książki / POEZJE

Na przecięciu arterii

Krzysztof Siwczyk

Fragmenty książki Krzysztofa Siwczyka Na przecięciu arterii, wydanej w Biurze Literackim 23 września 2024 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

***

Póki co będziesz ojcem, czas ruszy z miej­sca posto­ju wyobraź­ni, spa­ra­li­żo­wa­nej teraz przez kalen­da­rium poro­du. Wto­rek, jede­na­sta dwa­dzie­ścia, widzisz przy­stań bólu i bez­przy­tom­nej rado­ści, któ­rą wyra­żasz każ­dej napo­tka­nej pie­lę­gniar­ce. Nie możesz zoba­czyć żony, leży nie­tom­na jak psz­czo­ła, pół­mar­twa lebio­da, ale dziel­na – mówi lekarz. Masz przyjść jutro pod okno, z dziec­kiem wszyst­ko dobrze, dzie­sięć w ska­li Apgar. Obdzwa­niasz rodzi­nę z tele­fo­nu w pre­zy­dium, kole­dzy orga­ni­zu­ją żyto. Twój ojciec mówi, że nie może to być. Mat­ka bie­gnie do kościo­ła, wrzu­ca na tacę tali­zma­ny po mat­ce. Dzię­ku­je nie­bio­som za zmi­ło­wa­nie nad lebio­dą. Nie za bar­dzo rozu­miesz po życie, co też czy­ni. Pod kościo­łem krę­ci się pusta, zardze­wia­ła karu­ze­la. Łań­cu­chy ude­rza­ją o krze­seł­ka. Orien­tu­jesz się, że two­ja uwa­ga zaczy­na ostrzyć jak ome­ga, bar­wy wyda­ją się wyraź­ne, ludzie mniej ogól­ni, bez­pań­skie psy patrzą wymow­nie, zna­cze­nia nabie­ra naj­mniej­szy szcze­gół w poru­sze­niu traw. Wyda­je ci się, że naby­łeś nowych umie­jęt­no­ści, że nic cię nie ruszy, jesteś owa­dem, dosko­na­le widzisz, gdzie rodzi się zagro­że­nie.

***

Sia­dasz naprze­ciw­ko meblo­ścian­ki. Jej zakrzy­wio­ne pół­ki uno­szą try­lo­gię na metry, tro­chę cegieł z zakre­su budow­nic­twa i eks­tra­wa­ganc­kie serie histo­rii malar­stwa. Te wszyst­kie cuda świa­ta za gra­ni­ca­mi rze­czy­wi­sto­ści, jaką znasz, wyda­ją się nie­ko­niecz­nym anek­sem do fak­tycz­ne­go dzie­ła życia, któ­re za moment wej­dzie na poko­je. Masz ich trzy. Mały, mniej­szy i naj­mniej­szy. Czła­piesz po metra­żu, wydep­tu­jesz ścież­ki w lino­leum, w kuch­ni mucha trza­ska mię­dzy żalu­zja­mi. Przy­mo­co­wa­na do bla­tu maszyn­ka do mię­sa oblu­zo­wa­ła się na ima­deł­ku. Patrzysz w jej wnę­trze, wkła­dasz pal­ce i prze­krę­casz deli­kat­nie pokrę­tło. Ból przy­wra­ca cię real­no­ści. Tak, spro­wa­dzi­łeś na jało­wą zie­mię czło­wie­ka, któ­ry nie jest nicze­mu winien. Powta­rzasz sobie zasły­sza­ne od star­szy­zny rodo­wej mądro­ści, opie­rasz się o te bana­ły, poza nimi nie ist­nie­je dla cie­bie inna wykład­nia ojco­stwa. Żad­na inna nie jest potrzeb­na. Krew z two­jej krwi, kości z two­ich kości, wej­dą do maszyn­ki, upchnię­te przez popy­chacz sta­wią opór waj­sze, śli­mak wszyst­ko zmie­sza, przez sit­ko przej­dą masa i wła­dza, prze­wra­casz repro­duk­cję „Cia­ła w ruchu”, odkła­dasz z nie­do­wie­rza­nia, ze zro­zu­mie­niem.

***

Masz nagra­ny wózek ze sztruk­su, stoi podob­no na war­tow­ni, na Zacho­dzie, ale już rusza przez Zie­mie Odzy­ska­ne, na dużych kół­kach, bez cen­try, o któ­rą zadbasz w piw­ni­cy. W kon­tra­ban­dzie przy­szły też zgni­łe man­da­ryn­ki, parę kaba­no­sów i cze­ko­la­da, poma­rań­czo­wy ser, malar­stwo Holen­drów w kie­szon­ko­wym wyda­niu dla two­jej kobie­ty, wpa­tru­ją­cej się wła­śnie w ssą­cą pierś głów­kę, w zapad­nię cie­miącz­ka, w akt uro­dze­nia. Na gar­kuch­ni raban od rana, sal­mo­nel­la podró­żu­je w kostecz­kach, zim­ne nóż­ki topią się w skwa­rze dwu­dzie­ste­go szó­ste­go lip­ca, salo­wa nad­ra­bia dni na zdzie­ra­ku, czy­ta na głos imio­na, imie­ni­ny Anny i Krzysz­to­fa, pod­czas gdy dzwo­ni tele­fon na izbie przy­jęć, sły­chać już kro­ki w cho­da­kach i pyta­nie, któ­ra to lebio­da, bo wła­śnie umar­ła jej bab­cia, ale nie ma co się przej­mo­wać, bo ktoś musi robić miej­sce pędra­kom, jeden wcho­dzi, inny wycho­dzi, nie mazać się więc, kar­mić i jeść żela­ty­nę, uzu­peł­niać pły­ny, nie pła­kać, nie odwad­niać, nawad­niać, nie jęczeć, nie zanie­czysz­czać się, oszczę­dzać kroch­mal, same­mu sczy­ścić smół­kę, utrzy­mać życie, jak się chcia­ło, cho­da­ki kopią w drzwi, na odchod­nym idą w kon­do­len­cje.

