książki / PROZA

Morze karaluchów

Tommaso Landolfi

Fragmenty książki Morze Karaluchów Tommasa Landolfiego, wydanej w przekładzie Haliny Kralowej i Anny Wasilewskiej w Biurze Literackim w wersji papierowej 28 listopada 2016 roku, a w wersji elektronicznej 22 maja 2017 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Morze Karaluchów

(1)

Mece­nas Śmia­ło­boj­ny wra­cał do domu wio­sen­nym popo­łu­dniem w sta­nie takiej rześ­ko­ści i oży­wie­nia, w jakim wła­sny syn nigdy go nie widy­wał. Miał lat bli­sko sześć­dzie­siąt i syna lek­ko­du­cha, któ­ry – nie­zdol­ny do wyro­bie­nia sobie pozy­cji w świe­cie – przy­spa­rzał mu nie­ustan­nych zmar­twień. Dzień był jed­nak pogod­ny, pełen zamglo­ne­go słoń­ca. Mece­nas szedł wła­śnie swo­bod­nym kro­kiem i namięt­ny­mi spoj­rze­nia­mi, któ­rych bla­sku nie przy­ćmie­wa­ła tym razem obec­ność syna, ści­gał pięk­ne kobie­ty, gdy wtem usły­szał, że ktoś go woła.
Od pro­gu oświe­tlo­ne­go słoń­cem zakła­du fry­zjer­skie­go biegł ku nie­mu syn we wła­snej oso­bie, bez mary­nar­ki i z ręka­wem pod­wi­nię­tym powy­żej łok­cia.
– Tato, tato, popatrz, jakie pięk­ne cię­cie!
Poka­zy­wał przy tym głę­bo­ką ranę zada­ną na przed­ra­mie­niu dłu­gim i pre­cy­zyj­nym cię­ciem brzy­twy. Krew spły­wa­ła obfi­tym stru­mie­niem, lecz mło­dzie­niec uśmie­chał się z satys­fak­cją. Mece­nas onie­miał z prze­ra­że­nia na ten widok, nie zdą­żył jed­nak wypo­wie­dzieć ani sło­wa, gdyż syn pew­nym ruchem dru­giej ręki roz­cią­gnął brze­gi rany i zaczął wyj­mo­wać coś ze środ­ka. Oto uka­zał się dłu­gi kawa­łek sznur­ka, potem wyszła rur­ka maka­ro­nu. Syn podał te przed­mio­ty ojcu, któ­ry wziął je, po czym spoj­rzał w głąb rany.
Rana była szer­sza, niż­by się zda­wa­ło, o sinych ścian­kach, na jej dnie zaś moż­na było dostrzec coś w rodza­ju krwa­we­go szla­mu, z któ­re­go wynu­rza­ły się róż­ne rze­czy. Oto ćwiek, parę kulek śru­tu, ziarn­ka ryżu. Mło­dzie­niec wycią­gnął ze środ­ka rów­nież bąka o zle­pio­nych skrzy­deł­kach i błę­kit­ne­go prze­zro­czy­ste­go robacz­ka, lecz natych­miast ze wstrę­tem odrzu­cił oba dale­ko od sie­bie. Roba­czek z upo­rem usi­ło­wał wpeł­znąć na lakier­ki mece­na­sa, ale mło­dzie­niec strą­cił go z powro­tem w proch.
– A więc to tak? – zapro­te­sto­wał robak chra­pli­wym gło­sem.
– A niech cię dia­bli, co robi­łeś tam w środ­ku? – odparł mło­dzie­niec, nie przy­kła­da­jąc wiel­kiej wagi do incy­den­tu. – A teraz w dro­gę! – I, zwra­ca­jąc się do ojca, dodał: – Nie zgub tego. – Wrę­czył mu przed­mio­ty wydo­by­te z rany i chwy­cił go gwał­tow­nie za rękaw, pocią­ga­jąc za sobą. Ojciec podą­żył za nim, poty­ka­jąc się, z ręka­mi peł­ny­mi szla­mo­wa­tych i zakrwa­wio­nych przed­mio­tów, nie wie­dząc, gdzie wsu­nąć ćwiek, sznu­rek i całą resz­tę.
W por­cie sil­ny wiatr nie sprzy­jał przy­go­to­wa­niom do odbi­cia. – Trzy­maj! – krzyk­nął do mece­na­sa syn, poda­jąc mu koniec dłu­gie­go szo­tu. – Nacią­gnij go moc­no. Mece­nas zdo­łał wresz­cie zgro­ma­dzić w jed­nej ręce powie­rzo­ne mu przed­mio­ty, dru­gą ujął linę i ją naprę­żył. Zaczy­na­ły padać duże kro­ple desz­czu, wez­bra­ne fale roz­bi­ja­ły się o dziób łodzi skie­ro­wa­nej na peł­ne morze i mece­nas był już zupeł­nie prze­mo­czo­ny od bry­zgów wody. Masz­ty, kadłub i kil trzesz­cza­ły i skrzy­pia­ły, gwał­tow­nie napi­nał się szar­pa­ny szot. Spo­glą­da­jąc w górę, mece­nas zoba­czył, że szot utrzy­mu­je ogrom­nych roz­mia­rów żagiel, wydę­ty przez wiatr. Był już u kre­su sił: – Hej, wy tam! – krzy­czał na każ­de­go, kto się zbli­żał, lecz nikt nie zwra­cał na nie­go uwa­gi. Gdy­by przy­naj­mniej mógł posłu­żyć się dru­gą ręką – wte­dy musiał­by jed­nak upu­ścić trzy­ma­ne przed­mio­ty. Wresz­cie pod­szedł do nie­go męż­czy­zna o drew­nia­nej nodze. – To wy je macie, przy­ja­cie­lu? – spy­tał groź­nie. Ubra­nie zdra­dza­ło waż­ną oso­bę, może same­go kapi­ta­na.
– Ja… ja… – jąkał się mece­nas.
– Skończ­my z tym gada­niem, zaczy­na­my. – I zawo­łał: – Ten od sznur­ka!
Do przo­du wysu­nął się zezo­wa­ty mary­narz o nagim tor­sie. Kapi­tan wziął z rąk adwo­ka­ta sznu­rek i wrę­czył go męż­czyź­nie. Ten przy­jął go bez zbyt­niej wdzięcz­no­ści i odda­lił się, mam­ro­cząc coś pod nosem. – Do dia­bła! – mruk­nął wyraź­nie, kie­dy zna­lazł się w pew­nej odle­gło­ści, i ze zło­ścią zaczął bawić się sznur­kiem.
– Ten od ćwie­ka! – Nade­szła kolej na następ­ne­go i jesz­cze na dwóch dal­szych. Ten, któ­ry otrzy­mał ziarn­ka ryżu, scho­wał je na gołej pier­si pod try­ko­to­wą koszul­ką.
– Uwa­żaj, psie! – wark­nął kapi­tan, uno­sząc pejcz i gła­dząc ręko­jeść pisto­le­tu.
Teraz lało już jak z cebra. Mece­na­so­wi, któ­ry mógł wresz­cie dzier­żyć szot obu­rącz, wyda­wa­ło się, że pod­trzy­mu­je całe sza­re nie­bo, jak­by mia­ło za chwi­lę zerwać się z uwię­zi i ule­cieć. Potęż­ny oddech, doby­wa­ją­cy się z kra­te­ru płuc na powie­trze, wcią­gał linę w orbi­tę siły mece­na­sa. Wyda­ło mu się, że mógł­by tak trzy­mać żagiel przez całą podróż, aż do przy­by­cia na wyspę.
– Na co cze­ka­my? – krzy­czał bos­man z przed­nie­go pokła­du.
– Na Lukre­cję – usły­szał w odpo­wie­dzi.
Sta­tek trzesz­czał i roz­wi­jał skrzy­dła, jak­by pra­gnął pod­dać się napo­ro­wi fal, lecz mece­nas sta­wiał opór dmą­ce­mu od morza wia­tro­wi.

