Morze Karaluchów
(1)
Mecenas Śmiałobojny wracał do domu wiosennym popołudniem w stanie takiej rześkości i ożywienia, w jakim własny syn nigdy go nie widywał. Miał lat blisko sześćdziesiąt i syna lekkoducha, który – niezdolny do wyrobienia sobie pozycji w świecie – przysparzał mu nieustannych zmartwień. Dzień był jednak pogodny, pełen zamglonego słońca. Mecenas szedł właśnie swobodnym krokiem i namiętnymi spojrzeniami, których blasku nie przyćmiewała tym razem obecność syna, ścigał piękne kobiety, gdy wtem usłyszał, że ktoś go woła.
Od progu oświetlonego słońcem zakładu fryzjerskiego biegł ku niemu syn we własnej osobie, bez marynarki i z rękawem podwiniętym powyżej łokcia.
– Tato, tato, popatrz, jakie piękne cięcie!
Pokazywał przy tym głęboką ranę zadaną na przedramieniu długim i precyzyjnym cięciem brzytwy. Krew spływała obfitym strumieniem, lecz młodzieniec uśmiechał się z satysfakcją. Mecenas oniemiał z przerażenia na ten widok, nie zdążył jednak wypowiedzieć ani słowa, gdyż syn pewnym ruchem drugiej ręki rozciągnął brzegi rany i zaczął wyjmować coś ze środka. Oto ukazał się długi kawałek sznurka, potem wyszła rurka makaronu. Syn podał te przedmioty ojcu, który wziął je, po czym spojrzał w głąb rany.
Rana była szersza, niżby się zdawało, o sinych ściankach, na jej dnie zaś można było dostrzec coś w rodzaju krwawego szlamu, z którego wynurzały się różne rzeczy. Oto ćwiek, parę kulek śrutu, ziarnka ryżu. Młodzieniec wyciągnął ze środka również bąka o zlepionych skrzydełkach i błękitnego przezroczystego robaczka, lecz natychmiast ze wstrętem odrzucił oba daleko od siebie. Robaczek z uporem usiłował wpełznąć na lakierki mecenasa, ale młodzieniec strącił go z powrotem w proch.
– A więc to tak? – zaprotestował robak chrapliwym głosem.
– A niech cię diabli, co robiłeś tam w środku? – odparł młodzieniec, nie przykładając wielkiej wagi do incydentu. – A teraz w drogę! – I, zwracając się do ojca, dodał: – Nie zgub tego. – Wręczył mu przedmioty wydobyte z rany i chwycił go gwałtownie za rękaw, pociągając za sobą. Ojciec podążył za nim, potykając się, z rękami pełnymi szlamowatych i zakrwawionych przedmiotów, nie wiedząc, gdzie wsunąć ćwiek, sznurek i całą resztę.
W porcie silny wiatr nie sprzyjał przygotowaniom do odbicia. – Trzymaj! – krzyknął do mecenasa syn, podając mu koniec długiego szotu. – Naciągnij go mocno. Mecenas zdołał wreszcie zgromadzić w jednej ręce powierzone mu przedmioty, drugą ujął linę i ją naprężył. Zaczynały padać duże krople deszczu, wezbrane fale rozbijały się o dziób łodzi skierowanej na pełne morze i mecenas był już zupełnie przemoczony od bryzgów wody. Maszty, kadłub i kil trzeszczały i skrzypiały, gwałtownie napinał się szarpany szot. Spoglądając w górę, mecenas zobaczył, że szot utrzymuje ogromnych rozmiarów żagiel, wydęty przez wiatr. Był już u kresu sił: – Hej, wy tam! – krzyczał na każdego, kto się zbliżał, lecz nikt nie zwracał na niego uwagi. Gdyby przynajmniej mógł posłużyć się drugą ręką – wtedy musiałby jednak upuścić trzymane przedmioty. Wreszcie podszedł do niego mężczyzna o drewnianej nodze. – To wy je macie, przyjacielu? – spytał groźnie. Ubranie zdradzało ważną osobę, może samego kapitana.
– Ja… ja… – jąkał się mecenas.
– Skończmy z tym gadaniem, zaczynamy. – I zawołał: – Ten od sznurka!
Do przodu wysunął się zezowaty marynarz o nagim torsie. Kapitan wziął z rąk adwokata sznurek i wręczył go mężczyźnie. Ten przyjął go bez zbytniej wdzięczności i oddalił się, mamrocząc coś pod nosem. – Do diabła! – mruknął wyraźnie, kiedy znalazł się w pewnej odległości, i ze złością zaczął bawić się sznurkiem.
– Ten od ćwieka! – Nadeszła kolej na następnego i jeszcze na dwóch dalszych. Ten, który otrzymał ziarnka ryżu, schował je na gołej piersi pod trykotową koszulką.
– Uważaj, psie! – warknął kapitan, unosząc pejcz i gładząc rękojeść pistoletu.
Teraz lało już jak z cebra. Mecenasowi, który mógł wreszcie dzierżyć szot oburącz, wydawało się, że podtrzymuje całe szare niebo, jakby miało za chwilę zerwać się z uwięzi i ulecieć. Potężny oddech, dobywający się z krateru płuc na powietrze, wciągał linę w orbitę siły mecenasa. Wydało mu się, że mógłby tak trzymać żagiel przez całą podróż, aż do przybycia na wyspę.
