Co?, spytała Emma dwudziestego maja. Co? Właśnie myła w łazience lustro, gdy JC, który leżał w wannie, poinformował ją, że Profesor L zaproponował mu wyjazd do Australii. Emma zatrzymała okrężne, dobrze wymierzone ruchy prawej ręki i wymownym spojrzeniem dała JC do zrozumienia, co o tym myśli. Siedem tygodni? Miała na ten temat określony pogląd, po prostu. Za przykrą uznała zwłaszcza konieczność obywania się bez spokojnego porannego rytuału, który był możliwy, ponieważ oboje mogli swobodnie decydować o godzinach pracy, a także dlatego, że Emma z zasady odmawiała posiadania budzika: rytuału leniwego rozbudzania się i powolnych, półsennych pieszczot, które zazwyczaj miały ciąg dalszy, a potem wspólnego prysznica, no i espresso, które robił JC, czarne jak smoła, podczas gdy ona przeprowadzała drobiazgowe studium pogody. Otwierała okno w sypialni i najpierw wystawiała na zewnątrz nagie ramię, a potem cały tułów, kilka razy głęboko wdychając powietrze. Cofnąwszy się na powrót do pokoju, analizowała swoje wrażenia, porównywała je z prognozą pogody, po czym na podstawie sumy tych obserwacji wybierała ubrania, starannie wyselekcjonowany zestaw, od okryć wierzchnich po bieliznę. JC często zgłaszał sensowny komentarz. Nie sądzę, żeby wełna była na dziś odpowiednia, kochanie, mówił czasem, gdy padał deszcz, bo wiedział, że jej zdaniem w takiej sytuacji wełna drażni skórę. Emma bardzo sobie ceniła taką formę troskliwości, i nigdy nie ignorowała jego rad… Siedem tygodni? Jeszcze raz rzuciła mu to samo spojrzenie, ale ponieważ tylko się do niej uśmiechał, niewzruszony, to z westchnieniem skapitulowała. Człowiek musi chyba robić to, co musi, i jeśli tylko nie powoduje nadmiernego cierpienia, to, no cóż. Więcej powiedzieć nie zdążyła. Zobaczyła w lustrze, że JC wyszedł z wanny i zbliża się od tyłu, było całkiem jasne, do czego zmierza.
Niecałe trzy tygodnie później, dokładnie siódmego czerwca, żegnali się na kopenhaskim lotnisku. Jens Christian Nielsen i Emma Dombernovsky, ładna, zadbana para. On nieco wyższy od niej, ona nieco szczuplejsza od niego. Wtulili się w siebie, w samym środku mrowia podróżnych, jakby się na pełną czułości minutę zapadli jedno w drugie, niejako zamykając w objęciu czekającą ich tęsknotę i radosne oczekiwanie nadchodzącego spotkania. Było to tym bardziej przepełnione czułością, że poprzedniego wieczoru podczas lepszego niż zwykle obiadu, w restauracji Jean, właściwie postanowili zostać rodzicami. JC uważał, że po sześciu latach współżycia, teraz, gdy oboje przekroczyli trzydziestkę, dojrzeli już do tego zadania. Gdy jedli przystawkę, roladę z łososia, odmalowywał przed Emmą radość, jaką ich wspólnym znajomym sprawiały brzdące, a podczas dania głównego, befsztyku z malgaskim pieprzem, zwrócił uwagę, jak bardzo cieszyłaby się jej babcia, gdyby mogła tego doświadczyć – co jednak zgodnie uznali za tani chwyt. Na koniec JC wsadził łyżeczkę w domowej roboty sorbet malinowy, który bez oporu się poddał, i gwałtownie, z naciskiem, w całkiem nietypowy dla siebie sposób oświadczył, że po prostu chciałby w tym życiu zostać ojcem! Ależ ja nic nie mówię! Emma zaręczyła, że nie jest osobą, która stawia opór, gdy ktoś tak stawia sprawę, ma jedynie pewne wątpliwości dotyczące tego rodzaju zobowiązania. Co takiego?! O czym ona mówi?!
