książki / PROZA

Myja

Jakub Wiśniewski

Fragmenty książki Myja Jakuba Wiśniewskiego, wydanej w Biurze Literackim 24 stycznia 2022 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Jeste­ście dzieć­mi poko­ju. Dla was woj­na to memy z Hitle­rem i fil­my Gib­so­na. Dla was głód to die­ta. Dla was śmierć to śro­dek sty­li­stycz­ny. Nie umie­cie cier­pieć, umie­rać i rodzić. Umie­cie żyć, szu­mieć, pod­bi­jać. Macie ener­gię, więc cho­dzi­cie na mar­sze. W koń­cu mar­sze nie wystar­czą i zno­wu przyj­dzie woj­na, i będzie moż­na upu­ścić co nie­co z nabrzmia­łych ropą jąder. A zie­mia się zmniej­sza. Sto­imy na samym skra­ju kli­fu, kula­wi ekwi­li­bry­ści, disney­ow­skie lemin­gi, któ­re boją się sko­czyć.

To Ojciec snu­je zza wąsa nić swo­jej myśli: jed­nej, nie­skoń­czo­nej, któ­ra nigdy się nie prze­rwie. Ma gięt­kość i wytrzy­ma­łość paję­czej sie­ci, moż­na ją cią­gnąć tygo­dnia­mi, lata­mi, życia­mi. Osnuł się w nią jak w kokon i podzi­wia od wewnątrz. Zda­je mu się, że zbu­do­wał kate­drę. Patrzy, jak sieć roz­świe­tla macicz­ną ciem­ność tysią­cem odcie­ni, z któ­rych każ­dy szep­cze mu do ucha, że ma świę­tą rację.

Sie­dzi­my na weran­dzie, któ­rą Mat­ka zawsze nazy­wa­ła gan­kiem.

Wynie­śli­śmy czte­ry krze­sła z kuch­ni, usta­wi­li­śmy je w rząd­ku i podzi­wia­my słoń­ce. Mamy nogi opar­te o barier­kę, jak­by­śmy oglą­da­li wła­sne buty. Bydlę­ca skó­ra i brzę­czą­ce sprzącz­ki Sema, bia­łe sznu­rów­ki Cha­ma, gru­be klap­ki Ojca. Moje bose sto­py. Zało­ży­li­śmy już spodnie w kant­kę i nie­do­pra­so­wa­ne koszu­le. Mary­nar­ki cze­ka­ją na wie­sza­kach. Pró­bo­wa­łem zawią­zać Ojcu kra­wat, ale mi nie wyszło.

– Cho­ciaż dzi­siaj mógł­byś to zosta­wić, prze­cież i tak nie wyślesz tego w week­end.

Cham zwra­ca się do Ojca, któ­ry trzy­ma na kola­nach tek­tu­ro­wą tecz­kę, papier i pió­ro. Zapeł­nia kolej­ne linij­ki, zatrzy­mu­jąc się co chwi­lę, cofa­jąc i wykre­śla­jąc poje­dyn­cze sło­wa albo całe zda­nia. Przy nogach krze­sła leży ster­ta dru­ków igło­wych, czar­no-bia­łych świa­dectw wie­lo­let­nich bata­lii o licz­by, daty, usta­wy. Jeśli dowo­dzą cze­go­kol­wiek, to tyl­ko upły­wu cza­su.

Cham kon­ty­nu­uje:

– Nikt ci nie odda tych pie­nię­dzy, tato, one nie ist­nie­ją.

Sem oparł gło­wę o krze­sło, jak­by oglą­dał ele­wa­cję. Na oczach ma swo­je ciem­ne oku­la­ry, cho­ciaż słoń­ce jesz­cze tu nie dotar­ło. Nie rusza się, nie mówi. Może zasnął.

Cham igno­ru­je fakt, że jest igno­ro­wa­ny:

– Zresz­tą co ty byś miał z nimi zro­bić?

Ojciec mru­czy pod nosem swo­ją man­trę i nie odry­wa dło­ni od papie­ru. Na górze stro­ny widać daty, cyfry, jakiś numer spra­wy, jakiś adres, nazwę ban­ku.

Mija kil­ka chwil. W odda­li szu­mią samo­lo­ty. Nie sły­chać pta­ków. Słoń­ce powo­li skra­da się w naszym kie­run­ku.

