1.
Król
Jakiś czas przed wyjazdem z Londynu spotkałam Króla. Zobaczyłam go wieczorem, w turkusowym zmierzchu. Stał u wejścia do parku i patrzył na wschód, tam, gdzie podnosił się już głęboki, mglisty błękit, podczas gdy za plecami Króla lśniło niebo. Z cienia krzaków przy bramie wszedł drobnymi, bezgłośnymi krokami na skraj trawnika, nad którym o tej porze dnia krążyło gorączkowo mnóstwo kruków mieszkających w parku.
Król wyciągnął ręce, a kruki zaczęły się gromadzić wokół niego. Niektóre, trzepocząc skrzydłami, przysiadały na chwilę na jego ramionach, barkach i dłoniach, ponownie wzlatywały, oddalały się kawałek, wracały. Może każdy ptak chciał lub musiał go chociaż raz dotknąć. I tak otoczony mnóstwem kruków Król zaczął wykonywać wyciągniętymi rękami lekkie ruchy kołyszące i okrężne, jakby drzemało w nich wspomnienie o skrzydłach.
Miał na głowie wspaniałą ozdobę wykonaną ze sztywnych brokatowych chust, spiętą klamrą przybraną piórami. Zarówno złote nitki w brokatowej chuście, jak i klamra błyszczały jeszcze w zanikającym świetle. Był ubrany w krótką szatę, przetykane złotem lamówki układały się, mieniąc, wokół jego szyi oraz nadgarstków. Szata sięgająca ud była niebieskozielona, ze sztywnego, ciężkiego płótna z wplecionym wzorem piór. Wystawały spod niej długie, czarne i gołe nogi, a nagie stopy, które pomarszczone pozostawały w sprzeczności z młodzieńczo szczupłymi, żylastymi kolanami oraz łydkami i sprawiały wrażenie prastarych, tkwiły w sandałach na koturnach. Król był bardzo wysoki, stał wyprostowany pośród ptaków i tylko wymachiwał oraz zataczał kręgi rękami, szyję zaś trzymał tak prosto i bez ruchu, jakby w swoim nakryciu głowy nosił cały świat. Od nieba na zachodzie odcinał się jego profil, o którym umiałam powiedzieć tylko tyle, że jest królewski, że nieobca jest mu wzniosłość, ale też, że nawykł do opuszczenia. Przez tę wzniosłość był to Król smutny, oddalony od swojego kraju, w którym myślano, że został wygnany albo zaginął. Nic w całej jego postaci nie miało związku z otaczającym go krajobrazem: wysokimi starymi drzewami, późnymi różami tej łagodnej zimy, nieoczekiwaną pustką ziem madowych, które rozpościerały się za stromo opadającym zboczem parku, jakby miasto niespodziewanie tam się kończyło. W wielkiej samotności przyszedł jako Król na skraj tego parku, nieco zapomnianego przez wielkie miasto, i tylko ptaki z tym swoim słabnącym skrzekiem i czarnym łopotem były mu bliskie.
Park był o tej porze pusty. Chasydki z dziećmi, spacerujące tu popołudniami, już dawno poszły do domów, podobnie jak młodzi chasydzi, których od czasu do czasu widywałam tu w południe, jak za jakimś krzewem palą z nerwowym chichotem papierosa, ich pejsy drżały, gdy marzli, pociągali więc zbyt pośpiesznie papierosa podawanego z rąk do rąk, co było widać po długim kawałku czerwonego żaru, który przez moment wystawał z ust każdego z nich, podczas gdy z okien ich szkoły znajdującej się za parkanem dobiegały gwar i dziecięcy śpiew, niesione tu i ówdzie niczym fale przez wiatr. Na krzewach róż, z wyjątkiem tych, które tej niemroźnej, mlecznobiałej zimy były jeszcze okryte żółtoróżowymi kwiatami, wisiały bordowe owoce. O tej porze dnia, gdy pojawił się Król, wyglądały jak czarne w nadciągającym zmroku.
U stóp zbocza, za drzewami, płynęła River Lea. Zimą woda połyskiwała jasno zza ogołoconych gałęzi. Za nią rozciągały się ziemie madowe i łąki, po zapadnięciu wieczoru była to ogromna dłoń pełna coraz ciemniejszego zmroku, przez który od czasu do czasu przesuwał się świetlny sznureczek pociągu jadącego wysoko położonym nasypem w kierunku północnego wschodu.
