodniach i skołtunionych włosach, z obłąkańczym spojrzeniem i długim kijem w ręce. W tym krótkim klipie pręży się przed obiektywem, nadymając klatkę piersiową. Z jego ust dobywają się niezrozumiałe słowa. Że to coś więcej niż krzyki, nikt nie ma wątpliwości, jednak żadna osoba z kilkumiliardowej społeczności nie jest w stanie zidentyfikować tego języka ani nawet porównać do czegoś znanego. Padają przypuszczenia, że mężczyzna pochodzi z przyszłości, że przemieścił się w czasie. Albo że to przybysz z równoległego wszechświata. „Patrzcie, jak kiwa się w przód i w tył – pisze ktoś w komentarzu – jak jakiś wariat czy kto. Może ma w ascendencie Bliźnięta. Czy coś w tym rodzaju”. Nikt nie odczytuje drwiny z porządku, w którym można mówić na kilka tysięcy sposobów, a wszyscy decydują się milczeć.
Spojrzenie drapieżnika. Ruch w kierunku ofiary. Niezrozumiały bełkot.
Nhunt wanthan pal yan?