Wte­dy Ojciec odkła­da pió­ro, ścią­ga oku­la­ry i zaczy­na mówić na głos, wciąż do sie­bie, ale z uwzględ­nie­niem nie­licz­nej publicz­no­ści, dla któ­rej war­to zadbać o takie dro­bia­zgi, jak skład­nia czy dyk­cja:

– Mój ojciec to był śmiesz­ny gość.

Odwra­ca­my z Cha­mem gło­wy w jego kie­run­ku. Nawet Sem się poru­szył.

Całe życie wal­czył z ZUS-em. Kopią, tar­czą, skrzy­dła­mi z orlich piór – ułań­ski Don Kichot, Dok­tor Rieux urzę­do­lo­gii, żoł­nierz wyklę­ty, Mrocz­ny Rycerz, mści­ciel. Zna­li go na szcze­blu lokal­nym i sto­łecz­nym, we wszyst­kich oddzia­łach, powia­to­wych, woje­wódz­kich, w inspek­to­ra­cie gene­ral­nym. Czar­na legen­da pra­wo­myśl­nej anar­chii, bogo­boj­ne­go sprze­ci­wu. Zawsze pierw­szy w kolej­ce, przed otwar­ciem urzę­do­wych podwoi, z dru­kiem w ręku, z Kaf­ką w gło­wie, eme­ryt ide­al­ny, goto­wy poru­szyć wszyst­kich i wszyst­ko, by zna­leźć wyrwę w zusow­skiej maszy­nie opre­sji, na któ­rej poszu­ki­wa­nie wyru­szył jak wyznaw­ca Tho­re­au, nigdy nie czy­ta­ne­go, jak Jazon po Sami Wie­cie Co, po chło­stę śmie­chu, po zabój­stwo na śmiet­ni­ku. A potem było go coraz wię­cej: rósł wykład­ni­czo, kar­mio­ny odmo­wa­mi, roz­pa­la­ny pisma­mi, czer­piąc roz­kosz z kla­mek, któ­re przy­szło mu cało­wać. Noca­mi śnił o pomni­kach, któ­re mie­li sta­wiać mu roda­cy za wal­kę z cie­mię­ży­cie­lem, oszu­stem, zabor­cą: z brą­zu, z kamie­nia, z alu­mi­nium, albo z drew­na, żeby publicz­nie zja­dły go kor­ni­ki, albo ze spi­żu, bo się naczy­tał Hora­ce­go do podu­chy. Być może wyobra­żał sobie, że sam jest Hora­cym, w koń­cu poeta to nie ktoś, kto pisze wier­sze, ale ktoś, kto uro­dził się poetą. Ile to czło­wiek potra­fi sobie wmó­wić, żeby wytłu­ma­czyć wła­sną samot­ność, żeby zna­leźć dla niej powód, przy­czy­nek, słod­kie uza­sad­nie­nie, zmy­ślo­ne­go ratio-towa­rzy­sza, rusz­to­wa­nie ducha. Zro­bi z sie­bie boha­te­ra, tchó­rza albo zdraj­cę, pija­ka, zbrod­nia­rza i kochan­ka, byle tyl­ko grać głów­ną rolę we wła­snym seria­lu, i byle serial nigdy się nie koń­czył (nawet nikt nie musi go oglą­dać). Kocha­łem skur­czy­by­ka, ale już nie mogłem słu­chać jego glę­dze­nia o potę­dze zła i efe­me­rycz­no­ści spra­wie­dli­wo­ści (tak mówił: „efe­me­rycz­ność spra­wie­dli­wo­ści, synu”), tej czar­nej żół­ci uda­ją­cej żółć żół­tą, tego lamen­tu w prze­bra­niu krzy­ku. Swo­je ostat­nie oszczęd­no­ści wydał na praw­ni­ków z war­szaw­skiej Woland i spół­ka, któ­rych skoń­czy­łem spła­cać przed swo­ją eme­ry­tu­rą. Ludzie boją się śmier­ci, raka, gło­du, ognia i woj­ny, a on? On bał się przyjść do sądu nie­przy­go­to­wa­ny. Na mie­siąc przed każ­dą roz­pra­wą prze­no­sił wszyst­kie akta do łazien­ki, gdzie urzę­do­wał ze swo­im zespo­łem jeli­ta draż­li­we­go, z tele­fo­nem praw­ni­czym (kupił osob­ną kar­tę SIM, wyłącz­nie do roz­mów z praw­ni­ka­mi) i tym sakra­menc­ko gru­bym kotem, któ­ry lubił wąchać sto­py potę­pio­nych. Wku­wał fak­ty i kazu­sy jak do egza­mi­nu na apli­ka­cję, jak­by tre­no­wał do Jed­ne­go z dzie­się­ciu. Nie po to, żeby zyskać parę tysię­cy, samo­za­do­wo­le­nie czy sła­wę, ale żeby hoł­do­wać jed­ne­mu z naj­bar­dziej uza­leż­nia­ją­cych i wynisz­cza­ją­cych nało­gów: poczu­ciu speł­nio­ne­go obo­wiąz­ku.

