książki / POEZJE

Nakarmić kamień. Obrazy rzeczy

Bronka Nowicka

Fragment książki Nakarmić kamień. Obrazy rzeczy Bronki Nowickiej, wydanej nakładem Biura Literackiego 11 września 2017 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Skóra

Pew­ne­go dnia ojciec zało­żył praw­dzi­wą skó­rę uszy­tą na mia­rę.
Była mniej różo­wa, ale grub­sza od poprzed­niej. Spra­wił też sobie żół­te zęby i pię­ty. Sia­dał na zie­mi i mówił. Naj­pierw tyl­ko przy zwie­rzę­tach. Począt­ko­wo były to małe zwie­rzę­ta, takie jak pają­ki czy ćmy. Po jakimś cza­sie nie wsty­dził się prze­ma­wiać przy pta­kach i kun­dlach. Póź­niej przy dzie­ciach. Potem ojciec mówił do sie­bie przy wszyst­kich. Sta­wał przed lustrem i patrzył w nie, jak­by było oknem. Nikt nie wie, co tam widział, ale chciał kon­sul­to­wać się w tej spra­wie z Bogiem.
Pukał w stół.
– Kto tam? – pytał.
– Pan Bóg – odpo­wia­dał, jak­by samo sło­wo mogło spro­wa­dzić Boga do kuch­ni. Pró­bo­wał też do nie­go dzwo­nić. Bóg nie odbie­rał.
Ojciec powie­dział mi:
– Kie­dy byłem chłop­cem, widzia­łem sza­ta­na. Ma czar­ny kape­lusz.
Powie­dział jesz­cze:
– Kocha­ją tyl­ko psy.
To wszyst­ko, co powie­dział mi ojciec. Resz­tę rze­czy zosta­wił dla sie­bie.

 


Kasztan

Dziec­ku śni się pej­zaż, któ­ry kła­mie. Patrzy na liście: są przy­szy­te do drzew. Psy sto­ją koło bud, bo mają łapy wko­pa­ne w zie­mię. Kto widział takie sta­da wró­bli sie­dzą­cych na zie­mi? Rzuć czymś, nie odle­cą. Wbie­gnij w nie – nie pode­rwą się, powbi­jasz noga­mi ich łeb­ki jak gwoź­dzie.
Dziec­ko scho­dzi nad rze­kę rze­czy, któ­ra przyj­mu­je wszyst­ko, nie odda nicze­go. Pły­ną przed­mio­ty. Foto­gra­fie: jak mar­twe ryby do góry brzu­cha­mi, tak one twa­rza­mi do góry. Ludzie na por­tre­tach nabra­li wody w usta, nauczy­li się oddy­chać skrze­la­mi, któ­re wyro­sły im z tyłu głów, na oto­kach kape­lu­szy i na zarzu­co­nych na ple­cy war­ko­czach.
Igły. Ławi­ca zardze­wia­łych igieł. Szpul­ki nici. Napar­stek. Sto­ły cią­gną za sobą nie­dziel­ne obru­sy, rze­ka wysy­sa z nich kroch­mal, roz­cień­cza wód­kę, wykra­da chleb. Lal­ki: całe, bez­gło­we, ubra­ne i nagie.
Cero­wa­na kie­szeń swe­tra wyrzu­ca kasz­tan – cią­gnie w stro­nę ręka­wa, jak­by spo­dzie­wał się ręki, któ­ra go zatrzy­ma. Kasz­tan jest podob­ny do kamie­nia.
Każ­dy przed­miot w tej rze­ce szu­ka swo­jej dło­ni, każ­dy czło­wiek nad brze­giem szu­ka swo­jej rze­czy. Nie da się wejść do wody, moż­na tyl­ko patrzeć. Dziec­ko zacze­ka tu, aż się obu­dzi. Może zoba­czy to, co kie­dyś zna­ło z doty­ku, teraz tyl­ko z imie­nia.


