książki / POEZJE

Mondo cane

Jerzy Jarniewicz

Fragment książki Mondo cane Jerzego Jarniewicza, która ukazała się w Biurze Literackim 28 czerwca 2021 roku, a w wersji elektronicznej 9 maja 2022 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Chłopiec w zieleni

Wło­sy miał zie­lo­ne, patrzy­łem z uko­sa,
bo byłem z nim sam na sam w wago­nie. Nie­dłu­go:
weszli gru­pą w Kolusz­kach, a jego zie­leń przy­ku­ła ich uwa­gę.

Odwró­cił się, przy­kle­ił twa­rzą do szy­by, przy­spie­szo­ny oddech
pokrył ją mgieł­ką. Bał się, widzia­łem.
Tuż za szy­bą wyra­sta­ły i zni­ka­ły lasy, ale za szyb­ko,
by zna­leźć w nich schro­nie­nie.


Rozmowa wieczorna

Pies szcze­ka, idzie trze­cia fala, straż błą­dzi w masecz­kach.
Na ścia­nie Bie­dron­ki: Kosmi­ci do gazu, a na boisku
chłop­cy gra­ją w pił­kę. Odgło­sy ude­rzeń wpa­da­ją przez okno,
słu­żą nam za sło­wa. Pok pak.

Wystar­czą, by powie­dzieć nimi, co mamy sobie dziś do powie­dze­nia,
a cze­go wysłu­cha­ła­by, bo może znów tu jest, jeśli spoj­rzysz,
znów jest w gnieź­dzie na bal­ko­nie, pustu­łecz­ka:
pok pak, jeba­ny ptasz­ku, pak pok pak.


Triaż

Będą pry­wa­ty­zo­wa­li pta­ki i już nie jestem pewien,
czy zie­mia się krę­ci. Gdy­by nie ten zgrzyt. Bo coś zgrzyt­nę­ło
za oknem, a tyl­ko czło­wiek kła­mie. Jak dobrze, myślę, że
zgrzyt­nę­ło i mamy się cze­go, na jakiś czas, trzy­mać.

W porad­ni tria­żu­ją, ruch taki, że mogło­by nas nie być, gdy­by nie
wie­che­tek na gło­wie, któ­ry mi dło­nią, w publicz­nym odru­chu,
przy­gła­dzi­łaś. A ptak? Pamię­tam, był taki dzień, że rąb­nął jakiś w szy­bę,
gruch­nął na bal­kon i leżał, z tru­dem chwy­ta­jąc powie­trze. Co za ptak, nie wiem,
bo prze­stał oddy­chać i go uprząt­ną­łem. Dziś myślę, gdy do nie­go wra­cam,
że mógł to być, że niech to będzie, zbłą­dzak wie­chet­ko­wa­ty.


Love Song

Włó­kien­ni­cza Łódź znik­nę­ła w popo­łu­dnie: Femi­na,
Rena-Kord, Próch­nik, Bisto­na, Union­tex. Tro­chę dłu­żej trwa­ło zni­ka­nie
łódz­kich kin, od Bał­ty­ku na Naru­to­wi­cza po Muzę
na przed­mie­ściu: Wisła, Roma, Ener­ge­tyk,
Mło­da Gwar­dia, Świt.

Pod każ­dym imie­niem cię zapa­mię­ta­łem, pod pal­ca­mi
mam twój per­kal, kasz­mir i aksa­mit, w kie­sze­ni bile­ty do kina,
przed oczy­ma nasz na okrą­gło oglą­da­ny film. Przy­jedź,
zbu­du­je­my mia­sto. Włók­niar­ki cze­ka­ją.


Bagaż, rzeczy osobiste

Mogli­śmy dojeż­dżać do Zgie­rza. Spał, naprze­ciw mnie,
z otwar­ty­mi usta­mi. I patrzy­łem na te jego usta,
w usta otwar­te patrzy­łem, w usta, bez języ­ka, otwar­te
tak sze­ro­ko, że nawet gdy­by nie spał, nie prze­mó­wi­ły­by, a
spał tak pięk­nie, jak­by mło­do umarł, albo w tę ostat­nią godzi­nę
przed Łodzią Kali­ską nie miał nic, naprze­ciw mnie, nic
nie miał do skry­cia. Zawsty­dzi­łem się
i zaczą­łem czy­tać.


