Mapa Nocy
Wskazówki łomoczą, wyginając się, nie dotykając
robią wszelakie uniki, noc ciemna i bolesne kaprysy
Określam czernią czas między sekundami ciężkimi
Skupienie rozciągnięte jak żagiel między czterema
Napięte do oporu i prucia, i nagle Mapa Nocy
na sukience trochę dziur od przedzierania się
Zadrapania na mnie, przeze mnie, dla mnie pamiątki
Obłaskawiona przez miękkość i przyczepność gałęzi
na wzór czarnych wskazówek, trochę przyspieszam
Ucieczki przed północą, zapisuję muzykę w pośpiechu
Ucieczka w ostatniej chwili, gdy jeszcze jest nadzieja
Zbiory tych wszystkich historii znikających z czasem
Płaczę niepojednana z nikim, szarpana i okłamywana
Uciekam przez Morze Czerwone, Zimne i Martwe
Ślad za mną to tylko przesunięcie, sukienka Mapą Nocy
Mury z ciężkich wód, w których tajemnice uchylają się
tworząc tunel, i wiatr wschodni odsuwa je, wyznaczając drogę
Czas stęka, sapie, goniąc mnie i sądząc, że i tak wygra
nie wygra, bo wezmę go podstępem, wiatr wschodni pomoże
Nie ma obawy we mnie, mam jeszcze trochę chwil schowanych
na później mam je schowane, broszki połyskujące tajemnie
wpięte w Mapę Nocy, dotykające mnie od spodu swym zapięciem
Kiedyś je też sprzedam i nic nie zostawię wydrom na pożarcie
Attosekunda, miliony lat, wieczność w kieszeni, same dziury
nic już nie będą przechowywały, tylko lekkomyślne gubienie
Pączki, gnijcie już na starcie, pędy całuję w miękkie części
Nieodwracalność decyzji, nie oglądam się za siebie
Jedną noc odpoczywam w modrzewiowych koronach, to jest ta noc
jako modrzewiowa królowa mam pełno goryczy w końcówkach włosów
rozdwojonych, roztrojonych i rozczworzonych z braku postrzyżyn
Zmykam i zamykam oranżerie dzikie po to, by być bardziej śmiertelną
skalaną śladami po wędrówkach, po Nocy, mam jeszcze trochę czasu
Stukanie obcasów z niecierpliwości, wahanie, gdy dobija się do brzegu
wschodniego, zachodniego, północnego, południowego
do brzegów skalistych, raniących stopy ostrymi odcinkami czasu
co do złudzenia przypominają
Poczekaj moment, zaraz pojedziemy na Wschód
Biel u stóp, rozlewiska mocy
futrem języki, puste magazyny
dławienie się, doborowi wrogowie
odsuwanie spojrzeń, a może jednak
jeszcze moment i uciekniemy na Wschód
Wkradanie się w łaski posępnych
kamuflaż, uchylanie chłodu
Echo tu daleko niesie z Zachodu
podsłuchujemy te przeinaczenia
gramatyki preparowane, kruszywo
Wschód się nie liczy, po ryju
przymieranie głodem i zbędne kwiaty
możesz wsadzić je sobie cięte w ziemię
Nie złapią korzeni, lecz będzie się wydawało
Nie mamy takiej wartości jak przed momentem
poza tym jak to się u nas zwykło powiadać
porzuciłem wrzosowiska i sny koszmarne
Spóźniłem się nieco, grudniowe zwyczaje
Najlepsze rzeczy zdarzają się na koniec
Na Wschodzie moment trwa tysiące lat, dzięki temu
poznałem lekarstwo na nieśmiertelność, wszystko zależy
od
Brzydkie momenty w filmach z Zachodu
Cielcu złoty, wyborne twe pozy, czas nie zadrwi
z twej twardej, ciężkiej, stabilnej zbroi i masy
Różane palce układają w porządkach czasu kraby
Na ołtarzu cielca muszą panować dokładne reguły
co chwilę dokładane jest ciepłe mięso z morza
o jasnej, delikatnej karnacji i braku krwi w niej
Co trzy attosekundy kapłan wznosi głos i woła
