Część pytania
Cały plac stoi pod wodą,
powietrze unosi się jeszcze w pęcherzykach,
ale co one śpiewają,
do mnie już nie dociera.
Ryby krążą wokół drzwi kościoła,
kto mi odpowie:
Czy mam wejść do wnętrza góry,
czy do domu z tymi,
którzy mnie kochają,
i ten rozległy widok,
ten chrzęst wszystkich kroków
jeszcze raz?
Jakże czernieje mój kraj,
tylko nisko w dole zielono
zakrzywia się czas.
Koniec miejscowości
Tę wioskę wykreślcie,
pożegnajcie się z nią,
zostawcie ją,
zmęczoną i rozgrzebaną,
niech leży,
ciężka jak ołów,
rynny otwarte, suche,
przygwożdżone słońcem,
niczego na niebie,
ostatni karaluch,
który przed potopem
uratował się bez Noego,
pełznie do kałuży,
nowy celnik się śmieje.
Doczesna rada
Po pierwsze
musisz wierzyć,
że nastanie dzień,
kiedy wzejdzie słońce.
Gdybyś jednak nie wierzył,
mów, że tak jest.
Po drugie
musisz wierzyć,
i to z całych sił,
że nastanie noc,
kiedy wzejdzie księżyc.
Gdybyś jednak nie wierzył,
mów, że tak jest,
albo kiwaj posłusznie głową,
to też im wystarczy.
Podarowana rada
I
Twoja pierwsza książka o szachach,
listy Ibsena,
weź to,
jeśli możesz,
no, weź,
chyba że wolisz
przepędzać ze swojej łąki
zamiataczy liści,
a na nią
kozy Ibsena,
jednakowo białe, jednakowo błyszczące?
Są kozy i są kozy Ibsena,
jest niebo i jest otwarcie hiszpańskie.
Słuchaj uważnie, mały,
powiadają, że jest blacha biała
i że jest świat,
sprawdź, czy nie kłamią.
II
I zapytaj ich,
co robi ten obcy tors
w ogrodzie,
już skamieniały,
pierwszy tej wiosny
między krzakami jeżyn,
myszami
i murem,
o który fale
biją dla nas,
na co on ogrodowi.
Czy on go potrzebuje,
naszego ogrodu,
czy ogród jego.
III
I
że doniesiono nam coś
o czasach biegów.
Czy ma to coś wspólnego z biegiem, z biegami,
z biegiem czasu, z czasami,
czy z niczym takim.
Dom rodzinny
dla Moniki Schoeller
Może
z perspektywy winnic,
gdzie rośnie wspaniałomyślność.
Odnajdywanie ulic Salezjańskich,
które wyskakują z żywopłotów,
wciąż nowe znaleziska,
nie można zaniechać oczekiwania
tego, co niespodziewane,
przewidywania nieprzewidywalnego,
poświęcenia, skrytości, czynu.
Skraj gór
Bo co bym zrobiła,
gdyby nie było myśliwych, moich snów,
schodzących rano
po tamtej stronie gór,
w cieniu.
Trzynaście lat
Święto Kuczek dawno minęło,
połyskiwanie kasztanów
ułożonych rządkiem pod oknem pawilonu ogrodowego.
I jeszcze w pomieszczeniu
świeca,
religie świata.
Kurz pustyni pod dętką roweru.
Po takim południu
zmierzch przychodzi szybciej.
Towarzysze
i zielony grób,
Rajisso.
Wieczorem przyjdziemy znowu,
nie przyjdziemy już nigdy.
