książki / POEZJE

Mój zielony osioł

Ilse Aichinger

Jacek Buras

Ryszard Wojnakowski

Fragmenty książki Ilse Aichinger Mój zielony osioł. Opowiadania, wiersze, słuchowiska pod red. Jacka St. Burasa, w wyborze i układzie Moniki Schoeller i Dietricha Simona, która ukazała się nakładem Biura Literackiego w serii "Poezje" 12 września 2013 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Część pytania

Cały plac stoi pod wodą,
powie­trze uno­si się jesz­cze w pęche­rzy­kach,
ale co one śpie­wa­ją,
do mnie już nie docie­ra.
Ryby krą­żą wokół drzwi kościo­ła,
kto mi odpo­wie:
Czy mam wejść do wnę­trza góry,
czy do domu z tymi,
któ­rzy mnie kocha­ją,
i ten roz­le­gły widok,
ten chrzęst wszyst­kich kro­ków
jesz­cze raz?
Jak­że czer­nie­je mój kraj,
tyl­ko nisko w dole zie­lo­no
zakrzy­wia się czas.


Koniec miejscowości

Tę wio­skę wykre­śl­cie,
poże­gnaj­cie się z nią,
zostaw­cie ją,
zmę­czo­ną i roz­grze­ba­ną,
niech leży,
cięż­ka jak ołów,
ryn­ny otwar­te, suche,
przy­gwoż­dżo­ne słoń­cem,
nicze­go na nie­bie,
ostat­ni kara­luch,
któ­ry przed poto­pem
ura­to­wał się bez Noego,
peł­znie do kału­ży,
nowy cel­nik się śmie­je.


Doczesna rada

Po pierw­sze
musisz wie­rzyć,
że nasta­nie dzień,
kie­dy wzej­dzie słoń­ce.
Gdy­byś jed­nak nie wie­rzył,
mów, że tak jest.
Po dru­gie
musisz wie­rzyć,
i to z całych sił,
że nasta­nie noc,
kie­dy wzej­dzie księ­życ.
Gdy­byś jed­nak nie wie­rzył,
mów, że tak jest,
albo kiwaj posłusz­nie gło­wą,
to też im wystar­czy.


Podarowana rada

I

Two­ja pierw­sza książ­ka o sza­chach,
listy Ibse­na,
weź to,
jeśli możesz,
no, weź,
chy­ba że wolisz
prze­pę­dzać ze swo­jej łąki
zamia­ta­czy liści,
a na nią
kozy Ibse­na,
jed­na­ko­wo bia­łe, jed­na­ko­wo błysz­czą­ce?
Są kozy i są kozy Ibse­na,
jest nie­bo i jest otwar­cie hisz­pań­skie.
Słu­chaj uważ­nie, mały,
powia­da­ją, że jest bla­cha bia­ła
i że jest świat,
sprawdź, czy nie kła­mią.

II

I zapy­taj ich,
co robi ten obcy tors
w ogro­dzie,
już ska­mie­nia­ły,
pierw­szy tej wio­sny
mię­dzy krza­ka­mi jeżyn,
mysza­mi
i murem,
o któ­ry fale
biją dla nas,
na co on ogro­do­wi.
Czy on go potrze­bu­je,
nasze­go ogro­du,
czy ogród jego.

III

I
że donie­sio­no nam coś
o cza­sach bie­gów.
Czy ma to coś wspól­ne­go z bie­giem, z bie­ga­mi,
z bie­giem cza­su, z cza­sa­mi,
czy z niczym takim.


Dom rodzinny

dla Moni­ki Scho­el­ler

Może
z per­spek­ty­wy win­nic,
gdzie rośnie wspa­nia­ło­myśl­ność.
Odnaj­dy­wa­nie ulic Sale­zjań­skich,
któ­re wyska­ku­ją z żywo­pło­tów,
wciąż nowe zna­le­zi­ska,
nie moż­na zanie­chać ocze­ki­wa­nia
tego, co nie­spo­dzie­wa­ne,
prze­wi­dy­wa­nia nie­prze­wi­dy­wal­ne­go,
poświę­ce­nia, skry­to­ści, czy­nu.


Skraj gór

Bo co bym zro­bi­ła,
gdy­by nie było myśli­wych, moich snów,
scho­dzą­cych rano
po tam­tej stro­nie gór,
w cie­niu.