Na ulicach, którymi wracałam z parku do domu, panowała pod wieczór cisza. Co pewien czas przechodził obok jakiś chasyd i omijał mnie łukiem, rzadziej pojawiały się również dzieci, wciąż śpieszące się na nabożeństwo, spotkanie, posiłek, do swoich obowiązków. Dzieci wymachiwały trzeszczącymi plastikowymi torebkami, w których niosły sprawunki, przede wszystkim bochenki chleba, odznaczające się przez cienką folię. W soboty i w dni świąteczne, kiedy okna w ładną pogodę były otwarte, na ulicę płynął monotonny śpiew modlitw odmawianych przy stołach. Szczęk naczyń, dziecięce głosy, grupki chasydów kursujących między synagogą a domami. Wieczorem mężczyźni stali w blasku ulicznych latarń i śmiali się, twarze mieli odprężone, krył się za nimi świąteczny dzień.
Po powrocie do domu stawałam przy oknie w wykuszu frontowego pokoju i przyglądałam się nadchodzącej nocy. Sklepy po przeciwległej stronie ulicy były jasno oświetlone, u greengrocera Katza do późnego wieczora pakowano skrzynki, zamówienia przezornych kobiet dla rodzin: winogrona, banany, herbatniki, kolorowe lemoniady. Raz w tygodniu z samego rana dostarczano greengrocerowi Katzowi kolorowe lemoniady, całymi paletami zdejmowano z ciężarówki pomarańczowe, różowe i żółte plastikowe butelki, które wkładano pomocnikowi na plecy, aby zaniósł je na zaplecze sklepu.
Obok sklepu greengrocera Katza znajdowała się kawiarnia z bilardem. Pozostawała otwarta do białego rana, w przyćmionym świetle widać było mężczyzn, zawsze czarnych, którzy w oparach dymu papierosowego kroczyli pochyleni i zamyśleni wokół stołu bilardowego albo pochylali się nad nim w skupieniu. Przed kawiarnią zatrzymywały się duże limuzyny, mężczyźni wchodzili i wychodzili, niekiedy w towarzystwie pięknych i krzykliwie ubranych kobiet. Dochodziło do bójek, kiedyś padł strzał, przyjechała policja, potem ambulans, mój pokój wypełniły migotliwe niebieskie sygnały świetlne .
Po latach życia w mieście wycięłam siebie z niego niczym skrawek z fotografii jakiegoś pejzażu lub zdjęcia grupowego. Stropiona wyrządzoną szkodą, którą po sobie zostawiłam, i niepewna, gdzie mam schować tę wyciętą cząstkę, żyłam prowizorycznie. W miejscu, w którym nie znałam nikogo z sąsiedztwa, w którym nazwy ulic, widoki, zapachy i twarze były mi nieznane, w tanio urządzonym mieszkaniu, gdzie na chwilę chciałam odstawić swoje życie. Meble i skrzynie stały w nieładzie, jakby zapomniane w zimnych pokojach, niezdecydowane jak ja, niepewne, czy jeszcze kiedykolwiek wróci użyteczny ład przytulności. My, rzeczy i ja, pewnego wczesnego błękitnego poranka, gdy sierpniowy księżyc stał jeszcze na delikatnie zamglonym niebie późnego lata, opuściłyśmy stary dom i obijałyśmy się teraz tutaj, na wschodzie Londynu, z widokiem na zimę. Niestrudzenie odgrywałyśmy sceny pożegnalne, które zaniedbałyśmy. Z ciągnącą się w nieskończoność powolnością muskały się w wyobraźni ręce i policzki, łzy okrągliły się w kącikach oczu. Niekończące się drżenie dolnej wargi każdej uczestniczącej w tym książki, wszystkich obrazów i mebli, głoski więznące w zakamarkach zasznurowanych gardeł, odwleczone pożegnanie, które stało się blizną, zanim jeszcze zostało doprowadzone do końca, każda sekunda – dniem, każdy ruch wykonywany jak podczas surowego mrozu, skrzypiący i niewymownie ociężały.