Firanka

Nie­dzie­la to cicha upo­śle­dzo­na w bia­łych pod­ko­la­nów­kach. Na koń­cu mysie­go ogo­na ma kokar­dę z szy­fo­nu. Wpi­na­ją jej w kape­lusz cze­re­śnio­wą brosz­kę. Nie żału­ją drob­nych na lody, niech ma czym celo­wać w prze­ro­śnię­ty język. W rękę wty­ka­ją gałąź z bazio­wy­mi kot­ka­mi. Niech sobie wywi­ja, gdy śpie­wa: ho-ho. Jesz­cze chu­s­tecz­ka zło­żo­na na trzy. Przy­da się w koście­le, żeby klę­ka­jąc, nie pobru­dzić kolan.
A nie­dzie­la nic, tyl­ko patrzy­ła­by na pogrze­by. Dyry­gu­je im wit­ką – niech wie­dzą, jak iść. Ple­nią się na uli­cach, jak­by żało­ba była cho­ro­bą zakaź­ną.
Naj­mniej­szy z kon­duk­tów skła­da się z kara­wa­nu i lamen­tu­ją­ce­go: koby­ła cią­gnie wózek z dziec­kiem, ojciec rodzi­ny idzie z tyłu. Myśli, że tak mło­do pocho­wał marze­nia. Słoń­ce świe­ci. Kon­duk­ty się mija­ją. Uchy­la­ją się kape­lu­sze. Żałob­ni­cy patrzą, któ­ry ma zdrow­szą koby­łę. A one łypią zza kla­pek, któ­rej tru­mien­ka stroj­niej­sza, w któ­rej życie wyglą­da jak żywe. Nie­któ­rym spiesz­no na sty­pę.
A na sty­pie rosół i pole­ro­wa­ne łyż­ki. Świat odbi­ja się w nich tak ład­nie, cho­ciaż do góry noga­mi. Koper sypie się na ziem­nia­ki jak zie­lo­ny śnieg. Radio brzę­czy jak psz­czo­ła. Wiatr wydy­ma kroch­ma­lo­ną firan­kę.
– Ho-ho – mówi nie­dzie­la. – Ho-ho.


Siatka

Dziec­ko chce miesz­kać w suczym brzu­chu. Rodzić się w nocy, być liza­ne z krwi, rano wra­cać: czoł­gać się do domu przez tunel w psie.
W kie­sze­ni ma chleb ze smal­cem, stoi przy dru­cia­nej siat­ce i cze­ka. Kie­dy stoi się dosta­tecz­nie dłu­go, zwie­rzę przy­cho­dzi. Tyl­ko po chleb, bo nie chce, żeby czło­wiek, nawet mały, wpro­wa­dzał mu się do środ­ka.
– Będę w tobie grzecz­na.
Suka chce jeść, ale nie jest do wyna­ję­cia. Łyka chleb i toczy się w dół uli­cy, sta­ra i wytar­ta na bokach. Przez kolej­ne dni wra­ca i patrzy na kie­szeń, z któ­rej w obie stro­ny wyra­sta dziec­ko.
– Zdej­mę buty, nie pobru­dzę cię.
Suka odcho­dzi, gdy zli­że okru­chy z chod­ni­ka.
Po kil­ku tygo­dniach palec prze­rzu­co­ny przez meta­lo­we oko na dru­gą stro­nę siat­ki dra­pie psi łeb tak dłu­go, aż opusz­ka pokry­wa się czar­ną mąką. Suka zamy­ka oczy, może nawet śpi opar­ta o płot. Wte­dy dziec­ko myśli, jak ukła­da się w brzu­chu wyście­ła­nym sier­ścią. Jak brzuch zabie­ra je, gdzie nigdy nie było.
Kie­dy koń­czy się lato, suka prze­sta­je przy­cho­dzić. Dziec­ko wytrze­pu­je kie­szeń z okru­chów. Od psich myśli ma zaro­pia­łe oczy i wydra­pa­ne na czer­wo­no plac­ki.
– Nie pod­chodź­cie do niej – mówią. – Śmier­dzi budą.