Trzynaście lat

Świę­to Kuczek daw­no minę­ło,
poły­ski­wa­nie kasz­ta­nów
uło­żo­nych rząd­kiem pod oknem pawi­lo­nu ogro­do­we­go.
I jesz­cze w pomiesz­cze­niu
świe­ca,
reli­gie świa­ta.

Kurz pusty­ni pod dęt­ką rowe­ru.
Po takim połu­dniu
zmierzch przy­cho­dzi szyb­ciej.
Towa­rzy­sze
i zie­lo­ny grób,
Rajis­so.

Wie­czo­rem przyj­dzie­my zno­wu,
nie przyj­dzie­my już nigdy.


Prze­ło­żył Ryszard Woj­na­kow­ski

Budowanie wiosek

Lubi­ły­śmy budo­wać wio­ski, gra­ni­czą­ce z lasem. Wszyst­kie wybie­ga­ły w tam­tą stro­nę dwie­ma lub trze­ma uli­ca­mi. Pod lasem domy sta­ły rza­dziej i dużo nas kosz­to­wa­ło, żeby kazać ostat­nie­mu domo­wi być tym ostat­nim. Za nim był jesz­cze ogród z pastew­ny­mi bura­ka­mi i trze­po­czą­cym na wie­trze pra­niem, a potem nic wię­cej. Żół­to-brą­zo­wa łąka, rów­na i twar­da, kawa­łek bagna, zimo­wi­ty; zaczy­nał się las. Za każ­dym razem Julia męczy­ła mnie, żeby w lesie posta­wić jesz­cze jeden albo dwa sza­ła­sy, co naj­mniej jeden. Ale ja byłam temu prze­ciw­na, bo wie­dzia­łam: sza­ła­sy zamie­nia­ją się w domy. Kto dał nam gwa­ran­cję, że nasze się nie zamie­nią? Szo­py, schro­nie­nia dla drwa­li, bud­ki kolej­ki lino­wej: wszyst­ko to pre­tek­sty dla domów. Dały­śmy więc temu spo­kój. Nie mogę powie­dzieć, żeby mnie nie kusił, ten pomysł z sza­ła­sa­mi, ale go odrzu­ca­łam. Mówi­łam zawsze: to są pomy­sły Julii. Bo Julii przy­szło­by nawet do gło­wy, żeby zakła­dać ale­je z topo­la­mi i róż­ne inne rze­czy. Tak było mi łatwiej.
Wzrok co chwi­la biegł w stro­nę maga­zy­nu, któ­ry stał na dru­gim koń­cu wsi: rów­no­le­gle do ostat­nie­go, już nie tak gęste­go, wysu­nię­te­go do przo­du pasma lasu, i odwra­cał się do nie­go swy­mi sze­ro­ki­mi ple­ca­mi. Pod tym wąskim skraw­kiem przy­po­mi­nał o praw­dzi­wej głę­bi lasu, moż­na było wybrać się tam na poran­ny lub wie­czor­ny spa­cer i jak­by przy­pad­kiem stam­tąd powró­cić; pocie­sza­ją­cy punkt zacze­pie­nia dla błą­dzą­ce­go po wsi oka, punkt na ubo­czu, ale dobry punkt. Stąd wszyst­ko moż­na było sobie wyobra­zić: ukła­da­ne z same­go rana pry­zmy tor­fu, elek­trycz­ne prze­wo­dy i urzę­dy pocz­to­we, stąd łatwo było wszyst­ko zapla­no­wać i ogar­nąć, stąd było dobrze. Maga­zyn budo­wa­ły­śmy naj­czę­ściej jako pierw­szy. I w tym się nawet
z Julią zga­dza­łam.
Ram­pa ładun­ko­wa wycho­dzi­ła na uli­cę, tak więc zawsze w połu­dnie łatwo mógł wpaść na nią wiatr. W samą porę prze­ry­wał tocze­nie beczek i wor­ków z juty; wów­czas milkł rów­nież tar­tak. Tar­ta­ku nie moż­na było unik­nąć, ale cie­szy­ło nas, że pozwo­li­ły­śmy mu tam być, ozna­czał potok. A potok łagod­ny­mi zako­la­mi pro­wa­dził hen dale­ko, tam, skąd widać było Dach­ste­in, albo kto wie, dokąd jesz­cze. Tego nie uzgad­nia­ły­śmy. Bo nawet Julia zda­wa­ła sobie spra­wę, że nie­któ­re rze­czy trze­ba pozo­sta­wić nie­do­po­wie­dzia­ne. – Ale nie wszyst­ko – mówi­ła cza­sa­mi