Śpiąc, śniłam o zmarłych, o ojcu, dziadkach i znajomych. W klitce, położonej kilka stopni nad płaszczyzną mieszkania, na tyle długiej, że od czasu do czasu mogłam się wyciągnąć na podłodze i zasnąć, spędzałam wiele godzin, próbując utrwalić sobie w pamięci każdy szczegół, który widziałam na podwórzu, w ogrodzie i małym wycinku ulicy między dwoma domami, i uczyłam się światła. Od sierpnia do kwietnia czytałam to, co wysoki jesion pisał na przerwanym tylko przez jedno okno ceglanym murze następnego domu stojącego na końcu ogrodu. Było późne lato, była jesień, była zima, nadeszła wiosna. Zachodni wiatr, cienie drzew bazgrały coś w kierunku stacji kolejowej, gdzie kilka metrów za ogrodem na nisko położonych torach co kwadrans zatrzymywały się pociągi. Z rzadka wiał północny wiatr, ostatnie listowie było niespokojnym migotaniem nad całą ścianą w ostrym świetle, w południe cień korony drzewa leżał narysowany na niej wyraźnie niczym mapa obcego miasta. Zima po burzowej jesieni była wyjątkowo bezwietrzna, ogołocone drzewo stało w mlecznym, równomiernym świetle jako ledwie przeczuwany cień na ścianie i pisało mi jakby z ogromnej dali trudne do odszyfrowania wiadomości, które jednak ze względu na cichą sprawiedliwość tego światła nie były smutne wobec wszystkich nieocenionych rzeczy.
Nocami leżałam, nie śpiąc, i nasłuchiwałam odgłosów nowej okolicy. Pociągi z długim, przeciągłym jękiem i westchnieniem zatrzymywały się na stacji. Z czasem nauczyłam się, że jęk dobywa się z pociągów nadjeżdżających od strony centrum miasta, wypryskujących z tunelu tuż przed dworcem i zatrzymujących się tak, jakby były zaskoczone bliskością peronu, podczas gdy te przybywające z przedmieść i jadące w stronę miasta wzdychały tylko i cicho piszczały. Na wąskiej ścieżce między ogrodem a zboczem opadającym ku torom i peronom wałęsał się ktoś, kto chodził o kulach jęczących jak stare sprężyny. Ów mężczyzna śpiewał czasem cicho i niskim głosem, zarys jego głowy odznaczał się nad płotem w świetle latarni ulicznej. Robił interesy, klientela przychodziła i odchodziła, wiatr przywiewał strzępki rozmów. Niekiedy ów człowiek musiał uciekać, wtedy sprężynujące kule oddalały się z metalicznym ziajaniem pośród chmury głuchej dreptaniny nóg ludzi, którzy uciekali wraz z nim.
Na wyżwirowanym płaskim dachu przybudówki parzyły się lisy. Wydawały zawzięte dźwięki, spod ich drżących, grzebiących łap leciały na wszystkie strony kamyki, uderzając w okno mojej klitki. Kiedyś podeszłam do okna i zobaczyłam, że w blasku latarni lisy wpatrują się we mnie nieruchomo; od tamtej pory wyobrażałam sobie, że mężczyzna chodzący o kulach ma twarz lisa.
Spędzałam dnie na spacerach po okolicy, zaprzyjaźniałam się z widokiem bladych dzieci chasydów, które widywałam na ich chronionych wysepkach w drodze do szkoły albo na zakupach, przypominałam sobie dziewczynkę spotykaną przed laty każdego popołudnia na West End Lane, w przekrzywionej granatowej spódniczce do połowy łydki, w grubych okularach, z delikatnymi włoskami. Zawsze była sama i obnosiła się ze swoim małym zdecydowaniem w zatrwożonych oczach krótkowidzki jak z klinem, przed którym przechodnie na chodniku usuwają się na bok. Tutaj dzieci chodziły grupkami, białoskóre, bojące się obcych i gorliwie oddane swojemu światu, chyba dobrze im było w takim odosobnieniu od tego, co działo się poza ich ulicami. Wkrótce po przeprowadzce w tę okolicę natknęłam się na Springfield Park. Był pochmurny dzień, niewielu spacerowiczów, między niszami w przyciętych żywopłotach, gdzie stały ławki dla osób łaknących widoków, poruszała się grupka kolorowo ubranych Afrykanek, które jakby czegoś szukały; wołały coś do siebie, rozglądały się tu i tam, kierowały wzrok na ziemię, chcąc być może odnaleźć drogę, która przywiodła je do tego parku, a potem im zginęła. Wrony wzniosły się do lotu, ich bicie skrzydłami wprawiło powietrze w ruch, zrobiwszy półkole nad trawnikiem, usiadły w innym miejscu i patrzyły na krzewy róż, na Afrykanki, na mnie.
