książki / PROZA

Nad rzeką

Esther Kinsky

Fragmenty książki Nad rzeką Esther Kinsky w tłumaczeniu Sławy Lisieckiej, która ukazała się w Biurze Literackim 25 września 2017 roku, a w wersji elektronicznej 16 października 2019 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

1.
Król

Jakiś czas przed wyjaz­dem z Lon­dy­nu spo­tka­łam Kró­la. Zoba­czy­łam go wie­czo­rem, w tur­ku­so­wym zmierz­chu. Stał u wej­ścia do par­ku i patrzył na wschód, tam, gdzie pod­no­sił się już głę­bo­ki, mgli­sty błę­kit, pod­czas gdy za ple­ca­mi Kró­la lśni­ło nie­bo. Z cie­nia krza­ków przy bra­mie wszedł drob­ny­mi, bez­gło­śny­mi kro­ka­mi na skraj traw­ni­ka, nad któ­rym o tej porze dnia krą­ży­ło gorącz­ko­wo mnó­stwo kru­ków miesz­ka­ją­cych w par­ku.

Król wycią­gnął ręce, a kru­ki zaczę­ły się gro­ma­dzić wokół nie­go. Nie­któ­re, trze­po­cząc skrzy­dła­mi, przy­sia­da­ły na chwi­lę na jego ramio­nach, bar­kach i dło­niach, ponow­nie wzla­ty­wa­ły, odda­la­ły się kawa­łek, wra­ca­ły. Może każ­dy ptak chciał lub musiał go cho­ciaż raz dotknąć. I tak oto­czo­ny mnó­stwem kru­ków Król zaczął wyko­ny­wać wycią­gnię­ty­mi ręka­mi lek­kie ruchy koły­szą­ce i okręż­ne, jak­by drze­ma­ło w nich wspo­mnie­nie o skrzy­dłach.

Miał na gło­wie wspa­nia­łą ozdo­bę wyko­na­ną ze sztyw­nych bro­ka­to­wych chust, spię­tą klam­rą przy­bra­ną pió­ra­mi. Zarów­no zło­te nit­ki w bro­ka­to­wej chu­ście, jak i klam­ra błysz­cza­ły jesz­cze w zani­ka­ją­cym świe­tle. Był ubra­ny w krót­ką sza­tę, prze­ty­ka­ne zło­tem lamów­ki ukła­da­ły się, mie­niąc, wokół jego szyi oraz nad­garst­ków. Sza­ta się­ga­ją­ca ud była nie­bie­sko­zie­lo­na, ze sztyw­ne­go, cięż­kie­go płót­na z wple­cio­nym wzo­rem piór. Wysta­wa­ły spod niej dłu­gie, czar­ne i gołe nogi, a nagie sto­py, któ­re pomarsz­czo­ne pozo­sta­wa­ły w sprzecz­no­ści z mło­dzień­czo szczu­pły­mi, żyla­sty­mi kola­na­mi oraz łyd­ka­mi i spra­wia­ły wra­że­nie pra­sta­rych, tkwi­ły w san­da­łach na kotur­nach. Król był bar­dzo wyso­ki, stał wypro­sto­wa­ny pośród pta­ków i tyl­ko wyma­chi­wał oraz zata­czał krę­gi ręka­mi, szy­ję zaś trzy­mał tak pro­sto i bez ruchu, jak­by w swo­im nakry­ciu gło­wy nosił cały świat. Od nie­ba na zacho­dzie odci­nał się jego pro­fil, o któ­rym umia­łam powie­dzieć tyl­ko tyle, że jest kró­lew­ski, że nie­ob­ca jest mu wznio­słość, ale też, że nawykł do opusz­cze­nia. Przez tę wznio­słość był to Król smut­ny, odda­lo­ny od swo­je­go kra­ju, w któ­rym myśla­no, że został wygna­ny albo zagi­nął. Nic w całej jego posta­ci nie mia­ło związ­ku z ota­cza­ją­cym go kra­jo­bra­zem: wyso­ki­mi sta­ry­mi drze­wa­mi, póź­ny­mi róża­mi tej łagod­nej zimy, nie­ocze­ki­wa­ną pust­ką ziem mado­wych, któ­re roz­po­ście­ra­ły się za stro­mo opa­da­ją­cym zbo­czem par­ku, jak­by mia­sto nie­spo­dzie­wa­nie tam się koń­czy­ło. W wiel­kiej samot­no­ści przy­szedł jako Król na skraj tego par­ku, nie­co zapo­mnia­ne­go przez wiel­kie mia­sto, i tyl­ko pta­ki z tym swo­im słab­ną­cym skrze­kiem i czar­nym łopo­tem były mu bli­skie.

Park był o tej porze pusty. Cha­syd­ki z dzieć­mi, spa­ce­ru­ją­ce tu popo­łu­dnia­mi, już daw­no poszły do domów, podob­nie jak mło­dzi cha­sy­dzi, któ­rych od cza­su do cza­su widy­wa­łam tu w połu­dnie, jak za jakimś krze­wem palą z ner­wo­wym chi­cho­tem papie­ro­sa, ich pej­sy drża­ły, gdy mar­z­li, pocią­ga­li więc zbyt pośpiesz­nie papie­ro­sa poda­wa­ne­go z rąk do rąk, co było widać po dłu­gim kawał­ku czer­wo­ne­go żaru, któ­ry przez moment wysta­wał z ust każ­de­go z nich, pod­czas gdy z okien ich szko­ły znaj­du­ją­cej się za par­ka­nem dobie­ga­ły gwar i dzie­cię­cy śpiew, nie­sio­ne tu i ówdzie niczym fale przez wiatr. Na krze­wach róż, z wyjąt­kiem tych, któ­re tej nie­mroź­nej, mlecz­no­bia­łej zimy były jesz­cze okry­te żół­to­ró­żo­wy­mi kwia­ta­mi, wisia­ły bor­do­we owo­ce. O tej porze dnia, gdy poja­wił się Król, wyglą­da­ły jak czar­ne w nad­cią­ga­ją­cym zmro­ku.

U stóp zbo­cza, za drze­wa­mi, pły­nę­ła River Lea. Zimą woda poły­ski­wa­ła jasno zza ogo­ło­co­nych gałę­zi. Za nią roz­cią­ga­ły się zie­mie mado­we i łąki, po zapad­nię­ciu wie­czo­ru była to ogrom­na dłoń peł­na coraz ciem­niej­sze­go zmro­ku, przez któ­ry od cza­su do cza­su prze­su­wał się świetl­ny sznu­re­czek pocią­gu jadą­ce­go wyso­ko poło­żo­nym nasy­pem w kie­run­ku pół­noc­ne­go wscho­du.

