książki / POEZJE

Nie gódź się

Filip Łobodziński

Patti Smith

Fragment książki Nie gódź się Patti Smith, w przekładzie Filipa Łobodzińskiego, która ukazała się w Biurze Literackim 18 lutego 2019 roku.

Biuro Literackie

Radio Bagdad
Radio Baghdad

Nie gódź się
z bliź­nie­go nie­do­lą
nie gódź się
z bliź­nie­go nie­do­wła­dem
lecz wycią­gnij dłoń
wycią­gnij dłoń
gdy­byś miał znik­nąć w mie­ście
zosta­wiw­szy led­wo ślad
jak zni­ka­ją­cy duch
a two­je dzie­dzic­two
i wszyst­ko co wiesz
nauki mate­ma­ty­ka idee
mia­ło odnieść dotkli­we rany
jak sys­tem iry­ga­cyj­ny
w znu­żo­nych żyłach two­rzą­cy
Tygrys i Eufrat
w kró­le­stwie poko­ju
świat się obró­cił
świat się obró­cił
po ide­al­nym kole
mia­sto Bag­dad
mia­sto uczo­nych
empi­rycz­ne pokor­ne
ośro­dek świa­ta
mia­sto w popio­łach
mia­sto Bag­dad
mia­sto Bag­dad
obce­so­we powścią­gli­we

O w Mezo­po­ta­mii
powścią­gli­wość weszła w krew
i pły­nę­ła żyła­mi wiel­kich rzek
któ­re two­rzą pod­sta­wy Ede­nu
a drze­wo drze­wo wia­do­mo­ści
wno­si­ło ramio­na ku nie­bu
gałę­zie wszel­kiej wie­dzy
gałę­zie wszel­kiej wie­dzy
koleb­ki koleb­ki cywi­li­za­cji
w kró­le­stwie poko­ju
świat się obró­cił
po ide­al­nym kole
o Bag­dad
ośro­dek świa­ta
mia­sto popio­łów
ze wspa­nia­ły­mi mecze­ta­mi
co wytry­sło z ust boga
powsta­ło z popio­łów jak pstro­ka­ty ptak
roz­po­star­te na tle mozai­ki nie­ba
o chmu­ry wokół

My stwo­rzy­li­śmy zero
lecz dla cie­bie jeste­śmy niczym
chęt­nie wie­rzysz
że jeste­śmy z mistycz­nej legen­dy
że my to roz­dę­ty brzuch
co wydał na świat Sind­ba­da Sze­he­re­za­dę
my na świat wyda­li­śmy o o zero
licz­bę dosko­na­łą
wymy­śli­li­śmy zero
a dla cie­bie jeste­śmy niczym
nasze dzie­ci mkną wzdłuż ulic
a tyś posłał swój ogień
swo­je spa­da­ją­ce gwiaz­dy
szok i prze­ra­że­nie
szok i prze­ra­że­nie
jak jakiś jakiś
baśnio­wy film o wojow­ni­kach
wiek dwu­dzie­sty pierw­szy
więc ani tro­chę rycer­stwa
ani tro­chę bushi­dō

O a kodeks Zacho­du
wca­le nie pogrze­ba­ny
gdzie szu­kać go?
Przy­by­łeś przy­by­łeś
od zacho­du
uni­ce­stwi­łeś lud
i przy­by­łeś do nas
lecz my jeste­śmy star­si
przy­by­szu chcesz
chcesz przyjść
i ogra­bić koleb­kę
cywi­li­za­cji
a prze­cież czy­tasz tak czy­tasz
czy­tasz Księ­gę Rodza­ju
czy­tasz o drze­wie
czy­tasz o drze­wie
poczę­tym przez boga
któ­re wznio­sło gałę­zie ku nie­bu
każ­dą gałąź wie­dzy
w koleb­ce cywi­li­za­cji
nad brze­ga­mi Tygry­su
i Eufra­tu
o w Mezo­po­ta­mii
powścią­gli­wość weszła w krew
Ewa zwró­ci­ła obli­cze
jakie nie­bo ujrza­ła
jaki ogród pod sto­pa­mi
ten zry­ty przez cie­bie
bo krew z zie­mi wysy­sasz
kro­pel­ki ropy na bran­so­let­ki
klej­no­ci­ki sza­fi­ry
robisz bran­so­let­ki
i opa­su­jesz nimi swój świat
a my roni­my rubi­no­we łzy
i ofia­ru­je­my je tobie
jeste­śmy
two­ją arab­ską nocą kosz­ma­rów
wymy­śli­li­śmy zero
ale dla cie­bie jeste­śmy niczym
jeste­śmy two­ją arab­ską nocą kosz­ma­rów