Wieczorem piątego czerwca pogoda była przyjemna, ciepło, chciało się przebywać na zewnątrz. Emma i JC szli spacerem pod rękę, wracając nabrzeżem do ich wspólnego mieszkania przy ulicy Borgergade, całkiem przyzwoitego trzypokojowego mieszkania z balkonem, i Emma cierpliwie zwróciła ukochanemu uwagę na to, że wszystko, co istnieje, jest rezultatem nieprawdopodobnie złożonego łańcucha przyczyn i skutków. Jako biolog powinien to wiedzieć lepiej niż większość ludzi. Przyznała, że aż jej się kręci w głowie na samą myśl o tym, jak na przykład omlet stał się omletem. Pomyśleć tylko o wszystkich elementach, które nieskończenie długo i z udziałem niezliczonych zdarzeń następowały jeden po drugim, po to by na niebywale krótką chwilę przyjąć formę wspomnianego omletu. I wyobrazić sobie, że w jej macicy miałby się toczyć taki proces, który doprowadziłby do rezultatu w postaci dziecka – nowiusieńkiego człowieka, życia po prostu, którego następstwem jest, jak wiadomo, śmierć – to jej zdaniem więcej, niż można oczekiwać od normalnie myślącego człowieka: że wskoczy w to bez zastanowienia. Głęboko wciągnęła powietrze. To jedno.
A drugie, to czy należy niewinnego nienarodzonego narażać na egzystencję. To jest pytanie, które raz postawione, wkrótce przekieruje uwagę na dwie sprawy: po pierwsze, nikt na tej ziemi nie ma szansy wiedzieć, kim jest ta niewinna, nienarodzona istota, a raczej kim by była, nie mówiąc już o tym, co by jej w życiu przypadło w udziale oprócz śmierci. Po drugie, nikt, absolutnie nikt, niezależnie od tego, jak szczęśliwie by się wszystko miało ułożyć, nie może decydować o tym, czy lepiej istnieć, czy lepiej nie istnieć. Z której to przyczyny powyższe pytanie musi pozostać bez odpowiedzi. I w istocie było dla Emmy zagadką, jak to możliwe, wziąwszy te kwestie pod uwagę, że na ziemi żyje sześć miliardów ludzi. Sześć miliardów! Tak po prostu, jak gdyby nigdy nic! Ludzie naprawdę są zabawni… JC zachował milczenie, dawno już postanowił, że jeśli chodzi o Emmę, to pewne rzeczy musi po prostu przeczekać. Ale za to. Zanim zgasili tego wieczoru światło, przyłożył usta do jej ucha i szepnął, że gdyby obiecała tę sprawę rozważyć, pokazałby jej kilka znanych sobie sztuczek, tu i teraz. Doskonale. Chodź tutaj.
Całkiem pozbawiona poczucia humoru Emma w każdym razie nie była.
*
Rolf Dombernovsky powitał Emmę w przedpokoju gabinetu adwokatki Niny Zeuthen z miną przepełnioną współczuciem. Był bardzo opalony. Odcień jak u prezydenta, powiedziała Emma z uznaniem. Ha!, odparł Rolf z powagą. Podali sobie ręce i usiedli obok siebie na sofie, innych możliwości nie było. Hm, więc umarła, odezwał się Rolf po kilku sekundach ciszy. Emma skinęła głową i utkwiła wzrok w dość dużej, przypominającej ananasa palmie, która rosła w ustawionej na podłodze glinianej donicy. Z tego, co wyglądało jak sam owoc, sterczała orgia sztywnych, uformowanych na kształt wachlarza liści, które, gdy obok przechodziła sekretarka, kołysały się lekko w górę i w dół. Ile miała lat, siedemdziesiąt pięć?, chciał się dowiedzieć Rolf. Siedemdziesiąt jeden, powiedziała Emma. Rolf kiwnął głową. Za to miała dobre życie, stwierdził. Hmmm, zastanawiała się Emma. Zważywszy, że Dagny Dombernovsky pochowała męża i obu swoich synów, uważała, że należałoby to twierdzenie zmodyfikować. Naturalnie, zgodził się Rolf. Naturalnie. Tym razem pozostawili kiwanie ananasowi.
I co zrobimy z domem letnim?, zapytał Rolf. Przede wszystkim nie wiadomo, co babcia zadysponowała, odparła Emma. Palma ananasowa zastygła w bezruchu i znowu sami musieli kiwać głowami. Przecież nadzwyczajnie lubiła koty, dodała Emma z głęboko zamyśloną miną. Ochronka dla kotów? Emmo, żartujesz sobie ze mnie. Emma potwierdziła miauknięciem, co Rolf całkowicie zignorował. Przesunął się za to na brzeg sofy i zwrócił się do palmy. Stwierdził, że dom to starzyzna, ale leżąca w pierwszym szeregu od plaży działka jest warta kilka milionów. Emmę to, szczerze mówiąc, zaskoczyło, ale skoro Rolf tak mówi, to pewnie tak jest. Ufała, że zna się na tych sprawach. Palma kiwnęła, dając znać, że coś się w domu porusza.