– Na co czekamy? – krzyczał bosman z przedniego pokładu.
– Na Lukrecję – usłyszał w odpowiedzi.
Statek trzeszczał i rozwijał skrzydła, jakby pragnął poddać się naporowi fal, lecz mecenas stawiał opór dmącemu od morza wiatrowi.
A oto wreszcie i Lukrecja. Zjawiła się popychana gwałtownie przez dwóch dość muskularnych mężczyzn, przybranych w trójgraniaste pirackie kapelusze. Była półnaga, z jedną piersią na wierzchu, z której za każdym szarpnięciem jej towarzyszy tryskał strumień mleka. – Tędy, tędy – kapitan prowadził prosto do mesy. – Stójcie! – krzyknęła hardo Lukrecja. – Zatrzymajcie się, muszę załatwić pewną potrzebę! – Puścili ją na chwilę, a wówczas Lukrecja zbliżyła się do burty i, ująwszy sutki w dwa palce, siknęła w morze obfitymi strumieniami mleka, najpierw z jednej, potem z drugiej piersi. – Całkiem nieźle, jak na dziewicę! – odezwał się czyjś cyniczny głos.
Nadchodziła noc. Zdjęto trap. Podniesiono kotwicę. Nieoczekiwanie, na przekór wysiłkom mecenasa, wielki żagiel zwisł bezwładnie i zaczął lekko wydymać się w drugą stronę. Silny powiew wiatru pchnął statek w kierunku pełnego morza. Światła portu oddalały się w gęstniejącym mroku. Pojawił się jeden z marynarzy i zawiesił linę na haku. Mecenas, uwolniony od ciężaru, mógł lepiej przyjrzeć się temu, co działo się dokoła niego i jego towarzyszy podróży. W mesie zgromadzili się już wszyscy, brakowało jedynie syna mecenasa.
– Mówię wam, że to jest fregata – twierdził kapitan.
– Nie, to szkuner, to brygantyna – upierali się bosman i marynarz od sznurka.
– Nie wtrącajcie się do nie swoich spraw – pienił się kapitan, zwracając się do tego od sznurka.
– Pamiętajcie, że to wasza kolej na pełnienie warty. – Marynarz wyszedł, trzaskając drzwiami. – Kulki śrutu do steru! – komenderował dalej kapitan. Wyznaczony marynarz także opuścił pomieszczenie. Każdy z nich ściskał kurczowo w lewej ręce przedmiot, który odróżniał go od innych.
– No więc jest to fregata.
– Do usług, kapitanie – przytaknął bosman.
Dopiero wówczas mecenas spostrzegł, że w rogu sali leży Lukrecja, ma związane na plecach ręce i skrępowane nogi. Z obu jej obnażonych piersi nadal tryskało mleko, tworząc na podłodze kałużę i rynsztok.
– Drogo was to będzie kosztowało – mówiła Lukrecja. – Mój ojciec, senator Gulgot, z pewnością zdoła mnie uwolnić. Rozwiążcie mnie, łotry!
– Prawdziwie mleczna dziewica, ale osesek by się nie pożywił, podobne to raczej do anyżówki – powiedział kapitan i wszyscy się zaśmiali. – Słuchaj, ślicznotko, zaraz przyjdzie Gmatwacz i z nim będziesz się układać. Nam nic do tego.
– Zlitujcie się choć trochę, nie widzicie, ile mleka tracę?! – Dziewczyna szamotała się w przypływie wściekłości.
Z pokładu dobiegł obecnych pośpieszny dźwięk rogu; wszyscy w kajucie podnieśli się i przywołali na twarze wyraz szacunku, mamrocząc:
– Oto on, nadchodzi.
Dziewczyna zamilkła na chwilę, ogarnięta niepokojem. Z zewnątrz wciąż dobiegały bojowe dźwięki rogów. U szczytu schodków otworzyły się drzwi – mecenas ujrzał swego syna w glorii fanfar i z kamiennym obliczem władcy. Ów przystanął na chwilę, zmierzył oczyma zebranych, a potem dostojnym krokiem zszedł po schodach. Miał na sobie wysokie, sięgające niemal po pachwiny buty z błyszczącej skóry, z wielkimi srebrnymi klamrami. Ze szczeliny pomiędzy pludrami a wysoką cholewą wyglądało nagie ciało. Cieniutka jedwabna tunika z dekoltem sięgającym pępka ledwie okrywała mu ramiona; talię ściskał złocony pas, a zza pasa wystawały dwa pistolety i sztylet. Z przegubu prawej dłoni zwisał pejcz.
Jakże się zmienił! Mecenas nie poznawał już syna! Jego wzrok przykuwały silne ręce, a przede wszystkim małe podkręcone wąsiki, jak również, prawdę mówiąc, złote kółka w uszach i lekko ondulowane włosy.
– Dostojny Gmatwaczu – odezwał się kapitan, chyląc się w ukłonie. – Dziewczyna…
– Prosiłem już, żebyście zwracając się do mnie, używali właściwego tytułu – wysyczał młodzieniec z lodowatą uprzejmością, w której czaiła się groźba. – Nie słyszycie, jak to źle brzmi?
– Wielki Waregu – podjął znowu kapitan – okażcie wyrozumiałość dla mojej ignorancji… Dziewczyna…
– Jaka znowu dziewczyna? – przerwał mu Wareg. Przemówił głosem tak przytłumionym, że rozmówca musiał nachylić się w jego stronę, aby dosłyszeć.