– O cielcu ze złotym uzębieniem lepszym niż mleczne
Jego wysoki złoty połysk i nasze jaśniejące włosy
Dopiero po zachodzie słońca, gdy wszyscy rozchodzą się
trupie główki i ćmy rozszalałe, momentami kreślą
koniec uczucia, a wszystko to bujda, reszta ścięta
z reszty robi się rodzaj mączki, z której nowy bochen
czerstwy, ciemny i żuć trzeba go długo, by zmiękczyć
Nie ma czasu na miłość, zwiększona wydajność
Chwila, moment i będzie wieczór, wtedy zapanuje
taka ciemność, że przez chwilę uwierzymy w Boga
To nam staje w gardle, bolesne postrzyżyny
Cielec przytroczony do naszych pałaców za miastem
lecz ostatnio troki puszczają, rozluzowują się pęta
nagłówki skaczą nam w oczach, osobliwe liternictwo donosi
Udka krabów ciągle różowe, rozwarte, ale niepłodne
i można też oszukać samego cielca, przerobić go na klamki
co otworzą nam zupełnie nowe horyzonty bojaźni i śmierci
piękne to momenty, gdy znów jesteśmy bogatsi o zagłówki
za prawdę za główki kaszmirowe
Ostatnia czynna Centrala
Wstaję, dygocząc, ręce szeleszczą z zimna
gdy pakuję w papier firmowy cztery romby
Po bokach transfuzja danych, transfuzja krwi
subtelne zgrubienia, o których pisma milczą
ze względu na czytelność
Na dworcu, obok, przerażona dziewczyna
patrzy na mnie, czeka na mój wschód
W przeszłości, w przyszłości Dokarmiające Zwierzęta
Szorstkie języki cieląt pijących twoją i moją krew
w korytarzach nabitych tytoniem łaski pańskiej
Zasady domniemanej niewinności, phi
Wszystko wokół nas wyczekuje, wyjękuje
– Daj jeść, daj jeść przed czasem
Choć pół porcji!
Chodź po północy pewnym krokiem
Wschodni aparat bezpieczeństwa
Idą po ciebie, chowaj się za mną, chowaj się we mnie
Jak oni się tu dostali, skąd mają adres modrzewiowej kryjówki?
Aparaty bezpieczeństwa ukrywają ruchomy harmider zębów
W palcach trzymają pistolety marmurkowe i przednie
Są w płaszczach, ty wiesz, jaki to kolor i co oznacza, uciekaj!
Będę osłaniać twoje tyły, będę kłamać i udam, że moja ciotka
przyjaźniła się ze staruchą, co wołała „nieczyste, nieczyste wody”
Mają niebezpieczną aparaturę, która rzekomo jest najboleśniejsza
Trzymając w ustach modrzewiową gałązkę, jestem pewny władzy nad nimi
Zatem hufce, zatem kłamliwe chorągwie, rozpoznajcie mnie, poddaję się wam
o modrzewiowe, modrzewiowe szmery, sekrety zawołań, będzie bolało po uszach
wypisz, wymaluj
wypisz, wymaluj, jak ojciec-sobaka, emalią karminową łamanie i kłamanie
i już teraz będzie naprawdę ostatnia ofiara słynnych pasów bezpieczeństwa
zawiązywanych do zatamowania żywicy po ostrej nauczce
Zdradzam wszystko
instrukcja obsługi aparatów znajduje się w aparacie zjedzonym przez aparat
a moje ostatnie słowa to tradycyjna prośba o gałązkę modrzewiową i o ogień
Jestem bez rąk, jestem kikutem w bieli i na pewno się złamię
Bezpiecznie się czuję
Aalborg
Ich ciała przeróżnie się wiją, ale zawsze na dnie
najgłębiej w szczelinach dochodzi do rozrodu
tylko po to, by znaleźć właściwość karzącą
Siedzę nad brzegiem, w wodzie ich tony zgubione
Zanurzam białe nogi (słodka przynęta dla ryb)
Grzbietami swymi śliskimi krążą wokół, rozpoznając
Śpiewają pieśń radosną, ale też nieco nużącą
Co zrzucisz nam na dół, co zrzucisz nam na dół?