A oto wresz­cie i Lukre­cja. Zja­wi­ła się popy­cha­na gwał­tow­nie przez dwóch dość musku­lar­nych męż­czyzn, przy­bra­nych w trój­gra­nia­ste pirac­kie kape­lu­sze. Była pół­na­ga, z jed­ną pier­sią na wierz­chu, z któ­rej za każ­dym szarp­nię­ciem jej towa­rzy­szy try­skał stru­mień mle­ka. – Tędy, tędy – kapi­tan pro­wa­dził pro­sto do mesy.  – Stój­cie! – krzyk­nę­ła har­do Lukre­cja. – Zatrzy­maj­cie się, muszę zała­twić pew­ną potrze­bę! – Puści­li ją na chwi­lę, a wów­czas Lukre­cja zbli­ży­ła się do bur­ty i, ująw­szy sut­ki w dwa pal­ce, sik­nę­ła w morze obfi­ty­mi stru­mie­nia­mi mle­ka, naj­pierw z jed­nej, potem z dru­giej pier­si. – Cał­kiem nie­źle, jak na dzie­wi­cę! – ode­zwał się czyjś cynicz­ny głos.
Nad­cho­dzi­ła noc. Zdję­to trap. Pod­nie­sio­no kotwi­cę. Nie­ocze­ki­wa­nie, na prze­kór wysił­kom mece­na­sa, wiel­ki żagiel zwisł bez­wład­nie i zaczął lek­ko wydy­mać się w dru­gą stro­nę. Sil­ny powiew wia­tru pchnął sta­tek w kie­run­ku peł­ne­go morza. Świa­tła por­tu odda­la­ły się w gęst­nie­ją­cym mro­ku. Poja­wił się jeden z mary­na­rzy i zawie­sił linę na haku. Mece­nas, uwol­nio­ny od cię­ża­ru, mógł lepiej przyj­rzeć się temu, co dzia­ło się doko­ła nie­go i jego towa­rzy­szy podró­ży. W mesie zgro­ma­dzi­li się już wszy­scy, bra­ko­wa­ło jedy­nie syna mece­na­sa.
– Mówię wam, że to jest fre­ga­ta – twier­dził kapi­tan.
– Nie, to szku­ner, to bry­gan­ty­na – upie­ra­li się bos­man i mary­narz od sznur­ka.
– Nie wtrą­caj­cie się do nie swo­ich spraw – pie­nił się kapi­tan, zwra­ca­jąc się do tego od sznur­ka.
– Pamię­taj­cie, że to wasza kolej na peł­nie­nie war­ty. – Mary­narz wyszedł, trza­ska­jąc drzwia­mi. – Kul­ki śru­tu do ste­ru! – komen­de­ro­wał dalej kapi­tan. Wyzna­czo­ny mary­narz tak­że opu­ścił pomiesz­cze­nie. Każ­dy z nich ści­skał kur­czo­wo w lewej ręce przed­miot, któ­ry odróż­niał go od innych.
– No więc jest to fre­ga­ta.
– Do usług, kapi­ta­nie – przy­tak­nął bos­man.
Dopie­ro wów­czas mece­nas spo­strzegł, że w rogu sali leży Lukre­cja, ma zwią­za­ne na ple­cach ręce i skrę­po­wa­ne nogi. Z obu jej obna­żo­nych pier­si nadal try­ska­ło mle­ko, two­rząc na pod­ło­dze kału­żę i rynsz­tok.
– Dro­go was to będzie kosz­to­wa­ło – mówi­ła Lukre­cja. – Mój ojciec, sena­tor Gul­got, z pew­no­ścią zdo­ła mnie uwol­nić. Roz­wiąż­cie mnie, łotry!
– Praw­dzi­wie mlecz­na dzie­wi­ca, ale ose­sek by się nie poży­wił, podob­ne to raczej do any­żów­ki – powie­dział kapi­tan i wszy­scy się zaśmia­li. – Słu­chaj, ślicz­not­ko, zaraz przyj­dzie Gma­twacz i z nim będziesz się ukła­dać. Nam nic do tego.
– Zli­tuj­cie się choć tro­chę, nie widzi­cie, ile mle­ka tra­cę?! – Dziew­czy­na sza­mo­ta­ła się w przy­pły­wie wście­kło­ści.
Z pokła­du dobiegł obec­nych pośpiesz­ny dźwięk rogu; wszy­scy w kaju­cie pod­nie­śli się i przy­wo­ła­li na twa­rze wyraz sza­cun­ku, mam­ro­cząc:
– Oto on, nad­cho­dzi.
Dziew­czy­na zamil­kła na chwi­lę, ogar­nię­ta nie­po­ko­jem. Z zewnątrz wciąż dobie­ga­ły bojo­we dźwię­ki rogów. U szczy­tu schod­ków otwo­rzy­ły się drzwi – mece­nas ujrzał swe­go syna w glo­rii fan­far i z kamien­nym obli­czem wład­cy. Ów przy­sta­nął na chwi­lę, zmie­rzył oczy­ma zebra­nych, a potem dostoj­nym kro­kiem zszedł po scho­dach. Miał na sobie wyso­kie, się­ga­ją­ce nie­mal po pachwi­ny buty z błysz­czą­cej skó­ry, z wiel­ki­mi srebr­ny­mi klam­ra­mi. Ze szcze­li­ny pomię­dzy plu­dra­mi a wyso­ką cho­le­wą wyglą­da­ło nagie cia­ło. Cie­niut­ka jedwab­na tuni­ka z dekol­tem się­ga­ją­cym pęp­ka led­wie okry­wa­ła mu ramio­na; talię ści­skał zło­co­ny pas, a zza pasa wysta­wa­ły dwa pisto­le­ty i szty­let. Z prze­gu­bu pra­wej dło­ni zwi­sał pejcz.
Jak­że się zmie­nił! Mece­nas nie pozna­wał już syna! Jego wzrok przy­ku­wa­ły sil­ne ręce, a przede wszyst­kim małe pod­krę­co­ne wąsi­ki, jak rów­nież, praw­dę mówiąc, zło­te kół­ka w uszach i lek­ko ondu­lo­wa­ne wło­sy.
– Dostoj­ny Gma­twa­czu – ode­zwał się kapi­tan, chy­ląc się w ukło­nie. – Dziew­czy­na…
– Pro­si­łem już, żeby­ście zwra­ca­jąc się do mnie, uży­wa­li wła­ści­we­go tytu­łu – wysy­czał mło­dzie­niec z lodo­wa­tą uprzej­mo­ścią, w któ­rej cza­iła się groź­ba. – Nie sły­szy­cie, jak to źle brzmi?
– Wiel­ki Ware­gu – pod­jął zno­wu kapi­tan – okaż­cie wyro­zu­mia­łość dla mojej igno­ran­cji… Dziew­czy­na…
– Jaka zno­wu dziew­czy­na? – prze­rwał mu Wareg. Prze­mó­wił gło­sem tak przy­tłu­mio­nym, że roz­mów­ca musiał nachy­lić się w jego stro­nę, aby dosły­szeć.
Kapi­tan wska­zał na Lukre­cję, któ­ra niczym dzi­kie zwie­rzę zza krat, z ocza­mi pło­ną­cy­mi nie­na­wi­ścią, wpa­try­wa­ła się w nowo przy­by­łe­go.
– Dobrze, w porząd­ku – uśmiech­nął się sza­tań­sko Wareg. Po czym zwró­cił się do Lukre­cji: – Pozna­jesz mnie, mała?
– Robert! Robert Śmia­ło­boj­ny! Wy! – wykrzyk­nę­ła nagle Lukre­cja. – Mój Boże!… – Z pier­si blu­znę­ło jej mle­ko, wstrzą­sa­jąc gwał­tow­nie cia­łem dziew­czy­ny. Lukre­cja, poka­słu­jąc, upa­dła policz­kiem na pod­ło­gę. Wareg, znie­ru­cho­mia­ły pośrod­ku mesy, ze skrzy­żo­wa­ny­mi ramio­na­mi, spo­koj­nie i bez­li­to­śnie cią­gnął dalej:
– On to we wła­snej oso­bie! Co powie­cie o tym nie­śmia­łym chłop­cu, któ­ry wiel­bił was w mil­cze­niu, wśród nie­ustan­nych drwin waszych i waszych przy­ja­ció­łek? Zna­li­ście, od daw­na zna­li­ście jego dla was uczu­cia i bawi­li­ście się jego cier­pie­niem. Otóż, ostrze­gam, oko­licz­no­ści się zmie­ni­ły i zale­cał­bym tro­chę wię­cej poko­ry.
Dziew­czy­na drża­ła na całym cie­le, nie odpo­wia­da­jąc.
– Mój ojciec – wybuch­nę­ła wresz­cie – mój ojciec, sena­tor Gul­got…
– Ojciec wasz, sena­tor Gul­got – odparł Wareg – znaj­du­je się teraz dokład­nie trzy­sta osiem­na­ście mil stąd (i to pod wiatr). W tej sytu­acji war­to przy­brać bar­dziej filo­zo­ficz­ną posta­wę. Jeże­li oka­że­cie posłu­szeń­stwo, nicze­go wam nie zabrak­nie. Tak musia­ło się stać – dodał jak­by do sie­bie. Potem pochy­lił się, by zba­dać sut­ki dziew­czy­ny, któ­ra pró­bo­wa­ła się opie­rać.
– Uspo­kój­cie się! – powie­dział roz­ka­zu­ją­cym tonem Wareg.
– Przy­staw­cie węże – zwró­cił się do kapi­ta­na. Ten zbli­żył się pospiesz­nie do kre­den­su i wyjął nie­du­ży kosz. – Pręd­ko, otwórz­cie. – Kapi­tan zawa­hał się. – Powie­dzia­łem: otwórz­cie – powtó­rzył Wareg, zni­ża­jąc głos. Kapi­tan uniósł pokry­wę kosza. Pozo­sta­li mary­na­rze, wyraź­nie prze­ra­że­ni, rzu­ci­li się do scho­dów. – Dokąd bie­gnie­cie, zwie­rzę­ta?! – Wareg przy­gwoź­dził ich wście­kłym spoj­rze­niem.
Z dna kosza unio­sły się dwa sen­ne węże, wypeł­zły na pod­ło­gę tuż obok stóp znie­ru­cho­mia­łe­go mece­na­sa, zwró­ci­ły powo­li łby naj­pierw w pra­wo, potem w lewo, jak­by chcia­ły się rozej­rzeć, po czym bez waha­nia skie­ro­wa­ły się w stro­nę Lukre­cji. Każ­dy z nich przy­pił się do jed­ne­go sut­ka i oba zaczę­ły ssać mle­ko.