Kapitan wskazał na Lukrecję, która niczym dzikie zwierzę zza krat, z oczami płonącymi nienawiścią, wpatrywała się w nowo przybyłego.
– Dobrze, w porządku – uśmiechnął się szatańsko Wareg. Po czym zwrócił się do Lukrecji: – Poznajesz mnie, mała?
– Robert! Robert Śmiałobojny! Wy! – wykrzyknęła nagle Lukrecja. – Mój Boże!… – Z piersi bluznęło jej mleko, wstrząsając gwałtownie ciałem dziewczyny. Lukrecja, pokasłując, upadła policzkiem na podłogę. Wareg, znieruchomiały pośrodku mesy, ze skrzyżowanymi ramionami, spokojnie i bezlitośnie ciągnął dalej:
– On to we własnej osobie! Co powiecie o tym nieśmiałym chłopcu, który wielbił was w milczeniu, wśród nieustannych drwin waszych i waszych przyjaciółek? Znaliście, od dawna znaliście jego dla was uczucia i bawiliście się jego cierpieniem. Otóż, ostrzegam, okoliczności się zmieniły i zalecałbym trochę więcej pokory.
Dziewczyna drżała na całym ciele, nie odpowiadając.
– Mój ojciec – wybuchnęła wreszcie – mój ojciec, senator Gulgot…
– Ojciec wasz, senator Gulgot – odparł Wareg – znajduje się teraz dokładnie trzysta osiemnaście mil stąd (i to pod wiatr). W tej sytuacji warto przybrać bardziej filozoficzną postawę. Jeżeli okażecie posłuszeństwo, niczego wam nie zabraknie. Tak musiało się stać – dodał jakby do siebie. Potem pochylił się, by zbadać sutki dziewczyny, która próbowała się opierać.
– Uspokójcie się! – powiedział rozkazującym tonem Wareg.
– Przystawcie węże – zwrócił się do kapitana. Ten zbliżył się pospiesznie do kredensu i wyjął nieduży kosz. – Prędko, otwórzcie. – Kapitan zawahał się. – Powiedziałem: otwórzcie – powtórzył Wareg, zniżając głos. Kapitan uniósł pokrywę kosza. Pozostali marynarze, wyraźnie przerażeni, rzucili się do schodów. – Dokąd biegniecie, zwierzęta?! – Wareg przygwoździł ich wściekłym spojrzeniem.
Z dna kosza uniosły się dwa senne węże, wypełzły na podłogę tuż obok stóp znieruchomiałego mecenasa, zwróciły powoli łby najpierw w prawo, potem w lewo, jakby chciały się rozejrzeć, po czym bez wahania skierowały się w stronę Lukrecji. Każdy z nich przypił się do jednego sutka i oba zaczęły ssać mleko.
(2)
Na wodzie unosiło się sennie kilka wielkich karaluchów, kołysanych łagodną falą, którą wywołało przejście statku. Nieco dalej widać było następne, a im bliżej otwartego morza, tym bardziej woda gęstniała od robali, ciemniejąc w blasku tropikalnego słońca.
Kapitan, a w ślad za nim mecenas, skoczyli gwałtownie do drugiej burty. Statek był już prawie otoczony przez karaluchy. Obaj rzucili się w kierunku dziobu. Stamtąd ukazał im się widok dość niezwykły. Jak okiem sięgnąć, pod rozpalonym sklepieniem nieba roztaczało się bezkresne, czarne jak atrament morze o żałobnym blasku: nieprzebrana masa karaluchów pokrywała tak gęsto całą powierzchnię, że nie przenikała spod nich nawet woda. W głębokiej ciszy wyraźnie dawał się słyszeć suchy chrzęst pancerzy roztrącanych dziobem okrętu. Statek sunął powoli, z trudem, natychmiast po jego przejściu karaluchy z powrotem zbijały się w ciasny mur.
Kapitan jak oszalały zbiegł na dolny pokład, aby z bliska przyjrzeć się owadom.
– Tędy, tędy! – krzyczał po drodze do marynarzy. – Chodźcie tutaj, patrzcie! Trzeba utłuc to wstrętne robactwo!
Karaluchy, zwyczajnych rozmiarów, jedne większe, drugie mniejsze, nie różniły się zbytnio od swych lądowych braci. Tylną, delikatniejszą część ciała pokrywały bruzdy. Za każdym przypływem fali długie czułki robaków lekko drgały. Kapitan z krzykiem wbiegł z powrotem na pokład.
– Wy sukinsyny! Trzeba coś zrobić, mówię wam, trzeba je ukatrupić!…
Wareg dopadł go w jednej chwili i chwycił za nadgarstki.
– Ty psie, bezwstydny pyszałku! – zaryczał głucho. – To taka twoja odwaga?
Nadbiegli pozostali mężczyźni. Wszyscy trzęśli się, niektórzy szczękali zębami.
– Jeśli myślicie, że zapuścimy się na te wody… – zaczął któryś, zdobywając się na odwagę.
– Próżniacy! Za darmo zamierzacie jeść mój chleb! Chcecie dotrzeć na wyspę, a trzęsiecie się na widok paru nędznych karaluchów?
– Zróbmy przynajmniej coś, żeby odpłynęły – dorzucił inny marynarz.