Otworzyły się drzwi i pojawiła się drobna kobieta w średnim wieku ubrana w jasnoszary kostium i różową bluzkę. Była blada, policzki pokrywał róż, jeden zdecydowanie intensywniej niż drugi. Mruganie zdradzało krótkowzroczność. Emma odniosła wrażenie, że chwilę wcześniej za zamkniętymi drzwiami kobieta drzemała, podpierając ręką policzek, i natychmiast poczuła do niej sympatię. Jej głos okazał się równie niepozorny jak postać; powiedziała, że nazywa się Nina Zeuthen, i zaprosiła Emmę i Rofla do gabinetu, pomieszczenia długiego, wąskiego i wyjątkowo wysokiego. Tu podała im rękę. Zimną, suchą, lekko drżącą. Emma nie mogła pozbyć się uczucia, jakie wywołał w niej uścisk tej dłoni, miała wrażenie, jakby trzymała motyla. Bez powodzenia próbowała zetrzeć je z ręki, aż wreszcie wetknęła ją do kieszeni.
Wskazując na skórzaną sofę, Nina Zeuthen poprosiła Emmę i Rolfa, żeby usiedli, i podążyła do swojego biurka w przeciwległym końcu pokoju. Tym razem Rolf wolał stać, Emma zaś usiadła. Sofa była głęboka, a ponieważ Emma nadal trzymała rękę w kieszeni, to prawe ramię sterczało odsunięte od ciała pod niewygodnym dla niej kątem. Żeby to skompensować, wychyliła się w bok, ale sofa okazała się niespodziewanie miękka, więc Emma musiała się podeprzeć wyprostowanym lewym ramieniem. Odruchowo przerzuciła lewą nogę przez prawą, osiągając tym samym pełną gracji, półleżącą pozycję. Rolf natomiast od razu znalazł solidną pozycję stojącą. Ze stopami rozstawionymi na szerokość bioder i miękkimi kolanami, gotów do nagłego skoku. On również trzymał prawą rękę w kieszeni spodni, lewą zaś gładził się uspokajająco po piersi okrytej jasnoniebieską koszulą. Nina Zeuthen przyglądała im się ze swojego końca gabinetu niezdecydowana, jak w tej sytuacji się zachować, i po chwili wahania przybrała pozycję, która nie mniej zaskoczyła ich. Lekko podskoczyła i znalazła się na brzegu biurka, po czym nieco się przesunąwszy, wygodnie się usadowiła. Wyprostowała plecy, wypięła pierś i wciągnęła brzuch. I tak razem cieszyli się półminutą ciszy.
Puszczanie kaczek można podzielić na trzy fazy: wybór kamienia, rzut i, jeśli tak można powiedzieć, samo odbijanie się kamienia od powierzchni wody, płasko, z plaśnięciem, odbicie, plaśnięcie, odbicie, plaśnięcie. Proste jak drut. Ale to, co proste, najwyraźniej nigdy nie jest łatwe, a perfekcja stanowi cel, który można osiągnąć tylko za pomocą niebywale intensywnych ćwiczeń, i nawet wtedy, jak się wydaje, jedynie za sprawą przypadku. Prawdziwe misterium, w istocie, Emma zgłębiała je przez jakiś czas każdego dnia. Próby te pochłaniały ją bezgranicznie. Nie rejestrowała niczego poza ruchami swojego ciała i lotem kamienia przez powietrze i ponad falami, dawała spokój dopiero, gdy gdzieś głęboko pod jej prawą łopatką zaczynał boleć mięsień. Wtedy wracała do domu, wyczerpana świeżym powietrzem.
Gdy zadzwonił telefon, Emma nie odebrała. Przyglądała mu się zaciekawiona, kto to może czegoś od niej chcieć, ale właściwie nie miała ochoty z nikim rozmawiać. Ergo. Po ostatnim dźwięku zapadła cisza. Piękna cisza. Emmie nie było trudno wyobrazić jej sobie jako kręgów na wodzie, powiększających się nieskończenie w nieskończonym wszechświecie. Wyobrażenie to wprawiło ją na kilka chwil w stan błogości. Same z siebie pojawiały się przed jej wewnętrznym okiem zdumiewające w swoim realizmie pejzaże. Pustynie, równiny, góry, nieba. Ponad bezludnym i cudownie pozbawionym woli wszechświatem rozciągała się niczym niezmącona cisza. Gdy kręgi znikły, gdy Emma nie była już w stanie śledzić ich w myślach, zapragnęła, by telefon znowu zadzwonił, i rzeczywiście kilka razy zadzwonił. Wiedziała wtedy, że to JC dziwi się, gdzie ona się podziewa.