Mia­sto gwiazd
mia­sto uczniów
nauki
mia­sto idei
mia­sto świa­tła
mia­sto mia­sto popio­łów
któ­re wiel­ki Kalif
prze­mie­rzał
jego bose sto­py wykre­śli­ły okrąg
a oni wznie­śli mia­sto
dosko­na­łe mia­sto Bag­dad
w kró­le­stwie poko­ju
i świat się obró­cił
i wymy­śli­li
a dla cie­bie są niczym
dla cie­bie niczym
niczym

Uśnij­że uśnij dziec­ko moje
uśnij
a ja ci zanu­cę koły­san­kę
koły­san­kę nasze­mu mia­stu
koły­san­kę o Bag­da­dzie
uśnij
śnij dziec­ko moje
śnij śnij śnij
mknij mknij mknij mknij
mknij mknij mknij mknij

Tyś posłał swo­je świa­tła
swo­je bom­by
tyś je zesłał na nasze mia­sto
szok i prze­ra­że­nie
jak tele­wi­zyj­ne obłęd­ne przed­sta­wie­nie
gra­bią koleb­kę cywi­li­za­cji
gra­bią koleb­kę cywi­li­za­cji
gra­bią koleb­kę cywi­li­za­cji

Nie gódź się z bliź­nie­go nie­do­wła­dem
nie gódź się lecz wycią­gnij dłoń

Tarkowski
Tarkovsky

Odwiecz­ny syn bie­ży ku mat­ce
ona gła­dzi mu brew i zachę­ca
by zaczerp­nął z jej stud­ni ubi­tej mgieł­ki
zbyt dłu­go, chłop­czy­no, mgła się uno­si
opa­da­ją­ca sadza to tyl­ko pył lśnią­ce­go klej­no­tu
świa­tło czar­ne­go księ­ży­ca pada na jezio­ro
bie­le­ją­ce jak dłoń w ciem­no­ści
uno­si lam­pę, by twarz jego widzieć
srebr­ną kopyść jego gar­dła
malec, mon­strum, motyl

Morze to kost­ni­ca
morze to kost­ni­ca, igła i broń
przed­mio­ty te uno­szą się we krwi bez­i­mien­nej
słu­py tele­gra­ficz­ne są jak krzy­że na prze­wo­dach
pordze­wia­łe szpi­le, moż­na by powie­sić wię­cej zba­wi­cie­li
ona bło­go­sła­wi dro­gę
togę i dro­gę i pętlę wino­ro­śli
i cze­ka pod trój­ką­tem
któ­ry two­rzą Mer­ku­ry, gwiaz­da wie­czor­na
pią­ta pla­ne­ta z pie­ką­cą kro­stą
i orzeł pro­sto nad gło­wą szy­bu­ją­cy, nie­co na zachód
malec, mon­strum, motyl

Prze­cho­dzi przez sro­czy most
jej wydrą­żo­ny język jasność wypeł­nia wodą
i w mgnie­niu oka
jed­na pla­ne­ta z błysz­czą­cym łonem
jed­na bia­ła wro­na, jed­na gło­wa dia­men­to­wa
duże jak świat, duże jak świat
malec, mon­strum, motyl
szy­bu­ją
ponad kro­stą, pie­ką­cą kro­stą
pią­tej pla­ne­ty
cze­kaj, stój, nie zapo­mnij, nie zapo­mnij
jak bawi­łam się z tobą
jak ci sca­ło­wy­wa­łam łzy
nie zapo­mnij
Bia­łe usta syna ukła­da­ją się w uśmiech
ten pięk­ny tunel, ziar­no, lot