– Durnie! Chcecie je rozdrażnić, żeby zaatakowały nas i przygniotły ohydnymi odwłokami?
– My… my… – zaczęli wszyscy razem – my chcemy zawrócić, wyspa nas już nie obchodzi. Chcemy się stąd wydostać. Za wszelką cenę, a jeśli to konieczne, przejdziemy nawet po waszym trupie. – Mężczyźni zbliżali się, groźni. Statkiem, którym nikt już nie sterował, zarzucało niebezpiecznie, a wśród społeczności karaluchów zapanował niepokój.
– A więc to tak? – zagrzmiał Wareg. Szybkim ruchem wyciągnął zza pasa oba pistolety. – Płyniemy na wyspę i na wyspę was dowiozę, czy chcecie tego, czy nie. Wszyscy na miejsca, i strzeżcie się, jeśli wam skóra miła! Zresztą to już bez znaczenia, czy zawracamy, czy też płyniemy dalej. – Faktycznie karaluchy zwierały ciasno swoje zastępy tuż po przejściu statku i teraz całe morze było czarne, jak okiem sięgnąć, aż po linię horyzontu.
W tym momencie z rufy rozległy się krzyki i dał się słyszeć gwałtowny tupot. Nadbiegł jeden z mężczyzn w pirackim kapeluszu.
– Wielki Waregu, robak uciekł! – Więzień, umieszczony na podłodze pod szkłem, skorzystał prawdopodobnie z zamieszania i umknął, prześlizgując się przez szparę pomiędzy dwiema deskami.
Wareg, a w ślad za nim inni rzucili się w kierunku rufy. Uciekinier wydawał się nie do odnalezienia. Wreszcie dostrzeżono go, gdy z trudem pełznął po pokładzie, zamierzając dotrzeć do luku. Dopadli go w jednej chwili. Czując nadciągającą burzę, robak odwrócił się dumnie i wyprostował niewielki łebek. Mężczyźni instynktownie utworzyli koło: w środku, oko w oko, stanęli obaj rywale.
Wareg mierzył pogardliwym wzrokiem leżącego u stóp insekta. Ów uważnie przyglądał się olbrzymiemu nieprzyjacielowi. Nastąpiła chwila ciszy. Wreszcie robak przemówił: – Robercie Śmiałobojny – odezwał się zwykłym chrapliwym głosem, nie okazując najmniejszego ożywienia – gdybyś rozgniótł mnie obcasem, byłbyś zwykłym tchórzem. I tak nim zresztą jesteś, bo nie robisz tego tylko dlatego, że się mnie boisz. W ten sposób nasz pojedynek nigdy się nie rozstrzygnie. Dlatego też chcę zaproponować ci układ, jaki zawierają zwykle ludzie honoru. Posłuchaj: pozostawmy wybór samej Lukrecji – będzie należała do tego z nas, który potrafi kochać ją lepiej. Przyjmujesz?
– Nie interesują mnie, robaczyno – z równym spokojem odparł Wareg – ani twoje obelgi, ani twoje propozycje. Wsadźcie go z powrotem pod szkło albo raczej zamknijcie w pudełku od zapałek. Stamtąd już nie ucieknie.
Mężczyźni ruszyli się z miejsca dopiero na widok pistoletów Warega. Opór ich nie był już podyktowany wyłącznie obecnością karaluchów. Odrzucenie wyzwania mocno obniżyło w ich oczach autorytet wodza. Ponadto zamknięcie przeciwnika w pudełku od zapałek wydało się tym nieokrzesanym awanturnikom szczytem małoduszności.
Wkrótce jednak cała wrogość siłą rzeczy wygasła; droga odwrotu była odcięta, za wszelką cenę należało posuwać się naprzód, torować sobie przejście wśród chrzęstu unoszących się na powierzchni wody pancerzy. Męczący ów manewr i towarzyszące mu napięcie prędko wyczerpały energię załogi.
[…]
Od czasu do czasu jakiś mniej senny karaluch wdrapywał się na burtę i maszerował spokojnie po pokładzie, przyjmowany z respektem przez załogę, która obawiała się rozjątrzyć jego towarzyszy. Wareg podniósł ostrożnie jednego z nich i postąpił parę kroków w stronę dziewczyny. Jej twarz przybrała barwę fioletową, a zaraz potem powlekła się śmiertelną bladością. Dziewczyna zagryzła jednak wargi i nie powiedziała ani słowa. Wareg przysunął insekta do jej twarzy, a potem delikatnie położył go z powrotem na deskach pokładu.
– To na nic… na…wet w ten spo…sób nic nie wskóracie – powiedziała dziewczyna, szczękając zębami. – Robercie Śmiałobojny, nie dość, że macie łupież, to jeszcze jesteście podłym tchórzem. Słyszałam, jak on rzucił wam wyzwanie, a wy… wy – słowa jej się plątały i nie mogła mówić dalej.
Kapitan, z nagim torsem lśniącym od potu, trzymał się w niewielkiej odległości, usiłując dobrać się do beczułki z wodą. Wareg dostrzegł ten manewr.
– Dostaliście już waszą rację, zmykajcie stąd – upomniał go.
– Wielki Waregu, ja płonę, umrę, jeśli nie…
– Zmykajcie w tej chwili – powtórzył Wareg, unosząc zwisającą z nadgarstka szpicrutę.