Przełożył Ryszard Wojnakowski
Budowanie wiosek
Lubiłyśmy budować wioski, graniczące z lasem. Wszystkie wybiegały w tamtą stronę dwiema lub trzema ulicami. Pod lasem domy stały rzadziej i dużo nas kosztowało, żeby kazać ostatniemu domowi być tym ostatnim. Za nim był jeszcze ogród z pastewnymi burakami i trzepoczącym na wietrze praniem, a potem nic więcej. Żółto-brązowa łąka, równa i twarda, kawałek bagna, zimowity; zaczynał się las. Za każdym razem Julia męczyła mnie, żeby w lesie postawić jeszcze jeden albo dwa szałasy, co najmniej jeden. Ale ja byłam temu przeciwna, bo wiedziałam: szałasy zamieniają się w domy. Kto dał nam gwarancję, że nasze się nie zamienią? Szopy, schronienia dla drwali, budki kolejki linowej: wszystko to preteksty dla domów. Dałyśmy więc temu spokój. Nie mogę powiedzieć, żeby mnie nie kusił, ten pomysł z szałasami, ale go odrzucałam. Mówiłam zawsze: to są pomysły Julii. Bo Julii przyszłoby nawet do głowy, żeby zakładać aleje z topolami i różne inne rzeczy. Tak było mi łatwiej.
Wzrok co chwila biegł w stronę magazynu, który stał na drugim końcu wsi: równolegle do ostatniego, już nie tak gęstego, wysuniętego do przodu pasma lasu, i odwracał się do niego swymi szerokimi plecami. Pod tym wąskim skrawkiem przypominał o prawdziwej głębi lasu, można było wybrać się tam na poranny lub wieczorny spacer i jakby przypadkiem stamtąd powrócić; pocieszający punkt zaczepienia dla błądzącego po wsi oka, punkt na uboczu, ale dobry punkt. Stąd wszystko można było sobie wyobrazić: układane z samego rana pryzmy torfu, elektryczne przewody i urzędy pocztowe, stąd łatwo było wszystko zaplanować i ogarnąć, stąd było dobrze. Magazyn budowałyśmy najczęściej jako pierwszy. I w tym się nawet
z Julią zgadzałam.
Rampa ładunkowa wychodziła na ulicę, tak więc zawsze w południe łatwo mógł wpaść na nią wiatr. W samą porę przerywał toczenie beczek i worków z juty; wówczas milkł również tartak. Tartaku nie można było uniknąć, ale cieszyło nas, że pozwoliłyśmy mu tam być, oznaczał potok. A potok łagodnymi zakolami prowadził hen daleko, tam, skąd widać było Dachstein, albo kto wie, dokąd jeszcze. Tego nie uzgadniałyśmy. Bo nawet Julia zdawała sobie sprawę, że niektóre rzeczy trzeba pozostawić niedopowiedziane. – Ale nie wszystko – mówiła czasami
i patrzyła bezradnie na krótkie, biedne ulice. Nie odważyła się nigdy powiedzieć, że marzy o placu, ale ja prawie zawsze to odgadywałam. I wtedy, ukosem do lasu, budowałyśmy plac, żeby zadowolić Julię.
Stąd od razu wynikało położenie drugiego sklepu, jakby jakimś cudem niepochylonego jeszcze przez wiatr budynku, otoczonego po lewej kaczkami i czerwonymi jesiennymi kwiatami – pomysły Julii, ja uważałam, że po obu stronach wystarczyłby wiatr. Drugi sklep miał tylko jedno okno, które było zapełnione wszelkiego rodzaju tekturowymi pudełkami i pudłami, wiosną pudłami z mydłem, jesienią pudełkami daktyli. Miało jednak tę zaletę, że jeśli chłop w drodze do domu poczułby się źle, albo gdyby nawet zbierało mu się na śmierć, mógł oprzeć
o nie głowę, zanim wyszedł na żółte twarde łąki. I mógł porozmawiać ze sklepową, która wyszła z ciekawości na dwór. Co mógł na to poradzić, że my jej nie lubiłyśmy? Słowa umierających są cenne i to ich sprawa, jak je zmarnotrawią. Naszej wiosce przynosiły zaszczyt. Zarośla nad strumieniem zaszumiały łagodniej, wiatr powiał silniej i trociny ułożyły się w figury. – Młynarz z dzieckiem – powiedziała Julia.