Na uli­cach, któ­ry­mi wra­ca­łam z par­ku do domu, pano­wa­ła pod wie­czór cisza. Co pewien czas prze­cho­dził obok jakiś cha­syd i omi­jał mnie łukiem, rza­dziej poja­wia­ły się rów­nież dzie­ci, wciąż śpie­szą­ce się na nabo­żeń­stwo, spo­tka­nie, posi­łek, do swo­ich obo­wiąz­ków. Dzie­ci wyma­chi­wa­ły trzesz­czą­cy­mi pla­sti­ko­wy­mi toreb­ka­mi, w któ­rych nio­sły spra­wun­ki, przede wszyst­kim bochen­ki chle­ba, odzna­cza­ją­ce się przez cien­ką folię. W sobo­ty i w dni świą­tecz­ne, kie­dy okna w ład­ną pogo­dę były otwar­te, na uli­cę pły­nął mono­ton­ny śpiew modlitw odma­wia­nych przy sto­łach. Szczęk naczyń, dzie­cię­ce gło­sy, grup­ki cha­sy­dów kur­su­ją­cych mię­dzy syna­go­gą a doma­mi. Wie­czo­rem męż­czyź­ni sta­li w bla­sku ulicz­nych latarń i śmia­li się, twa­rze mie­li odprę­żo­ne, krył się za nimi świą­tecz­ny dzień.

Po powro­cie do domu sta­wa­łam przy oknie w wyku­szu fron­to­we­go poko­ju i przy­glą­da­łam się nad­cho­dzą­cej nocy. Skle­py po prze­ciw­le­głej stro­nie uli­cy były jasno oświe­tlo­ne, u gre­en­gro­ce­ra Kat­za do póź­ne­go wie­czo­ra pako­wa­no skrzyn­ki, zamó­wie­nia prze­zor­nych kobiet dla rodzin: wino­gro­na, bana­ny, her­bat­ni­ki, kolo­ro­we lemo­nia­dy. Raz w tygo­dniu z same­go rana dostar­cza­no gre­en­gro­ce­ro­wi Kat­zo­wi kolo­ro­we lemo­nia­dy, cały­mi pale­ta­mi zdej­mo­wa­no z cię­ża­rów­ki poma­rań­czo­we, różo­we i żół­te pla­sti­ko­we butel­ki, któ­re wkła­da­no pomoc­ni­ko­wi na ple­cy, aby zaniósł je na zaple­cze skle­pu.

Obok skle­pu gre­en­gro­ce­ra Kat­za znaj­do­wa­ła się kawiar­nia z bilar­dem. Pozo­sta­wa­ła otwar­ta do bia­łe­go rana, w przy­ćmio­nym świe­tle widać było męż­czyzn, zawsze czar­nych, któ­rzy w opa­rach dymu papie­ro­so­we­go kro­czy­li pochy­le­ni i zamy­śle­ni wokół sto­łu bilar­do­we­go albo pochy­la­li się nad nim w sku­pie­niu. Przed kawiar­nią zatrzy­my­wa­ły się duże limu­zy­ny, męż­czyź­ni wcho­dzi­li i wycho­dzi­li, nie­kie­dy w towa­rzy­stwie pięk­nych i krzy­kli­wie ubra­nych kobiet. Docho­dzi­ło do bójek, kie­dyś padł strzał, przy­je­cha­ła poli­cja, potem ambu­lans, mój pokój wypeł­ni­ły migo­tli­we nie­bie­skie sygna­ły świetl­ne .

Po latach życia w mie­ście wycię­łam sie­bie z nie­go niczym skra­wek z foto­gra­fii jakie­goś pej­za­żu lub zdję­cia gru­po­we­go. Stro­pio­na wyrzą­dzo­ną szko­dą, któ­rą po sobie zosta­wi­łam, i nie­pew­na, gdzie mam scho­wać tę wycię­tą cząst­kę, żyłam pro­wi­zo­rycz­nie. W miej­scu, w któ­rym nie zna­łam niko­go z sąsiedz­twa, w któ­rym nazwy ulic, wido­ki, zapa­chy i twa­rze były mi nie­zna­ne, w tanio urzą­dzo­nym miesz­ka­niu, gdzie na chwi­lę chcia­łam odsta­wić swo­je życie. Meble i skrzy­nie sta­ły w nie­ła­dzie, jak­by zapo­mnia­ne w zim­nych poko­jach, nie­zde­cy­do­wa­ne jak ja, nie­pew­ne, czy jesz­cze kie­dy­kol­wiek wró­ci uży­tecz­ny ład przy­tul­no­ści. My, rze­czy i ja, pew­ne­go wcze­sne­go błę­kit­ne­go poran­ka, gdy sierp­nio­wy księ­życ stał jesz­cze na deli­kat­nie zamglo­nym nie­bie póź­ne­go lata, opu­ści­ły­śmy sta­ry dom i obi­ja­ły­śmy się teraz tutaj, na wscho­dzie Lon­dy­nu, z wido­kiem na zimę. Nie­stru­dze­nie odgry­wa­ły­śmy sce­ny poże­gnal­ne, któ­re zanie­dba­ły­śmy. Z cią­gną­cą się w nie­skoń­czo­ność powol­no­ścią muska­ły się w wyobraź­ni ręce i policz­ki, łzy okrą­gli­ły się w kąci­kach oczu. Nie­koń­czą­ce się drże­nie dol­nej war­gi każ­dej uczest­ni­czą­cej w tym książ­ki, wszyst­kich obra­zów i mebli, gło­ski wię­zną­ce w zaka­mar­kach zasznu­ro­wa­nych gar­deł, odwle­czo­ne poże­gna­nie, któ­re sta­ło się bli­zną, zanim jesz­cze zosta­ło dopro­wa­dzo­ne do koń­ca, każ­da sekun­da – dniem, każ­dy ruch wyko­ny­wa­ny jak pod­czas suro­we­go mro­zu, skrzy­pią­cy i nie­wy­mow­nie ocię­ża­ły.

Śpiąc, śni­łam o zmar­łych, o ojcu, dziad­kach i zna­jo­mych. W klit­ce, poło­żo­nej kil­ka stop­ni nad płasz­czy­zną miesz­ka­nia, na tyle dłu­giej, że od cza­su do cza­su mogłam się wycią­gnąć na pod­ło­dze i zasnąć, spę­dza­łam wie­le godzin, pró­bu­jąc utrwa­lić sobie w pamię­ci każ­dy szcze­gół, któ­ry widzia­łam na podwó­rzu, w ogro­dzie i małym wycin­ku uli­cy mię­dzy dwo­ma doma­mi, i uczy­łam się świa­tła. Od sierp­nia do kwiet­nia czy­ta­łam to, co wyso­ki jesion pisał na prze­rwa­nym tyl­ko przez jed­no okno cegla­nym murze następ­ne­go domu sto­ją­ce­go na koń­cu ogro­du. Było póź­ne lato, była jesień, była zima, nade­szła wio­sna. Zachod­ni wiatr, cie­nie drzew bazgra­ły coś w kie­run­ku sta­cji kole­jo­wej, gdzie kil­ka metrów za ogro­dem na nisko poło­żo­nych torach co kwa­drans zatrzy­my­wa­ły się pocią­gi. Z rzad­ka wiał pół­noc­ny wiatr, ostat­nie listo­wie było nie­spo­koj­nym migo­ta­niem nad całą ścia­ną w ostrym świe­tle, w połu­dnie cień koro­ny drze­wa leżał nary­so­wa­ny na niej wyraź­nie niczym mapa obce­go mia­sta. Zima po burzo­wej jesie­ni była wyjąt­ko­wo bez­wietrz­na, ogo­ło­co­ne drze­wo sta­ło w mlecz­nym, rów­no­mier­nym świe­tle jako led­wie prze­czu­wa­ny cień na ścia­nie i pisa­ło mi jak­by z ogrom­nej dali trud­ne do odszy­fro­wa­nia wia­do­mo­ści, któ­re jed­nak ze wzglę­du na cichą spra­wie­dli­wość tego świa­tła nie były smut­ne wobec wszyst­kich nie­oce­nio­nych rze­czy.

