z tomu Wiersze pod nieobecność (1997)
Adoracja Grobu Pańskiego
Zamówiłem kawę i ranne budzenie.
Teraz szykuję się do bitwy z czasem.
Popielniczka już teraz pełna petów.
Ktoś powiedział, że nie warto. A jednak
pozwólcie mi się dziwić i naprężać
strunę ciała, nawet jeśli skończy się to
burczeniem w brzuchu. Dłonie zawiązane
w supeł, jakby strąk nabrzmiały od krwi.
Tak to się teraz odbywa – kropla po
kropli – pod zwojami całunu musi
zabłysnąć jakieś ale. Monolog? Być
może, lecz monolog z perspektywą
na święte obrazki i nagły przypływ
wiary. Bo w tej pustce musi być
jakiś punkt zaczepienia, jakiś rozwój
akcji. Kończy się sezon na Słowo,
w naszych głowach rodzą się już tylko
potworki i psychoanaliza. Wracając
z łazienki, sprawdzam zarost i czy na pewno
umarłeś. Tak – wszędzie tylko smród ciała
i niejasne obietnice. Że raczej na pewno,
że z martwych, że trzeba czekać.
z tomu Aurora (2001)
Fala
Jak piękne słowo, które zakorzenia się w głębi wód.
Jak człowiek, który nurkuje z sercem ciężkim
od detali snu, aby potem pisać listy w noc.
Jak rozstaje za ogrodem, zakręt, a potem wąwóz
porośnięty trawą i mleczami, zapadający w pamięć
powoli, warstwa osiadająca na warstwie, kurz popołudnia
i gwiazd, zamykające się kręgi dnia.
Jak parowiec sunący przez pewne stare fotografie.
Jak rozbity wazon, ruiny światła, destylat wczesnych godzin.
Jak tłuczeń pod stopami odkrywców, widok kobiety
skulonej w fotelu, cień dwojga ramion.
Jak puste miejsce po czymś, co nie daje się ogarnąć.
Jak kamień padający w sam środek, w sen tej kobiety,
która rano jak zwykle będzie stała na balkonie,
gapiąc się tępo na monotonne morze.
z tomu X (2001)
Piosenka do rzeczy
Puszki i sprężyny, moje rzeczy nagie!
Framugi i rynny, rozdziawione bezczelnie,
staw zarośnięty zielskiem, peryferie
poskręcane jak drut, żeliwne uliczki.
Inaczej horyzont – ten dzielnie stoi,
nie chowa się po kątach. Olbrzym.
Wieczór ma w nim poplecznika,
rozdwojony na biel świtu i mrok nocy.
Poza tym są przypisy, dzielne przypisy
do sznurów światła, znaki wędrowne
w dłoni turysty, lub może księżyc
tak jasno dzisiaj roztrwoniony!
Rzeczy w posiadaniu. Twarde, szorstkie.
Rzeczy, przez które prześwieca
anatomia świata. Staw zamrożony
w ułamku sekundy, ścięty
w obraz chwili, kadr czasu.
A może to świadomość
z przyległościami, dziwnymi prowincjami?
Możliwe, lecz raczej i tutaj przewodnik
miesza się ze stadem jak słońce z księżycem
i ziemią. Trudno darmo – popisy światła,
akrobacje cieni rzucanych na rzeczy
wtrącają się i do nas. Autonomia to wymysł.
Horyzont przyciąga i wciąga.
Najtrudniejsze kolory niesie wyobraźnia:
zbyt ulotne sensy. Połączyć te sensy
może tylko olbrzym, większy niż
jedno czy dwa spojrzenia; olbrzym
wyrastający ponad siebie, horyzont
puchnący do nieba. Tak sądzą
niektórzy z nas. Teraz spójrz
na dłonie pełne dziwnych rzeczy,
kwiaty płożące się nad ziemią,
na chwilę przed kwitnieniem -
zapora nie do przejścia.
z tomu Linia życia (2006)
Preludium
Chłopiec stał na wąziutkim balkonie.
Było popołudnie: słońce rzucało ścięte romby i trójkąty,
a gdzieś w labiryncie zmywanych naczyń
i dymu z papierosów zaczynała się jesień.
Sosny i szpaki odrysowane naprędce
od siebie; szara strefa w paski
i krople; niezgrabne wiersze
w dolnej szufladzie komody
lub, bywało, niżej, ale to już we śnie,
prowadzony zgrabiałą ręką przez poziomy
szumu bądź szelestu? Kto by to spamiętał?
Było popołudnie, nic specjalnego.
Żaden materiał na wiersz, same niedoróbki uczuć
i liście spadające jak z rękawa nocy
wprost na lustrzane odbicie zeszłorocznej murawy.
I nieśmiałość chłopca, który nie robił różnicy
udzielnej przestrzeni, a wiatr kluczył w koronach drzew
jak niespecjalnie trafna metafora.
A może metafora była trafna, ale życie do niej nie
dorastało?
Rodzaj instytutu liści, niewątpliwie. Bo szło się pod górę
z gałązki na gałązkę, jak po stopniach, w dość nieoczekiwany
przebłysk wiosennego słońca – bo po drugiej stronie
wiersza i szutrowego snu
był kwiecień, złożony jak dłoń dziecka
karmiącego koszatkę w rogu pokoju.
A w nocy było ciszej, tak jakby deszcz był szyfrem;
tropy wiodły w przyszłość, która na pewno
niosła odroczone słowa, sypała nimi dokoła.
A on chodził i łapał, i tylko to się liczyło.
z tomu Inne tempo (2008)
Bez tytułu
Wojtkowi
Wymyślasz wiersz.
Przed snem.
Układa się jak marzenie.
Każde słowo.
Nie musisz wstawać
i zapalać lampki.
Wiesz, że rano
będziesz go pamiętał.
W końcu nieczęsto
piszesz wiersz.
Rano, zaraz po przebudzeniu,
twoja pierwsza myśl:
wiersz.
Ależ tak, pamiętasz.
Każde słowo.
Jednak teraz
słowa mają tremę.
Nie chcą zalśnić
pełnym blaskiem.
Kiedyś zrozumiesz,
czego ci będzie żal.
Nie zgubionego wiersza,
nie lśniących słów,
lecz siebie samego
w tamtej chwili
przed snem,
gdy nie musiałeś wstawać
i zapalać lampki.
z nowych wierszy (2010)
Miękisz
Okno wystawione na wiatr. Pokrzywy
biegnące drobnym ściegiem wzdłuż ścieżki
i rowu, aż do ostatniego domu, gdzie mieszkały
duchy. Taki był mój świat. Niezbyt twardy.
Niezbyt dokładny. Złożony z powierzchni
trących i nietrących. Wytrącających spojrzenie
z wieczornej mgły, kiedy szło się polami
jakby bez siebie, a przestrzeń miała gęsią skórkę.
Indiańskie tropy prowadziły w nieskończoność,
w czas poza czasem, gdzie popioły znaczyły ślad
wędrujących, odchodzących ludzi, mających za nic
wielką czarną pustkę, która ich pochłania.