Kwiaty dla Snowdena

Śni­ło mi się, że czy­tam w gaze­cie,
jaki mam poziom bili­ru­bi­ny i że bio­rę
od mie­sią­ca afo­bam. Tak mi się wczo­raj
śni­ło, a sen to głę­bo­kie gar­dło, nie może
się mylić. I to jesz­cze śni­łem, że czy­tam w tej
wczo­raj przy­śnio­nej gaze­cie, jak weszli­śmy
w Star­buck­sie do męskiej kabi­ny na seks, choć
to było daw­no i od tego cza­su twój obraz
stra­cił na ostro­ści, a ja dał­bym sobie
łeb uciąć, że zro­bi­li­śmy to
w Cof­fe­ehe­aven, co wpraw­dzie
nie­wie­le w tej histo­rii zmie­nia, ale
trzy­maj­my się fak­tów. Za dnia
też czy­tam gaze­ty.


Wiersz z płaczącą posłanką

W sie­ci wciąż pła­cze i tak jesz­cze
dłu­go będzie, zdą­żysz popa­trzeć. Czy
poszła z agen­tem do łóż­ka, i jak
ją uwo­dził, że tak szyb­ko uwiódł,
i co w nim widzia­ła, gdy na nie­go
patrzy­ła, zanim zaczę­ła pła­kać, z gir­lan­dą
musze­lek na szyi, zgódź­my się:
nie będzie­my wie­dzieć. Nas jesz­cze dla nas
nie było. Two­je imię, jesz­cze dla mnie
pod zie­mią, zaczy­na­ło dopie­ro kieł­ko­wać. Kto
je zasiał? I kto nas potem, jaki agent,
jakich służb spe­cjal­nych, na życie i na śmierć
uwiódł, że to, co przy­szło na koniec,
na bia­łym prze­ście­ra­dle zda­jąc się krwią
i nasie­niem, było krwią w nasie­niu?


Elegia na odejście

Pies odpro­wa­dza do drzwi, jestem dopraw­dy
sku­tecz­nie odpro­wa­dzo­ny. Kory­tarz, niby
bez­piecz­ny, bo czuć, że po dezyn­fek­cji,
mro­czy do samej win­dy, gdzie świa­tło. Za ple­ca­mi
roz­la­ła się prze­szłość, nie ma co lać łez, ale
co zro­bić z kodem czte­ro­cy­fro­wym,
któ­ry mnie tu wpusz­czał, z wol­ną
od zna­czeń papry­ką na para­pe­cie,
któ­ra schnie od słoń­ca, i z tym, co wypeł­nia usta
po sam brzeg wysło­wie­nia?

Do przej­ścia jesz­cze tyl­ko strze­żo­ne podwó­rze,
gdzie jeży się bistro – krze­sła z noga­mi do góry
sie­dzą­ce na sto­li­kach. Czas, żeby rzu­cić okiem,
w kry­tym pół­ob­ro­cie, na twój bal­kon. Księ­życ
dziś bro­czy keczu­pem. Nie, bądź­my jak raz
kon­kret­ni: czymś, co keczup
zale­d­wie przy­po­mi­na.

O autorze

Jerzy Jarniewicz

Urodzony 4 maja 1958 roku w Łowiczu. Poeta, tłumacz, krytyk. W 1982 r. ukończył anglistykę na Uniwersytecie Łódzkim, w 1984 r. filozofię. Autor między innymi tomów poetyckich Dowód z tożsamości (2003), Oranżada (2005), Na dzień dzisiejszy i chwilę obecną (2012) czy Woda na Marsie (2015), licznych przekładów literatury zagranicznej oraz książek krytycznoliterackich. Od 1994 r. redaktor "Literatury na Świecie". Współpracuje z "Gazetą Wyborczą", "Tygodnikiem Powszechnym" i "Tyglem Kultury". Mieszka w Łodzi.

Powiązania