Noca­mi leża­łam, nie śpiąc, i nasłu­chi­wa­łam odgło­sów nowej oko­li­cy. Pocią­gi z dłu­gim, prze­cią­głym jękiem i wes­tchnie­niem zatrzy­my­wa­ły się na sta­cji. Z cza­sem nauczy­łam się, że jęk doby­wa się z pocią­gów nad­jeż­dża­ją­cych od stro­ny cen­trum mia­sta, wypry­sku­ją­cych z tune­lu tuż przed dwor­cem i zatrzy­mu­ją­cych się tak, jak­by były zasko­czo­ne bli­sko­ścią pero­nu, pod­czas gdy te przy­by­wa­ją­ce z przed­mieść i jadą­ce w stro­nę mia­sta wzdy­cha­ły tyl­ko i cicho pisz­cza­ły. Na wąskiej ścież­ce mię­dzy ogro­dem a zbo­czem opa­da­ją­cym ku torom i pero­nom wałę­sał się ktoś, kto cho­dził o kulach jęczą­cych jak sta­re sprę­ży­ny. Ów męż­czy­zna śpie­wał cza­sem cicho i niskim gło­sem, zarys jego gło­wy odzna­czał się nad pło­tem w świe­tle latar­ni ulicz­nej. Robił inte­re­sy, klien­te­la przy­cho­dzi­ła i odcho­dzi­ła, wiatr przy­wie­wał strzęp­ki roz­mów. Nie­kie­dy ów czło­wiek musiał ucie­kać, wte­dy sprę­ży­nu­ją­ce kule odda­la­ły się z meta­licz­nym zia­ja­niem pośród chmu­ry głu­chej drep­ta­ni­ny nóg ludzi, któ­rzy ucie­ka­li wraz z nim.

Na wyżwi­ro­wa­nym pła­skim dachu przy­bu­dów­ki parzy­ły się lisy. Wyda­wa­ły zawzię­te dźwię­ki, spod ich drżą­cych, grze­bią­cych łap lecia­ły na wszyst­kie stro­ny kamy­ki, ude­rza­jąc w okno mojej klit­ki. Kie­dyś pode­szłam do okna i zoba­czy­łam, że w bla­sku latar­ni lisy wpa­tru­ją się we mnie nie­ru­cho­mo; od tam­tej pory wyobra­ża­łam sobie, że męż­czy­zna cho­dzą­cy o kulach ma twarz lisa.

Spę­dza­łam dnie na spa­ce­rach po oko­li­cy, zaprzy­jaź­nia­łam się z wido­kiem bla­dych dzie­ci cha­sy­dów, któ­re widy­wa­łam na ich chro­nio­nych wysep­kach w dro­dze do szko­ły albo na zaku­pach, przy­po­mi­na­łam sobie dziew­czyn­kę spo­ty­ka­ną przed laty każ­de­go popo­łu­dnia na West End Lane, w prze­krzy­wio­nej gra­na­to­wej spód­nicz­ce do poło­wy łyd­ki, w gru­bych oku­la­rach, z deli­kat­ny­mi wło­ska­mi. Zawsze była sama i obno­si­ła się ze swo­im małym zde­cy­do­wa­niem w zatrwo­żo­nych oczach krót­ko­widz­ki jak z kli­nem, przed któ­rym prze­chod­nie na chod­ni­ku usu­wa­ją się na bok. Tutaj dzie­ci cho­dzi­ły grup­ka­mi, bia­ło­skó­re, boją­ce się obcych i gor­li­wie odda­ne swo­je­mu świa­tu, chy­ba dobrze im było w takim odosob­nie­niu od tego, co dzia­ło się poza ich uli­ca­mi. Wkrót­ce po prze­pro­wadz­ce w tę oko­li­cę natknę­łam się na Spring­field Park. Był pochmur­ny dzień, nie­wie­lu spa­ce­ro­wi­czów, mię­dzy nisza­mi w przy­cię­tych żywo­pło­tach, gdzie sta­ły ław­ki dla osób łak­ną­cych wido­ków, poru­sza­ła się grup­ka kolo­ro­wo ubra­nych Afry­ka­nek, któ­re jak­by cze­goś szu­ka­ły; woła­ły coś do sie­bie, roz­glą­da­ły się tu i tam, kie­ro­wa­ły wzrok na zie­mię, chcąc być może odna­leźć dro­gę, któ­ra przy­wio­dła je do tego par­ku, a potem im zgi­nę­ła. Wro­ny wznio­sły się do lotu, ich bicie skrzy­dła­mi wpra­wi­ło powie­trze w ruch, zro­biw­szy pół­ko­le nad traw­ni­kiem, usia­dły w innym miej­scu i patrzy­ły na krze­wy róż, na Afry­kan­ki, na mnie.

Na tej led­wie widocz­nej kra­wę­dzi, gdzie wypie­lę­gno­wa­ny traw­nik z rabat­ka­mi kwia­tów i sta­wem opa­dał, dzi­cze­jąc, za wej­ściem do par­ku, ku doli­nie, mia­sto się koń­czy­ło. U stóp zbo­cza rosły drze­wa, pły­nę­ła wąska rze­ka, za nią były sito­wie, zie­mie mado­we, tra­wa, wierz­by. Słu­py elek­trycz­ne, fili­gra­no­we olbrzy­my, na sze­ro­kich nogach i pra­wie bez­gło­we, zasty­głe jak­by w mar­szu do mia­sta. W kie­run­ku pół­noc­nym lazu­ro­we lustra zbior­ni­ków wod­nych.

W odda­li, za zie­mia­mi mado­wy­mi, zno­wu domy, ale to wyda­wa­ło się już inną kra­iną. Rabat­ki róż, rzad­kie drze­wa spro­wa­dza­ne z obcych kra­jów, szkla­ny budy­nek ospa­łej kawiar­ni, przy­cię­te żywo­pło­ty wokół ławek – wszyst­ko to dekla­ro­wa­ło swo­ją mia­sto­wość wobec zie­mi roz­po­ście­ra­ją­cej się u pod­nó­ża sto­ku, rów­ni­ny na cien­kiej zie­mi nad wodą, któ­ra nale­ży już do ujścia Tami­zy.