(2)

Na wodzie uno­si­ło się sen­nie kil­ka wiel­kich kara­lu­chów, koły­sa­nych łagod­ną falą, któ­rą wywo­ła­ło przej­ście stat­ku. Nie­co dalej widać było następ­ne, a im bli­żej otwar­te­go morza, tym bar­dziej woda gęst­nia­ła od roba­li, ciem­nie­jąc w bla­sku tro­pi­kal­ne­go słoń­ca.
Kapi­tan, a w ślad za nim mece­nas, sko­czy­li gwał­tow­nie do dru­giej bur­ty. Sta­tek był już pra­wie oto­czo­ny przez kara­lu­chy. Obaj rzu­ci­li się w kie­run­ku dzio­bu. Stam­tąd uka­zał im się widok dość nie­zwy­kły. Jak okiem się­gnąć, pod roz­pa­lo­nym skle­pie­niem nie­ba roz­ta­cza­ło się bez­kre­sne, czar­ne jak atra­ment morze o żałob­nym bla­sku: nie­prze­bra­na masa kara­lu­chów pokry­wa­ła tak gęsto całą powierzch­nię, że nie prze­ni­ka­ła spod nich nawet woda. W głę­bo­kiej ciszy wyraź­nie dawał się sły­szeć suchy chrzęst pan­ce­rzy roz­trą­ca­nych dzio­bem okrę­tu. Sta­tek sunął powo­li, z tru­dem, natych­miast po jego przej­ściu kara­lu­chy z powro­tem zbi­ja­ły się w cia­sny mur.
Kapi­tan jak osza­la­ły zbiegł na dol­ny pokład, aby z bli­ska przyj­rzeć się owa­dom.
– Tędy, tędy! – krzy­czał po dro­dze do mary­na­rzy. – Chodź­cie tutaj, patrz­cie! Trze­ba utłuc to wstręt­ne robac­two!
Kara­lu­chy, zwy­czaj­nych roz­mia­rów, jed­ne więk­sze, dru­gie mniej­sze, nie róż­ni­ły się zbyt­nio od swych lądo­wych bra­ci. Tyl­ną, deli­kat­niej­szą część cia­ła pokry­wa­ły bruz­dy. Za każ­dym przy­pły­wem fali dłu­gie czuł­ki roba­ków lek­ko drga­ły. Kapi­tan z krzy­kiem wbiegł z powro­tem na pokład.
– Wy sukin­sy­ny! Trze­ba coś zro­bić, mówię wam, trze­ba je uka­tru­pić!…
Wareg dopadł go w jed­nej chwi­li i chwy­cił za nad­garst­ki.
– Ty psie, bez­wstyd­ny pyszał­ku! – zary­czał głu­cho. – To taka two­ja odwa­ga?
Nad­bie­gli pozo­sta­li męż­czyź­ni. Wszy­scy trzę­śli się, nie­któ­rzy szczę­ka­li zęba­mi.
– Jeśli myśli­cie, że zapu­ści­my się na te wody… – zaczął któ­ryś, zdo­by­wa­jąc się na odwa­gę.
– Próż­nia­cy! Za dar­mo zamier­za­cie jeść mój chleb! Chce­cie dotrzeć na wyspę, a trzę­sie­cie się na widok paru nędz­nych kara­lu­chów?
– Zrób­my przy­naj­mniej coś, żeby odpły­nę­ły – dorzu­cił inny mary­narz.
– Dur­nie! Chce­cie je roz­draż­nić, żeby zaata­ko­wa­ły nas i przy­gnio­tły ohyd­ny­mi odwło­ka­mi?
– My… my… – zaczę­li wszy­scy razem – my chce­my zawró­cić, wyspa nas już nie obcho­dzi. Chce­my się stąd wydo­stać. Za wszel­ką cenę, a jeśli to koniecz­ne, przej­dzie­my nawet po waszym tru­pie. – Męż­czyź­ni zbli­ża­li się, groź­ni. Stat­kiem, któ­rym nikt już nie ste­ro­wał, zarzu­ca­ło nie­bez­piecz­nie, a wśród spo­łecz­no­ści kara­lu­chów zapa­no­wał nie­po­kój.
– A więc to tak? – zagrzmiał Wareg. Szyb­kim ruchem wycią­gnął zza pasa oba pisto­le­ty. – Pły­nie­my na wyspę i na wyspę was dowio­zę, czy chce­cie tego, czy nie. Wszy­scy na miej­sca, i strzeż­cie się, jeśli wam skó­ra miła! Zresz­tą to już bez zna­cze­nia, czy zawra­ca­my, czy też pły­nie­my dalej. – Fak­tycz­nie kara­lu­chy zwie­ra­ły cia­sno swo­je zastę­py tuż po przej­ściu stat­ku i teraz całe morze było czar­ne, jak okiem się­gnąć, aż po linię hory­zon­tu.
W tym momen­cie z rufy roz­le­gły się krzy­ki i dał się sły­szeć gwał­tow­ny tupot. Nad­biegł jeden z męż­czyzn w pirac­kim kape­lu­szu.
– Wiel­ki Ware­gu, robak uciekł! – Wię­zień, umiesz­czo­ny na pod­ło­dze pod szkłem, sko­rzy­stał praw­do­po­dob­nie z zamie­sza­nia i umknął, prze­śli­zgu­jąc się przez szpa­rę pomię­dzy dwie­ma deska­mi.
Wareg, a w ślad za nim inni rzu­ci­li się w kie­run­ku rufy. Ucie­ki­nier wyda­wał się nie do odna­le­zie­nia. Wresz­cie dostrze­żo­no go, gdy z tru­dem peł­znął po pokła­dzie, zamie­rza­jąc dotrzeć do luku. Dopa­dli go w jed­nej chwi­li. Czu­jąc nad­cią­ga­ją­cą burzę, robak odwró­cił się dum­nie i wypro­sto­wał nie­wiel­ki łebek. Męż­czyź­ni instynk­tow­nie utwo­rzy­li koło: w środ­ku, oko w oko, sta­nę­li obaj rywa­le.
Wareg mie­rzył pogar­dli­wym wzro­kiem leżą­ce­go u stóp insek­ta. Ów uważ­nie przy­glą­dał się olbrzy­mie­mu nie­przy­ja­cie­lo­wi. Nastą­pi­ła chwi­la ciszy. Wresz­cie robak prze­mó­wił: – Rober­cie Śmia­ło­boj­ny – ode­zwał się zwy­kłym chra­pli­wym gło­sem, nie oka­zu­jąc naj­mniej­sze­go oży­wie­nia – gdy­byś roz­gniótł mnie obca­sem, był­byś zwy­kłym tchó­rzem. I tak nim zresz­tą jesteś, bo nie robisz tego tyl­ko dla­te­go, że się mnie boisz. W ten spo­sób nasz poje­dy­nek nigdy się nie roz­strzy­gnie. Dla­te­go też chcę zapro­po­no­wać ci układ, jaki zawie­ra­ją zwy­kle ludzie hono­ru. Posłu­chaj: pozo­staw­my wybór samej Lukre­cji – będzie nale­ża­ła do tego z nas, któ­ry potra­fi kochać ją lepiej. Przyj­mu­jesz?
– Nie inte­re­su­ją mnie, roba­czy­no – z rów­nym spo­ko­jem odparł Wareg – ani two­je obe­lgi, ani two­je pro­po­zy­cje. Wsadź­cie go z powro­tem pod szkło albo raczej zamknij­cie w pudeł­ku od zapa­łek. Stam­tąd już nie uciek­nie.
Męż­czyź­ni ruszy­li się z miej­sca dopie­ro na widok pisto­le­tów Ware­ga. Opór ich nie był już podyk­to­wa­ny wyłącz­nie obec­no­ścią kara­lu­chów. Odrzu­ce­nie wyzwa­nia moc­no obni­ży­ło w ich oczach auto­ry­tet wodza. Ponad­to zamknię­cie prze­ciw­ni­ka w pudeł­ku od zapa­łek wyda­ło się tym nie­okrze­sa­nym awan­tur­ni­kom szczy­tem mało­dusz­no­ści.
Wkrót­ce jed­nak cała wro­gość siłą rze­czy wyga­sła; dro­ga odwro­tu była odcię­ta, za wszel­ką cenę nale­ża­ło posu­wać się naprzód, toro­wać sobie przej­ście wśród chrzę­stu uno­szą­cych się na powierzch­ni wody pan­ce­rzy. Męczą­cy ów manewr i towa­rzy­szą­ce mu napię­cie pręd­ko wyczer­pa­ły ener­gię zało­gi.
[…]
Od cza­su do cza­su jakiś mniej sen­ny kara­luch wdra­py­wał się na bur­tę i masze­ro­wał spo­koj­nie po pokła­dzie, przyj­mo­wa­ny z respek­tem przez zało­gę, któ­ra oba­wia­ła się roz­ją­trzyć jego towa­rzy­szy. Wareg pod­niósł ostroż­nie jed­ne­go z nich i postą­pił parę kro­ków w stro­nę dziew­czy­ny. Jej twarz przy­bra­ła bar­wę fio­le­to­wą, a zaraz potem powle­kła się śmier­tel­ną bla­do­ścią. Dziew­czy­na zagry­zła jed­nak war­gi i nie powie­dzia­ła ani sło­wa. Wareg przy­su­nął insek­ta do jej twa­rzy, a potem deli­kat­nie poło­żył go z powro­tem na deskach pokła­du.
– To na nic… na…wet w ten spo…sób nic nie wskó­ra­cie – powie­dzia­ła dziew­czy­na, szczę­ka­jąc zęba­mi. – Rober­cie Śmia­ło­boj­ny, nie dość, że macie łupież, to jesz­cze jeste­ście pod­łym tchó­rzem. Sły­sza­łam, jak on rzu­cił wam wyzwa­nie, a wy… wy – sło­wa jej się plą­ta­ły i nie mogła mówić dalej.
Kapi­tan, z nagim tor­sem lśnią­cym od potu, trzy­mał się w nie­wiel­kiej odle­gło­ści, usi­łu­jąc dobrać się do beczuł­ki z wodą. Wareg dostrzegł ten manewr.
– Dosta­li­ście już waszą rację, zmy­kaj­cie stąd – upo­mniał go.
– Wiel­ki Ware­gu, ja pło­nę, umrę, jeśli nie…
– Zmy­kaj­cie w tej chwi­li – powtó­rzył Wareg, uno­sząc zwi­sa­ją­cą z nad­garst­ka szpi­cru­tę.
– Dobrze, zabij­cie mnie, ale wiedz­cie… muszę wam powie­dzieć, że… dziew­czy­na ma rację! Tak, nie przy­ję­li­ście wyzwa­nia roba­ka, już… my nie mamy już do was zaufa­nia. Ja, my… wszy­scy nie­na­wi­dzi­my was. – Męż­czy­zna opadł na zie­mię wyczer­pa­ny i tra­wio­ny gorącz­ką.
– Ty psie! – wysy­czał przez zaci­śnię­te zęby Wareg i potrą­cił nogą bez­wład­ne cia­ło. Lecz kapi­tan wyda­wał się mar­twy. – Ty psie! – Wareg wyła­do­wy­wał złość na jego znie­ru­cho­mia­łym cie­le.  – Jeże­li raz jesz­cze wtrą­cisz się w te spra­wy… – Potem, zmie­sza­ny, zwró­cił się do dziew­czy­ny:
– Zro­bi­łem to dla cie­bie, Lukre­cjo. Jeże­li chcesz tego, to się zga­dzam. Teraz. Zaraz.
Lukre­cja zaśmia­ła się drwią­co. Wareg obu­dził szarp­nię­ciem jed­ne­go z męż­czyzn w pirac­kim kape­lu­szu i jesz­cze na wpół zaspa­ne­mu kazał przy­nieść pudeł­ko z roba­kiem. Zerwał się lek­ki wie­trzyk. On to wraz z wie­ścią o nie­zwy­kłym wido­wi­sku, któ­ra bły­ska­wicz­nie obie­gła sta­tek, w jed­nej chwi­li oży­wił odrę­twia­łą ban­dę. Wszy­scy cisnę­li się na rufę, teatrum oso­bli­we­go poje­dyn­ku.
– Chcę to zoba­czyć na wła­sne oczy – mówił nie­mal­że roz­we­se­lo­ny och­mistrz – chcę zoba­czyć, jak robak będzie się z nią kochać. Dia­bła tam, w jaki spo­sób taki roba­czek może kochać się z dziew­czy­ną?
Wydo­by­to roba­ka z pudeł­ka.
– No i? – zapy­tał pogar­dli­wie.
– No i  – odparł Wareg – przyj­mu­ję wyzwa­nie. Zaczy­na­my. Goto­wi?
– Zawsze do usług.
– A ty, Lukre­cjo, jesteś goto­wa?
– Tak.
Rzu­co­no losy. Pierw­szeń­stwo przy­pa­dło w udzia­le Ware­go­wi.

