książki / SZKICE

Mówi Karpowicz

Jarosław Szoda

Mirosław Spychalski

Fragmenty książki Mówi Karpowicz przygotowanej przez Mirosława Spychalskiego i Jarosława Szodę.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Każde dzieło sztuki istnieje niejako podwójnie

Tymo­te­usz Kar­po­wicz: Jest abso­lut­ną praw­dą, że każ­de dzie­ło sztu­ki ist­nie­je nie­ja­ko podwój­nie, rodzi się dwu­krot­nie. Raz jako samo dzie­ło, a dru­gi raz kie­dy jest absor­bo­wa­ne, kie­dy sta­je się cząst­ką spo­łecz­ne­go myśle­nia, spo­łecz­ne­go odczu­wa­nia. Nie­któ­rzy uwa­ża­ją, że te dru­gie naro­dzi­ny dzie­ła sztu­ki są waż­niej­sze, że jeże­li sztu­ka nie zosta­je ode­bra­na to w ogó­le nie ist­nie­je. Oczy­wi­ście jestem temu prze­ciw­ny. Abso­lut­nie. Od począt­ku. To jest solip­syzm – zało­że­nie, że jeże­li nie widzę pew­nej rze­czy­wi­sto­ści, to ona nie ist­nie­je. Na przy­kład byłem odwró­co­ny i nie widzia­łem moich ulu­bio­nych liści za oknem, a zatem ich nie było. Tak mówił biskup Ber­ke­ley. Wyni­ka­ło by z tego , że w sytu­acji zagro­że­nia wystar­czy tyl­ko odwró­cić oczy od zagra­ża­ją­cej rze­czy, żeby się jej pozbyć. Ale kie­dy na Ber­ke­leya idą­ce­go kie­dyś w towa­rzy­stwie swe­go ucznia lon­dyń­ską uli­cą wysko­czył nagle zza zakrę­tu powóz zaprzę­żo­ny w czwór­kę koni, Ber­ke­ley bez namy­słu dał susa na bok razem z uczniem. Kie­dy ochło­nę­li, uczeń zagad­nął: „Mistrzu, po co robi­li­śmy te usko­ki, czy nie wystar­czy­ło­by nam tyl­ko zamknąć oczy?”.

Ten­den­cja do postrze­ga­nia odbio­ru, „dru­gich naro­dzin” dzie­ła jako waż­niej­szych jest bar­dzo sil­na. Jesz­cze nie tak daw­no Bene­det­to Cro­ce, filo­zof, este­tyk wło­ski powie­dział: „Myśl nie wyra­żo­na nie ist­nie­je”. To zna­czy myśl prze­sta­je ist­nieć, jeśli się jej nie wyra­zi i ktoś jej nie odbie­rze. Do tego punk­tu wszyst­ko jest faj­nie, ale dalej koń­czy się moja wspól­na z nim wędrów­ka. Ist­nie­je bowiem wiel­ka ilość dzieł, któ­re są odkry­wa­ne dopie­ro przez następ­ne poko­le­nia. Takie dzie­ła nie­ja­ko odzy­sku­ją to podwój­ne życie. Nie zna­czy to jed­nak prze­cież, że nie trwa­ły przed takim „odkry­ciem”.

Odbior­ca jako part­ner nie ist­nie­je we mnie w ogó­le. To okrut­ne i obra­ża­ją­ce czy­tel­ni­ków, ale tak napraw­dę jest. Nie ist­nie­je we mnie zamysł, żeby wpro­wa­dzić czy­tel­ni­ka w zamęt, wtrą­cić w trud­ną sytu­ację. Kie­dy przez lata pra­cu­ję nad jakimś jed­nym tek­stem, to zma­gam się przede wszyst­kim sam ze sobą, sta­ram się sam dla sie­bie wyja­śnić te ciem­ne, trud­ne, hera­kli­tań­skie pro­ble­my. Nie jestem w sta­nie (uznał­bym to wręcz za naru­sze­nie praw czło­wie­ka) pod­szyć się pod czy­jąś per­cep­cję, zało­żyć, że ktoś odbie­rze coś tak jak ja mu zaser­wu­ję. To nie­moż­li­we – żeby wynieść moje wewnętrz­ne­go lustro na zewnątrz i wsta­wić do czy­jejś oso­bo­wo­ści.