JC, ukochany Emmy, mówiąc wprost. Musiała kilkakrotnie westchnąć. Męczyły ją złe przeczucia. JC między innymi się wścieknie. Zdecydowanie.
Do puszczania kaczek dobrze nadaje się kamień, który jest jak najbardziej okrągły, płaski i gładki, a jego średnica i waga pozostają w odpowiednim stosunku do dłoni rzucającego i siły jego mięśni, co w sumie daje największe prawdopodobieństwo osiągnięcia optymalnej częstotliwości kontaktu z wodą. Podstawowa sprawa. Emma wypatrywała obiecującego kamyka, podnosiła go, badała w dłoni jego kształt i wagę, rzucała w powietrze i chwytała, krótko mówiąc, próbowała go poznać. Jeśli oceniła, że kamień spełnia wszystkie parametry, przeważnie przechodziła do drugiej fazy, ale zdarzało się też, że nawet w takiej sytuacji go odrzucała. Z takim kamieniem coś było nie tak, coś dla niej niedefiniowalnego, co pozostawiało jakąś niepewność (kamień do niej nie przemawiał).
Pracownik cmentarza złapał Emmę w sklepie między półkami pełnymi konserw. To jest dobre, o, to, zagaił, wskazując kiwnięciem głowy na paczkę pieczywa chrupkiego z cynamonem, którą Emma włożyła do koszyka. Dobrze znał Dagny Dombernovsky, dodał. Odkąd mieszkała w domu letnim przez cały rok, chodzili razem do szkoły na gimnastykę dla seniorów i byli w klubie kulinarnym. Cóż, nie żeby był wielkim kucharzem, chętnie przyznaje, że nim nie jest, ale jednak dzięki jej pomocy porządnie przećwiczył się w robieniu frykadelek. I duszonej kapusty, tak, to też. Mimo początkowej niechęci Emmy do próby nawiązania rozmowy udało mu się jednak zdobyć ją sobie, i po wymianie jeszcze kilku zdań o pogodzie i temperaturze wody na koniec przypomniał jej, że na cmentarzu wszystko jest przygotowane do pochowania urny Dagny Dombernovsky. Emma obiecała, że zadzwoni któregoś dnia, niedługo, i mężczyzna oddalił się, chwyciwszy jeszcze z półki za jej plecami słoik czerwonej kapusty.
Ze starannie wybranym kamieniem w prawej dłoni Emma zrzuciła sandały i uroczyście przyjęła przy brzegu morza odpowiednią pozę, gotowa pokazać, co potrafi. Tym razem… zdawała się mówić cała jej istota. Oddychała spokojnie i znalazłszy w piasku solidne oparcie dla stóp, przechyliła głowę w bok, a jej ciało powoli, powolutku, nieznacznie się pochylając, skręciło się w prawo, i prawa strona, w szczególności prawe ramię, napięła się i jakby nabiegła potężną energią. Jej wzrok prześliznął się po falach i przeniósł ich ruchy do mózgu, który chłodno obliczył tor, dostosował przechylenie ciała i skorygował kąt ułożenia dłoni, i nagle, w ułamku sekundy, przy udziale iskry woli dał rozkaz i kamień wystrzelił z ręki Emmy!
Po kilku dniach Emma odebrała telefon, raczej z przyzwoitości. Dzwonił JC. Spytał ją, jak się miewa i gdzie się podziewała. Zaczęła opowiadać, ostrożnie, ale niczego nie pomijając. Gdy mówił, że to przynajmniej ładnie z jej strony, że przedstawia sprawę tak, jak ona wygląda, jego głos był bezbarwny, płaski jak ściana. W tym momencie Emma miała ochotę wtrącić, że właściwie nie ma jasności co do tego, jak sprawa wygląda, ani generalnie, ani w kwestii ojcostwa, ale nie wtrąciła, uznała to za bezużyteczne, a w końcu JC także nic więcej nie powiedział i odłożył słuchawkę.