(prze­ło­ży­ła Anna Wasi­lew­ska)


Żona Gogola

(1)

I tak oto, sta­nąw­szy przed koniecz­no­ścią pod­ję­cia trud­ne­go pro­ble­mu żony Gogo­la, czu­ję, że ogar­nia­ją mnie wąt­pli­wo­ści. Czyż mam pra­wo odkryć to, o czym nikt nie wie, co sam mój nie­za­po­mnia­ny przy­ja­ciel przed wszyst­ki­mi trzy­mał w tajem­ni­cy (a miał po temu swo­je racje), co, powia­dam, sta­nie się nie­wąt­pli­wie przed­mio­tem naj­bar­dziej nie­przy­chyl­nych i bez­sen­sow­nych inter­pre­ta­cji; nie licząc już fak­tu, że obra­żę być może dusze wie­lu nędz­nych i kle­szych hipo­kry­tów, a tak­że – cze­mu by nie – jakąś duszę napraw­dę czy­stą, jeśli takie się jesz­cze zda­rza­ją? Pra­wo, wresz­cie, odkryć coś, co mój wła­sny zmysł kry­tycz­ny oce­nić się wzdra­ga, jeśli nie skła­nia się wręcz ku mniej lub bar­dziej jaw­ne­mu potę­pie­niu? Ale cóż, okre­ślo­ne obo­wiąz­ki cią­żą na mnie jako na bio­gra­fie; będąc nad­to prze­ko­na­nym, że każ­da infor­ma­cja o tak nie­zwy­kłym czło­wie­ku może oka­zać się cen­na dla nas i dla przy­szłych poko­leń, nie chciał­bym pod­dać wyro­kom wąt­pli­we­go osą­du, czy­li ukryć tego, co tyl­ko przy koń­cu cza­sów zosta­nie być może oce­nio­ne w spo­sób zgod­ny z roz­sąd­kiem. Bo i jakież może­my sobie rościć pra­wo do potę­pie­nia? Czy dane jest nam może wie­dzieć, jakim wewnętrz­nym koniecz­no­ściom, wię­cej powiem: jakim wyż­szym i ogól­nym celom słu­żą czy­ny takich nie­zwy­kłych ludzi, czy­ny, któ­re nam – tak się skła­da – wyda­ją się nik­czem­ne? Na pew­no nie, jako że tych uprzy­wi­le­jo­wa­nych natur zupeł­nie w grun­cie rze­czy nie rozu­mie­my. „To praw­da – powie­dział któ­ryś z tych wiel­kich – ja też robię siu­siu, ale cał­kiem inne powo­du­ją mną racje!”
Ale oto, bez dal­sze­go ocią­ga­nia, co mi wia­do­mo w spo­sób bez­spor­ny, co wiem na pew­no i mogę w każ­dej chwi­li udo­wod­nić, na temat tej spra­wy kon­tro­wer­syj­nej, a od tej chwi­li, śmiem sądzić, już wyja­śnio­nej. Któ­rej to kon­tro­wer­sji nie będę wstęp­nie stresz­czać, jako że w obec­nym sta­dium badań nad Gogo­lem jest to już zby­tecz­ne.
Zacznij­my od tego, że żona Miko­ła­ja Wasi­lie­wi­cza nie była kobie­tą ani inną ludz­ką isto­tą, ani nawet żad­nym stwo­rze­niem żywym, zwie­rzę­ciem czy rośli­ną (co zresz­tą ponie­któ­rzy suge­ro­wa­li); była po pro­stu mane­ki­nem. Tak, mane­ki­nem; i to może tłu­ma­czyć zakło­po­ta­nie lub, co wię­cej, zgor­sze­nie nie­któ­rych bio­gra­fów, będą­cych rów­nież oso­bi­sty­mi przy­ja­ciół­mi nasze­go auto­ra. Któ­rzy to bio­gra­fo­wie skar­żą się, że choć dość czę­sto odwie­dza­li dom jej wiel­kie­go męża, to nigdy jej nie widzie­li; ba, nigdy nie sły­sze­li nawet jej gło­su. Z czym wią­zać się mają róż­ne nie­ja­sne, hanieb­ne czy wręcz bez­wstyd­ne kom­pli­ka­cje. Ale nie, pano­wie, wszyst­ko jest zawsze o wie­le prost­sze, niż nam się wyda­je: nie sły­sze­li­ście gło­su po pro­stu dla­te­go, że ona nie mogła mówić. A dokład­niej, jak zoba­czy­my, mogła mówić tyl­ko w pew­nych sytu­acjach, i to zawsze, z wyjąt­kiem jed­ne­go wypad­ku, sam na sam z Miko­ła­jem Wasi­lie­wi­czem. Zostaw­my jed­nak to zby­tecz­ne i łatwe odpie­ra­nie zarzu­tów i przejdź­my do moż­li­wie dokład­ne­go, peł­ne­go opi­su isto­ty czy przed­mio­tu, o któ­rym mowa.
Tak zwa­na żona Gogo­la mia­ła zatem wygląd zwy­kłe­go mane­ki­na z gru­bej gumy, nagie­go nie­za­leż­nie od pory roku, kolo­ru ludz­kiej skó­ry lub, jak kto woli, cie­li­ste­go. Ale jako że nie wszyst­kie cia­ła kobie­ce są jed­ne­go kolo­ru, muszę spre­cy­zo­wać, że na ogół cho­dzi­ło tu o skó­rę dość jasną i gład­ką, jak u nie­któ­rych bru­ne­tek. Nie trze­ba chy­ba doda­wać, że on, a raczej ona była płci żeń­skiej. Nale­ży raczej powie­dzieć od razu, że była bar­dzo zmien­na w zakre­sie swych atry­bu­tów, co jed­nak, ma się rozu­mieć, nie pro­wa­dzi­ło nigdy aż do zmia­ny płci. Mogła za to z pew­no­ścią przy­bie­rać raz postać chu­dą, pra­wie pła­ską, wąską w bio­drach, przy­wo­dzą­cą na myśl raczej efe­ba niż kobie­tę; raz znów nad­zwy­czaj buj­ną czy wręcz, co tu ukry­wać, oty­łą. Nad­to zmie­nia­ła czę­sto kolor wło­sów i wszel­kie­go inne­go owło­sie­nia, razem lub oddziel­nie. Zmia­nom mogły ule­gać naj­drob­niej­sze nawet szcze­gó­ły jej cia­ła, jak poło­że­nie pie­przy­ków, kolor błon ślu­zo­wych i tak dalej; w pew­nym sen­sie nawet kolor skó­ry. Tak że w koń­cu ktoś mógł­by zapy­tać, jakaż to ona była napraw­dę i czy rze­czy­wi­ście moż­na tu mówić o jed­nej i tej samej oso­bie; lepiej jed­nak, jak sami zoba­czy­my, zbyt­nio się nad tym nie zasta­na­wiać.