River Lea, rze­ka oddzie­la­ją­ca tu mia­sto od pust­ko­wia, nie ma dale­kiej dro­gi. Przy­by­wa z niskich wzgórz leżą­cych na pół­noc­ny zachód od Lon­dy­nu, pły­nie przez łagod­ny i wdzięcz­ny kra­jo­braz, aż wresz­cie docie­ra do postrzę­pio­nych pery­fe­rii mia­sta, cią­gnie się potem przez nie­koń­czą­ce się pasmo przed­mieść, obej­mu­je niczym ramie­niem gra­ni­ce tęt­nią­ce­go życiem, bez mia­ry wyra­fi­no­wa­ne­go sta­re­go Lon­dy­nu i wresz­cie osiem mil na połu­dnio­wy wschód od Spring­field Park wpły­wa do Tami­zy, zmie­rza­ją­cej ku ujściu do morza, jed­nej z kil­ku ruchli­wych odnóg pro­wa­dzą­cych z pół­no­cy i zacho­du, któ­re skła­du­ją swo­je kamie­nie i pia­sek pod mia­stem. W dro­dze do Tami­zy River Lea raz po raz muska mia­sto i jego histo­rie spo­czy­wa­ją­ce na ubo­czu, dzie­li się, two­rzy nowe ramion­ka, się­ga­ją­ce łąk i bagni­stej gęstwi­ny, nie­kie­dy kry­je się przez jed­ną lub dwie mile pod inny­mi nazwa­mi, potem jed­nak, roz­wi­dlo­na po nie­zde­cy­do­wa­nych zakrę­tach i two­rzą­ca błot­ni­stą del­tę, musi, pły­nąc mię­dzy fabry­ka­mi i auto­stra­da­mi przez Leemo­uth, połą­czyć się z Tami­zą tuż powy­żej wysta­ją­cych z wody niczym zwie­rzę­ta zapór prze­ciw­po­wo­dzio­wych i dużej cukrow­ni, któ­ra wyzna­cza żegla­rzom wjazd do mia­sta.

River Lea jest małą rze­ką zasie­dlo­ną przez łabę­dzie. Ciche, bia­łe i obo­jęt­ne żeglu­ją przez coraz to kró­cej trwa­ją­ce świa­tło dzien­ne, z led­wie zauwa­żal­ną wro­go­ścią wobec każ­de­go obser­wa­to­ra. Ale tej jesie­ni widzia­łam rów­nież, że kil­ka z nich jest na naj­lep­szej dro­dze do zdzi­cze­nia. Goni­ły się nawza­jem po wodzie, wyda­wa­ły z sie­bie bez­rad­nie ponu­re dźwię­ki, a kie­dy wzno­si­ły się kil­ka metrów w powie­trze i wycią­ga­ły szy­je, widać było brud­ne, nastro­szo­ne upie­rze­nie pod roz­po­star­ty­mi skrzy­dła­mi oraz łeb­ki nie­ru­cho­me z żądzy przy­go­dy. Wkrót­ce jed­nak znów pły­wa­ły po wodzie – wszyst­kie będą­ce wła­sno­ścią dwo­ru kró­lew­skie­go, oglą­da­ne pożą­dli­wym wzro­kiem przez napły­wo­wych Cyga­nów, któ­rzy, jak mówią, lubią jeść łabę­dzie mimo ich cięż­ko­straw­ne­go i dość gorz­kie­go mię­sa.

Kie­dy już odkry­łam park i zie­mie mado­we, dro­ga wio­dła mnie tam pra­wie codzien­nie. Cho­dzi­łam zawsze w dół rze­ki, za każ­dym razem kawa­łek dalej, trzy­ma­łam się jej wytrwa­le niczym liny przy prze­cho­dze­niu po wąskiej kład­ce. Rze­ka nio­sła nie­bo, nad­brzeż­ne drze­wa, zeschnię­te, kol­bo­wa­te kwia­ty roślin wod­nych, czar­ne esy-flo­re­sy pta­ków na chmu­rach. Mię­dzy pust­ko­wiem po wschod­niej stro­nie rze­ki a osie­dla­mi i fabry­ka­mi na dru­gim brze­gu odnaj­do­wa­łam frag­men­ty wła­sne­go dzie­ciń­stwa, inne strzęp­ki z foto­gra­fii pej­za­ży i zdjęć gru­po­wych, któ­re ku moje­mu zdu­mie­niu tutaj osia­dły. Odnaj­do­wa­łam je wśród wierzb pod wyso­kim nie­bem, w bied­nych osie­dlach, któ­re od stro­ny mia­sta odbi­ja­ły się w wodzie, obok prze­rze­dzo­ne­go sta­da krów na łące, w kon­tu­rach sta­rych budyn­ków z cegły – fabryk, kan­to­rów, daw­nych maga­zy­nów – ster­czą­cych ku tyl­ko z rzad­ka czer­wo­no­po­ma­rań­czo­we­mu nie­bu o zacho­dzie słoń­ca, wzdłuż usy­pa­ne­go wyso­kie­go nasy­pu kole­jo­we­go, na któ­rym pocią­gi jak­by zagu­bio­ne i w rytm sta­ro­świec­kie­go kle­ko­tu zni­ka­ły w odda­li, i w wido­ku wałę­sa­ją­cych się band dzie­cia­ków, któ­re roz­pa­la­ły ogni­ska, po czym, wrzu­ciw­szy w pło­mie­nie wszyst­ko, co zna­la­zły, sza­mo­ta­ły się tuż obok ognia, nie zwa­ża­jąc na nawo­ły­wa­nia matek, któ­re sta­ły mię­dzy sznu­ra­mi z powie­wa­ją­cą bie­li­zną i wypa­try­wa­ły ich, przy­sła­nia­jąc oczy dłoń­mi.

Kró­la widy­wa­łam w dro­dze powrot­nej ze spa­ce­rów. Kie­dy zosta­wia­łam rze­kę za sobą i wspi­na­łam się na wzgó­rze, wyda­wał mi się on tam, na wyso­ko­ści, na rów­ni­nie traw­ni­ka albo jesz­cze wycho­dzą­cy z cie­nia obok wyj­ścia, straż­ni­kiem bra­my. Mimo woli, nie­świa­dom tego, i na pew­no w ogó­le mnie nie dostrze­ga­jąc, ozna­czał dla mnie, wra­ca­ją­cej znad rze­ki, przej­ście do mia­sta z kra­jo­bra­zu pozo­sta­wio­ne­go na pastwę wszel­kie­go wyobra­żal­ne­go zdzi­cze­nia.

Nie spo­ty­ka­łam Kró­la w żad­nym innym miej­scu i z tru­dem wyobra­ża­łam go sobie w miesz­ka­niu w ciem­nym blo­ku z cegły sto­ją­ce­go naprze­ciw wej­ścia do par­ku albo w jed­nym z now­szych dom­ków sze­re­go­wych, spra­wia­ją­cych wra­że­nie tym­cza­so­wych, na krót­kiej dro­dze z par­ku ku gło­śnej uli­cy, przez któ­rą musia­łam przejść na dru­gą stro­nę. Czu­łam ulgę, że nigdy nie zoba­czy­łam go wycho­dzą­ce­go z ciem­nych przejść mię­dzy sta­ry­mi blo­ka­mi i nigdy nie widzia­łam, żeby wra­cał w bla­dy sto­żek lam­py wiszą­cej nad drzwia­mi jed­ne­go z tych blo­ko­wych pude­łek.


