Saturnalia
Kochalibyśmy się bardziej, gdybyśmy
mieszkali dalej od siebie. Mizerykordia,
ostra rohatyna, tną płócienne szmaty.
Wieczorami cicho zgrzytają oporne
ziarna w moździerzu.
Kochalibyśmy się bardziej, gdybyśmy
byli dalej od siebie. Nasze oczy,
żołądki małe jak porzeczka.
Ule ociekające od pszczół, głowy
złożone na gęsim puchu.
Świat nas popycha. Odjeżdżają miasta.
Gówniarze chichoczą nad
atlasem anatomicznym. Świat nas pcha.
Sens jest ukryty. List jest pisany.
Elie Wiesel
Sól kruszy wargi, puchnie obłe słońce.
Rośliny są zachłanne; gdyby musiały,
przebiłyby twoje ciało, by zaczerpnąć światła.
Na razie mają go pod dostatkiem, pokornie
pochylają głowy, schodząc wieczorami w noc.
Wtedy słyszysz, jak trzaska śmiech,
kwiat wybucha w palcach. I czujesz –
ból napina się, rozciąga jak guma. Niebo też.
Naganiacz
Kuli się lato. Wre jego mętna pieśń.
Stawia gładkie, niepewne kroki,
rozstawia kretowiska.
Idę przez sięgające do kolan trawy.
Ze srebrnym łańcuszkiem na szyi
i kłosem w gardle. I właśnie tu,
za zagonem lucerny, spotykam znajomego chłopca.
Niedawno był naganiaczem zwierząt.
Teraz mija mnie dumny, wyniosły.
To właśnie jemu pozwolono dziś po raz pierwszy
na zmiętej w rulon gazecie przenosić ogień
pod zgrabione kupy łęcin.
Historie
Ich stopy złożone na grubym dywanie,
dłonie w jedwabiach.
Leżą z twarzami zwróconymi ku oknu,
za którym łagodnie wzrasta stok
porośnięty jałowcami.
Igła słońca wskazuje ich.
Światło pryska jak tłuszcz
z przebijanej widelcem kiełbasy.
Skończyły się polowania z dymiącymi lufami
wśród brzózek i trzcin. Bogactwa
rozmnażające się jak muchy. Głowy cukru.
Leżą. Trzeszczy krew.
Ściskają złapanego w garść owada,
lecz gdy otwierają dłoń, nie ma go.
Boją się wstydu. Że kiedyś przyjdą ci, których
zranili i będą musieli patrzyć im w oczy.
Grzech
Patrzcie lustra. Pracujcie dla nas.
Teraz bym tak nie zrobił. Ukradłem pierścionek,
by pojechać nad morze. Był taras w słońcu.
Ja na środku rozciągnięty.
Patrzcie lustra. Postać z pikselową głową
pokazuje, gdzie zagrzebała ciało. I pod paprocią
ptak unosi dziób, by przełknąć twarde ziarno.
Patrzcie lustra. Pracujcie dla nas.
Świeciły się nam oczy jak do cukru,
chcieliśmy przegonić lwa z tronu. Szukaliśmy złota.
Brudni jak ziemia. Chudzi jak hak.
Dalsze okolice
W tylu miejscach byłem, już nie pamiętam,
które to moje ślady. W każdej chwili można
zacząć lub przestać. Przypomnieć sobie
to cięcie, oderwanie, które robi cię tym, kim jesteś.
W tylu miejscach byłem. Uśmiechałem się przed obiektywem,
klaskałem, patrząc na wystające z weselnego tortu sztuczne ognie.
Na kartce narysowane miałem jak dojść
do grobu pradziadków. Tu bez, tam świerk.
Płowieje posąg dnia. Rośnie powieść bez bohatera.
Krajobraz z pustym korytem rzeki, którą wypiła kopalnia.
A jak wzrasta dzień. Jak paruje zupa. Jak taje tłuszcz, miękki tuk.
Jak zębatka roweru szarpie nogawkę, podmuch zrywa krzyk.
Jak kule wrzucone do miski zataczają kręgi,
chłodna woda jeziora powstrzymuje oddech.