Przy­czy­ną tych zmian, jak to już zapew­ne moi czy­tel­ni­cy zro­zu­mie­li, była po pro­stu taka, a nie inna wola Miko­ła­ja Wasi­lie­wi­cza. Któ­ry nadmu­chi­wał żonę mniej lub bar­dziej, zmie­niał peru­kę czy inne runa, sma­ro­wał spe­cjal­ny­mi maścia­mi i na róż­ne spo­so­by retu­szo­wał, by uzy­skać taki mniej wię­cej typ kobie­ty, jaki mu w owym dniu czy momen­cie naj­bar­dziej odpo­wia­dał. Cza­sa­mi, zgod­nie ze swo­ją natu­ral­ną skłon­no­ścią do fan­ta­zjo­wa­nia, bawił się wręcz uzy­ski­wa­niem form gro­te­sko­wych czy mon­stru­al­nych; jasne jest bowiem, że po prze­kro­cze­niu pew­nej gra­ni­cy obję­to­ści żona zaczy­na­ła się defor­mo­wać, tak zresz­tą, jak i poni­żej pew­nej gra­ni­cy. Owe eks­pe­ry­men­ty szyb­ko jed­nak Gogo­la nuży­ły i uwa­żał, że są „w grun­cie rze­czy nie­co obraź­li­we” dla oso­by, któ­rą na swój wła­sny (nie­po­ję­ty dla nas) spo­sób kochał. Kochał, ale wła­ści­wie któ­re z tych wcie­leń? – mógł­by ktoś zapy­tać. Nie­ste­ty, jak­że ja mogłem dopie­ro co twier­dzić, że Miko­łaj Wasi­lie­wicz chciał sam tę kobie­tę for­mo­wać?! W pew­nym sen­sie może i tak, to praw­da, ale praw­dą jest rów­nież, że będąc jego nie­wol­ni­cą, wkrót­ce sta­ła się tak­że jego tyra­nem. I tu otwie­ra się otchłań, wro­ta pie­kiel­ne, jeśli woli­cie. Ale po kolei.
Powie­dzia­łem już, że przy pomo­cy swo­ich zabie­gów Gogol uzy­ski­wał za każ­dym razem taki mniej wię­cej typ kobie­ty, jaki wła­śnie mu odpo­wia­dał. Muszę dodać, że jeśli nie­zwy­kłym zrzą­dze­niem losu uzy­ska­na for­ma oka­zy­wa­ła się ide­al­nym wcie­le­niem upra­gnio­nej, Miko­łaj Wasi­lie­wicz zako­chi­wał się w niej „w spo­sób wyłącz­ny” (jak mawiał w swo­im języ­ku) i dzię­ki temu przez pewien czas, dopó­ki mu nie prze­szło, zacho­wy­wa­ła ten sam wygląd. Takich wiel­kich namięt­no­ści czy zadu­rzeń, jak się to dzi­siaj, nie­ste­ty, mówi, nali­czy­łem jed­nak nie wię­cej niż trzy lub czte­ry w całym mał­żeń­skim, że tak powiem, życiu wiel­kie­go pisa­rza. Dla uprosz­cze­nia dodaj­my od razu, że kil­ka lat po tym, co moż­na by nazwać jego ślu­bem, Gogol nadał też swo­jej żonie imię. Brzmia­ło ono „Cara­cas” – któ­re, jeśli się nie mylę, jest sto­li­cą Wene­zu­eli. Moty­wów tego wybo­ru nigdy nie uda­ło mi się zgłę­bić: dzi­wac­twa wybit­nych umy­słów!
Jeśli brać pod uwa­gę jej for­mę prze­cięt­ną, Cara­cas była tym, co nazy­wa­my pięk­ną kobie­tą: kształt­na i pro­por­cjo­nal­na w każ­dym szcze­gó­le. Jak już zosta­ło powie­dzia­ne, mia­ła ona na swo­im miej­scu wszyst­kie, nawet naj­drob­niej­sze atry­bu­ty swo­jej płci. Szcze­gól­nie god­ne uwa­gi były jej orga­ny płcio­we (jeśli przy­miot­nik ten może mieć tutaj sens), któ­re Gogol pozwo­lił mi obej­rzeć w cza­sie pew­ne­go pamięt­ne­go wie­czo­ru, o czym niżej. Two­rzy­ły je prze­myśl­nie uło­żo­ne fał­dy gumy; o niczym nie zapo­mnia­no i róż­ne pomy­sło­we urzą­dze­nia oraz wewnętrz­ne ciśnie­nie powie­trza czy­ni­ły je wygod­ny­mi w uży­ciu.
Cara­cas mia­ła nawet szkie­let, choć tyl­ko w głów­nym zary­sie, zro­bio­ny praw­do­po­dob­nie z fisz­bi­nów; sta­ran­nie wymo­de­lo­wa­ne były jedy­nie klat­ka pier­sio­wa, kości mied­ni­cy i kości czasz­ki. Dwa pierw­sze ukła­dy kost­ne uwi­docz­nia­ły się oczy­wi­ście mniej lub bar­dziej, w zależ­no­ści od tego, jak gru­ba była, że tak powiem, war­stwa tkan­ki tłusz­czo­wej, któ­ra je okry­wa­ła. Praw­dzi­wa szko­da, dodam nawia­sem, że Gogol nie chciał mi nigdy zdra­dzić nazwi­ska auto­ra tak pięk­ne­go dzie­ła; co wię­cej, odma­wiał tego z upo­rem, któ­re­go nie potra­fię zro­zu­mieć.
Miko­łaj Wasi­lie­wicz nadmu­chi­wał swo­ją żonę przy pomo­cy pomp­ki wła­sne­go pomy­słu, bar­dzo podob­nej do tych, któ­re przy­trzy­mu­je się sto­pa­mi i któ­re dzi­siaj widu­je­my we wszyst­kich warsz­ta­tach mecha­nicz­nych, poprzez zwie­racz odbyt­ni­cy; gdzie umiesz­czo­ny był mały wen­tyl ze skrzy­deł­ka­mi, czy jak się to w języ­ku tech­nicz­nym nazy­wa, któ­ry moż­na by porów­nać do zastaw­ki ser­ca, taki, jed­nym sło­wem, że po napom­po­wa­niu cia­ło mogło wpraw­dzie przyj­mo­wać nadal powie­trze, ale nie mogło go wypu­ścić. Aby to zro­bić, nale­ża­ło odkrę­cić kap­tu­rek umiesz­czo­ny w ustach, w głę­bi gar­dła. A prze­cież… Ale nie ubie­gaj­my wypad­ków.