Faktycznie tak było: na niebie od południa pojawiły się smugi, światło jak ptaki siedziało na stodołach, obok przebiegł bosonogi chłopiec, zapomniałyśmy, jak ma na imię. Za nim lśnił las.
Kiedy dochodziłyśmy do tego punktu, wtedy na widok oblanej popołudniowym światłem i w połowie gotowej wsi ogarniała nas euforia, radość z chwili, która musiała minąć. – Zaczekaj! – mówiłam do Julii. Bo jeszcze mogli się tu ścigać w workach Jaś i Małgosia, a Czerwony Kapturek, ułożywszy się w beczce po piwie, mógł się turlać po rampie, zanim by go dopadł wiadomy los. Ale nie korzystali z tej chwili. Budowa natychmiast ruszała dalej, a Julia z lękiem kierowała się ku lipie pośrodku wsi. Wytykała mi wszystkie nieobsadzone topolami aleje, wszystkie nieusypane pagórki, mówiła coś o pociesze dla starych i uciesze dla młodych, o tańcu i śpiewie, i czasami byłam już prawie skłonna się poddać. Ale „taniec i śpiew”, to złościło mnie tak bardzo, że w tym miejscu kłótni moja złość przeradzała się w siłę i lipa pośrodku wsi w ostatniej chwili przepadała. A jeśli nawet bywała sadzona, to na obrzeżach wsi, od strony równiny, żeby być tam zwykłą lipą i niczym więcej.
Innym pytaniem, do którego nawet ja podchodziłam z większą powagą, było to, czy powinno się przez nasz las poprowadzić drogę. – Dla drwali – mówiła Julia, która znała moje zastrzeżenia. I mówiła: – Przez wszystkie lasy prowadzą drogi. – Ale że w ten sposób z jednego lasu zrobią się dwa, nad tym się nie zastanawiała i nawet nie była gotowa się zastanowić. Sprzeczała się ze mną lękliwym głosem, jakby ten głos miał być dostatecznym dowodem. – Nie mamy wyboru. – Ten ostatni argument był jedynym, który mnie przekonywał i popychał czasami do tego, że zgadzałam się, żeby przez koniec naszego świata poprowadzić drogę dla drwali, z jednego lasu zrobić dwa lasy, drogę, która do niczego innego nie mogła prowadzić niż do „szerokiej, krętej wstęgi szos”, o czym aż nadto dobrze wiedziałyśmy, do wiosek i jezior dla lalek.
– Ale kto wie – mówiła Julia.
Jednak przed tym, żeby ustalać, jak się mają zachowywać obłoki, wzbraniała się nawet Julia. Niech przybywają, jak chcą, ogniste albo blade, zza górskich grzbietów albo od strony równiny, ponad naszymi głowami, albo i nie. Również na temat odległości od gór nie było żadnej dyskusji, ta była wiadoma. Kiedy Julii się nudziło, poddawała pod dyskusję takie słowa, jak Kąpielisko Listonosza albo Tratwa Jodłujących Górali i parskała śmiechem. Wtedy śmiałyśmy się obie, ale szybko nam to mijało. Julia, z czasem coraz bardziej zmęczona, zaczynała się denerwować jakimś pretensjonalnym balkonem w domku, który stał za wsią. Nie cofała się nawet przed sprzeczką z właścicielką domu. Głosy niosły się echem w ciemności, przewody elektryczne sypały iskrami. Nienawidziłam tych kłótni pomiędzy Julią i tą kobietą, przypominały mi one regularnie, że wieś jest dopiero w trzech czwartych gotowa, że nadszedł zmrok,
i, o Boże, o ilu jeszcze sprawach mi przypominały.