i patrzy­ła bez­rad­nie na krót­kie, bied­ne uli­ce. Nie odwa­ży­ła się nigdy powie­dzieć, że marzy o pla­cu, ale ja pra­wie zawsze to odga­dy­wa­łam. I wte­dy, uko­sem do lasu, budo­wa­ły­śmy plac, żeby zado­wo­lić Julię.
Stąd od razu wyni­ka­ło poło­że­nie dru­gie­go skle­pu, jak­by jakimś cudem nie­po­chy­lo­ne­go jesz­cze przez wiatr budyn­ku, oto­czo­ne­go po lewej kacz­ka­mi i czer­wo­ny­mi jesien­ny­mi kwia­ta­mi – pomy­sły Julii, ja uwa­ża­łam, że po obu stro­nach wystar­czył­by wiatr. Dru­gi sklep miał tyl­ko jed­no okno, któ­re było zapeł­nio­ne wszel­kie­go rodza­ju tek­tu­ro­wy­mi pudeł­ka­mi i pudła­mi, wio­sną pudła­mi z mydłem, jesie­nią pudeł­ka­mi dak­ty­li. Mia­ło jed­nak tę zale­tę, że jeśli chłop w dro­dze do domu poczuł­by się źle, albo gdy­by nawet zbie­ra­ło mu się na śmierć, mógł oprzeć
o nie gło­wę, zanim wyszedł na żół­te twar­de łąki. I mógł poroz­ma­wiać ze skle­po­wą, któ­ra wyszła z cie­ka­wo­ści na dwór. Co mógł na to pora­dzić, że my jej nie lubi­ły­śmy? Sło­wa umie­ra­ją­cych są cen­ne i to ich spra­wa, jak je zmar­no­tra­wią. Naszej wio­sce przy­no­si­ły zaszczyt. Zaro­śla nad stru­mie­niem zaszu­mia­ły łagod­niej, wiatr powiał sil­niej i tro­ci­ny uło­ży­ły się w figu­ry. – Mły­narz z dziec­kiem – powie­dzia­ła Julia.
Fak­tycz­nie tak było: na nie­bie od połu­dnia poja­wi­ły się smu­gi, świa­tło jak pta­ki sie­dzia­ło na sto­do­łach, obok prze­biegł boso­no­gi chło­piec, zapo­mnia­ły­śmy, jak ma na imię. Za nim lśnił las.
Kie­dy docho­dzi­ły­śmy do tego punk­tu, wte­dy na widok obla­nej popo­łu­dnio­wym świa­tłem i w poło­wie goto­wej wsi ogar­nia­ła nas eufo­ria, radość z chwi­li, któ­ra musia­ła minąć. – Zacze­kaj! – mówi­łam do Julii. Bo jesz­cze mogli się tu ści­gać w wor­kach Jaś i Mał­go­sia, a Czer­wo­ny Kap­tu­rek, uło­żyw­szy się w becz­ce po piwie, mógł się tur­lać po ram­pie, zanim by go dopadł wia­do­my los. Ale nie korzy­sta­li z tej chwi­li. Budo­wa natych­miast rusza­ła dalej, a Julia z lękiem kie­ro­wa­ła się ku lipie pośrod­ku wsi. Wyty­ka­ła mi wszyst­kie nie­ob­sa­dzo­ne topo­la­mi ale­je, wszyst­kie nie­usy­pa­ne pagór­ki, mówi­ła coś o pocie­sze dla sta­rych i ucie­sze dla mło­dych, o tań­cu i śpie­wie, i cza­sa­mi byłam już pra­wie skłon­na się pod­dać. Ale „taniec i śpiew”, to zło­ści­ło mnie tak bar­dzo, że w tym miej­scu kłót­ni moja złość prze­ra­dza­ła się w siłę i lipa pośrod­ku wsi w ostat­niej chwi­li prze­pa­da­ła. A jeśli nawet bywa­ła sadzo­na, to na obrze­żach wsi, od stro­ny rów­ni­ny, żeby być tam zwy­kłą lipą i niczym wię­cej.