– Dobrze, zabijcie mnie, ale wiedzcie… muszę wam powiedzieć, że… dziewczyna ma rację! Tak, nie przyjęliście wyzwania robaka, już… my nie mamy już do was zaufania. Ja, my… wszyscy nienawidzimy was. – Mężczyzna opadł na ziemię wyczerpany i trawiony gorączką.
– Ty psie! – wysyczał przez zaciśnięte zęby Wareg i potrącił nogą bezwładne ciało. Lecz kapitan wydawał się martwy. – Ty psie! – Wareg wyładowywał złość na jego znieruchomiałym ciele. – Jeżeli raz jeszcze wtrącisz się w te sprawy… – Potem, zmieszany, zwrócił się do dziewczyny:
– Zrobiłem to dla ciebie, Lukrecjo. Jeżeli chcesz tego, to się zgadzam. Teraz. Zaraz.
Lukrecja zaśmiała się drwiąco. Wareg obudził szarpnięciem jednego z mężczyzn w pirackim kapeluszu i jeszcze na wpół zaspanemu kazał przynieść pudełko z robakiem. Zerwał się lekki wietrzyk. On to wraz z wieścią o niezwykłym widowisku, która błyskawicznie obiegła statek, w jednej chwili ożywił odrętwiałą bandę. Wszyscy cisnęli się na rufę, teatrum osobliwego pojedynku.
– Chcę to zobaczyć na własne oczy – mówił niemalże rozweselony ochmistrz – chcę zobaczyć, jak robak będzie się z nią kochać. Diabła tam, w jaki sposób taki robaczek może kochać się z dziewczyną?
Wydobyto robaka z pudełka.
– No i? – zapytał pogardliwie.
– No i – odparł Wareg – przyjmuję wyzwanie. Zaczynamy. Gotowi?
– Zawsze do usług.
– A ty, Lukrecjo, jesteś gotowa?
– Tak.
Rzucono losy. Pierwszeństwo przypadło w udziale Waregowi.
(przełożyła Anna Wasilewska)
Żona Gogola
(1)
I tak oto, stanąwszy przed koniecznością podjęcia trudnego problemu żony Gogola, czuję, że ogarniają mnie wątpliwości. Czyż mam prawo odkryć to, o czym nikt nie wie, co sam mój niezapomniany przyjaciel przed wszystkimi trzymał w tajemnicy (a miał po temu swoje racje), co, powiadam, stanie się niewątpliwie przedmiotem najbardziej nieprzychylnych i bezsensownych interpretacji; nie licząc już faktu, że obrażę być może dusze wielu nędznych i kleszych hipokrytów, a także – czemu by nie – jakąś duszę naprawdę czystą, jeśli takie się jeszcze zdarzają? Prawo, wreszcie, odkryć coś, co mój własny zmysł krytyczny ocenić się wzdraga, jeśli nie skłania się wręcz ku mniej lub bardziej jawnemu potępieniu? Ale cóż, określone obowiązki ciążą na mnie jako na biografie; będąc nadto przekonanym, że każda informacja o tak niezwykłym człowieku może okazać się cenna dla nas i dla przyszłych pokoleń, nie chciałbym poddać wyrokom wątpliwego osądu, czyli ukryć tego, co tylko przy końcu czasów zostanie być może ocenione w sposób zgodny z rozsądkiem. Bo i jakież możemy sobie rościć prawo do potępienia? Czy dane jest nam może wiedzieć, jakim wewnętrznym koniecznościom, więcej powiem: jakim wyższym i ogólnym celom służą czyny takich niezwykłych ludzi, czyny, które nam – tak się składa – wydają się nikczemne? Na pewno nie, jako że tych uprzywilejowanych natur zupełnie w gruncie rzeczy nie rozumiemy. „To prawda – powiedział któryś z tych wielkich – ja też robię siusiu, ale całkiem inne powodują mną racje!”
Ale oto, bez dalszego ociągania, co mi wiadomo w sposób bezsporny, co wiem na pewno i mogę w każdej chwili udowodnić, na temat tej sprawy kontrowersyjnej, a od tej chwili, śmiem sądzić, już wyjaśnionej. Której to kontrowersji nie będę wstępnie streszczać, jako że w obecnym stadium badań nad Gogolem jest to już zbyteczne.
Zacznijmy od tego, że żona Mikołaja Wasiliewicza nie była kobietą ani inną ludzką istotą, ani nawet żadnym stworzeniem żywym, zwierzęciem czy rośliną (co zresztą poniektórzy sugerowali); była po prostu manekinem. Tak, manekinem; i to może tłumaczyć zakłopotanie lub, co więcej, zgorszenie niektórych biografów, będących również osobistymi przyjaciółmi naszego autora. Którzy to biografowie skarżą się, że choć dość często odwiedzali dom jej wielkiego męża, to nigdy jej nie widzieli; ba, nigdy nie słyszeli nawet jej głosu. Z czym wiązać się mają różne niejasne, haniebne czy wręcz bezwstydne komplikacje. Ale nie, panowie, wszystko jest zawsze o wiele prostsze, niż nam się wydaje: nie słyszeliście głosu po prostu dlatego, że ona nie mogła mówić. A dokładniej, jak zobaczymy, mogła mówić tylko w pewnych sytuacjach, i to zawsze, z wyjątkiem jednego wypadku, sam na sam z Mikołajem Wasiliewiczem. Zostawmy jednak to zbyteczne i łatwe odpieranie zarzutów i przejdźmy do możliwie dokładnego, pełnego opisu istoty czy przedmiotu, o którym mowa.
