książki / POEZJE

Nakarmić kamień

Bronka Nowicka

Fragmenty książki Bronki Nowickiej Nakarmić kamień, która ukazała się nakładem Biura Literackiego 10 kwietnia 2023 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Skóra

Pew­ne­go dnia ojciec zało­żył praw­dzi­wą skó­rę uszy­tą na mia­rę.

Była mniej różo­wa, ale grub­sza od poprzed­niej. Spra­wił też sobie żół­te zęby i pię­ty. Sia­dał na zie­mi i mówił. Naj­pierw tyl­ko przy zwie­rzę­tach. Począt­ko­wo były to małe zwie­rzę­ta, takie jak pają­ki czy ćmy. Po jakimś cza­sie nie wsty­dził się prze­ma­wiać przy pta­kach i kun­dlach. Póź­niej przy dzie­ciach. Potem ojciec mówił do sie­bie przy wszyst­kich. Sta­wał przed lustrem i patrzył w nie, jak­by było oknem. Nikt nie wie, co tam widział, ale chciał kon­sul­to­wać się w tej spra­wie z Bogiem.

Pukał w stół.

– Kto tam? – pytał.

– Pan Bóg – odpo­wia­dał, jak­by samo sło­wo mogło spro­wa­dzić Boga do kuch­ni. Pró­bo­wał też do nie­go dzwo­nić. Bóg nie odbie­rał.

Ojciec powie­dział mi:

– Kie­dy byłem chłop­cem, widzia­łem sza­ta­na. Ma czar­ny kape­lusz.

Powie­dział jesz­cze:

– Kocha­ją tyl­ko psy.

To wszyst­ko, co powie­dział mi ojciec. Resz­tę rze­czy zosta­wił dla sie­bie.


Kasztan

Dziec­ku śni się pej­zaż, któ­ry kła­mie. Patrzy na liście: są przy­szy­te do drzew. Psy sto­ją koło bud, bo mają łapy wko­pa­ne w zie­mię. Kto widział takie sta­da wró­bli sie­dzą­cych na zie­mi? Rzuć czymś, nie odle­cą. Wbie­gnij w nie – nie pode­rwą się, powbi­jasz noga­mi ich łeb­ki jak gwoź­dzie.

Dziec­ko scho­dzi nad rze­kę rze­czy, któ­ra przyj­mu­je wszyst­ko, nie odda nicze­go. Pły­ną przed­mio­ty. Foto­gra­fie: jak mar­twe ryby do góry brzu­cha­mi, tak one twa­rza­mi do góry. Ludzie na por­tre­tach nabra­li wody w usta, nauczy­li się oddy­chać skrze­la­mi, któ­re wyro­sły im z tyłu głów, na oto­kach kape­lu­szy i na zarzu­co­nych na ple­cy war­ko­czach.

Igły. Ławi­ca zardze­wia­łych igieł. Szpul­ki nici. Napar­stek. Sto­ły cią­gną za sobą nie­dziel­ne obru­sy, rze­ka wysy­sa z nich kroch­mal, roz­cień­cza wód­kę, wykra­da chleb. Lal­ki: całe, bez­gło­we, ubra­ne i nagie.

Cero­wa­na kie­szeń swe­tra wyrzu­ca kasz­tan – cią­gnie w stro­nę ręka­wa, jak­by spo­dzie­wał się ręki, któ­ra go zatrzy­ma. Kasz­tan jest podob­ny do kamie­nia.

Każ­dy przed­miot w tej rze­ce szu­ka swo­jej dło­ni, każ­dy czło­wiek nad brze­giem szu­ka swo­jej rze­czy. Nie da się wejść do wody, moż­na tyl­ko patrzeć. Dziec­ko zacze­ka tu, aż się obu­dzi. Może zoba­czy to, co kie­dyś zna­ło z doty­ku, teraz tyl­ko z imie­nia.