Innym pyta­niem, do któ­re­go nawet ja pod­cho­dzi­łam z więk­szą powa­gą, było to, czy powin­no się przez nasz las popro­wa­dzić dro­gę. – Dla drwa­li – mówi­ła Julia, któ­ra zna­ła moje zastrze­że­nia. I mówi­ła: – Przez wszyst­kie lasy pro­wa­dzą dro­gi. – Ale że w ten spo­sób z jed­ne­go lasu zro­bią się dwa, nad tym się nie zasta­na­wia­ła i nawet nie była goto­wa się zasta­no­wić. Sprze­cza­ła się ze mną lękli­wym gło­sem, jak­by ten głos miał być dosta­tecz­nym dowo­dem. – Nie mamy wybo­ru. – Ten ostat­ni argu­ment był jedy­nym, któ­ry mnie prze­ko­ny­wał i popy­chał cza­sa­mi do tego, że zga­dza­łam się, żeby przez koniec nasze­go świa­ta popro­wa­dzić dro­gę dla drwa­li, z jed­ne­go lasu zro­bić dwa lasy, dro­gę, któ­ra do nicze­go inne­go nie mogła pro­wa­dzić niż do „sze­ro­kiej, krę­tej wstę­gi szos”, o czym aż nad­to dobrze wie­dzia­ły­śmy, do wio­sek i jezior dla lalek.
– Ale kto wie – mówi­ła Julia.
Jed­nak przed tym, żeby usta­lać, jak się mają zacho­wy­wać obło­ki, wzbra­nia­ła się nawet Julia. Niech przy­by­wa­ją, jak chcą, ogni­ste albo bla­de, zza gór­skich grzbie­tów albo od stro­ny rów­ni­ny, ponad naszy­mi gło­wa­mi, albo i nie. Rów­nież na temat odle­gło­ści od gór nie było żad­nej dys­ku­sji, ta była wia­do­ma. Kie­dy Julii się nudzi­ło, pod­da­wa­ła pod dys­ku­sję takie sło­wa, jak Kąpie­li­sko Listo­no­sza albo Tra­twa Jodłu­ją­cych Góra­li i par­ska­ła śmie­chem. Wte­dy śmia­ły­śmy się obie, ale szyb­ko nam to mija­ło. Julia, z cza­sem coraz bar­dziej zmę­czo­na, zaczy­na­ła się dener­wo­wać jakimś pre­ten­sjo­nal­nym bal­ko­nem w dom­ku, któ­ry stał za wsią. Nie cofa­ła się nawet przed sprzecz­ką z wła­ści­ciel­ką domu. Gło­sy nio­sły się echem w ciem­no­ści, prze­wo­dy elek­trycz­ne sypa­ły iskra­mi. Nie­na­wi­dzi­łam tych kłót­ni pomię­dzy Julią i tą kobie­tą, przy­po­mi­na­ły mi one regu­lar­nie, że wieś jest dopie­ro w trzech czwar­tych goto­wa, że nad­szedł zmrok,
i, o Boże, o ilu jesz­cze spra­wach mi przy­po­mi­na­ły.
Gdy­by wysko­czy­ły nam na pomoc roz­ża­rzo­ne kon­tu­ry gór! Ale okry­ły się mil­cze­niem i ciem­no­ścią, ktoś poru­szył sto­pą las i fak­tycz­nie po dru­giej stro­nie zater­ko­tał mały paro­wiec, któ­ry prze­mie­rzał w naj­cich­szym miej­scu jezio­ro. – Sły­szysz? – powie­dzia­ła Julia. Widzia­łam po niej, że mia­ła ocho­tę roz­ma­wiać o dzie­ciach w alta­nie, któ­re teraz sie­dzia­ły za sto­łem przy kola­cji, o dziew­czę­tach w lodziar­ni i o wie­lu innych rze­czach. Jej dłu­gie rudo­blond wło­sy wisia­ły nad lasem.
Do tej pory było dobrze. Ale wraz z ciem­no­ścią, któ­ra to wyma­zy­wa­ła, któ­ra coraz moc­niej­szą woń mchu i jagód zamie­nia­ła w zapach stę­chli­zny, tłu­mi­ła okrzy­ki dzie­ci leśni­cze­go, dość póź­no drep­czą­cych z powro­tem do domu, głu­szy­ła brzę­cze­nie szyb w oknach na pod­da­szu i skrzy­pie­nie furt­ki, powra­ca­ły wąt­pli­wo­ści, poku­sy pobli­skie­go jezio­ra, bla­sku księ­ży­ca