 

34.
Leamo­uth

Na połu­dnie od Bow rze­ka ginę­ła wśród ulic, fabryk i biu­row­ców. Ścież­ka ury­wa­ła się przy ślu­zie, sta­łam tam na czub­ku cypla, mię­dzy Leą a Bow Cre­ek, któ­ra z począt­kiem odpły­wu, zata­cza­jąc duży łuk wokół Three Mills Island, pły­nę­ła szyb­ciej i two­rzy­ła więk­sze wiry niż przy­by­wa­ją­ca z pół­no­cy Lea. Pocią­gi mię­dzy mia­stem i mada­mi, mię­dzy miej­ską Tami­zą pozba­wio­ną jakie­go­kol­wiek por­tu a doka­mi Til­bu­ry u ujścia Tami­zy wpra­wia­ły w drże­nie sta­ry żela­zny most prze­rzu­co­ny nad ślu­zą. W pro­stej linii na połu­dnie wisiał w powie­trzu czu­bek wie­ży Cana­ry Wharf, błę­kit­na­wy zarys na bar­dzo zamglo­nym nie­bie. Nad murem roz­po­ście­ra­ły się gałę­zie dzi­ko roz­ra­sta­ją­ce­go się drze­wa o małych kwiat­kach. Przede mną leża­ła rze­ka, nie­obra­mo­wa­na żad­ną ścież­ką sunę­ła w dal wśród murów, ster­czą­cych krza­ków nad­brzeż­nych i sta­rych, pod­upa­da­ją­cych maga­zy­nów, po czym skrę­ca­ła, zni­ka­jąc z pola widze­nia. Sta­ra­łam się podą­żać jej bie­giem po zachod­niej stro­nie, wali­łam w żela­zne drzwi hal pro­duk­cyj­nych, w zmur­sza­łe okna ponu­rych przed­się­biorstw, w pośpiesz­nie wznie­sio­ne bra­my z bla­chy fali­stej i potrzą­sa­łam pordze­wia­ły­mi prę­ta­mi krat, wciąż w nadziei, że znaj­dę doj­ście do podwó­rzy i zaro­śnię­tych ziel­skiem frag­men­tów zie­mi niczy­jej, za któ­ry­mi, jak podej­rze­wa­łam, pły­nie rze­ka. Była to wymar­ła zie­mia na tych rze­ko­mych brze­gach naj­niż­sze­go bie­gu Lei nie­opo­dal jej ujścia, nikt jed­nak nie odpo­wia­dał na moje puka­nie, aby mi otwo­rzyć albo ode­słać mnie do dia­bła, nawet psy nie szcze­ka­ły. Po wschod­niej stro­nie, w ponu­rych osie­dlach Can­ning Town, nie poszło mi lepiej, dzie­ci, któ­re pyta­łam o rze­kę, patrzy­ły na mnie bez zro­zu­mie­nia, chi­cho­ta­ły za moimi ple­ca­mi i praw­do­po­dob­nie mia­ły ocho­tę czymś mnie nastra­szyć, kobie­ty wra­ca­ją­ce z pra­cy nie rozu­mia­ły moje­go pyta­nia i puka­ły się w czo­ła, dziew­czy­na o zębach kuny, tego wietrz­ne­go kwiet­nio­we­go dnia trzę­są­ca się z zim­na w cien­kiej bluz­ce, prze­ty­ka­nej srebr­ny­mi nit­ka­mi, i wci­ska­ją­ca się w wej­ście na sta­cję kole­jo­wą, syk­nę­ła do mnie w odpo­wie­dzi kil­ka brzyd­kich słów, aż zaczę­ło mi być żal bied­nej Lei. Tej zapo­mnia­nej wody znaj­du­ją­cej się tak bli­sko ujścia, mają­cej za sobą wszyst­kie mile i oko­li­ce przy­brzeż­ne, z któ­rych zawsze coś ze sobą zabie­ra­ła, opusz­cza­ła na swo­je dno, odkła­da­ła na innych obrze­żach lub nio­sła Tami­zie jako drob­ny posag. Prze­śle­dzi­łam na mapie bieg rze­ki, nie­zde­cy­do­wa­ne, roz­sze­rza­ją­ce się, znów samo­ist­nie zakrzy­wia­ją­ce się „S” ostat­nich mil przed ujściem, odkła­da­ją­cych się wokół pół­wy­spu jak­by odcię­te­go od oko­li­cy woda­mi, dro­ga­mi szyb­kie­go ruchu i prze­my­słu, była to ska­za­na na zapo­mnie­nie część mia­sta, gdzie aż do cza­sów mię­dzy­wo­jen­nych miesz­ka­li naj­bied­niej­si ludzie, oto­cze­ni huta­mi żela­za, fabry­ką szkła i zakła­da­mi pro­du­ku­ją­cy­mi syrop, w oka­zjo­nal­nym polu zapa­cho­wym wiel­kich cukrow­ni Silver­town. Cała ta sło­dycz na skra­ju oko­li­cy, w któ­rej miesz­ka­ją naj­więk­si bie­da­cy! Ale na tych nie­przy­chyl­nych, bez­na­dziej­nych uli­cach po obu stro­nach bie­gu rze­ki, któ­ra jak­by nie chcia­ła mieć nic wspól­ne­go z sie­cią dróg nazwa­nych na mapie, nie było ani śla­du Lei. Odna­la­złam ją znów dopie­ro tuż przed Tami­zą, pod dro­gą wyjaz­do­wą, na któ­rej wąskim skra­ju, nie­przy­chyl­nym dla prze­chod­niów, led­wie zdo­ła­łam sta­nąć, aby spoj­rzeć w dół przez balu­stra­dę. Był odpływ, zim­ne, błę­kit­ne nie­bo odbi­ja­ło się w cien­kim stru­my­ku, któ­ry sączył się mię­dzy dwo­ma sto­ka­mi pokry­ty­mi szla­mem – ale i tutaj znaj­do­wa­ły się łabę­dzie, bia­łe na tle szla­mu, w rzad­kim sito­wiu zaś, ukry­ta za przę­słem mostu, łabę­dzi­ca wysia­dy­wa­ła jaja w gnieź­dzie.