Być może wpro­wa­dzam odbior­cę tą moją pisa­ni­ną w stan zamie­sza­nia, ale w żad­nym wypad­ku nie jest to moim celem. Jeże­li poszu­ku­jąc moż­li­wo­ści prze­kro­cze­nia gra­nic pozna­nia dotych­czas nie­prze­kro­czo­nych i uwa­ża­nych za nie­prze­kra­czal­ne chcę kogoś wpro­wa­dzić w stan zamie­sza­nia, to tym kimś, tym czy­tel­ni­kiem jestem tyl­ko ja. Ja sam jestem tą ofia­rą tor­tu­ro­wa­ną poznaw­czo i wyobraź­nio­wo. Stąd wie­lo­let­nie trud­no­ści z ufor­mo­wa­niem tej przed­osta­tecz­nej wypo­wie­dzi (nigdy nie będzie u mnie wypo­wie­dzi osta­tecz­nej, gdyż pan­ta rei – „wszyst­ko pły­nie”).


Tymo­te­usz Kar­po­wicz w swo­jej biblio­te­ce


Tuż po prze­ło­mie gomuł­kow­skim (kie­dy zwró­co­no mi pra­wo do publi­ka­cji po dzie­się­ciu latach mil­cze­nia i kie­dy – na usil­ne proś­by róż­nych kole­gów i insty­tu­cji – zosta­łem pre­ze­sem Związ­ku Lite­ra­tów we Wro­cła­wiu) poje­cha­łem do Chin, m.in. jako repre­zen­tant Związ­ku Pisa­rzy Pol­skich. Towa­rzy­szył mi, w oso­bli­wy spo­sób, pan Roman Karst – zapew­ne jako gwa­rant bez­pie­czeń­stwa, że nie będę się tam zacho­wy­wał ide­olo­gicz­nie dzi­ko, ale był uro­czy. W jed­nej z pro­win­cji, pod­czas posto­ju, dale­ko na połu­dniu Chin spo­strze­głem star­sze­go czło­wie­ka sie­dzą­ce­go przy dro­dze, na wypa­lo­nej tra­wie, ze ster­tą paty­ków, z któ­rych coś ukła­dał. Zapy­ta­łem, co on robi, kim jest. Na co mój opie­kun, kapi­tan bez­pie­ki chiń­skiej odpo­wie­dział: „O, to jest bar­dzo zna­ny poeta tutej­szy”. „No dobrze, ale co on robi?” – docie­ka­łem. „A, to jest bar­dzo mądre pyta­nie, ja nigdy nie sły­sza­łem tak mądre­go pyta­nia” – odpo­wie­dział mi „opie­kun” Tao (oni zawsze są tacy ele­ganc­cy) – „On jest poetą, ale nie­pi­śmien­nym. Nie zna alfa­be­tu ani gra­ma­ty­ki. Wobec tego te tutaj swo­je wier­sze…” – użył for­my sti­chij, bo roz­ma­wia­li­śmy po rosyj­sku – „…ukła­da swo­je wier­sze z paty­ków. W ten spo­sób się wypowiada.„Wydaje mi się, że to wła­śnie jest klucz: że poezja, meta­fo­ra pisze się, wyra­ża się wszyst­kim, w rela­cjach wszyst­kie­go z wszyst­kim. (…)


Chruśniak malinowy, leśmianowski

Miro­sław Spy­chal­ski: Jak się oglą­da te wypu­co­wa­ne dom­ki wokół, to widać, że ci ludzie żyją tro­chę ina­czej niż Pan…

Tymo­te­usz Kar­po­wicz: No, w pierw­szej chwi­li byłem uwa­ża­ny tutaj przez sąsia­dów za isto­tę, któ­rą się okre­śla men­te cap­tus. Nawet mia­sto było zanie­po­ko­jo­ne co ja robię, bo tu wszę­dzie były traw­ni­ki, usy­pi­ska gru­zów, a ja to wszyst­ko zaczą­łem prze­bu­do­wy­wać, usu­wać kamie­nie i wpro­wa­dzać jakiś zupeł­nie nie­zna­ny tu ład prze­strzen­ny. Więc raz po raz otrzy­my­wa­łem jakieś groź­ne listy z tego mia­stecz­ka, z Oak Park, że będę uka­ra­ny za nie­po­rząd­ki wokół domu, a raczej pseu­do­do­mu. Tak to wyglą­da­ło na począt­ku. I tych listów było bar­dzo dużo. A ja te swo­je pra­ce wol­no porząd­ku­ją­ce i tę archi­tek­tu­rę zewnętrz­ną pro­wa­dzi­łem do przo­du, na wła­sne ryzy­ko, nie zwa­ża­jąc na gło­sy zdzi­wie­nia, pro­te­sty nawet. I kie­dy któ­re­goś dnia znów z mia­sta przy­szedł list sądzi­łem, że to znów mnie upo­mi­na­ją, że taki bała­gan strasz­ny koło tego mego domu i wrzu­ci­łem list do kosza. To nie­oby­wa­tel­skie zacho­wa­nie, ale cza­sem tak robi­my. A potem nagle otrzy­ma­łem tele­fon, że mam się zja­wić do ratu­sza na spe­cjal­ną uro­czy­stość, ponie­waż otrzy­ma­łem nagro­dę mia­sta za jeden z naj­le­piej utrzy­ma­nych i naj­pięk­niej zapro­jek­to­wa­nych domów. To było wła­śnie to zawia­do­mie­nie, któ­re wrzu­ci­łem do kosza. Takie życie. Rze­czy­wi­stość prze­kra­cza wyobraź­nię. To sta­le, na każ­dym kro­ku się dzie­je – wy też jeste­ście tutaj takim kawa­łem rze­czy­wi­sto­ści.