i odbi­tych w wodzie świa­teł. Co nam kaza­ło wybu­do­wać naszą wio­skę na tym mar­nym wzgó­rzu, na któ­rym na nic pra­wie nie było miej­sca, skąd tak samo nie było widać prze­wo­dów elek­trycz­nych, jak i kon­tu­rów gór, i o któ­rym nie moż­na było nawet powie­dzieć, że znaj­du­je się w dosta­tecz­nej odle­gło­ści od jezio­ra? Cóż takie­go mia­ło ono w ogó­le w sobie? O lesie w
tej chwi­li zapo­mi­na­ły­śmy zawsze.
Ogar­nia­ła nas tęsk­no­ta za jezio­rem, któ­re ofe­ro­wa­ło nam swo­je brze­gi, za sada­mi śli­wo­wy­mi nad wodą, za bia­ły­mi pali­ka­mi i za kobie­ta­mi zbie­ra­ją­cy­mi owo­ce, za szkol­ny­mi budyn­ka­mi, pomo­sta­mi i koły­szą­cy­mi się łód­ka­mi, za świa­tła­mi w poko­jach let­ni­ków w wiej­skich domach, tęsk­no­ta za jakimś miej­scem, któ­re sprzy­ja­ło­by naszej wio­sce, któ­re otwo­rzy­ło­by przed nami swo­je wil­got­ne i pięk­ne łąki: przy­by­waj­cie! – Dla­cze­go pobu­do­wa­ły­śmy się tutaj? Dla­cze­go? – pyta­ła Julia.
Ale ja nie wie­dzia­łam i dla­te­go dały­śmy za wygra­ną. Odsu­nę­ły­śmy naszą wieś od lasu, z któ­re­go wraz z wil­go­cią biła teraz niczym nie­roz­świe­tlo­na ciem­ność, i prze­nio­sły­śmy ją nad jezio­ro. Nad wąskim stru­my­kiem, któ­ry spły­wał w dół łąk, sta­nę­ła jak­by sama z sie­bie gar­bar­nia, jak kolo­ro­wy ogród przed skle­pem wypa­dła przy­stań, a cukier­nia nie mogła sta­nąć nigdzie indziej niż tam, gdzie sta­ła. Wkrót­ce mogły się tam zja­wić dziew­czę­ta, trze­ba było tyl­ko zacze­kać do połu­dnia, a na zie­lo­nych ław­kach przed doma­mi przy uli­cy wyle­gi­wa­li się wiej­scy chłop­cy.
I tak jak na opa­da­ją­cych ku doli­nie łąkach drze­wa zbie­ra­ły się w pysz­ne kępy, obry­so­wa­ne deli­kat­nym świa­tłem księ­ży­ca, tak w pocze­kal­ni przy pomo­ście zbie­ra­li się ludzie i jakiś star­szy męż­czy­zna powie­dział, że ostat­nia łódź dłu­go jesz­cze nie odpły­nie. – Sły­szysz? – powie­dzia­ła Julia. – Po co w takim razie zabie­ra­ły­śmy wio­skę spod lasu, powin­ny­śmy były z tym zacze­kać.
Ale sta­ło się, w nie­du­żej odle­gło­ści powsta­wał już dom nauczy­cie­la, lekarz pobu­do­wał się na zbo­czu wzgó­rza, a woda z plu­skiem ude­rza­ła o pale pomo­stu. Nie­któ­rzy z ludzi, któ­rzy tam cze­ka­li, cho­dzi­li nie­cier­pli­wie z pocze­kal­ni na przy­stań i z powro­tem, na dro­dze wzdłuż jezio­ra jakaś dziew­czy­na śmia­ła się tak gło­śno, że było ją sły­chać.
Na cmen­ta­rzu księ­życ świe­cił rów­nież na grób pod murem od stro­ny jezio­ra. Na czar­nym, gię­tym krzy­żu było wypi­sa­ne zło­ty­mi lite­ra­mi, że leży w nim nie­ja­ka pan­na Julia­na, któ­ra umar­ła daw­no temu w wie­ku sie­dem­dzie­się­ciu dwóch lat. Ale to nie była Julia.