Gdyby wyskoczyły nam na pomoc rozżarzone kontury gór! Ale okryły się milczeniem i ciemnością, ktoś poruszył stopą las i faktycznie po drugiej stronie zaterkotał mały parowiec, który przemierzał w najcichszym miejscu jezioro. – Słyszysz? – powiedziała Julia. Widziałam po niej, że miała ochotę rozmawiać o dzieciach w altanie, które teraz siedziały za stołem przy kolacji, o dziewczętach w lodziarni i o wielu innych rzeczach. Jej długie rudoblond włosy wisiały nad lasem.
Do tej pory było dobrze. Ale wraz z ciemnością, która to wymazywała, która coraz mocniejszą woń mchu i jagód zamieniała w zapach stęchlizny, tłumiła okrzyki dzieci leśniczego, dość późno drepczących z powrotem do domu, głuszyła brzęczenie szyb w oknach na poddaszu i skrzypienie furtki, powracały wątpliwości, pokusy pobliskiego jeziora, blasku księżyca
i odbitych w wodzie świateł. Co nam kazało wybudować naszą wioskę na tym marnym wzgórzu, na którym na nic prawie nie było miejsca, skąd tak samo nie było widać przewodów elektrycznych, jak i konturów gór, i o którym nie można było nawet powiedzieć, że znajduje się w dostatecznej odległości od jeziora? Cóż takiego miało ono w ogóle w sobie? O lesie w
tej chwili zapominałyśmy zawsze.
Ogarniała nas tęsknota za jeziorem, które oferowało nam swoje brzegi, za sadami śliwowymi nad wodą, za białymi palikami i za kobietami zbierającymi owoce, za szkolnymi budynkami, pomostami i kołyszącymi się łódkami, za światłami w pokojach letników w wiejskich domach, tęsknota za jakimś miejscem, które sprzyjałoby naszej wiosce, które otworzyłoby przed nami swoje wilgotne i piękne łąki: przybywajcie! – Dlaczego pobudowałyśmy się tutaj? Dlaczego? – pytała Julia.
Ale ja nie wiedziałam i dlatego dałyśmy za wygraną. Odsunęłyśmy naszą wieś od lasu, z którego wraz z wilgocią biła teraz niczym nierozświetlona ciemność, i przeniosłyśmy ją nad jezioro. Nad wąskim strumykiem, który spływał w dół łąk, stanęła jakby sama z siebie garbarnia, jak kolorowy ogród przed sklepem wypadła przystań, a cukiernia nie mogła stanąć nigdzie indziej niż tam, gdzie stała. Wkrótce mogły się tam zjawić dziewczęta, trzeba było tylko zaczekać do południa, a na zielonych ławkach przed domami przy ulicy wylegiwali się wiejscy chłopcy.
I tak jak na opadających ku dolinie łąkach drzewa zbierały się w pyszne kępy, obrysowane delikatnym światłem księżyca, tak w poczekalni przy pomoście zbierali się ludzie i jakiś starszy mężczyzna powiedział, że ostatnia łódź długo jeszcze nie odpłynie. – Słyszysz? – powiedziała Julia. – Po co w takim razie zabierałyśmy wioskę spod lasu, powinnyśmy były z tym zaczekać.
Ale stało się, w niedużej odległości powstawał już dom nauczyciela, lekarz pobudował się na zboczu wzgórza, a woda z pluskiem uderzała o pale pomostu. Niektórzy z ludzi, którzy tam czekali, chodzili niecierpliwie z poczekalni na przystań i z powrotem, na drodze wzdłuż jeziora jakaś dziewczyna śmiała się tak głośno, że było ją słychać.
Na cmentarzu księżyc świecił również na grób pod murem od strony jeziora. Na czarnym, giętym krzyżu było wypisane złotymi literami, że leży w nim niejaka panna Juliana, która umarła dawno temu w wieku siedemdziesięciu dwóch lat. Ale to nie była Julia.
Przełożyła Karolina Niedenthal