(2)

W pierw­szym okre­sie wspól­ne­go życia wyglą­da­ło na to, że tej „parze” wszyst­ko ukła­da się dobrze. Miko­łaj Wasi­lie­wicz zda­wał się wów­czas zado­wo­lo­ny z Cara­cas i sypiał z nią regu­lar­nie w jed­nym łóż­ku, cze­go zresz­tą nie zanie­chał aż do koń­ca, utrzy­mu­jąc ze wsty­dli­wym uśmie­chem, że trud­no o towa­rzysz­kę spo­koj­niej­szą i mniej od niej kło­po­tli­wą; w co zresz­tą wkrót­ce nie bez powo­du zaczą­łem wąt­pić, wnio­sku­jąc szcze­gól­nie z nastro­ju, w jakim zasta­wa­łem go cza­sa­mi tuż po prze­bu­dze­niu. Po upły­wie kil­ku lat ich wza­jem­ne sto­sun­ki zaczę­ły się jed­nak dziw­nie kom­pli­ko­wać. […]
Cara­cas zapa­dła na pew­ną wsty­dli­wą cho­ro­bę, a przy­naj­mniej zapadł na nią Gogol, któ­ry prze­cież ani wte­dy, ani nigdy nie mie­wał sto­sun­ków z inny­mi kobie­ta­mi. Jak to się sta­ło i skąd się wzię­ła ta nie­czy­sta przy­pa­dłość, nie pró­bu­ję nawet zga­dy­wać; wiem tyl­ko, że się to zda­rzy­ło. I że mój nie­szczę­śli­wy i wiel­ki przy­ja­ciel mówił mi cza­sem: „Widzisz zatem, Fomo Paska­lo­wi­czu, na czym pole­ga isto­ta Cara­cas: ona jest duchem syfi­li­su!”, a cza­sem znów oskar­żał absur­dal­nie sam sie­bie (zawsze był skłon­ny do samo­oskar­że­nia). Przy­pa­dek ten stał się poza wszyst­kim praw­dzi­wą kata­stro­fą dla i tak już zawi­kła­nych sto­sun­ków mię­dzy mał­żon­ka­mi oraz sprzecz­nych uczuć Miko­ła­ja Wasi­lie­wi­cza. Któ­ry zmu­szo­ny był nad­to do dłu­giej i bole­snej (jak to wów­czas bywa­ło) kura­cji; skom­pli­ko­wa­nej na domiar złe­go fak­tem, że u kobie­ty cho­ro­ba była oczy­wi­ście nie­ule­czal­na. Dodam jesz­cze, że Gogol, nadmu­chu­jąc żonę i wypusz­cza­jąc z niej powie­trze oraz nada­jąc jej coraz to inny wygląd, łudził się, że uzy­ska wresz­cie kobie­tę wol­ną od zaraz­ków; musiał wsze­la­ko zaprze­stać, bo nie dawa­ło to żad­nych rezul­ta­tów. […]
Tam­te­go wie­czo­ru Miko­łaj Wasi­lie­wicz był szcze­gól­nie wzbu­rzo­ny. Jego wstręt do Cara­cas osią­gnął nie­spo­ty­ka­ną dotąd siłę. Słyn­ne „sto­sy próż­no­ści”, czy­li pale­nie wła­snych cen­nych ręko­pi­sów, były fak­tem doko­na­nym, nie śmiem powie­dzieć, że za namo­wą żony. Tak, że i z innych wzglę­dów był w nastro­ju sil­nej iry­ta­cji. Jego stan fizycz­ny był coraz bar­dziej opła­ka­ny i umac­niał we mnie prze­ko­na­nie, że Gogol się nar­ko­ty­zu­je. Nie­mniej zaczął mówić w spo­sób dość nor­mal­ny o Bie­liń­skim, któ­ry spra­wiał mu przy­krość swo­imi ata­ka­mi i kry­ty­ką w „Kore­spon­den­cji”. W pew­nym momen­cie jed­nak prze­rwał i ze łza­mi w oczach wykrzyk­nął: „Nie, nie! Tego już za wie­le, za wie­le… tak dalej nie moż­na!…” oraz inne zda­nia nie­ja­sne i bez związ­ku, któ­rych wyja­śnie­nia uchy­lał się podać. Zda­wał się zresz­tą mówić sam do sie­bie. Skła­dał ręce, potrzą­sał gło­wą, pod­no­sił się gwał­tow­nie z miej­sca i znów sia­dał po zro­bie­niu czte­rech czy pię­ciu ner­wo­wych kro­ków. Gdy zja­wi­ła się Cara­cas, a raczej gdy póź­ną nocą uda­li­śmy się do jej orien­tal­ne­go poko­ju, prze­stał pano­wać nad sobą i zaczął się zacho­wy­wać jak (jeśli wol­no mi użyć takie­go porów­na­nia) zdzie­cin­nia­ły sta­rzec w sta­nie mania­kal­nym. Sztur­chał mnie na przy­kład łok­ciem, mru­ga­jąc zna­czą­co i mówiąc bez sen­su: „Otóż i ona, otóż i ona, Fomo Paska­lo­wi­czu!”, gdy tym­cza­sem Cara­cas zda­wa­ła mu się przy­glą­dać z pogar­dli­wą uwa­gą. Ale za podob­ny­mi „manie­ry­zma­mi” czu­ło się w nim szcze­ry wstręt, któ­ry, jak sądzę, się­gnął gra­nic wytrzy­ma­ło­ści. I rze­czy­wi­ście…
Po pew­nym cza­sie Miko­łaj Wasi­lie­wicz wydał się bar­dziej opa­no­wa­ny. Wybuch­nął pła­czem, lecz pła­czem, powie­dział­bym może, bar­dziej męskim. Znów zała­my­wał ręce, chwy­tał moje, spa­ce­ro­wał, mru­czał: „Nie, dosyć, to nie­moż­li­we!… Ja, coś takie­go?!… Mnie, coś takie­go? Jak­że moż­na znieść taką rzecz, znieść taką rzecz!…” i tym podob­ne. Po czym nie­spo­dzie­wa­nie rzu­cił się ku wspo­mnia­nej swe­go cza­su pom­p­ce, a następ­nie jak wicher dopadł Cara­cas. Wsu­nął jej rur­kę w odbyt i zaczął pom­po­wać… Jed­no­cze­śnie pła­kał i krzy­czał jak sza­le­niec: „Jak ja ją kocham, mój Boże, jak ja ją kocham, bie­dac­two dro­gie!… Ale musi pęk­nąć. Bied­na Cara­cas, nie­szczę­sne stwo­rze­nie boskie! Ale musisz umrzeć!”, i tak dalej, na prze­mian.