Tak zwana żona Gogola miała zatem wygląd zwykłego manekina z grubej gumy, nagiego niezależnie od pory roku, koloru ludzkiej skóry lub, jak kto woli, cielistego. Ale jako że nie wszystkie ciała kobiece są jednego koloru, muszę sprecyzować, że na ogół chodziło tu o skórę dość jasną i gładką, jak u niektórych brunetek. Nie trzeba chyba dodawać, że on, a raczej ona była płci żeńskiej. Należy raczej powiedzieć od razu, że była bardzo zmienna w zakresie swych atrybutów, co jednak, ma się rozumieć, nie prowadziło nigdy aż do zmiany płci. Mogła za to z pewnością przybierać raz postać chudą, prawie płaską, wąską w biodrach, przywodzącą na myśl raczej efeba niż kobietę; raz znów nadzwyczaj bujną czy wręcz, co tu ukrywać, otyłą. Nadto zmieniała często kolor włosów i wszelkiego innego owłosienia, razem lub oddzielnie. Zmianom mogły ulegać najdrobniejsze nawet szczegóły jej ciała, jak położenie pieprzyków, kolor błon śluzowych i tak dalej; w pewnym sensie nawet kolor skóry. Tak że w końcu ktoś mógłby zapytać, jakaż to ona była naprawdę i czy rzeczywiście można tu mówić o jednej i tej samej osobie; lepiej jednak, jak sami zobaczymy, zbytnio się nad tym nie zastanawiać.
Przyczyną tych zmian, jak to już zapewne moi czytelnicy zrozumieli, była po prostu taka, a nie inna wola Mikołaja Wasiliewicza. Który nadmuchiwał żonę mniej lub bardziej, zmieniał perukę czy inne runa, smarował specjalnymi maściami i na różne sposoby retuszował, by uzyskać taki mniej więcej typ kobiety, jaki mu w owym dniu czy momencie najbardziej odpowiadał. Czasami, zgodnie ze swoją naturalną skłonnością do fantazjowania, bawił się wręcz uzyskiwaniem form groteskowych czy monstrualnych; jasne jest bowiem, że po przekroczeniu pewnej granicy objętości żona zaczynała się deformować, tak zresztą, jak i poniżej pewnej granicy. Owe eksperymenty szybko jednak Gogola nużyły i uważał, że są „w gruncie rzeczy nieco obraźliwe” dla osoby, którą na swój własny (niepojęty dla nas) sposób kochał. Kochał, ale właściwie które z tych wcieleń? – mógłby ktoś zapytać. Niestety, jakże ja mogłem dopiero co twierdzić, że Mikołaj Wasiliewicz chciał sam tę kobietę formować?! W pewnym sensie może i tak, to prawda, ale prawdą jest również, że będąc jego niewolnicą, wkrótce stała się także jego tyranem. I tu otwiera się otchłań, wrota piekielne, jeśli wolicie. Ale po kolei.
Powiedziałem już, że przy pomocy swoich zabiegów Gogol uzyskiwał za każdym razem taki mniej więcej typ kobiety, jaki właśnie mu odpowiadał. Muszę dodać, że jeśli niezwykłym zrządzeniem losu uzyskana forma okazywała się idealnym wcieleniem upragnionej, Mikołaj Wasiliewicz zakochiwał się w niej „w sposób wyłączny” (jak mawiał w swoim języku) i dzięki temu przez pewien czas, dopóki mu nie przeszło, zachowywała ten sam wygląd. Takich wielkich namiętności czy zadurzeń, jak się to dzisiaj, niestety, mówi, naliczyłem jednak nie więcej niż trzy lub cztery w całym małżeńskim, że tak powiem, życiu wielkiego pisarza. Dla uproszczenia dodajmy od razu, że kilka lat po tym, co można by nazwać jego ślubem, Gogol nadał też swojej żonie imię. Brzmiało ono „Caracas” – które, jeśli się nie mylę, jest stolicą Wenezueli. Motywów tego wyboru nigdy nie udało mi się zgłębić: dziwactwa wybitnych umysłów!
Jeśli brać pod uwagę jej formę przeciętną, Caracas była tym, co nazywamy piękną kobietą: kształtna i proporcjonalna w każdym szczególe. Jak już zostało powiedziane, miała ona na swoim miejscu wszystkie, nawet najdrobniejsze atrybuty swojej płci. Szczególnie godne uwagi były jej organy płciowe (jeśli przymiotnik ten może mieć tutaj sens), które Gogol pozwolił mi obejrzeć w czasie pewnego pamiętnego wieczoru, o czym niżej. Tworzyły je przemyślnie ułożone fałdy gumy; o niczym nie zapomniano i różne pomysłowe urządzenia oraz wewnętrzne ciśnienie powietrza czyniły je wygodnymi w użyciu.
Caracas miała nawet szkielet, choć tylko w głównym zarysie, zrobiony prawdopodobnie z fiszbinów; starannie wymodelowane były jedynie klatka piersiowa, kości miednicy i kości czaszki. Dwa pierwsze układy kostne uwidoczniały się oczywiście mniej lub bardziej, w zależności od tego, jak gruba była, że tak powiem, warstwa tkanki tłuszczowej, która je okrywała. Prawdziwa szkoda, dodam nawiasem, że Gogol nie chciał mi nigdy zdradzić nazwiska autora tak pięknego dzieła; co więcej, odmawiał tego z uporem, którego nie potrafię zrozumieć.