Słoń­ce zdą­ży­ło pod­kraść się pod weran­dę, nada­jąc sens ciem­nym oku­la­rom Sema. Cham przez chwi­lę zer­ka jesz­cze na Ojca, a jego oświe­tlo­ny słoń­cem tatu­aż moc­niej prze­bi­ja przez plan­ta­cję czar­nych wło­sów. Potem odwra­ca od nie­go twarz i mówi z uśmie­chem:

– Prze­cież ty robisz dokład­nie to samo.

Ojciec patrzy na nie­go jak na ucznia, któ­ry podał złą odpo­wiedź. Zakła­da z powro­tem oku­la­ry i doby­wa pió­ra, pochy­la­jąc się nad tecz­ką:

– Aaa, pier­do­lisz.

Zaczy­na zno­wu pisać, ale po kil­ku roz­cheł­sta­nych sło­wach zatrzy­mu­je dłoń nad kart­ką i mówi, znów cicho, pod nosem, ale z jakimś dziw­nym wzru­sze­niem, któ­re męż­czyź­ni oka­zu­ją tyl­ko w fil­mach:

– Bo mi się wyda­je, że w życiu cho­dzi o bunt.

Cham marsz­czy brwi i wysta­wia twarz na słoń­ce:

– Bunt? Niby prze­ciw cze­mu?

– Prze­ciw zasra­ne­mu porząd­ko­wi świa­ta.

I potem nie mówi­li­śmy już nic.


I jak nauczyć się być nikim, kie­dy wszyst­ko w tobie pra­gnie być kimś, przy­naj­mniej w oczach innych (więk­szo­ści z nas wystar­czy­ło­by to dru­gie), chce wyryć swo­ją twarz, gdzie to tyl­ko moż­li­we, wle­pić na ryn­nie jak wlep­kę, zosta­wić na wycie­racz­ce jak ulot­kę, pod­bić prze­strzeń i czas swo­im wiecz­nym joj­cze­niem, zakwe­stio­no­wać obo­jęt­ność, odna­leźć podziw i współ­czu­cie w obcych oczach, lądach, lustrach. Jak nauczyć się być nikim, kie­dy w środ­ku uro­słeś do roz­mia­rów tyta­na, roz­ty­łeś się jak ziem­niak, zala­łeś sam sie­bie słod­ką skro­bią marzeń, nabra­łeś tłusz­czu, masy, orna­men­tów, żeby ruszyć do przo­du i zgar­nąć wszyst­ko jak roz­ju­szo­ny byk, a tu nagle – zonk! Rucho­me scho­dy sta­ją, nie­ru­cho­me się walą, win­da nie dzia­ła i trze­ba się wspi­nać po gło­wach poko­na­nych, a sta­wy już nie te, a pal­ce już zwap­nia­łe, a w ple­cach strzy­ka, w bio­drach rwie, w krzy­żu łupie, Babel kłu­je, gdzie może, ile może, kim może: star­szy­mi, któ­rzy zaszli dalej, młod­szy­mi, któ­rzy idą szyb­ciej, naj­bliż­szy­mi, któ­rzy chcą, byś był zdro­wy i nic wię­cej, broń Boże, bo zdro­wie jest naj­waż­niej­sze, a śmierć to prze­ży­tek. Jak przy­zwy­cza­ić się do koń­ca? Jak w peł­nym świe­tle nauczyć się ciem­no­ści? Jak prze­stać wie­rzyć w życie, któ­re oble­pia roze­dr­ga­ne lędź­wie niczym mokre bok­ser­ki? To wła­śnie rzecz, któ­rej was nie nauczy­li­śmy, któ­rej nie nauczy was już nikt. Rzecz, któ­ra przyj­dzie zbyt szyb­ko lub zbyt póź­no, ale nigdy w samą porę (odwrot­nie niż Gan­dalf). Rzecz, któ­ra boli tak bar­dzo, że będzie­cie potrze­bo­wa­li szwaj­car­skich kli­nik i Baj­ka­łu wódy, żeby sobie z nią pora­dzić.