(…)

Mam pro­jekt, żeby­śmy się prze­dzie­ra­li przez ten chru­śniak mali­no­wy, leśmia­now­ski. Co, może­my? Pruć? Dobra. Tu są przy­by­sze z róż­nych stron Ame­ry­ki i tro­chę z Pol­ski tak­że, bo się prze­szmu­glo­wa­ło. Jak zawsze – emi­gran­ci szmu­glu­ją. Więc tu są mali­ny, któ­re dwu­krot­nie owo­cu­ją. Nie jest to mali­niak pana Błysz­czyń­skie­go, tak do koń­ca leśmia­now­ski, ale jest coś w tej obfi­to­ści kształ­tu, kolo­ru, z poetyc­kiej kon­cep­cji ogro­du u Leśmia­na. Z „W mali­no­wym chru­śnia­ku” albo „Pana Błysz­czyń­skie­go”. I one owo­cu­ją dwu­krot­nie, tyl­ko my nie mamy cza­su z tego korzy­stać. O, nie wie­rzy­cie mi? Trud­no się prze­drzeć. Czy mój głos się zagu­bił? Jesz­cze nie? Tak, tu by się spe­cjal­nie jakieś urzą­dze­nie nada­ło do wyrą­by­wa­nia ścież­ki… Ale chcia­łem panów prze­ko­nać, że to są owo­cu­ją­ce jesz­cze w tej chwi­li mali­ny. Pro­szę. I że to nie są sztucz­ne, spe­cjal­nie przy­go­to­wa­ne na nasze spo­tka­nie, to może­cie pró­bo­wać je jeść. Zaraz, cze­kaj­cie. Mirek. Ty jesteś dobrym degu­sta­to­rem. Orzek­niesz, czy to są natu­ral­ne mali­ny czy sfa­bry­ko­wa­ne w umy­śle Kar­po­wi­cza? Cze­kaj, cze­kaj – innym też daj tro­chę. Co? Natu­ral­ne?

No, prze­dzie­raj­my się. Tu są. O. To jest gałąź wino­ro­śli. Na wio­snę będzie to kwi­tło a potem będzie­my mie­li wspa­nia­łe plo­ny. Zaraz, cze­kaj­cie, czy jesz­cze gdzieś jest gro­no?


od lewej: Tymo­te­usz Kar­po­wicz, Marek Mysz­czyń­ski, Miro­sław Spy­chal­ski


A teraz, pro­szę panów, to jest dla mnie naj­bar­dziej mitycz­ne miej­sce. Kie­dy jestem na czwo­ra­kach (a bywam coraz czę­ściej, ze zmę­cze­nia i z nie­zgo­dy z sobą samym) to jeże­li bar­dzo nie leje, nie jest wietrz­nie, nie jest za zimo – ucie­kam tu, w ten kątek. Ja go nazwa­łem moim Ale­fem, Ale­fem Ogro­do­wym. To jest dru­gi Alef, bo pierw­szy Alef to jest moje biur­ko i prze­strzeń dooko­ła tego biur­ka. Pano­wie oczy­wi­ście wie­dzą, dla­cze­go uży­wam ter­mi­nu Alef. To idzie od Jor­ge Luisa Bor­ge­sa, któ­ry okre­ślił tak naj­lep­sze na świe­cie, naj­bar­dziej sprzy­ja­ją­ce miej­sce dla jakiejś jed­nost­ki, gdzie może ona zre­ali­zo­wać wszyst­kie swo­je moż­li­wo­ści. Oczy­wi­ście ja nie znam swo­ich wszyst­kich moż­li­wo­ści, dla­te­go pew­nie szu­kam pomo­cy tego miej­sca, że coś ale­ato­rycz­nie wyrzu­ci. Ono jest naj­bar­dziej wyizo­lo­wa­ne.