Na tej ledwie widocznej krawędzi, gdzie wypielęgnowany trawnik z rabatkami kwiatów i stawem opadał, dziczejąc, za wejściem do parku, ku dolinie, miasto się kończyło. U stóp zbocza rosły drzewa, płynęła wąska rzeka, za nią były sitowie, ziemie madowe, trawa, wierzby. Słupy elektryczne, filigranowe olbrzymy, na szerokich nogach i prawie bezgłowe, zastygłe jakby w marszu do miasta. W kierunku północnym lazurowe lustra zbiorników wodnych.
W oddali, za ziemiami madowymi, znowu domy, ale to wydawało się już inną krainą. Rabatki róż, rzadkie drzewa sprowadzane z obcych krajów, szklany budynek ospałej kawiarni, przycięte żywopłoty wokół ławek – wszystko to deklarowało swoją miastowość wobec ziemi rozpościerającej się u podnóża stoku, równiny na cienkiej ziemi nad wodą, która należy już do ujścia Tamizy.
River Lea, rzeka oddzielająca tu miasto od pustkowia, nie ma dalekiej drogi. Przybywa z niskich wzgórz leżących na północny zachód od Londynu, płynie przez łagodny i wdzięczny krajobraz, aż wreszcie dociera do postrzępionych peryferii miasta, ciągnie się potem przez niekończące się pasmo przedmieść, obejmuje niczym ramieniem granice tętniącego życiem, bez miary wyrafinowanego starego Londynu i wreszcie osiem mil na południowy wschód od Springfield Park wpływa do Tamizy, zmierzającej ku ujściu do morza, jednej z kilku ruchliwych odnóg prowadzących z północy i zachodu, które składują swoje kamienie i piasek pod miastem. W drodze do Tamizy River Lea raz po raz muska miasto i jego historie spoczywające na uboczu, dzieli się, tworzy nowe ramionka, sięgające łąk i bagnistej gęstwiny, niekiedy kryje się przez jedną lub dwie mile pod innymi nazwami, potem jednak, rozwidlona po niezdecydowanych zakrętach i tworząca błotnistą deltę, musi, płynąc między fabrykami i autostradami przez Leemouth, połączyć się z Tamizą tuż powyżej wystających z wody niczym zwierzęta zapór przeciwpowodziowych i dużej cukrowni, która wyznacza żeglarzom wjazd do miasta.
River Lea jest małą rzeką zasiedloną przez łabędzie. Ciche, białe i obojętne żeglują przez coraz to krócej trwające światło dzienne, z ledwie zauważalną wrogością wobec każdego obserwatora. Ale tej jesieni widziałam również, że kilka z nich jest na najlepszej drodze do zdziczenia. Goniły się nawzajem po wodzie, wydawały z siebie bezradnie ponure dźwięki, a kiedy wznosiły się kilka metrów w powietrze i wyciągały szyje, widać było brudne, nastroszone upierzenie pod rozpostartymi skrzydłami oraz łebki nieruchome z żądzy przygody. Wkrótce jednak znów pływały po wodzie – wszystkie będące własnością dworu królewskiego, oglądane pożądliwym wzrokiem przez napływowych Cyganów, którzy, jak mówią, lubią jeść łabędzie mimo ich ciężkostrawnego i dość gorzkiego mięsa.
Kiedy już odkryłam park i ziemie madowe, droga wiodła mnie tam prawie codziennie. Chodziłam zawsze w dół rzeki, za każdym razem kawałek dalej, trzymałam się jej wytrwale niczym liny przy przechodzeniu po wąskiej kładce. Rzeka niosła niebo, nadbrzeżne drzewa, zeschnięte, kolbowate kwiaty roślin wodnych, czarne esy-floresy ptaków na chmurach. Między pustkowiem po wschodniej stronie rzeki a osiedlami i fabrykami na drugim brzegu odnajdowałam fragmenty własnego dzieciństwa, inne strzępki z fotografii pejzaży i zdjęć grupowych, które ku mojemu zdumieniu tutaj osiadły. Odnajdowałam je wśród wierzb pod wysokim niebem, w biednych osiedlach, które od strony miasta odbijały się w wodzie, obok przerzedzonego stada krów na łące, w konturach starych budynków z cegły – fabryk, kantorów, dawnych magazynów – sterczących ku tylko z rzadka czerwonopomarańczowemu niebu o zachodzie słońca, wzdłuż usypanego wysokiego nasypu kolejowego, na którym pociągi jakby zagubione i w rytm staroświeckiego klekotu znikały w oddali, i w widoku wałęsających się band dzieciaków, które rozpalały ogniska, po czym, wrzuciwszy w płomienie wszystko, co znalazły, szamotały się tuż obok ognia, nie zważając na nawoływania matek, które stały między sznurami z powiewającą bielizną i wypatrywały ich, przysłaniając oczy dłońmi.