Firanka

Nie­dzie­la to cicha upo­śle­dzo­na w bia­łych pod­ko­la­nów­kach. Na koń­cu mysie­go ogo­na ma kokar­dę z szy­fo­nu. Wpi­na­ją jej w kape­lusz cze­re­śnio­wą brosz­kę. Nie żału­ją drob­nych na lody, niech ma czym celo­wać w prze­ro­śnię­ty język. W rękę wty­ka­ją gałąź z bazio­wy­mi kot­ka­mi. Niech sobie wywi­ja, gdy śpie­wa: ho-ho. Jesz­cze chu­s­tecz­ka zło­żo­na na trzy. Przy­da się w koście­le, żeby klę­ka­jąc, nie pobru­dzić kolan.

A nie­dzie­la nic, tyl­ko patrzy­ła­by na pogrze­by. Dyry­gu­je im wit­ką – niech wie­dzą, jak iść. Ple­nią się na uli­cach, jak­by żało­ba była cho­ro­bą zakaź­ną.

Naj­mniej­szy z kon­duk­tów skła­da się z kara­wa­nu i lamen­tu­ją­ce­go: koby­ła cią­gnie wózek z dziec­kiem, ojciec rodzi­ny idzie z tyłu. Myśli, że tak mło­do pocho­wał marze­nia. Słoń­ce świe­ci. Kon­duk­ty się mija­ją. Uchy­la­ją się kape­lu­sze. Żałob­ni­cy patrzą, któ­ry ma zdrow­szą koby­łę. A one łypią zza kla­pek, któ­rej tru­mien­ka stroj­niej­sza, w któ­rej życie wyglą­da jak żywe. Nie­któ­rym spiesz­no na sty­pę.

A na sty­pie rosół i pole­ro­wa­ne łyż­ki. Świat odbi­ja się w nich tak ład­nie, cho­ciaż do góry noga­mi. Koper sypie się na ziem­nia­ki jak zie­lo­ny śnieg. Radio brzę­czy jak psz­czo­ła. Wiatr wydy­ma kroch­ma­lo­ną firan­kę.

– Ho-ho – mówi nie­dzie­la. – Ho-ho.


Siatka

Dziec­ko chce miesz­kać w suczym brzu­chu. Rodzić się w nocy, być liza­ne z krwi, rano wra­cać: czoł­gać się do domu przez tunel w psie.

W kie­sze­ni ma chleb ze smal­cem, stoi przy dru­cia­nej siat­ce i cze­ka. Kie­dy stoi się dosta­tecz­nie dłu­go, zwie­rzę przy­cho­dzi. Tyl­ko po chleb, bo nie chce, żeby czło­wiek, nawet mały, wpro­wa­dzał mu się do środ­ka.

– Będę w tobie grzecz­na.

Suka chce jeść, ale nie jest do wyna­ję­cia. Łyka chleb i toczy się w dół uli­cy, sta­ra i wytar­ta na bokach. Przez kolej­ne dni wra­ca i patrzy na kie­szeń, z któ­rej w obie stro­ny wyra­sta dziec­ko.

– Zdej­mę buty, nie pobru­dzę cię.

Suka odcho­dzi, gdy zli­że okru­chy z chod­ni­ka.

Po kil­ku tygo­dniach palec prze­rzu­co­ny przez meta­lo­we oko na dru­gą stro­nę siat­ki dra­pie psi łeb tak dłu­go, aż opusz­ka pokry­wa się czar­ną mąką. Suka zamy­ka oczy, może nawet śpi opar­ta o płot. Wte­dy dziec­ko myśli, jak ukła­da się w brzu­chu wyście­ła­nym sier­ścią. Jak brzuch zabie­ra je, gdzie nigdy nie było.

Kie­dy koń­czy się lato, suka prze­sta­je przy­cho­dzić. Dziec­ko wytrze­pu­je kie­szeń z okru­chów. Od psich myśli ma zaro­pia­łe oczy i wydra­pa­ne na czer­wo­no plac­ki.