Przy­wieź­li ją w beto­niar­ce. Punk­tu­al­nie, o trze­ciej godzi­nie dnia, w dłu­gim czar­nym volvo z obsy­dia­no­wą grusz­ką i logo zakła­du wyma­lo­wa­nym na drzwiach.

Grusz­ka obra­ca­ła się leni­wie wokół wła­snej osi, taka sama z każ­dej stro­ny, hip­no­ty­zu­jąc nawro­ta­mi meta­licz­nych bły­śnięć. Przy­wo­dzi­ła na myśl gigan­tycz­ny kebab, kebab-nie­spo­dzian­kę, czar­ny jak śmierć i jak śmierć nie do zatrzy­ma­nia. Beton chlu­po­tał w środ­ku jak chma­ra uwię­zio­nych dusz.

Kie­row­ca z tru­dem prze­ci­snął cię­ża­rów­kę przez połu­dnio­wą bra­mę Cmen­ta­rza, minął byłych pre­zy­den­tów Mia­sta Babel, gro­bow­ce Gwiaz­do­mor­skich, Zamen­ho­fów i Prą­ga­li i zatrzy­mał się tuż przed cze­ka­ją­cym pie­de­sta­łem. Zosta­wił sil­nik na cho­dzie, zacią­gnął hamu­lec, otwo­rzył drzwi i po dra­bin­ce zstą­pił na zie­mię. Rzu­cił wszyst­kim zebra­nym gra­bar­skie spoj­rze­nie, się­gnął do kie­sze­ni fla­ne­lo­wej koszu­li i zatknął w usta papie­ro­sa. „Ele­my” – szep­nę­ły gło­wy w tłu­mie i wska­za­ły w kie­run­ku samo­cho­du. Kie­row­ca zapa­lił i po dra­bin­ce wspiął się z powro­tem do kabi­ny, a do nas pod­szedł ksiądz.

A ona leża­ła w szo­fer­ce, naga, okry­ta błę­kit­nym prze­ście­ra­dłem z Ikei, i moż­na było zoba­czyć jej pomarsz­czo­ne sto­py. Ponad zakry­tym czo­łem wło­sy roz­le­wa­ły się po płót­nie jak srebr­ne zacie­ki. Nigdy jej nie widzia­łem z roz­pusz­czo­ny­mi wło­sa­mi i teraz była dzik­sza i praw­dziw­sza niż za życia, a gdy zer­k­nę­li­śmy na sie­bie z Cha­mem i Semem, wie­dzia­łem, że myślą tak samo. Nawet Ojciec musiał odkryć w niej coś nowe­go albo przy­po­mniał sobie o rze­czach zagrze­ba­nych w pamię­ci tak głę­bo­ko, że mogła je odna­leźć dopie­ro śmierć.

Teraz sto­imy w czar­nym tłu­mie para­so­li i kra­wa­tów i uni­ka­my wła­snych spoj­rzeń. Patrzy­my na cokół. Cze­ka na nim zbro­je­nie z prę­tów, sia­tek, kształ­tow­ni­ków, zapro­jek­to­wa­ne na wymiar, z tak wiel­ką dokład­no­ścią, że już w tym sta­lo­wym rusz­to­wa­niu moż­na dopa­trzeć się kształ­tu jej syl­wet­ki, zoba­czyć roz­ło­żo­ne ręce.