Króla widywałam w drodze powrotnej ze spacerów. Kiedy zostawiałam rzekę za sobą i wspinałam się na wzgórze, wydawał mi się on tam, na wysokości, na równinie trawnika albo jeszcze wychodzący z cienia obok wyjścia, strażnikiem bramy. Mimo woli, nieświadom tego, i na pewno w ogóle mnie nie dostrzegając, oznaczał dla mnie, wracającej znad rzeki, przejście do miasta z krajobrazu pozostawionego na pastwę wszelkiego wyobrażalnego zdziczenia.
Nie spotykałam Króla w żadnym innym miejscu i z trudem wyobrażałam go sobie w mieszkaniu w ciemnym bloku z cegły stojącego naprzeciw wejścia do parku albo w jednym z nowszych domków szeregowych, sprawiających wrażenie tymczasowych, na krótkiej drodze z parku ku głośnej ulicy, przez którą musiałam przejść na drugą stronę. Czułam ulgę, że nigdy nie zobaczyłam go wychodzącego z ciemnych przejść między starymi blokami i nigdy nie widziałam, żeby wracał w blady stożek lampy wiszącej nad drzwiami jednego z tych blokowych pudełek.
34.
Leamouth
Na południe od Bow rzeka ginęła wśród ulic, fabryk i biurowców. Ścieżka urywała się przy śluzie, stałam tam na czubku cypla, między Leą a Bow Creek, która z początkiem odpływu, zataczając duży łuk wokół Three Mills Island, płynęła szybciej i tworzyła większe wiry niż przybywająca z północy Lea. Pociągi między miastem i madami, między miejską Tamizą pozbawioną jakiegokolwiek portu a dokami Tilbury u ujścia Tamizy wprawiały w drżenie stary żelazny most przerzucony nad śluzą. W prostej linii na południe wisiał w powietrzu czubek wieży Canary Wharf, błękitnawy zarys na bardzo zamglonym niebie. Nad murem rozpościerały się gałęzie dziko rozrastającego się drzewa o małych kwiatkach. Przede mną leżała rzeka, nieobramowana żadną ścieżką sunęła w dal wśród murów, sterczących krzaków nadbrzeżnych i starych, podupadających magazynów, po czym skręcała, znikając z pola widzenia. Starałam się podążać jej biegiem po zachodniej stronie, waliłam w żelazne drzwi hal produkcyjnych, w zmurszałe okna ponurych przedsiębiorstw, w pośpiesznie wzniesione bramy z blachy falistej i potrząsałam pordzewiałymi prętami krat, wciąż w nadziei, że znajdę dojście do podwórzy i zarośniętych zielskiem fragmentów ziemi niczyjej, za którymi, jak podejrzewałam, płynie rzeka. Była to wymarła ziemia na tych rzekomych brzegach najniższego biegu Lei nieopodal jej ujścia, nikt jednak nie odpowiadał na moje pukanie, aby mi otworzyć albo odesłać mnie do diabła, nawet psy nie szczekały. Po wschodniej stronie, w ponurych osiedlach Canning Town, nie poszło mi lepiej, dzieci, które pytałam o rzekę, patrzyły na mnie bez zrozumienia, chichotały za moimi plecami i prawdopodobnie miały ochotę czymś mnie nastraszyć, kobiety wracające z pracy nie rozumiały mojego pytania i pukały się w czoła, dziewczyna o zębach kuny, tego wietrznego kwietniowego dnia trzęsąca się z zimna w cienkiej bluzce, przetykanej srebrnymi nitkami, i wciskająca się w wejście na stację kolejową, syknęła do mnie w odpowiedzi kilka brzydkich słów, aż zaczęło mi być żal biednej Lei. Tej zapomnianej wody znajdującej się tak blisko ujścia, mającej za sobą wszystkie mile i okolice przybrzeżne, z których zawsze coś ze sobą zabierała, opuszczała na swoje dno, odkładała na innych obrzeżach lub niosła Tamizie jako drobny posag. Prześledziłam na mapie bieg rzeki, niezdecydowane, rozszerzające się, znów samoistnie zakrzywiające się „S” ostatnich mil przed ujściem, odkładających się wokół półwyspu jakby odciętego od okolicy wodami, drogami szybkiego ruchu i przemysłu, była to skazana na zapomnienie część miasta, gdzie aż do czasów międzywojennych mieszkali najbiedniejsi ludzie, otoczeni hutami żelaza, fabryką szkła i zakładami produkującymi syrop, w okazjonalnym polu zapachowym wielkich cukrowni Silvertown. Cała ta słodycz na skraju okolicy, w której mieszkają najwięksi biedacy! Ale na tych nieprzychylnych, beznadziejnych ulicach po obu stronach biegu rzeki, która jakby nie chciała mieć nic wspólnego z siecią dróg nazwanych na mapie, nie było ani śladu Lei. Odnalazłam ją znów dopiero tuż przed Tamizą, pod drogą wyjazdową, na której wąskim skraju, nieprzychylnym dla przechodniów, ledwie zdołałam stanąć, aby spojrzeć w dół przez balustradę. Był odpływ, zimne, błękitne niebo odbijało się w cienkim strumyku, który sączył się między dwoma stokami pokrytymi szlamem – ale i tutaj znajdowały się łabędzie, białe na tle szlamu, w rzadkim sitowiu zaś, ukryta za przęsłem mostu, łabędzica wysiadywała jaja w gnieździe.