***

Sprzą­tasz, co popad­nie, tak jak­by naro­dzi­ny były koń­cem two­ich spra­wun­ków i two­ich bru­dów, zale­głych jak kurz w szpa­rach mię­dzy lino­leum a żel­be­to­nem, ukry­tych ambi­cji i fan­ta­zji o speł­nie­niu poje­dyn­czo­ści two­je­go życia, któ­re nie mia­ło odpo­wied­nio dużo cza­su na odna­le­zie­nie peł­ni swo­je­go wyra­zu. Byłeś nie­wy­raź­ny i zosta­niesz nie­wy­raź­ny, choć od teraz cią­ży na tobie nowa odpo­wie­dzial­ność, a prze­cież nie nauczy­łeś się jej od wła­sne­go ojca, bo nego­wa­łeś jego sta­ra­nia, wyra­ża­ne w kan­cia­stych dekla­ra­cjach, któ­re czy­nił w chwi­lach sła­bo­ści, pokąt­nym obser­wa­to­rom jego szar­pa­ni­ny mię­dzy cał­ko­wi­tym wydrą­że­niem z empa­tii a pró­ba­mi wymu­sze­nia jej w obli­czu two­jej nie­gdy­siej­szej ado­le­scen­cji. Sły­sza­łeś cza­sa­mi przez drzwi poko­ju skar­gi pły­ną­ce ze spę­ka­nych od alko­ho­lu ust, któ­re klę­ły się na Boga, że nie wie­dzą, kim jesteś wła­ści­wie, co cię inte­re­su­je, co czu­jesz, bo prze­cież nicze­go nie mówisz, tyl­ko paku­jesz żeglar­ski worek zaja­dle, pod­czas gdy mat­ka krzy­czy, żeby cię zosta­wić w spo­ko­ju, bo ina­czej cię stra­cą, oni, któ­rym nie dane było życie inne niż wydo­by­wa­nie się z ruin, w gło­dzie, po pogro­mie, każ­dy jeden ci to powie, co ty tam wiesz.

***

Robisz w sobie miej­sce na nowe wspo­mnie­nia, wiesz już teraz, że twój syn zaj­mie swój pokój w sierp­niu, póki co nie doja­da, ordy­na­tor zarzą­dził obser­wa­cję. Kie­dy osią­gnie wagę wyj­ścio­wą, wyj­dzie w świat, póki co leży na pań­stwo­wym, sły­szysz śmiech w trza­ska­ją­cym sit­ku słu­chaw­ki, w roz­mo­wie kon­tro­lo­wa­nej, trzy­masz ner­wy na wodzy jak żela­zną słu­chaw­kę w bud­ce tele­fo­nicz­nej, odwie­szasz ją na uchu, czu­jesz, że two­ja dłoń się per­li, śmier­dzi żeli­wem, odpa­lasz radomsz­cza­ka w bud­ce. Widzisz w szy­bie odbi­cie swo­jej bro­dy i deli­kat­ne zażół­ce­nie w kąci­ku ust. Ktoś tłu­cze, że teraz jego kolej. Uprzej­mie wycho­dzisz w gorą­ce powie­trze, patrzysz na neon Pary­sa i Gra­cji, wciąż jesz­cze cie­pły po nocy, filu­jesz w witry­nę, sto­ją w niej nagie mane­ki­ny, a za nimi bele sza­re­go mate­ria­łu, któ­rym moż­na pokryć wszyst­kie sza­re fasa­dy. Wyobra­żasz sobie mięk­kość tych murów, czuć w nich chuć bun­tu, roisz, że wyj­dą z tych sza­rzyzn ludzie cie­nia, wznio­są jakieś inne sztan­da­ry, wycze­ku­jesz kolo­ru krwi, o któ­rej sły­szysz, że leje się litra­mi na doł­kach, na jakich nie lądu­jesz, bo uro­dzi­ło ci się dziec­ko, bo ci nie wol­no, bo masz powód się lękać jak, nie przy­mie­rza­jąc, nikt w tobie.

O autorze

Krzysztof Siwczyk

Ur. 1977. Polski poeta, eseista i krytyk literacki, autor osiemnastu tomów poetyckich oraz licznych książek krytyczno-literackich. Debiutował w 1995 roku zbiorem wierszy Dzikie dzieci. W kolejnych latach wydał m.in. Wiersze dla palących(2001), Centrum likwidacji szkód (2008), Gody (2012) oraz trylogię Krematoria (2021-2022). Jego twórczość była tłumaczona na wiele języków, w tym niemiecki, francuski i włoski. Jest również autorem kilku książek eseistycznych –Ulotne obiekty ataku (2010) i Bezduch (2018). Laureat Nagrody Fundacji Kościelskich, Nagrody Literacka Gdynia i Nagrody Silesius. Był także finalistą francuskiej nagrody Prix de la revue NUNC oraz laureatem międzynarodowej Nagrody Václava Buriana. Ostatnio jego wiersze wybrane A Calligraphy of Days zostały wydane przez Seagull Books (Londyn). Regularnie pisuje felietony do tygodnika „Polityka” i zasiada w jury Nagrody Nike. Mieszka w Gliwicach.

Powiązania