Prze­ło­ży­ła Karo­li­na Nie­den­thal

O autorach i autorkach

Ilse Aichinger

Pisarka. W 1948 roku opublikowała powieść opisującą lata wojny w Wiedniu pt. Die größere Hoffnung i swoje pierwsze słynne opowiadania. Za tę powieść, za wiersze, słuchowiska, opowiadania i inne utwory prozą, przełożone na wiele języków, otrzymała liczne wyróżnienia literackie, m.in. Nagrodę Grupy 47 (1952), Nagrodę im. Petrarki (1982), Nagrodę im. Franza Kafki (1983) i Austriacką Nagrodę Państwową w dziedzinie literatury (1995). Mieszka w Wiedniu.

Jacek Buras

Urodzony w 1945 roku. Tłumacz literatury niemieckiej, krytyk literacki, pisarz. Mieszka w Warszawie.

Ryszard Wojnakowski

Powiązania

Marcowe życzenia dla ogrodu

recenzje / KOMENTARZE Ryszard Wojnakowski

Komen­tarz Ryszar­da Woj­na­kow­skie­go do wier­sza „Mar­co­we życze­nia dla ogro­du” Ilse Aichin­ger z książ­ki Mój zie­lo­ny osioł, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go w serii Poezje 12 wrze­śnia 2013 roku.

Więcej

Autoterapia na autobiografię

recenzje / ESEJE Aleksandra Buchaniec-Bartczak

Recen­zja Alek­san­dra Bucha­niec-Bart­czak z książ­ki Mój zie­lo­ny osioł. Opo­wia­da­nia, wier­sze, słu­cho­wi­ska Ilse Aichin­ger.

Więcej

Mój zielony osioł

recenzje / ESEJE Adam Kraszewski

Recen­zja Ada­ma Kra­szew­skie­go z książ­ki Mój zie­lo­ny osioł. Opo­wia­da­nia, wier­sze, słu­cho­wi­ska Ilse Aichin­ger.

Więcej

Na progu milczenia

recenzje / ESEJE Leszek Szaruga

Recen­zja Lesz­ka Sza­ru­gi z książ­ki Mój zie­lo­ny osioł. Opo­wia­da­nia, wier­sze, słu­cho­wi­ska Ilse Aichin­ger.

Więcej

Marcowe życzenia dla ogrodu

recenzje / KOMENTARZE Ryszard Wojnakowski

Komen­tarz Ryszar­da Woj­na­kow­skie­go do wier­sza „Mar­co­we życze­nia dla ogro­du” Ilse Aichin­ger z książ­ki Mój zie­lo­ny osioł, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go w serii Poezje 12 wrze­śnia 2013 roku.

Więcej

Pięć linijek prozy

recenzje / KOMENTARZE Peter Neumann

Komen­tarz Pete­ra Neu­man­na do wier­sza „Mój ojciec” Ilse Aichin­ger z książ­ki Mój zie­lo­ny osioł, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go w serii Poezje 12 wrze­śnia 2013 roku.

Więcej

Autoterapia na autobiografię

recenzje / ESEJE Aleksandra Buchaniec-Bartczak

Recen­zja Alek­san­dra Bucha­niec-Bart­czak z książ­ki Mój zie­lo­ny osioł. Opo­wia­da­nia, wier­sze, słu­cho­wi­ska Ilse Aichin­ger.

Więcej

Mój zielony osioł

recenzje / ESEJE Adam Kraszewski

Recen­zja Ada­ma Kra­szew­skie­go z książ­ki Mój zie­lo­ny osioł. Opo­wia­da­nia, wier­sze, słu­cho­wi­ska Ilse Aichin­ger.

Więcej

Na progu milczenia

recenzje / ESEJE Leszek Szaruga

Recen­zja Lesz­ka Sza­ru­gi z książ­ki Mój zie­lo­ny osioł. Opo­wia­da­nia, wier­sze, słu­cho­wi­ska Ilse Aichin­ger.

Więcej

Marcowe życzenia dla ogrodu

recenzje / KOMENTARZE Ryszard Wojnakowski

Komen­tarz Ryszar­da Woj­na­kow­skie­go do wier­sza „Mar­co­we życze­nia dla ogro­du” Ilse Aichin­ger z książ­ki Mój zie­lo­ny osioł, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go w serii Poezje 12 wrze­śnia 2013 roku.

Więcej

Pięć linijek prozy

recenzje / KOMENTARZE Peter Neumann

Komen­tarz Pete­ra Neu­man­na do wier­sza „Mój ojciec” Ilse Aichin­ger z książ­ki Mój zie­lo­ny osioł, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go w serii Poezje 12 wrze­śnia 2013 roku.

Więcej