Wschod­nią stro­nę zaj­mo­wa­ły fabry­ki, dymią­ce komi­ny, poro­śnię­te ziel­skiem pło­ty i mury scho­dzą­ce nad rze­kę, ślad śmie­ci na nad­brzeż­nej skar­pie. Z zacho­du wyglą­da­ło to tak, jak­by bie­gły tam uczęsz­cza­ne dro­gi, wkrót­ce jed­nak stwier­dzi­łam, że oko­li­ca w pobli­żu brze­gu to wiel­ki plac budo­wy, teren był roz­ko­pa­ny, dro­gi zerwa­ne. Na zbu­rzo­nym tere­nie pię­trzy­ły się wzgór­ki zie­mi, peł­ne kępek tra­wy i ziel­ska o drob­nych list­kach. Krzy­we ogro­dze­nia budow­la­ne zasła­nia­ły widok na rze­kę. Nie było tu prze­chod­niów, nie widzia­ło się też robot­ni­ków, wszyst­ko wyda­wa­ło się zasty­głe w tym począt­ko­wym sta­dium szkód, któ­re jesz­cze nie pozwa­la­ły dostrzec, co ma tu powstać – wygła­dzo­ne i nada­ją­ce się do zapre­zen­to­wa­nia. Na kawał­ku nie­na­ru­szo­nej zie­mi, osło­nię­tej rzad­ki­mi zaro­śla­mi, któ­re na gór­nych czub­kach gałę­zi mia­ły bla­do­ró­żo­we kwiat­ki, odkry­łam bud­kę z jedze­niem, sta­rą przy­cze­pę kem­pin­go­wą z oknem bufe­to­wym, przez któ­rą moż­na było zaj­rzeć w świat potraw daw­no minio­ne­go dzie­się­cio­le­cia. Na schod­kach pro­wa­dzą­cych do tej przy­cze­py sie­dzia­ła pani bufe­to­wa, tle­nio­na blon­dyn­ka w przed­wcze­śnie let­niej sukien­ce i w kwie­ci­stym far­tu­chu. Paląc papie­ro­sa, mru­ży­ła oczy i spo­glą­da­ła w słoń­ce, któ­re tym­cza­sem prze­bi­ło się przez wyso­ką mgłę. Pozdro­wi­ła mnie z uprzej­mo­ścią ludzi sie­dzą­cych zbyt dłu­go na stra­co­nej pozy­cji i pogo­dzo­nych z nie­praw­do­po­do­bień­stwem speł­nie­nia się ich drob­nych nadziei. Zapy­ta­łam ją o dro­gę nad rze­kę, zmarsz­czy­ła czo­ło i popa­trzy­ła scep­tycz­nie. Wyja­śni­ła, że chło­pa­ków z budo­wy nie ma już od wie­lu dni, jak­by to oni trzy­ma­li gdzieś ukry­ty klucz do rze­ki. Wszyst­ko leży odło­giem, nic nie posu­wa się do przo­du. Pstryk­nę­ła nie­do­pa­łek papie­ro­sa na kupę zie­mi i weszła do przy­cze­py. Zapra­sza­ją­cym gestem wska­za­ła swo­je towa­ry. Pomarsz­czo­ne pasz­te­ci­ki, san­dwi­cze z zeschnię­tym majo­ne­zem, ciast­ka z popę­ka­nym różo­wym lukrem. Popro­si­łam o kawę, mia­ła tyl­ko her­ba­tę, ale sma­ko­wa­ła ona gorz­ko i była jak­by zwie­trza­ła. Aby zadość­uczy­nić roz­cza­ro­wa­niu, któ­re spra­wi­ła mi wysta­wa pro­duk­tów, kobie­ta wska­za­ła pew­ne miej­sce w ogro­dze­niu budo­wy. Tam mogę przejść, od razu nad rze­kę – powie­dzia­ła. No pro­blem. I doda­ła, że nikt mnie nie zatrzy­ma. Oba ele­men­ty pło­tu, któ­re tam się sty­ka­ły, moż­na było łatwo roz­dzie­lić, powsta­ła szcze­li­na, zauwa­ży­łam ścież­kę, już wyrów­na­ną na błot­ni­stej skar­pie. Kto tam cho­dzi przez tę odlud­ną zie­mię niczy­ją w cie­niu sze­ro­kich dróg szyb­kie­go ruchu? Czuć było kana­li­za­cją i che­mią, poni­żej fabryk po dru­giej stro­nie zoba­czy­łam rury, z któ­rych wypły­wa­ła ciecz na nad­brzeż­ne zbo­cze. Stru­myk w łoży­sku rze­ki wydał mi się jesz­cze węż­szy niż na górze, z mostu samo­cho­do­we­go. Widzia­ne z bli­ska łabę­dzie spo­glą­da­ły bez­rad­nie, z poczu­ciem zagu­bie­nia, nie zna­la­złam już innych łabę­dzic wysia­du­ją­cych jaja w sito­wiu, któ­re tu, na dole, spra­wia­ło wra­że­nie zbyt cien­kie­go i rzad­kie­go, żeby sta­no­wić kry­jów­kę dla gniaz­da, sta­łam więc nie­zde­cy­do­wa­na na brze­gu i pró­bo­wa­łam zer­kać pomię­dzy fila­ra­mi przej­ścia nad­ziem­ne­go w stro­nę Tami­zy. Na myśl o tym, że chcąc dostać się na nie­do­stęp­ny teren prze­my­sło­wy, musia­ła­bym stą­pać jak na szczu­dłach po bagni­stym brze­gu, poczu­łam się jakoś nie­swo­jo. Cze­ka­ło mnie smut­ne poże­gna­nie z Leą, mimo iż praw­do­po­dob­nie w ogó­le nie uda mi się dojść do ujścia. Kie­dy już bez prze­ko­na­nia chcia­łam ruszyć w dro­gę, kobie­ta z bufe­tu weszła przez lukę w pło­cie. Wło­ży­ła gru­by swe­ter, a cho­ciaż była pew­nie tyl­ko nie­co star­sza ode mnie, przez chwi­lę ujrza­łam ją sto­ją­cą na uli­cy w Bow albo w Poplar, dziew­czy­nę z cza­sów mię­dzy­wo­jen­nych idą­cą w nie­dziel­ne popo­łu­dnie dro­gą wio­dą­cą do par­ku albo nad rze­kę, narze­czo­ną mary­na­rza lub stocz­niow­ca, któ­ra w Com­mer­cial Road stęb­nu­je na akord wykro­jo­ne wcze­śniej frag­men­ty per­ka­li­ko­wych sukie­nek i nie wie­dzieć cze­mu wie wię­cej niż inni.