Zrzucę się sama wam na pożarcie z modrzewiową przyprawą
Ciało połyskuje w nocy, fluorescencyjny kamuflaż i kościec
strzeże mnie na życie wieczne i bez przesady, na pewno ukoisz je
Dlatego cię nie ruszą, chcę się do nich udać po śmierć głodową
Poruszone drapieżniki, przypomnieć wam, jak się mnie pożera
Myślniki czarne, przybądźcie ponownie ławicą do Aalborg
Przybywajcie na pielgrzymkę do moich czerwonych kolan
A ja w trakcie waszych cichych modlitw i godzin skupienia
będę żuła żywicę czarną – modrzewiową
mam nadzieję, że nie będzie wam to przeszkadzać
Zarośnięta igliwiem, schowana w futrach jaków jakoby, siedzę
pod paltem nie mam Nic, one bardzo to lubią i pod wodą
Przemnożone i bez nazwy kotłują się u mych stóp, błagając
O tytuły, nazwy, przywileje i ustępstwa milczenia, o imiona
Szkoda je nazywać, bo są jednocześnie wszystkim w tej chwili
I dlatego nie mogą być czymkolwiek, u mych stóp pląsy zawiłe
Zdejmuję powłokę i wskakuję do ciemnej wody, bardzo zimna
Nie wiem, czy ta wycieczka skończy się powrotem do czegokolwiek
Wpadam w ich rojowiska, szmery, prawie słowa, prawie ból
Krążą wokół mnie, nie dowierzając mojej bezczelności i złości
Z początku akceptują moją obecność obok, potem jednak
Ich masy zaczynają gniewnie falować, dają sygnały
I choć nie jest to słowo Precz, to mam wrażenie zagrożenia
Nie mam przy sobie Nic ani Nikogo, tak jak sobie obiecałam
One jednak układają się w wielkie, ruchliwe czarne usta
Pełna obaw próbuję płynąć do góry, bo myślę, że tam brzeg
ale płynę do dołu, głębiej i głębiej
tłumacząc się im nałogowo, że jeszcze chwilunia i zniknę
z ich królestwa milczenia, prowadząc dostatnie życie w Aalborg
wspominając z melancholią godną wariatki marcepanowej
wspaniałe dobre czasy nieprawidłowej wymowy tych nosowych
Pomioty słodkie zakręcone bransoletami i kajdanami na mnie
Wasz ruch przypadkowy, który sygnalizuje kształty, lecz nie osiąga
spreparowane przez wasze zmyślne ciała, atrybuty płochliwe
Wasza negatywność i wspaniale błyszczące stroje kąpielowe!
Antyrumburaki, coś mi się jeszcze przypomina, ale to NIC
Atrybuty, atrybuty, szaleństwo waszych nieciałek, jakie, jakie
nie takie, nie takie, nie takie
Nad czubkami modrzewiowych koron, które poniekąd łaskoczą
wiszę, udając, że pływam naprawdę szybko, nie zdążę dotrzeć
na jutrznię, nie zdążę na wprowadzenie, na czytania i na ewangelię
Zamienicie się teraz, Gniazda Ściśnięte w sobie, zamieńcie się
przez chwilę bądźcie jego fałszywymi atrybutami, przez chwilę
Potem elastycznie ugnijcie ów ciężar nazwy na boki, rozpraszając się
mimowolnie rozkładając krótkopędy na sekundy frygijskie
Ty Punctum, Wirga, Podatusie, Clivisie, Porrectusie, Torculusie,
Scandivusie, Climacusie, po linii
mojego zbiegu do Zielonego Pokoju
Litują się nade mną, wypluwają mnie znów na brzeg, oto jestem
Różowiutka jak nowonarodzona, lecz tak pełna euforii i ruchu
że wszyscy zgadują bez trudu, gdzie byłam ostatnio
Hashima
Hashima, Hashima, eter i pawilony
haszszima, szszima, eter i pawilony
Nie wystarczyło pokarmu w pawilonach
Puste, lekkie, przenośne, rozluźnione
Hashima, Hashima, tu nie było miłości
Hashima, Hashima, tu nie było miłości
Worki z jelit jaskółczych szeleszczące
Dwunastościany rombowe, perfekcyjne
Hashima, Hashima, łagodny kolor zamszu
Hashima, Hashima, łagodne podniesienia
Wraz z innymi ofiarami leżysz w łóżku
Zwiną cię służby, przepraszając za zwłokę
Hashima, Hashima, wydajesz się za, wydaje ci się, że
dadzą ci trochę węgla, nie oczekując wysokiej zapłaty
Hashima, Hashima, modliłam się nie tymi koronkami co
do boga z węgla, w węglarkach jak w lektyce musującej
rytmiczne pulsowanie, mus szampański, krrrrawędzie
on przemieszcza się z wysiłkiem, na paluszkach wychodzimy
by nie usłyszał nas ponownie opiekun roku drugiego
niewykształcony w kopalni w dostatecznie Ciemne, Jasne