Wschodnią stronę zajmowały fabryki, dymiące kominy, porośnięte zielskiem płoty i mury schodzące nad rzekę, ślad śmieci na nadbrzeżnej skarpie. Z zachodu wyglądało to tak, jakby biegły tam uczęszczane drogi, wkrótce jednak stwierdziłam, że okolica w pobliżu brzegu to wielki plac budowy, teren był rozkopany, drogi zerwane. Na zburzonym terenie piętrzyły się wzgórki ziemi, pełne kępek trawy i zielska o drobnych listkach. Krzywe ogrodzenia budowlane zasłaniały widok na rzekę. Nie było tu przechodniów, nie widziało się też robotników, wszystko wydawało się zastygłe w tym początkowym stadium szkód, które jeszcze nie pozwalały dostrzec, co ma tu powstać – wygładzone i nadające się do zaprezentowania. Na kawałku nienaruszonej ziemi, osłoniętej rzadkimi zaroślami, które na górnych czubkach gałęzi miały bladoróżowe kwiatki, odkryłam budkę z jedzeniem, starą przyczepę kempingową z oknem bufetowym, przez którą można było zajrzeć w świat potraw dawno minionego dziesięciolecia. Na schodkach prowadzących do tej przyczepy siedziała pani bufetowa, tleniona blondynka w przedwcześnie letniej sukience i w kwiecistym fartuchu. Paląc papierosa, mrużyła oczy i spoglądała w słońce, które tymczasem przebiło się przez wysoką mgłę. Pozdrowiła mnie z uprzejmością ludzi siedzących zbyt długo na straconej pozycji i pogodzonych z nieprawdopodobieństwem spełnienia się ich drobnych nadziei. Zapytałam ją o drogę nad rzekę, zmarszczyła czoło i popatrzyła sceptycznie. Wyjaśniła, że chłopaków z budowy nie ma już od wielu dni, jakby to oni trzymali gdzieś ukryty klucz do rzeki. Wszystko leży odłogiem, nic nie posuwa się do przodu. Pstryknęła niedopałek papierosa na kupę ziemi i weszła do przyczepy. Zapraszającym gestem wskazała swoje towary. Pomarszczone paszteciki, sandwicze z zeschniętym majonezem, ciastka z popękanym różowym lukrem. Poprosiłam o kawę, miała tylko herbatę, ale smakowała ona gorzko i była jakby zwietrzała. Aby zadośćuczynić rozczarowaniu, które sprawiła mi wystawa produktów, kobieta wskazała pewne miejsce w ogrodzeniu budowy. Tam mogę przejść, od razu nad rzekę – powiedziała. No problem. I dodała, że nikt mnie nie zatrzyma. Oba elementy płotu, które tam się stykały, można było łatwo rozdzielić, powstała szczelina, zauważyłam ścieżkę, już wyrównaną na błotnistej skarpie. Kto tam chodzi przez tę odludną ziemię niczyją w cieniu szerokich dróg szybkiego ruchu? Czuć było kanalizacją i chemią, poniżej fabryk po drugiej stronie zobaczyłam rury, z których wypływała ciecz na nadbrzeżne zbocze. Strumyk w łożysku rzeki wydał mi się jeszcze węższy niż na górze, z mostu samochodowego. Widziane z bliska łabędzie spoglądały bezradnie, z poczuciem zagubienia, nie znalazłam już innych łabędzic wysiadujących jaja w sitowiu, które tu, na dole, sprawiało wrażenie zbyt cienkiego i rzadkiego, żeby stanowić kryjówkę dla gniazda, stałam więc niezdecydowana na brzegu i próbowałam zerkać pomiędzy filarami przejścia nadziemnego w stronę Tamizy. Na myśl o tym, że chcąc dostać się na niedostępny teren przemysłowy, musiałabym stąpać jak na szczudłach po bagnistym brzegu, poczułam się jakoś nieswojo. Czekało mnie smutne pożegnanie z Leą, mimo iż prawdopodobnie w ogóle nie uda mi się dojść do ujścia. Kiedy już bez przekonania chciałam ruszyć w drogę, kobieta z bufetu weszła przez lukę w płocie. Włożyła gruby sweter, a chociaż była pewnie tylko nieco starsza ode mnie, przez chwilę ujrzałam ją stojącą na ulicy w Bow albo w Poplar, dziewczynę z czasów międzywojennych idącą w niedzielne popołudnie drogą wiodącą do parku albo nad rzekę, narzeczoną marynarza lub stoczniowca, która w Commercial Road stębnuje na akord wykrojone wcześniej fragmenty perkalikowych sukienek i nie wiedzieć czemu wie więcej niż inni.