Cara­cas pęcz­nia­ła. Miko­łaj Wasi­lie­wicz spły­wał potem, pła­kał i pom­po­wał dalej. Ja chcia­łem go powstrzy­mać, ale nie mia­łem, nie wiem cze­mu, odwa­gi. Ona zaczę­ła się defor­mo­wać i wkrót­ce przy­bra­ła wygląd mon­stru­al­ny; do tej chwi­li nie prze­ja­wia­ła jed­nak oznak nie­po­ko­ju, była zresz­tą przy­zwy­cza­jo­na do takich żar­tów. Lecz gdy poczu­ła się peł­na nie do znie­sie­nia, lub może przej­rza­ła zamia­ry Miko­ła­ja Wasi­lie­wi­cza, przy­bra­ła, powie­dział­bym, wyraz na poły osłu­pia­ły, na poły prze­stra­szo­ny, nawet bła­gal­ny, a przy tym nie stra­ci­ła swo­jej wynio­słej miny: bała się, wzy­wa­ła ratun­ku, ale wciąż jesz­cze nie wie­rzy­ła, nie mogła uwie­rzyć w swój bli­ski koniec i w taką zuchwa­łość wła­sne­go męża. On zresz­tą nie mógł jej widzieć, bo stał za nią; ja nato­miast patrzy­łem jak zaklę­ty i nie mogłem kiw­nąć pal­cem. Wresz­cie zbyt sil­ne ciśnie­nie wewnętrz­ne wyła­ma­ło deli­kat­ne kości czasz­ki, rysu­jąc na twa­rzy kobie­ty nie­opi­sa­ny, szy­der­czy gry­mas. Jej brzuch, jej uda, bio­dra, pier­si, jej poślad­ki osią­gnę­ły nie­wy­obra­żal­ne wymia­ry. Nagle czknę­ła i wyda­ła dłu­gi, świsz­czą­cy jęk; to zja­wi­sko na dobrą spra­wę moż­na wyja­śnić wspo­mnia­nym już sil­nym ciśnie­niem powie­trza, otwie­ra­ją­ce­go sobie nagle przej­ście przez umiesz­czo­ny w gar­dle zawór. Na koniec jej oczy wywró­ci­ły się, gro­żąc wypad­nię­ciem z orbit. Z żebra­mi sze­ro­ko otwar­ty­mi, ode­rwa­ny­mi od most­ka, przy­po­mi­na­ła teraz zupeł­nie pyto­na, któ­ry tra­wi osła, co mówię: wołu, jeśli nie sło­nia. Jej orga­ny płcio­we, te różo­we i aksa­mit­ne orga­ny, tak dro­gie Miko­ła­jo­wi Wasi­lie­wi­czo­wi, uwy­dat­ni­ły się ohyd­nie. W tym momen­cie pomy­śla­łem, że już nie żyje. Ale Miko­łaj Wasi­lie­wicz, pocąc się i pła­cząc, szep­cząc: „dro­ga, świę­ta, dobra”, pom­po­wał dalej.
Pękła nagle i, że tak powiem, cała naraz: nie żeby ustą­pił jeden odci­nek skó­ry, ale cała jej powierzch­nia roz­pa­dła się jed­no­cze­śnie. I roz­le­cia­ła w powie­trzu. Po czym kawał­ki zaczę­ły spa­dać mniej lub bar­dziej powo­li, zależ­nie od wiel­ko­ści, któ­ra tak czy ina­czej była bar­dzo nie­znacz­na. Pamię­tam dokład­nie kawa­łek policz­ka z czę­ścią ust zawie­szo­ny na kra­wę­dzi pół­ki, nad komin­kiem; a gdzie indziej strzę­pek pier­si z sut­kiem. Miko­łaj Wasi­lie­wicz patrzył na mnie nie­wi­dzą­cym wzro­kiem. Po czym otrzą­snął się i w nowym przy­stę­pie sza­leń­stwa zaczął zbie­rać skru­pu­lat­nie te bied­ne szmat­ki, któ­re kie­dyś były gład­ką skó­rą Cara­cas, nią samą. Wyda­ło mi się, że sły­szę, jak szep­ce: „Żegnaj, Cara­cas, żegnaj, mia­łem dla cie­bie za dużo lito­ści…”. A zaraz potem dodał wyraź­nie: „W ogień, w ogień! Ją też w ogień!” i prze­że­gnał się – lewą ręką, ma się rozu­mieć. Zebraw­szy wszyst­kie te pomarsz­czo­ne strzę­py, po któ­re, by żad­ne­go nie prze­oczyć, wdra­py­wał się nawet na meble, wrzu­cił je w sam śro­dek ognia w komin­ku, gdzie zaczę­ły się palić powo­li, wyda­jąc przy tym woń nad­zwy­czaj nie­mi­łą, Miko­łaj Wasi­lie­wicz bowiem, jak wszy­scy Rosja­nie, namięt­nie lubił rzu­cać w ogień rze­czy wiel­kiej wagi.
Czer­wo­ny na twa­rzy, z trud­nym do okre­śle­nia wyra­zem despe­ra­cji, a jed­no­cze­śnie ponu­re­go trium­fu, patrzył na pło­ną­cy stos tych nędz­nych resz­tek; chwy­cił mnie za ramię i ści­skał je kon­wul­syj­nie. Ale zale­d­wie owe frag­men­ty skó­ry zaczę­ły się dopa­lać, znów otrzą­snął się, jak gdy­by coś sobie przy­po­mniał czy pod­jął waż­ną decy­zję; i nagle wybiegł z poko­ju. Kil­ka sekund póź­niej usły­sza­łem zza drzwi jego głos prze­ry­wa­ny i chry­pli­wy:
– Fomo Paska­lo­wi­czu! – wołał do mnie. – Fomo Paska­lo­wi­czu, obie­caj mi, gołub­czik, że nie będziesz patrzył na to, co teraz zro­bię!
Nie wiem dobrze, co odpo­wie­dzia­łem i czy pró­bo­wa­łem uspo­ko­ić go w jakiś spo­sób. Ale on nale­gał. Musia­łem obie­cać, jak dziec­ku, że sta­nę twa­rzą do ścia­ny i nie odwró­cę się, póki mi na to nie pozwo­li. Wów­czas drzwi otwo­rzy­ły się z hała­sem i Miko­łaj Wasi­lie­wicz wbiegł śpiesz­nie do poko­ju, kie­ru­jąc się w stro­nę komin­ka…