– Nie pod­chodź­cie do niej – mówią. – Śmier­dzi budą.


Guziki

Bab­ka hodu­je swo­ją mat­kę w poko­ju z poło­wą drzwi. Poło­wę urżnę­ła, żeby widzieć, co sta­ra wyczy­nia. Poło­wę z zam­kiem zosta­wi­ła. Prze­krę­ca w nim klucz, wrzu­ca za sta­nik. Nie da niko­mu. Jesz­cze by wypu­ścił tę pla­gę na dom.

W zeszłym tygo­dniu na moment spu­ści­ła ją z oka: pra­bab­ka pocię­ła zasło­ny, wsa­dzi­ła tor­bę cukru w ogień. Myśla­ła, że węgiel – jed­no i dru­gie twar­de. Roz­be­be­szy­ła sza­fę: szu­ka­ła far­tusz­ka, bo idzie do szko­ły. Ma dzie­więć­dzie­siąt lat, nie pamię­ta wła­sne­go nazwi­ska, ale far­tuch, co się zapi­nał na krzyż na ple­cach, owszem. Jak się jej nie zamknie, wywró­ci wszyst­ko do góry noga­mi.

– Coś mi tam za cicho jesteś, mamu­siu – woła bab­ka do dziu­ry w futry­nie.

– Zesra­łam się – nad kre­chę ucię­tych drzwi wyska­ku­je gło­wa.

– To pocze­kasz.

Bab­ka nie rzu­ci robo­ty. Nie przy­pa­li mię­sa. Kie­dy ma się pod dachem wariac­two, resz­ta ma być nor­mal­na. Porząd­ny obiad nale­ży do resz­ty.

Do kuch­ni wpa­da swe­ter. Za nim lecą: spód­ni­ca, hal­ka, sta­nik.

– Prze­pra­szam, czy może pani zawo­łać moją cór­kę? Bo ja tu sto­ję goła.

– Zaraz przyj­dę, jestem two­ją cór­ką.

– Nie­praw­da. Moja cór­ka ma czar­ne wło­sy i jest szczu­pła jak łody­ga. O, taka – nad drzwia­mi poka­zu­ją się pal­ce, któ­re bio­rą w klesz­cze cen­ty­metr powie­trza. – Ty jesteś siwa i tłu­sta.

Bab­ka prze­wi­ja swo­ją mat­kę. Rze­py pie­lu­chy trzesz­czą na bio­drach.

– Umrę, jak mi dobrze zapła­cisz – mówi sta­re nie­mow­lę.

Bab­ka przy­no­si worek poście­lo­wych guzi­ków. Wysy­pu­je na pod­ło­gę.

– Wystar­czy?

– Bo ja wiem? Muszę poli­czyć.

Sie­dzę z pra­bab­ką na zie­mi. Liczy­my na pal­cach guzi­ki.

– Widzia­łaś kie­dyś tyle pie­nię­dzy? – pyta.

Kie­dy nie patrzy, wsa­dzam je do butów, wrzu­cam za koszu­lę, poły­kam. Niech będzie ich mniej. Za mało na śmierć.

O autorze

Bronka Nowicka

artystka interdyscyplinarna, pisarka, wykładowczyni Wydziału Reżyserii Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej w Łodzi. Absolwentka PWSFTviT oraz Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Publikuje w magazynach i antologiach, m.in.: „Poetry Wales”, „Modern Poetry in Translation” (Anglia, 2017), „The Cinnamon Review of Short Fiction” (Anglia, 2018), „Michigan Quarterly Review”, „Tripwire”, „LIT” (USA, 2019), „Znak” (2017/2019), „Pismo” (2019), „Powidoki” (2019/2020). Laureatka Nagrody Literackiej Nike oraz Złotego Środka Poezji za książkę Nakarmić kamień (2016). W 2017 roku została laureatką projektu New Voices from Europe realizowanego w ramach platformy Literary Europe Live i wspierającego wyróżniających się europejskich pisarzy po debiucie.

Powiązania