(…)

Przy­znam się do strasz­ne­go szwin­dlu, któ­re­go dopu­ści­łem się wobec sąsia­dów. Na począt­ku nie powie­dzia­łem im, jaki mam pomysł tej zie­lo­nej archi­tek­tu­ry dooko­ła. Spo­dzie­wa­łem się, że to moje pra­gnie­nie wyizo­lo­wa­nia się, wybu­do­wa­nia gniaz­da na jakąś samot­ność, jest tutaj tro­chę podej­rza­ne. Szwin­del mój, pew­ne maleń­kie kłam­stwo, pole­ga­ło na tym, że budu­jąc te tań­czą­ce pło­ty, wyso­kie, obsa­dzo­ne wino­ro­ślą i dzi­kim kiwi, mówi­łem sąsia­dom, że budu­ję uzu­peł­nie­nie archi­tek­to­nicz­ne do dachu, do tego dutch colo­nial sty­le. Ukry­wa­łem zatem dru­gą i naj­waż­niej­szą funk­cję tego pło­tu, par­ka­nu – że ma mi mak­sy­mal­nie zabez­pie­czyć moją izo­la­cję, moją samot­ność. Że dzię­ki nie­mu będę mógł w tym wła­śnie miej­scu postać (abso­lut­nie nie­od­kry­wal­ny!) razem ze słoń­cem, z wia­tra­mi itd. I to wła­śnie zre­ali­zo­wa­łem z dużą kon­se­kwen­cją, może nie „żela­zną”, ale – powiedz­my – „drew­nia­ną”, bo pra­wie wszyst­ko tu jest z drew­na. Jak pano­wie widzą nawet od tej stro­ny osło­ni­łem się podwój­nie: naj­pierw ten tań­czą­cy płot (a dan­cing fen­ce jak ktoś tu powie­dział – za nie­go mię­dzy inny­mi mia­sto dało mi nagro­dę), a oprócz pło­tu dru­ga zapo­ra – z zie­le­ni, z jeżyn fran­cu­skich, bar­dzo gęstych.

(…)

Zatem posta­no­wi­łem zasto­so­wać taki sys­tem „mięk­kie­go lądo­wa­nia” w psy­chi­ce sąsia­dów. Potem się już do tego przy­zwy­cza­ili, zaak­cep­to­wa­li i wła­ści­wie teraz nic już nie sta­no­wi pro­ble­mu. Nikt już na przy­kład nie zauwa­ża, że naj­wyż­sze wznie­sie­nie tego pło­tu (któ­ry rze­ko­mo miał być tyl­ko uzu­peł­nie­niem dachu) wypa­da bez­po­śred­nio – na co? – na okno sąsiad­ki! Tyl­ko mnie nie zdradź­cie. Cho­dzi o to, że naj­wyż­szy punkt tań­czą­ce­go par­ka­nu ogra­ni­cza widzial­ność z tego okna, cał­ko­wi­cie unie­moż­li­wia obser­wa­cję głę­bi moje­go ogro­du, gdzie sta­ram się cza­sem odpo­cząć. W ten spo­sób wła­śnie, dłu­go, bar­dzo dłu­go budo­wa­łem tutaj tę maleń­ką prze­strzeń.

O autorach i autorkach

Jarosław Szoda

Urodzony w 1962 roku. Operator filmowy, reżyser, autor zdjęć do kilkudziesięciu filmów dokumentalnych i fabularnych.

Mirosław Spychalski

Urodzony w 1959 roku. Prozaik, publicysta, dziennikarz. Opublikował mi.n. tom wierszy Próba ucieczki.

Powiązania

Apetyt na Karpowicza

wywiady / o książce Artur Burszta Mirosław Spychalski

Roz­mo­wa Artu­ra Bursz­ty z Miro­sła­wem Spy­chal­skim, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Mówi Kar­po­wicz, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 11 listo­pa­da 2005 roku.

Więcej

Apetyt na Karpowicza

wywiady / o książce Artur Burszta Mirosław Spychalski

Roz­mo­wa Artu­ra Bursz­ty z Miro­sła­wem Spy­chal­skim, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Mówi Kar­po­wicz, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 11 listo­pa­da 2005 roku.

Więcej