Guziki

Bab­ka hodu­je swo­ją mat­kę w poko­ju z poło­wą drzwi. Poło­wę urżnę­ła, żeby widzieć, co sta­ra wyczy­nia. Poło­wę z zam­kiem zosta­wi­ła. Prze­krę­ca w nim klucz, wrzu­ca za sta­nik. Nie da niko­mu. Jesz­cze by wypu­ścił tę pla­gę na dom.
W zeszłym tygo­dniu na moment spu­ści­ła ją z oka: pra­bab­ka pocię­ła zasło­ny, wsa­dzi­ła tor­bę cukru w ogień. Myśla­ła, że węgiel – jed­no i dru­gie twar­de. Roz­be­be­szy­ła sza­fę: szu­ka­ła far­tusz­ka, bo idzie do szko­ły. Ma dzie­więć­dzie­siąt lat, nie pamię­ta wła­sne­go nazwi­ska, ale far­tuch, co się zapi­nał na krzyż na ple­cach, owszem. Jak się jej nie zamknie, wywró­ci wszyst­ko do góry noga­mi.
– Coś mi tam za cicho jesteś, mamu­siu – woła bab­ka do dziu­ry w futry­nie.
– Zesra­łam się – nad kre­chę ucię­tych drzwi wyska­ku­je gło­wa.
– To pocze­kasz.
Bab­ka nie rzu­ci robo­ty. Nie przy­pa­li mię­sa. Kie­dy ma się pod dachem wariac­two, resz­ta ma być nor­mal­na. Porząd­ny obiad nale­ży do resz­ty.
Do kuch­ni wpa­da swe­ter. Za nim lecą: spód­ni­ca, hal­ka, sta­nik.
– Prze­pra­szam, czy może pani zawo­łać moją cór­kę? Bo ja tu sto­ję goła.
– Zaraz przyj­dę, jestem two­ją cór­ką.
– Nie­praw­da. Moja cór­ka ma czar­ne wło­sy i jest szczu­pła jak łody­ga. O, taka – nad drzwia­mi poka­zu­ją się pal­ce, któ­re bio­rą w klesz­cze cen­ty­metr powie­trza. – Ty jesteś siwa i tłu­sta.
Bab­ka prze­wi­ja swo­ją mat­kę. Rze­py pie­lu­chy trzesz­czą na bio­drach.
– Umrę, jak mi dobrze zapła­cisz – mówi sta­re nie­mow­lę.
Bab­ka przy­no­si worek poście­lo­wych guzi­ków. Wysy­pu­je na pod­ło­gę.
– Wystar­czy?
– Bo ja wiem? Muszę poli­czyć.
Sie­dzę z pra­bab­ką na zie­mi. Liczy­my na pal­cach guzi­ki.
– Widzia­łaś kie­dyś tyle pie­nię­dzy ? – pyta.
Kie­dy nie patrzy, wsa­dzam je do butów, wrzu­cam za koszu­lę, poły­kam. Niech będzie ich mniej. Za mało na śmierć.

O autorze

Bronka Nowicka

artystka interdyscyplinarna, pisarka, wykładowczyni Wydziału Reżyserii Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej w Łodzi. Absolwentka PWSFTviT oraz Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Publikuje w magazynach i antologiach, m.in.: „Poetry Wales”, „Modern Poetry in Translation” (Anglia, 2017), „The Cinnamon Review of Short Fiction” (Anglia, 2018), „Michigan Quarterly Review”, „Tripwire”, „LIT” (USA, 2019), „Znak” (2017/2019), „Pismo” (2019), „Powidoki” (2019/2020). Laureatka Nagrody Literackiej Nike oraz Złotego Środka Poezji za książkę Nakarmić kamień (2016). W 2017 roku została laureatką projektu New Voices from Europe realizowanego w ramach platformy Literary Europe Live i wspierającego wyróżniających się europejskich pisarzy po debiucie.

Powiązania