Mikołaj Wasiliewicz nadmuchiwał swoją żonę przy pomocy pompki własnego pomysłu, bardzo podobnej do tych, które przytrzymuje się stopami i które dzisiaj widujemy we wszystkich warsztatach mechanicznych, poprzez zwieracz odbytnicy; gdzie umieszczony był mały wentyl ze skrzydełkami, czy jak się to w języku technicznym nazywa, który można by porównać do zastawki serca, taki, jednym słowem, że po napompowaniu ciało mogło wprawdzie przyjmować nadal powietrze, ale nie mogło go wypuścić. Aby to zrobić, należało odkręcić kapturek umieszczony w ustach, w głębi gardła. A przecież… Ale nie ubiegajmy wypadków.
(2)
W pierwszym okresie wspólnego życia wyglądało na to, że tej „parze” wszystko układa się dobrze. Mikołaj Wasiliewicz zdawał się wówczas zadowolony z Caracas i sypiał z nią regularnie w jednym łóżku, czego zresztą nie zaniechał aż do końca, utrzymując ze wstydliwym uśmiechem, że trudno o towarzyszkę spokojniejszą i mniej od niej kłopotliwą; w co zresztą wkrótce nie bez powodu zacząłem wątpić, wnioskując szczególnie z nastroju, w jakim zastawałem go czasami tuż po przebudzeniu. Po upływie kilku lat ich wzajemne stosunki zaczęły się jednak dziwnie komplikować. […]
Caracas zapadła na pewną wstydliwą chorobę, a przynajmniej zapadł na nią Gogol, który przecież ani wtedy, ani nigdy nie miewał stosunków z innymi kobietami. Jak to się stało i skąd się wzięła ta nieczysta przypadłość, nie próbuję nawet zgadywać; wiem tylko, że się to zdarzyło. I że mój nieszczęśliwy i wielki przyjaciel mówił mi czasem: „Widzisz zatem, Fomo Paskalowiczu, na czym polega istota Caracas: ona jest duchem syfilisu!”, a czasem znów oskarżał absurdalnie sam siebie (zawsze był skłonny do samooskarżenia). Przypadek ten stał się poza wszystkim prawdziwą katastrofą dla i tak już zawikłanych stosunków między małżonkami oraz sprzecznych uczuć Mikołaja Wasiliewicza. Który zmuszony był nadto do długiej i bolesnej (jak to wówczas bywało) kuracji; skomplikowanej na domiar złego faktem, że u kobiety choroba była oczywiście nieuleczalna. Dodam jeszcze, że Gogol, nadmuchując żonę i wypuszczając z niej powietrze oraz nadając jej coraz to inny wygląd, łudził się, że uzyska wreszcie kobietę wolną od zarazków; musiał wszelako zaprzestać, bo nie dawało to żadnych rezultatów. […]
Tamtego wieczoru Mikołaj Wasiliewicz był szczególnie wzburzony. Jego wstręt do Caracas osiągnął niespotykaną dotąd siłę. Słynne „stosy próżności”, czyli palenie własnych cennych rękopisów, były faktem dokonanym, nie śmiem powiedzieć, że za namową żony. Tak, że i z innych względów był w nastroju silnej irytacji. Jego stan fizyczny był coraz bardziej opłakany i umacniał we mnie przekonanie, że Gogol się narkotyzuje. Niemniej zaczął mówić w sposób dość normalny o Bielińskim, który sprawiał mu przykrość swoimi atakami i krytyką w „Korespondencji”. W pewnym momencie jednak przerwał i ze łzami w oczach wykrzyknął: „Nie, nie! Tego już za wiele, za wiele… tak dalej nie można!…” oraz inne zdania niejasne i bez związku, których wyjaśnienia uchylał się podać. Zdawał się zresztą mówić sam do siebie. Składał ręce, potrząsał głową, podnosił się gwałtownie z miejsca i znów siadał po zrobieniu czterech czy pięciu nerwowych kroków. Gdy zjawiła się Caracas, a raczej gdy późną nocą udaliśmy się do jej orientalnego pokoju, przestał panować nad sobą i zaczął się zachowywać jak (jeśli wolno mi użyć takiego porównania) zdziecinniały starzec w stanie maniakalnym. Szturchał mnie na przykład łokciem, mrugając znacząco i mówiąc bez sensu: „Otóż i ona, otóż i ona, Fomo Paskalowiczu!”, gdy tymczasem Caracas zdawała mu się przyglądać z pogardliwą uwagą. Ale za podobnymi „manieryzmami” czuło się w nim szczery wstręt, który, jak sądzę, sięgnął granic wytrzymałości. I rzeczywiście…
Po pewnym czasie Mikołaj Wasiliewicz wydał się bardziej opanowany. Wybuchnął płaczem, lecz płaczem, powiedziałbym może, bardziej męskim. Znów załamywał ręce, chwytał moje, spacerował, mruczał: „Nie, dosyć, to niemożliwe!… Ja, coś takiego?!… Mnie, coś takiego? Jakże można znieść taką rzecz, znieść taką rzecz!…” i tym podobne. Po czym niespodziewanie rzucił się ku wspomnianej swego czasu pompce, a następnie jak wicher dopadł Caracas. Wsunął jej rurkę w odbyt i zaczął pompować… Jednocześnie płakał i krzyczał jak szaleniec: „Jak ja ją kocham, mój Boże, jak ja ją kocham, biedactwo drogie!… Ale musi pęknąć. Biedna Caracas, nieszczęsne stworzenie boskie! Ale musisz umrzeć!”, i tak dalej, na przemian.