Pew­nym kro­kiem ruszy­ła do przo­du i towa­rzy­szy­ła mi pod dro­gą szyb­kie­go ruchu, jej pośpiesz­ny chód nie paso­wał do prze­ry­wa­nej raz po raz gło­śnym śmie­chem papla­ni­ny, z któ­rej nic nie rozu­mia­łam, bo wyda­wa­ła z sie­bie sło­wa w miej­scach, gdzie obi­ja­ły się o beto­no­we fila­ry, mury i nad­brzeż­ne skar­py, po czym nie­usły­sza­ne spa­da­ły na zie­mię. Rze­ka spo­czy­wa­ła bar­dzo głę­bo­ko poni­żej wszyst­kie­go, co tu sta­no­wi­ło mia­sto, czu­łam się, jak­bym była w cał­kiem innym świe­cie, oddzie­lo­nym, spi­sa­nym na stra­ty, otwar­tym wyłącz­nie na wycin­ki nie­ba, ogra­ni­cza­ją­ce dol­ne czę­ści mostów ulicz­nych i kole­jo­wych. Rze­ka cią­gnę­ła się przez bez­i­mien­ne odlu­dzie mię­dzy mura­mi i pło­ta­mi zakła­dów prze­my­sło­wych oraz poro­śnię­tym zdzi­cza­łą roślin­no­ścią pod tra­są kolej­ki wąsko­to­ro­wej i zamiesz­ka­łym jedy­nie przez pta­ki cyplem ugo­ru, wokół któ­re­go zakrę­ca­ła. Widok nagich, lśnią­cych w słoń­cu błot­ni­stych skarp Lei przy­po­mniał mi przez chwi­lę bez­na­dziej­ny kra­jo­braz ujścia Żyron­dy, tam gdzie skar­py były bar­dziej stro­me i głęb­sze, ale rów­nie nagie lśni­ły w oło­wia­nym słoń­cu, któ­re w tam­tym lip­cu, po śmier­ci moje­go ojca, dzień w dzień wisia­ło nad bru­nat­ną wodą. Ni to rze­ka, ni to morze, potęż­ny, sze­ro­ki lej otwie­ra­ją­cy się ku Atlan­ty­ko­wi, męt­na woda prze­ta­cza­ła się niczym bez­kre­sne zwie­rzę, któ­re­go pofał­do­wa­ny pan­cerz zda­wał się roz­pusz­czać w upa­le i prze­raź­li­wie zapa­ro­wy­wał oko­licz­ne zie­mie mado­we. Miesz­kań­cy pobli­skich wio­sek – uma­lo­wa­ne kobie­ty z trwa­łą ondu­la­cją, w kostiu­mach biki­ni w duże kwia­ty, a tak­że wąsa­ci pięk­ni­sie z tuło­wia­mi lśnią­cy­mi od olej­ków i potu – drze­ma­li przez uciąż­li­we popo­łu­dnia w małych, osło­nię­tych od wia­tru wgłę­bie­niach, pod­czas gdy nasto­lat­ko­wie, wrzesz­czą­cy z tępej weso­ło­ści, raz po raz zjeż­dża­li po rowie, któ­ry uto­ro­wa­li sobie w skar­pie, i klasz­cząc w ręce, lądo­wa­li w brud­nej, męt­nej wodzie. Dzie­ci bawi­ły się w płyt­kich bajor­kach, krzy­cza­ły, bez opie­ki rodzi­ców pozwa­la­ły sobie wcho­dzić do wody, żało­śnie ude­rza­ły nadmu­chi­wa­ny­mi rękaw­ka­mi do pły­wa­nia, aż wresz­cie rato­wał je jakiś pięk­niś, każ­dy dra­mat szyb­ko wysy­chał wraz ze łza­mi dziec­ka uka­ra­ne­go gwał­tow­nym klap­sem ojcow­skiej ręki, nie nastę­po­wa­ły tak­że wyła­do­wa­nia upra­gnio­nej burzy, wszyst­ko wisia­ło w tym ośle­pia­ją­cym lśnie­niu nie­ba, szla­mu, wody i bagni­stej zie­mi nad brze­giem. Daw­no już nie myśla­łam o tej podró­ży sprzed wie­lu lat, kie­dy bia­ła­we świa­tło słoń­ca zawsze skry­te­go za chmu­ra­mi ośle­pia­ło mi oczy, nie pozwa­la­jąc roz­po­znać zna­nych kra­jo­bra­zów, a kie­dy przez bla­do poro­śnię­tą łąkę na skra­ju takiej nad­rzecz­nej skar­py spo­glą­da­łam ku jaskra­wo zama­zu­ją­ce­mu się hory­zon­to­wi, powo­do­wa­ło takie ner­wo­bó­le, że musia­łam spę­dzać dni w zaciem­nio­nym poko­ju. Mimo wyso­kiej mgły, któ­ra nadal bia­ła­wo zasnu­wa­ła nie­bo, nie oba­wia­łam się tu, nad River Lea, nie­bez­pie­czeń­stwa ośle­pie­nia, gdy tak podą­ża­łam za kobie­tą, obok pasm śmie­ci i ane­micz­ne­go let­nie­go bzu, ku scho­dom, któ­re wyglą­da­ły jak wykrzy­wio­na od cho­dze­nia po nich reszt­ka przy­sta­ni z cza­sów, kie­dy nie cumo­wa­ły tu jesz­cze łodzie ani frach­tow­ce. Po tych scho­dach doszły­śmy do wąskiej ścież­ki pro­wa­dzą­cej mię­dzy podwó­rza­mi fabrycz­ny­mi na uli­cę. „Orchard Pla­ce” – taka nazwa wid­nia­ła na tabli­cy – nic nie mogło mieć mniej wspól­ne­go z sadem owo­co­wym niż ten pusty teren, obrze­żo­ny zapa­ko­wa­ny­mi fur­go­net­ka­mi, ale bez śla­du czło­wie­ka w połu­dnio­wym świe­tle.

Uli­ca zała­my­wa­ła się, wio­dła obok sta­rych budyn­ków stocz­nio­wych i szop, obok maleń­kiej latar­ni mor­skiej aż do daw­ne­go, teraz zruj­no­wa­ne­go wspa­nia­łe­go domu, któ­ry stał w słoń­cu mimo pobli­skiej olbrzy­miej, ster­czą­cej w górę budow­li Cana­ry Wharf, pro­mie­nie­ją­cej z takim ogro­mem rze­ki i nie­ba w tle. Za domem znaj­do­wa­ło się ujście rze­ki. Kil­ka zdzi­cza­łych krza­ków chy­li­ło się z przy­brzeż­ne­go muru ku wodzie, mewy szy­bo­wa­ły nad tym obrze­żem mia­sta skie­ro­wa­nym w stro­nę rze­ki, zie­lo­na i bru­nat­na Lea pły­nę­ła, two­rząc wiry, jak­by nie­zde­cy­do­wa­na przed zmie­sza­niem się z sza­ro­błę­kit­ną Tami­zą. To był koniec mojej wschod­nio­lon­dyń­skiej dro­gi, tego nie­po­zor­ne­go miej­sca, pra­wie nie do zna­le­zie­nia, muska­ne­go codzien­nie mnó­stwem spoj­rzeń z odda­li, cią­gle w prze­lo­cie, w ruchu naprzód, spoj­rzeń en pas­sant na tym­cza­so­we miej­sce. Spo­glą­da­łam w dół na Tami­zę, któ­ra teraz, nio­sąc na grzbie­cie Leę, sta­wa­ła się coraz szer­sza, bar­dziej sza­ra, coraz bar­dziej obo­jęt­na wobec brze­gów, coraz bar­dziej mor­ska. Kobie­ta wyję­ła z wypcha­nej kie­sze­ni swe­tra bato­nik cze­ko­la­do­wy i zapro­po­no­wa­ła mi poło­wę. Zwró­co­na ku rze­ce dłu­go go chru­pa­łam, kobie­ta zaś sie­dzia­ła tym­cza­sem na murze i pali­ła papie­ro­sa. Cze­ko­la­da była okrop­nie słod­ka, zara­zem jed­nak stę­chła, lep­ka i ole­ista, cze­ko­la­da-wspo­mnie­nie, któ­ra prze­nio­sła mnie w cza­sy dzie­ciń­stwa wypeł­nio­ne żądzą sło­dy­czy, aż dosta­łam zawro­tów gło­wy i poczu­łam lęk, że obok tego oso­bli­we­go, na poły zapo­mnia­ne­go przy­czół­ka we wschod­nim Lon­dy­nie prze­pły­nie zaraz mała łódź wyciecz­ko­wa, z któ­rej, sto­jąc w nie­bie­skim płasz­czy­ku przy relin­gu, będę spo­glą­da­ła sama na sie­bie.