Pewnym krokiem ruszyła do przodu i towarzyszyła mi pod drogą szybkiego ruchu, jej pośpieszny chód nie pasował do przerywanej raz po raz głośnym śmiechem paplaniny, z której nic nie rozumiałam, bo wydawała z siebie słowa w miejscach, gdzie obijały się o betonowe filary, mury i nadbrzeżne skarpy, po czym nieusłyszane spadały na ziemię. Rzeka spoczywała bardzo głęboko poniżej wszystkiego, co tu stanowiło miasto, czułam się, jakbym była w całkiem innym świecie, oddzielonym, spisanym na straty, otwartym wyłącznie na wycinki nieba, ograniczające dolne części mostów ulicznych i kolejowych. Rzeka ciągnęła się przez bezimienne odludzie między murami i płotami zakładów przemysłowych oraz porośniętym zdziczałą roślinnością pod trasą kolejki wąskotorowej i zamieszkałym jedynie przez ptaki cyplem ugoru, wokół którego zakręcała. Widok nagich, lśniących w słońcu błotnistych skarp Lei przypomniał mi przez chwilę beznadziejny krajobraz ujścia Żyrondy, tam gdzie skarpy były bardziej strome i głębsze, ale równie nagie lśniły w ołowianym słońcu, które w tamtym lipcu, po śmierci mojego ojca, dzień w dzień wisiało nad brunatną wodą. Ni to rzeka, ni to morze, potężny, szeroki lej otwierający się ku Atlantykowi, mętna woda przetaczała się niczym bezkresne zwierzę, którego pofałdowany pancerz zdawał się rozpuszczać w upale i przeraźliwie zaparowywał okoliczne ziemie madowe. Mieszkańcy pobliskich wiosek – umalowane kobiety z trwałą ondulacją, w kostiumach bikini w duże kwiaty, a także wąsaci pięknisie z tułowiami lśniącymi od olejków i potu – drzemali przez uciążliwe popołudnia w małych, osłoniętych od wiatru wgłębieniach, podczas gdy nastolatkowie, wrzeszczący z tępej wesołości, raz po raz zjeżdżali po rowie, który utorowali sobie w skarpie, i klaszcząc w ręce, lądowali w brudnej, mętnej wodzie. Dzieci bawiły się w płytkich bajorkach, krzyczały, bez opieki rodziców pozwalały sobie wchodzić do wody, żałośnie uderzały nadmuchiwanymi rękawkami do pływania, aż wreszcie ratował je jakiś piękniś, każdy dramat szybko wysychał wraz ze łzami dziecka ukaranego gwałtownym klapsem ojcowskiej ręki, nie następowały także wyładowania upragnionej burzy, wszystko wisiało w tym oślepiającym lśnieniu nieba, szlamu, wody i bagnistej ziemi nad brzegiem. Dawno już nie myślałam o tej podróży sprzed wielu lat, kiedy białawe światło słońca zawsze skrytego za chmurami oślepiało mi oczy, nie pozwalając rozpoznać znanych krajobrazów, a kiedy przez blado porośniętą łąkę na skraju takiej nadrzecznej skarpy spoglądałam ku jaskrawo zamazującemu się horyzontowi, powodowało takie nerwobóle, że musiałam spędzać dni w zaciemnionym pokoju. Mimo wysokiej mgły, która nadal białawo zasnuwała niebo, nie obawiałam się tu, nad River Lea, niebezpieczeństwa oślepienia, gdy tak podążałam za kobietą, obok pasm śmieci i anemicznego letniego bzu, ku schodom, które wyglądały jak wykrzywiona od chodzenia po nich resztka przystani z czasów, kiedy nie cumowały tu jeszcze łodzie ani frachtowce. Po tych schodach doszłyśmy do wąskiej ścieżki prowadzącej między podwórzami fabrycznymi na ulicę. „Orchard Place” – taka nazwa widniała na tablicy – nic nie mogło mieć mniej wspólnego z sadem owocowym niż ten pusty teren, obrzeżony zapakowanymi furgonetkami, ale bez śladu człowieka w południowym świetle.