Prze­sta­je padać, ale wszy­scy nadal tkwią pod para­so­la­mi. Z wyjąt­kiem kie­row­cy, któ­ry teraz ponow­nie wynu­rza się z szo­fer­ki, a na pra­wym ramie­niu jak worek ziem­nia­ków dźwi­ga jej cia­ło. Scho­dzi po dra­bin­ce, przy­trzy­mu­jąc się lewą ręką, i rusza przed sie­bie. Wyj­mu­je z ust papie­ro­sa i odrzu­ca go na bok. Jej wło­sy opa­da­ją mu na ple­cy i cze­pia­ją się koszu­li jak lia­ny. Idzie pro­sto w stro­nę pie­de­sta­łu, czar­ny tłum roz­wie­ra się przed nim, a potem zaskle­pia, jak kwiat z ADHD. Kie­row­ca docho­dzi na miej­sce, pew­nym ruchem zdej­mu­je ją z ple­ców i usta­wia pio­no­wo w środ­ku meta­lo­wej kon­struk­cji.

– To obrzy­dli­we – ude­rza mnie po uszach gło­śny szept. Spo­glą­dam w lewą stro­nę, na skur­czo­ną twarz i zmru­żo­ne oczy kogoś zupeł­nie mi obce­go. Pod mój para­sol pró­bu­je wci­snąć się jakaś sta­rusz­ka. Stoi na pal­cach i wypi­na pod­bró­dek, żeby móc coś zoba­czyć.

– Tato, czy to na pew­no dobry pomysł?

To sto­ją­cy obok Cham sączy w ojcow­skie ucho spóź­nio­ne reflek­sje o wsty­dzie. Ojciec uci­sza go gestem dło­ni, nie odry­wa­jąc wzro­ku od kie­row­cy, a ten popra­wia jej wło­sy i pro­stu­je gło­wę, by nie opa­da­ła na pierś.

Potem wra­ca do cię­ża­rów­ki, zdej­mu­je hamu­lec i pod­jeż­dża bli­żej, by usta­wić grusz­kę nad coko­łem. Ktoś wynu­rza się z dru­giej stro­ny, wyglą­da jak młod­sza kopia tam­te­go. Może syn wpra­wia­ją­cy się w fachu. Albo ktoś, z kogo fach uczy­nił syna. Szo­fer wspi­na się do pane­lu wiru­ją­cej grusz­ki i doty­ka kil­ku przy­ci­sków. Pomoc­nik mon­tu­je dłu­gi, sze­ro­ki wąż, rurę gigan­tycz­ne­go odku­rza­cza, i usta­wia koń­ców­kę nad jej srebr­ny­mi wło­sa­mi. Daje znak mistrzo­wi, beton zaczy­na spły­wać.

Jacyś męż­czyź­ni kła­dą wień­ce pod coko­łem. Poja­wia­ją się chu­s­tecz­ki, sły­chać odgło­sy smar­ka­nia. Ojciec zastygł w miej­scu.

Z tłu­mu wynu­rza się Urzęd­nik, mistrz cere­mo­nii. Sta­je obok coko­łu i pró­bu­je prze­krzy­czeć beto­niar­kę:

– Bło­go­sła­wie­ni skoń­cze­ni, albo­wiem oni nie roz­pocz­ną się na nowo. Zebra­li­śmy się tutaj, by cele­bro­wać zmar­łą i pomnik jej cia­ła, tę żel­be­to­wą nie­śmier­tel­ność odpor­ną na koro­zję, rów­ną mostom i wia­duk­tom, stro­pom i słu­pom, ognio­trwa­łą jak woda i cie­plej­szą niż grób. Pocze­kaj­cie, aż wyschnie, a zwią­że to, co roz­wią­za­ła tra­ge­dia. Noe, Cha­mie, Semie, Jafe­cie! Pra­gnie­cie pocie­sze­nia, więc was pocie­szam: po śmier­ci nie ma już śmier­ci. Dzię­ki Maria­no­wi Luto­sław­skie­mu, żel­be­to­we­mu pio­nie­ro­wi, może­my podzi­wiać trój­wy­mia­ro­we zdję­cie kobie­ty, któ­ra zada­ła wam troj­gu życie, a tobie, Noe – nada­ła pęd. Będzie tu sta­ła, na wła­sny obraz i podo­bień­stwo, by dawać świa­dec­two cia­łu złą­czo­ne­mu z cemen­tem. A co czło­wiek złą­czył, tego niech czas nie roz­dzie­la. Teraz zaśpie­waj­my sło­wa psal­mu:

beton rośnie szyb­ciej niż drze­wa
ze szczy­tów blo­ków bli­żej do nie­ba
beton przy­tu­li, beton wyba­czy
beton wszyst­ko ci wytłu­ma­czy
beton zmie­sza­ny jest tyl­ko raz
potem jest twar­dy
mil­czy jak głaz