Kobie­ta popro­wa­dzi­ła mnie brze­giem Tami­zy w stro­nę pół­wy­spu. Wiel­kie podwó­rze gra­ni­czą­ce z rze­ką spra­wia­ło wra­że­nie opusz­czo­ne­go i porzu­co­ne­go, ludzie sie­dzie­li w słoń­cu na roz­kła­da­nych krze­słach, za nimi znaj­do­wał się tabor kon­te­ne­rów okrę­to­wych w roz­my­tych kolo­rach. Kobie­ta wska­za­ła małą latar­nię mor­ską, chcia­ła opo­wie­dzieć na jej temat jakąś histo­rię, któ­rą nie­ocze­ki­wa­nie zain­to­no­wa­ła aktor­skim tonem niczym odczyt. Opo­wia­da­jąc, zer­ka­ła na mnie kil­ka razy pra­wie nie­zau­wa­żal­nie, jak­by chcia­ła mnie zachę­cić do udzie­le­nia jej jakiejś wska­zów­ki reży­ser­skiej. Histo­ria doty­czy­ła małej cór­ki wła­ści­cie­la wspa­nia­łe­go domu, tak zako­cha­nej w latar­ni mor­skiej, że w nocy skra­da­ła się do ogro­du, oplu­ski­wa­ne­go fala­mi Lei oraz Tami­zy i owie­wa­ne­go wil­got­nym wia­trem, i stam­tąd przy­glą­da­ła się pro­mie­ni­ste­mu bla­sko­wi latar­ni. Czy to wsku­tek zim­na, wil­go­ci czy złych wyzie­wów jed­ne­go ze zbyt bli­sko prze­pły­wa­ją­cych stat­ków, dziew­czyn­ka pew­nej wio­sen­nej nocy dosta­ła wyso­kiej gorącz­ki, z któ­rej obu­dzi­ła się nie­wi­do­ma.

Nie­licz­ni słu­cha­cze, sie­dzą­cy na roz­kła­da­nych krze­słach, zaczę­li kla­skać, gdy kobie­ta skoń­czy­ła swo­je opo­wia­da­nie skie­ro­wa­ne ku bie­go­wi rze­ki, cho­ciaż wła­ści­wie sie­dzie­li zbyt dale­ko, by móc je śle­dzić. Ja nato­miast, sto­jąc ple­ca­mi do Tami­zy, byłam pew­na, że usły­sza­łam całą tę opo­wieść, dla­te­go czu­łam się wręcz zobo­wią­za­na bić bra­wo, cho­ciaż z pew­nym opóź­nie­niem i mar­twiąc się o kobie­tę, któ­ra naj­wy­raź­niej drża­ła z zim­na i zmar­z­nię­ta szczę­ka­ła zęba­mi.

 

 

O autorze

Esther Kinsky

Urodzona 12 września 1956 roku w Engelskirchen. Niemiecka pisarka, tłumaczka - głównie literatury rosyjskiej, angielskiej i polskiej. Tłumaczyła na język niemiecki między innymi książki Olgi Tokarczuk i Joanny Bator. Wykładowca akademicki na Uniwersytecie w Bonn. W 2014 roku jej powieść Nad rzeką została nominowana do prestiżowej nagrody Deutscher Buchpreis.

Powiązania

Pisząc, pozostawiam siebie samej sobie

wywiady / o książce Esther Kinsky Marcin Piekoszewski

Roz­mo­wa Mar­ci­na Pie­ko­szew­skie­go z Esther Kin­sky, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Nad rze­ką w tłu­ma­cze­niu Sła­wy Lisiec­kiej, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 25 wrze­śnia 2017 roku.

Więcej

Zamiast komentarza

recenzje / KOMENTARZE Esther Kinsky

Autor­ski komen­tarz Esther Kin­sky w ramach cyklu „Histo­ria jed­ne­go tek­stu”, towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Nad rze­ką w tłu­ma­cze­niu Sła­wy Lisiec­kiej, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 25 wrze­śnia 2017 roku.

Więcej

Nad rzeką (3)

utwory / zapowiedzi książek Esther Kinsky Sława Lisiecka

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Z bie­giem rze­ki Esther Kin­sky w tłu­ma­cze­niu Sła­wy Lisiec­kiej, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 18 wrze­śnia 2017.

Więcej

Nad rzeką (2)

utwory / zapowiedzi książek Esther Kinsky

Frag­ment książ­ki Esther Kin­sky Z bie­giem rze­ki, któ­ra uka­że się w prze­kła­dzie Sła­wy Lisiec­kiej w Biu­rze Lite­rac­kim.

Więcej

Nad rzeką (1)

utwory / zapowiedzi książek Esther Kinsky

Frag­ment książ­ki Esther Kin­sky Z bie­giem rze­ki, któ­ra uka­że się w prze­kła­dzie Sła­wy Lisiec­kiej w Biu­rze Lite­rac­kim 15 maja 2017 roku.

Więcej

Pisząc, pozostawiam siebie samej sobie

wywiady / o książce Esther Kinsky Marcin Piekoszewski

Roz­mo­wa Mar­ci­na Pie­ko­szew­skie­go z Esther Kin­sky, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Nad rze­ką w tłu­ma­cze­niu Sła­wy Lisiec­kiej, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 25 wrze­śnia 2017 roku.

Więcej

Hymn do życia

recenzje / ESEJE Jacek Gutorow

Recen­zja Jac­ka Guto­ro­wa książ­ki Nad rze­ką Esther Kin­sky w tłu­ma­cze­niu Sła­wy Lisiec­kiej, wyda­nej przez Biu­ro Lite­rac­kie 25 wrze­śnia 2017 roku.

Więcej

Zamiast komentarza

recenzje / KOMENTARZE Esther Kinsky

Autor­ski komen­tarz Esther Kin­sky w ramach cyklu „Histo­ria jed­ne­go tek­stu”, towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Nad rze­ką w tłu­ma­cze­niu Sła­wy Lisiec­kiej, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 25 wrze­śnia 2017 roku.

Więcej

Nad rzeką (3)

utwory / zapowiedzi książek Esther Kinsky Sława Lisiecka

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Z bie­giem rze­ki Esther Kin­sky w tłu­ma­cze­niu Sła­wy Lisiec­kiej, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 18 wrze­śnia 2017.

Więcej

Nad rzeką (2)

utwory / zapowiedzi książek Esther Kinsky

Frag­ment książ­ki Esther Kin­sky Z bie­giem rze­ki, któ­ra uka­że się w prze­kła­dzie Sła­wy Lisiec­kiej w Biu­rze Lite­rac­kim.

Więcej

Nad rzeką (1)

utwory / zapowiedzi książek Esther Kinsky

Frag­ment książ­ki Esther Kin­sky Z bie­giem rze­ki, któ­ra uka­że się w prze­kła­dzie Sła­wy Lisiec­kiej w Biu­rze Lite­rac­kim 15 maja 2017 roku.

Więcej