Ulica załamywała się, wiodła obok starych budynków stoczniowych i szop, obok maleńkiej latarni morskiej aż do dawnego, teraz zrujnowanego wspaniałego domu, który stał w słońcu mimo pobliskiej olbrzymiej, sterczącej w górę budowli Canary Wharf, promieniejącej z takim ogromem rzeki i nieba w tle. Za domem znajdowało się ujście rzeki. Kilka zdziczałych krzaków chyliło się z przybrzeżnego muru ku wodzie, mewy szybowały nad tym obrzeżem miasta skierowanym w stronę rzeki, zielona i brunatna Lea płynęła, tworząc wiry, jakby niezdecydowana przed zmieszaniem się z szarobłękitną Tamizą. To był koniec mojej wschodniolondyńskiej drogi, tego niepozornego miejsca, prawie nie do znalezienia, muskanego codziennie mnóstwem spojrzeń z oddali, ciągle w przelocie, w ruchu naprzód, spojrzeń en passant na tymczasowe miejsce. Spoglądałam w dół na Tamizę, która teraz, niosąc na grzbiecie Leę, stawała się coraz szersza, bardziej szara, coraz bardziej obojętna wobec brzegów, coraz bardziej morska. Kobieta wyjęła z wypchanej kieszeni swetra batonik czekoladowy i zaproponowała mi połowę. Zwrócona ku rzece długo go chrupałam, kobieta zaś siedziała tymczasem na murze i paliła papierosa. Czekolada była okropnie słodka, zarazem jednak stęchła, lepka i oleista, czekolada-wspomnienie, która przeniosła mnie w czasy dzieciństwa wypełnione żądzą słodyczy, aż dostałam zawrotów głowy i poczułam lęk, że obok tego osobliwego, na poły zapomnianego przyczółka we wschodnim Londynie przepłynie zaraz mała łódź wycieczkowa, z której, stojąc w niebieskim płaszczyku przy relingu, będę spoglądała sama na siebie.
Kobieta poprowadziła mnie brzegiem Tamizy w stronę półwyspu. Wielkie podwórze graniczące z rzeką sprawiało wrażenie opuszczonego i porzuconego, ludzie siedzieli w słońcu na rozkładanych krzesłach, za nimi znajdował się tabor kontenerów okrętowych w rozmytych kolorach. Kobieta wskazała małą latarnię morską, chciała opowiedzieć na jej temat jakąś historię, którą nieoczekiwanie zaintonowała aktorskim tonem niczym odczyt. Opowiadając, zerkała na mnie kilka razy prawie niezauważalnie, jakby chciała mnie zachęcić do udzielenia jej jakiejś wskazówki reżyserskiej. Historia dotyczyła małej córki właściciela wspaniałego domu, tak zakochanej w latarni morskiej, że w nocy skradała się do ogrodu, opluskiwanego falami Lei oraz Tamizy i owiewanego wilgotnym wiatrem, i stamtąd przyglądała się promienistemu blaskowi latarni. Czy to wskutek zimna, wilgoci czy złych wyziewów jednego ze zbyt blisko przepływających statków, dziewczynka pewnej wiosennej nocy dostała wysokiej gorączki, z której obudziła się niewidoma.
Nieliczni słuchacze, siedzący na rozkładanych krzesłach, zaczęli klaskać, gdy kobieta skończyła swoje opowiadanie skierowane ku biegowi rzeki, chociaż właściwie siedzieli zbyt daleko, by móc je śledzić. Ja natomiast, stojąc plecami do Tamizy, byłam pewna, że usłyszałam całą tę opowieść, dlatego czułam się wręcz zobowiązana bić brawo, chociaż z pewnym opóźnieniem i martwiąc się o kobietę, która najwyraźniej drżała z zimna i zmarznięta szczękała zębami.