Śpiew kobiet prze­bi­ja się przez roz­szep­ta­ne basy męż­czyzn, któ­rzy swo­im zwy­cza­jem trzy­ma­ją dło­nie sple­cio­ne na wyso­ko­ści jąder, jak­by wywo­ła­no ich do tabli­cy, z któ­rej nic nie rozu­mie­ją.

A potem Sem ruszył do gra­ba­rza i ude­rzył go w twarz, krzy­cząc, że uczy­nek miło­sier­dzia to grze­ba­nie umar­łych, a nie zale­wa­nie ich cywi­li­za­cyj­ną pap­ką. Odcią­ga­li go w pię­ciu, tarza­jąc się w mokrej zie­mi. Nikt nie miał pod ręką para­li­za­to­ra. Ojciec mil­czał jak grób. Cham odwró­cił się i odszedł.

Ludzie patrzy­li na mnie i chcie­li, żebym coś zro­bił. Sem wal­czył z pomoc­ni­kiem, z rurą, z całym cmen­tar­nym świa­tem, a ja sta­łem, zupeł­nie jak Ojciec, i patrzy­łem na zasty­ga­ją­cą twarz mojej Mat­ki, na to cemen­to­we prze­mie­nie­nie na górze Tabor. A potem ludzie ode­szli i zgu­bi­łem gdzieś para­sol.


Dzień po dniu, coraz bar­dziej zanu­rza­łem się w Cmen­tarz. Spa­ce­ry zamie­nia­ły się w praw­dzi­we wypra­wy, krót­kie wizy­ty w cało­noc­ne har­ce, a prze­chadz­ki w cmen­tar­ne eks­pe­dy­cje. Pene­tro­wa­nie Cmen­ta­rza było zaję­ciem fascy­nu­ją­cym i zdej­mu­ją­cym ze mnie zbęd­ny balast żalu, pre­ten­sji i nie­na­wi­ści do śmier­ci, któ­ry cią­gnie się za czło­wie­kiem jak trze­cia noga, dopó­ki nie sta­nie on przed lustrem i nie powie sobie pro­sto w twarz: byłem, jestem i będę prze­gra­nym.

Moja sepul­kral­na włó­czę­ga była jak pisa­nie po pija­ku – wspa­nia­łe, anty­du­cho­we, oczysz­cza­ją­ce doświad­cze­nie, podob­ne spłu­ki­wa­niu wody ze świe­żo ode­tka­nej wan­ny, z któ­re­go nigdy nie wyni­ka nic war­te­go uwa­gi.

Błą­ka­łem się, gubi­łem i odnaj­dy­wa­łem, robiąc to z przy­jem­no­ścią kone­se­ra, na wpół kula­wy z żalu, zachwy­co­ny spo­ko­jem umar­łych i prze­ra­żo­ny obo­jęt­no­ścią żywych. Mię­dzy Cmen­ta­rzem Na Ros­sie a komu­nal­ną pano­ra­mą rako­wic­ką, mię­dzy Père-Lacha­ise a Powąz­ka­mi, mię­dzy Cmen­ta­rzem Przy­jem­no­ści i tera­ko­to­wą armią, tkwi­łem ja, Noe, ode­rwa­ny od Naamah, obdar­ty z jedy­nej kochan­ki o ustach zdol­nych uga­sić moje pra­gnie­nie, z jedy­ne­go odde­chu cen­niej­sze­go niż mój wła­sny.

Nie przy­no­si­łem kwia­tów. Nie kupo­wa­łem zni­czy. Nie mia­łem czar­ne­go kra­wa­ta, butów ani szmin­ki. Mia­łem tyl­ko pięść i żal, któ­ry ją zaci­skał.