(prze­ło­ży­ła Hali­na Kra­lo­wa)

 

belka_2

O autorze

Tommaso Landolfi

Urodzony w 1908 roku w Pico w rodzinie o szlacheckich korzeniach. Prozaik, poeta, tłumacz (z literatury francuskiej, niemieckiej i rosyjskiej). Studiował nauki humanistycznie w Rzymie i we Florencji, gdzie uzyskał dyplom na podstawie pracy o Annie Achmatowej. Debiutował w roku 1930, w kilka lat później ukazał się drukiem pierwszy tom jego opowiadań Dialogo dei massimi sistemi (1937). Współpracował m.in. z gazetami „Il Mondo” czy „Il Corriere della Sera”. Po wielu kryzysach zdrowotnych, powodowanych niespokojnym trybem życia, jaki prowadził, zmarł 8 lipca 1979 roku w szpitalu w Ronciglione.

Powiązania

Debiuty dawniej

nagrania / stacja Literatura Różni autorzy

Spo­tka­nie autor­skie z udzia­łem Han­ny Igal­son-Tygiel­skiej, Jerze­go Jar­nie­wi­cza, Anny Wasi­lew­skiej, Szy­mo­na Żuchow­skie­go i Ada­ma Lip­szy­ca w ramach festi­wa­lu Sta­cja Lite­ra­tu­ra 21.

Więcej

Morze Karaluchów

utwory / zapowiedzi książek Tommaso Landolfi

Frag­ment książ­ki Morze Kara­lu­chów Tom­ma­sa Lan­dol­fie­go, któ­ra uka­że się w prze­kła­dzie Hali­ny Kra­lo­wej i Anny Wasi­lew­skiej w Biu­rze Lite­rac­kim.

Więcej

Morze Karaluchów

utwory / zapowiedzi książek Tommaso Landolfi

Frag­ment książ­ki Morze Kara­lu­chów Tom­ma­sa Lan­dol­fie­go, któ­ra uka­że się w prze­kła­dzie Hali­ny Kra­lo­wej i Anny Wasi­lew­skiej w Biu­rze Lite­rac­kim.

Więcej

Nieobecność dzieła

recenzje / ESEJE Tomasz Kunz

Recen­zja Toma­sza Kun­za z książ­ki Morze Kara­lu­chów Tom­ma­sa Lan­dol­fie­go, wyda­nej w prze­kła­dzie Hali­ny Kra­lo­wej i Anny Wasi­lew­skiej w Biu­rze Lite­rac­kim w wer­sji papie­ro­wej 28 listo­pa­da 2016 roku, a w wer­sji elek­tro­nicz­nej 22 maja 2017 roku.

Więcej

Nad Morzem Karaluchów*

recenzje / ESEJE Dagmara Tomczyk

Recen­zja Dag­ma­ry Tom­czyk z książ­ki Morze kara­lu­chów Tom­ma­sa Lan­dol­fie­go, wyda­nej w prze­kła­dzie Hali­ny Kra­lo­wej i Anny Wasi­lew­skiej w Biu­rze Lite­rac­kim w wer­sji papie­ro­wej 28 listo­pa­da 2016 roku, a w wer­sji elek­tro­nicz­nej 22 maja 2017 roku.

Więcej

Gracz

wywiady / o książce Anna Wasilewska Bartosz Sadulski

Roz­mo­wa Bar­to­sza Sadul­skie­go z Anną Wasi­lew­ską, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Morze Kara­lu­chów, wyda­nej w prze­kła­dzie Anny Wasi­lew­skiej i Hali­ny Kra­lo­wej w Biu­rze Lite­rac­kim 28 listo­pa­da 2016 roku.

Więcej

Wirtuoz

recenzje / ESEJE

Szkic Moni­ki Woź­niak, towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Morze Kara­lu­chów Tom­ma­sa Lan­dol­fie­go, wyda­nej w prze­kła­dzie Anny Wasi­lew­skiej i Hali­ny Kra­lo­wej w Biu­rze Lite­rac­kim 28 listo­pa­da 2016 roku.

Więcej

Morze Karaluchów

utwory / zapowiedzi książek Tommaso Landolfi

Frag­ment książ­ki Morze Kara­lu­chów Tom­ma­sa Lan­dol­fie­go, któ­ra uka­że się w prze­kła­dzie Hali­ny Kra­lo­wej i Anny Wasi­lew­skiej w Biu­rze Lite­rac­kim.

Więcej

Morze Karaluchów

utwory / zapowiedzi książek Tommaso Landolfi

Frag­ment książ­ki Morze Kara­lu­chów Tom­ma­sa Lan­dol­fie­go, któ­ra uka­że się w prze­kła­dzie Hali­ny Kra­lo­wej i Anny Wasi­lew­skiej w Biu­rze Lite­rac­kim.

Więcej