Caracas pęczniała. Mikołaj Wasiliewicz spływał potem, płakał i pompował dalej. Ja chciałem go powstrzymać, ale nie miałem, nie wiem czemu, odwagi. Ona zaczęła się deformować i wkrótce przybrała wygląd monstrualny; do tej chwili nie przejawiała jednak oznak niepokoju, była zresztą przyzwyczajona do takich żartów. Lecz gdy poczuła się pełna nie do zniesienia, lub może przejrzała zamiary Mikołaja Wasiliewicza, przybrała, powiedziałbym, wyraz na poły osłupiały, na poły przestraszony, nawet błagalny, a przy tym nie straciła swojej wyniosłej miny: bała się, wzywała ratunku, ale wciąż jeszcze nie wierzyła, nie mogła uwierzyć w swój bliski koniec i w taką zuchwałość własnego męża. On zresztą nie mógł jej widzieć, bo stał za nią; ja natomiast patrzyłem jak zaklęty i nie mogłem kiwnąć palcem. Wreszcie zbyt silne ciśnienie wewnętrzne wyłamało delikatne kości czaszki, rysując na twarzy kobiety nieopisany, szyderczy grymas. Jej brzuch, jej uda, biodra, piersi, jej pośladki osiągnęły niewyobrażalne wymiary. Nagle czknęła i wydała długi, świszczący jęk; to zjawisko na dobrą sprawę można wyjaśnić wspomnianym już silnym ciśnieniem powietrza, otwierającego sobie nagle przejście przez umieszczony w gardle zawór. Na koniec jej oczy wywróciły się, grożąc wypadnięciem z orbit. Z żebrami szeroko otwartymi, oderwanymi od mostka, przypominała teraz zupełnie pytona, który trawi osła, co mówię: wołu, jeśli nie słonia. Jej organy płciowe, te różowe i aksamitne organy, tak drogie Mikołajowi Wasiliewiczowi, uwydatniły się ohydnie. W tym momencie pomyślałem, że już nie żyje. Ale Mikołaj Wasiliewicz, pocąc się i płacząc, szepcząc: „droga, święta, dobra”, pompował dalej.
Pękła nagle i, że tak powiem, cała naraz: nie żeby ustąpił jeden odcinek skóry, ale cała jej powierzchnia rozpadła się jednocześnie. I rozleciała w powietrzu. Po czym kawałki zaczęły spadać mniej lub bardziej powoli, zależnie od wielkości, która tak czy inaczej była bardzo nieznaczna. Pamiętam dokładnie kawałek policzka z częścią ust zawieszony na krawędzi półki, nad kominkiem; a gdzie indziej strzępek piersi z sutkiem. Mikołaj Wasiliewicz patrzył na mnie niewidzącym wzrokiem. Po czym otrząsnął się i w nowym przystępie szaleństwa zaczął zbierać skrupulatnie te biedne szmatki, które kiedyś były gładką skórą Caracas, nią samą. Wydało mi się, że słyszę, jak szepce: „Żegnaj, Caracas, żegnaj, miałem dla ciebie za dużo litości…”. A zaraz potem dodał wyraźnie: „W ogień, w ogień! Ją też w ogień!” i przeżegnał się – lewą ręką, ma się rozumieć. Zebrawszy wszystkie te pomarszczone strzępy, po które, by żadnego nie przeoczyć, wdrapywał się nawet na meble, wrzucił je w sam środek ognia w kominku, gdzie zaczęły się palić powoli, wydając przy tym woń nadzwyczaj niemiłą, Mikołaj Wasiliewicz bowiem, jak wszyscy Rosjanie, namiętnie lubił rzucać w ogień rzeczy wielkiej wagi.
Czerwony na twarzy, z trudnym do określenia wyrazem desperacji, a jednocześnie ponurego triumfu, patrzył na płonący stos tych nędznych resztek; chwycił mnie za ramię i ściskał je konwulsyjnie. Ale zaledwie owe fragmenty skóry zaczęły się dopalać, znów otrząsnął się, jak gdyby coś sobie przypomniał czy podjął ważną decyzję; i nagle wybiegł z pokoju. Kilka sekund później usłyszałem zza drzwi jego głos przerywany i chrypliwy:
– Fomo Paskalowiczu! – wołał do mnie. – Fomo Paskalowiczu, obiecaj mi, gołubczik, że nie będziesz patrzył na to, co teraz zrobię!
Nie wiem dobrze, co odpowiedziałem i czy próbowałem uspokoić go w jakiś sposób. Ale on nalegał. Musiałem obiecać, jak dziecku, że stanę twarzą do ściany i nie odwrócę się, póki mi na to nie pozwoli. Wówczas drzwi otworzyły się z hałasem i Mikołaj Wasiliewicz wbiegł śpiesznie do pokoju, kierując się w stronę kominka…
(przełożyła Halina Kralowa)