Zna­łem wszyst­kich gra­ba­rzy we wschod­niej czę­ści Cmen­ta­rza. Nie z imion, lecz z twa­rzy. Widzia­łem, jak błą­ka­ją się pomię­dzy gro­ba­mi, z table­ta­mi w ręku, pró­bu­jąc odna­leźć wła­ści­we miej­sce zazna­czo­ne na elek­tro­nicz­nych mapach. Mie­li sze­ro­kie, gru­bo­pal­cza­ste dło­nie, zasnu­te wód­ką oczy i usta ozdo­bio­ne papie­ro­sa­mi bez fil­tra, prze­my­co­ny­mi Bóg jeden wie skąd.

Zanim zabie­ra­li się do pra­cy, wzno­si­li mistycz­ny toast za śmierć, przy­po­mi­na­ją­cy cie­płą modli­twę do Hestii. Dzię­ko­wa­li śmier­ci za to, że pozwa­la­ła utrzy­mać ich rodzi­ny, że nada­wa­ła sens ich życiu, i że nigdy się nie koń­czy. Wychwa­la­li jej sta­łość, ega­li­ta­ryzm i nie­ustę­pli­wość. Mówi­li, że śmierć wca­le nie jest czę­ścią życia, i że nie potrze­bu­je go, by zaist­nieć, bo śmierć życie poprze­dza. Bo je ubie­ga. Bo to ona jest sta­nem natu­ral­nym, a życie go naru­sza. To tyl­ko my sami, nie wie­dzieć cze­mu, docie­ra­my na szczyt kil­ku­let­niej dro­gi po suk­ces, szczę­ście, miłość czy inny nar­ko­tyk, a kie­dy go zdo­by­wa­my, wyda­je nam się, że tak mia­ło być zawsze, że osią­gnę­li­śmy swo­je prze­zna­cze­nie, a jaki­kol­wiek inny sce­na­riusz był­by rze­czą nie­na­tu­ral­ną.

Te wszyst­kie myśli gra­ba­rze wyra­ża­li w kil­ku pro­stych sło­wach, wzno­sząc ku nie­bu pordze­wia­łe pier­siów­ki i butel­ki z hoop colą. Następ­nie każ­dy z nich odpa­lał kolej­ne­go papie­ro­sa i chwy­tał za swo­ją ręcz­nie pod­pi­sa­ną szty­chów­kę, jak za broń, smy­czek lub ber­ło.

I strze­la­li z nich jak z bro­ni. I gra­li nimi jak na skrzyp­cach. I rzą­dzi­li nimi jak wład­cy.

Słu­cha­łem ryt­mu łopat i tań­czy­łem do nie­go, pija­ny nocą, roz­kła­da­jąc ręce jak kapłan, z coraz dłuż­szą bro­dą, z coraz such­szy­mi war­ga­mi, z coraz moc­niej zaci­śnię­ty­mi ocza­mi. Wiro­wa­łem jak der­wisz, jak wen­ty­la­tor sufi­to­wy, zachwy­co­ny każ­dym gra­bar­skim prze­kleń­stwem, każ­dą opor­ną gru­dą zie­mi i każ­dą rosną­cą kup­ką pro­chu.

Potem gra­ba­rze przy­kry­wa­li grób nie­bie­ską plan­de­ką i wra­ca­li do domu, pija­ni, źli i speł­nie­ni. Cze­ka­łem, aż ich gumo­fil­co­we kro­ki ucich­ną za naj­bliż­szą z pra­wo­sław­nych kaplic i pod­kra­da­łem się pod grób, oglą­da­jąc się za sie­bie i upew­nia­jąc, że nikt mnie nie widzi. Odkry­wa­łem plan­de­kę, sia­da­łem na kra­wę­dzi dziu­ry i spo­glą­da­łem w dół.

I wyłem. Wyłem jak skur­wy­syn. Wyłem jak wszyst­kie duchy świa­ta, jak wil­cze pre­ten­sje prze­gra­nych, jak nie­na­ro­dzo­ne dzie­ci, jak sąd osta­tecz­ny i orga­ny Hum­m­la w Olku­szu, jak ryby głę­bi­no­we o świe­cą­cych oczach, jak nie­me pta­ki nie­lo­ty, jak ludzie na trze­cim pla­nie Krzy­ku Mun­cha – wyłem jak wszy­scy, któ­rzy wyć nie mogą.