Niewiarygodne, zauważyła Emma, ile ciszy można usłyszeć w takim telefonie, jak się ją widzi, rozrastającą się niczym kręgi na wodzie, dookoła globu, z Tisvildeleje do Perth w Australii. Jak się ją wyczuwa powracającą niczym potężna fala. Od tyłu.
W tej samej chwili, gdy kamień wystartował z jej ręki, Emma się wyprostowała i obserwowała, jak rozwijał się łańcuch przyczynowo-skutkowy, który wprawiła w ruch. Nie mogła już nic dodać ani ująć. Po dotknięciu wody ileś razy, w zależności od tego, jak udany był rzut, kamień znikał w falach i nie pozostawiał po sobie najmniejszego śladu innego niż w jej wspomnieniu, gdzie obraz tego konkretnego rzutu równie błyskawicznie był wymazywany. Zostawał być może jakiś detal, kolejna cegiełka do jej podlegającego ciągłej przemianie abstrakcyjnego obrazu tej dyscypliny: abstrakcyjna Emma stojąca pod abstrakcyjnym niebem na abstrakcyjnej plaży nad abstrakcyjnym morzem, rzucająca abstrakcyjny kamień. Obraz złożony w całość ze szczegółów tysięcy różnych wrażeń zmysłowych, ale teraz bezdźwięczny, oczyszczony z wszelkiej rzeczywistości.
Po rozmowie z JC Emmie było ciężko na sercu, a przypuszczenie, że minie bardzo dużo czasu, nim usłyszy go ponownie, wywołało tęsknotę. Tęsknotę wprost nie do zniesienia. Kiedy nie puszczała kaczek albo nie wykonywała znacznej jednak liczby czynności potrzebnych dla podtrzymania życia i jako takiej higieny osobistej, leżała na sofie i patrzyła na telewizor. Nie udało jej się go uruchomić, bez przekonania sporadycznie podejmowała kolejne próby, raz i drugi wciskała przycisk, sprawdzała, czy wtyczka jest w kontakcie, i lekko potrząsała kablem. Na koniec walnęła telewizor z boku otwartą dłonią, ale też bez wielkiej nadziei, i rzeczywiście, pozostał martwy. Niech tam. Nie przeszkadza jej to. I wpatrywała się w czarny ekran tak samo mrocznie i nieruchomo, jak on w nią.
Nie zadzwoniła do pracownika cmentarza. Nie dzwoniła do nikogo.
Gdy Emma leżała przed nieczynnym telewizorem, napraszały się myśli, o sprawach wielkich i małych, istotnych i nieistotnych, papka. Gdyby okoliczności były inne, przyjęłaby zaproszenie i by się im poddała. Ale w stanie, jaki ją dopadł, pojawiały się dwie fizyczne potrzeby: głód i pragnienie snu, pojawiały się z taką siłą i częstotliwością, że każda słodka wędrówka myśli skazana była na niepowodzenie. I nie były to zwyczajny głód czy zwykła senność, również nie taki głód, który ożywia umysł i przynosi uczucie jasności myśli, ani nie senność, za sprawą której mogłaby oglądać świat wzrokiem zamglonym jak u bywalców kin. Nie. To był głód w kilka minut przeradzający się w mdłości, które narastały gwałtownie i potem długo nie pozwalały jej przełknąć ni kęsa, wprost przeciwnie, sama się wtedy przeistaczała w chlupoczącą kaszkę, oraz senność, która czyniła jej ciało ciężkim niczym ołów i na koniec powalała ją jak obuchem w głęboką, pozbawioną marzeń sennych ciemność. Najgorzej było, gdy oba te stany występowały równocześnie, i Emma stawała na środku pokoju, tragicznie uwięziona między sofą a lodówką – zbyt głodna, żeby spać, i zbyt senna, żeby jeść. W takich sytuacjach zrezygnowana dopuszczała możliwość, że jej przyjemna podróż w świecie abstrakcji została raz na zawsze przerwana, własny modus vivendi uniemożliwiony. Przyszedł jej oczywiście do głowy pomysł, by przerwać ów biologiczny proces, który w ten sposób się nią bawił, ale cóż. Pomysł i jego realizacja, przepaść dzieląca te dwie sfery, i kroki, które trzeba by podjąć, by ją przeskoczyć, w dodatku bez najsłabszego nawet przeczucia powodu, dla którego miałaby to zrobić… Niewykonalne.
Nawet najlżejsze piórko opada na ziemię bez oporu.
Publikacja powstała dzięki wsparciu Duńskiej Fundacji Sztuki