Łaska­wy Cmen­tarz nie reago­wał na mój sko­wyt. Poły­kał go jak bez­barw­ny pokarm, któ­re­go potrze­bu­je, by rosnąć. Jak złą, psią, cmen­tar­ną kar­mę. Odbie­rał ode mnie to, co chcia­łem mu oddać. To, co chcia­łem mu oddać na zawsze – nie na prze­cho­wa­nie.

Z bie­giem dni zaczą­łem odczu­wać na sobie spoj­rze­nia fał­szy­wych żałob­ni­ków, tych, co przy­cho­dzą­cą na Cmen­tarz po spo­kój. Ich pal­ce wyty­ka­ły moją roz­pacz, jak obśli­nio­ną mał­pę w zoo. Byli fał­szy­wi, bo przy­cho­dzi­li tam, by pod­trzy­mać tra­dy­cję – to sta­re, drew­nia­ne koło krę­cą­ce się w gło­wach ludzi, któ­rzy nie wie­dzą, jak żyć. Na gro­bach swo­ich byłych bli­skich sta­wia­li zni­cze, kupo­wa­ne po sto, sto pięć­dzie­siąt koron na któ­rymś ze stra­ga­nów przy wschod­niej bra­mie Cmen­ta­rza. Obok zni­czy sta­wia­li pla­sti­ko­we kwia­ty, któ­re star­cza­ły na dłu­żej niż praw­dzi­we. Mia­ły kolo­ry farb ścien­nych i lakie­rów samo­cho­do­wych. Potem żegna­li się po cichu, jak­by po kry­jo­mu przed samy­mi sobą, i odcho­dzi­li ze smart­fo­na­mi w ręku, by zapo­mnieć o Cmen­ta­rzu na następ­ny rok.

 

O autorze

Jakub Wiśniewski

Muzyk, tekściarz, z zawodu technical writer. Wokalista związanego z wytwórnią Karrot Kommando projektu Kirszenbaum, z którym wydał dotąd dwie płyty: Stypa komedianta (2019) i Się (2021). Myja to jego debiut książkowy.

Powiązania

Dziedziny sztuki mnożą się jak jamraje

debaty / ankiety i podsumowania Jakub Wiśniewski

Odpo­wie­dzi Jaku­ba Wiśniew­skie­go na pyta­nia Tade­usza Sław­ka w „Kwe­stio­na­riu­szu 2022”.

Więcej

Po co pisać

recenzje / KOMENTARZE Jakub Wiśniewski

Autor­ski komen­tarz Jaku­ba Wiśniew­skie­go towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Myja, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 24 stycz­nia 2022 roku.

Więcej

Kirszenbaum rozmawia z Kirszenbaum, czyli fragment dialogu o Myi

wywiady / o książce Jakub Wiśniewski Kacper Szpyrka

Roz­mo­wa Kac­pra Szpyr­ki z Jaku­bem Wiśniew­skim, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Myja, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 24 stycz­nia 2022 roku.

Więcej

Myja

utwory / zapowiedzi książek Jakub Wiśniewski

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Myja Jaku­ba Wiśniew­skie­go, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 24 stycz­nia 2022 roku.

Więcej

Myja (fragment)

utwory / premiery w sieci Jakub Wiśniewski

Pre­mie­ro­wy frag­ment książ­ki Jaku­ba Wiśniew­skie­go. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Pierw­sza książ­ka pro­zą 2020”.

Więcej

Po co pisać

recenzje / KOMENTARZE Jakub Wiśniewski

Autor­ski komen­tarz Jaku­ba Wiśniew­skie­go towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Myja, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 24 stycz­nia 2022 roku.

Więcej

Pal ogień całą swoją myją

recenzje / ESEJE Aleksandra Byrska

Recen­zja Alek­san­dry Byr­skiej towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Myja Jaku­ba Wiśniew­skie­go, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 24 stycz­nia 2022 roku.

Więcej

Kirszenbaum rozmawia z Kirszenbaum, czyli fragment dialogu o Myi

wywiady / o książce Jakub Wiśniewski Kacper Szpyrka

Roz­mo­wa Kac­pra Szpyr­ki z Jaku­bem Wiśniew­skim, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Myja, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 24 stycz­nia 2022 roku.

Więcej

Myja

utwory / zapowiedzi książek Jakub Wiśniewski

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Myja Jaku­ba Wiśniew­skie­go, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 24 stycz­nia 2022 roku.

Więcej