Dziwni posłańcy
Strange Messengers

Otwar­łam dziś Księ­gę życia
twarz za twa­rzą przyj­rza­łam się rysom
i widzia­łam tłum bosych stóp
łań­cuch je skuł łań­cuch je skuł
łań­cuch ze skó­ry łań­cuch ze zło­ta
to źle wie­dzie­li ten widok ich kłuł
gna­li ich przez kolo­nial­ny trakt
i tak prze­kra­cza­li nie­wo­li próg

Mat­ki osob­no osob­no dzie­ci
na wiel­kich stat­kach przy­by­li tu
mężo­wie sprze­da­ni na tar­go­wej gieł­dzie
łań­cuch ich skuł łań­cuch ich skuł
łań­cuch ze skó­ry łań­cuch ze zło­ta
że źle wie­dzie­li ten widok ich kłuł
zada­li im znój w pej­za­żu bia­łym
ich kar­ki zwró­co­ne w stro­nę gorz­kich pól

Ludu głos głos ten sły­szę
prze­cież jestem męż­czy­zną i bra­tem
prze­cież jestem kobie­tą i sio­strą
usły­szą nas usły­szą nas

Histo­ria śle ku nam dziw­nych posłań­ców
nad­cho­dzą poprzez czas
nio­są bli­skość nio­są gniew
obej­mu­ją jesz­cze dziw­niej­szy owoc
i dyn­da­ją wśród drzew
i pło­nie ich sen
na linach ze skó­ry linach ze zło­ta
że źle wie­dzie­li
ten widok ich kłuł
posłań­cy dyn­da­li
na linie krę­co­nej
ich kar­ki zwró­co­ne
w stro­nę gorz­kich pól

wer­sja nagra­na
Otwar­łam dziś Księ­gę życia
twarz za twa­rzą przyj­rza­łam się rysom
i widzia­łam tłum bosych stóp
łań­cuch je skuł łań­cuch je skuł
łań­cuch ze skó­ry łań­cuch ze zło­ta
to źle wie­dzie­li ten widok ich kłuł
gna­li ich przez kolo­nial­ny trakt
i tak prze­kra­cza­li nie­wo­li próg

Mat­ki osob­no osob­no dzie­ci
na wiel­kich stat­kach przy­by­li tu
mężo­wie sprze­da­ni na tar­go­wej gieł­dzie
łań­cuch ich skuł łań­cuch ich skuł
i znój na plan­ta­cjach w pej­za­żu bia­łych
to źle wie­dzie­li ten widok ich kłuł
gna­li ich w kolo­nial­ną noc
ich kar­ki zwró­co­ne w stro­nę gorz­kich pól

Prze­cież jestem męż­czy­zną i bra­tem
prze­cież jestem też kobie­tą i sio­strą

Histo­ria śle ku nam dziw­nych posłań­ców
poprzez czas nad­cho­dzą
odpa­la­ją jesz­cze dziw­niej­szy owoc
wisi na pola­nie tłum na pola­nie tłum
na linach ze skó­ry linach ze zło­ta
dyn­da­ją po nocy ten widok go kłuł
Tur­ner i Gar­ri­son i Brown mat­ko
patrzy­li… patrzy­li na tę wiel­ką kulę świa­tła
był jak… jak sło­necz­na kula… kula świa­tła
wyrzu­ci­ło go wyrzu­ci­ło go z chle­wa na chwi­lę
uwol­nij te trzy gwiaz­decz­ki
koły­szą się nagie
o Boże tak sta­nie­my w jed­nym w jed­nym sze­re­gu z dzieć­mi
uwol­ni­my je
a Bóg do nas dołą­czy
na wiel­kich stat­kach przy­by­li tu
i kaza­li nam patrzeć w stro­nę gorz­kich pól

Usłysz nasz głos
ludu mój mówię do cie­bie
ja ja pło­nę­łam ja dyn­da­łam
haro­wa­łam dla cie­bie i twych dzie­ci
a ty tkwisz ty tam tkwisz
patrzysz w tę twarz
i wypa­lasz sobie życie crac­kiem i cią­głym żalem
uża­lasz się nad sobą
bo cię sku­to w mie­ście obiet­nic
w mie­ście obiet­nic palisz crack! Crack!
Tak wła­śnie tak wła­śnie odpła­casz przod­kom
nasze sny ula­tu­ją z faj­ki
z two­im dymem
Usły­szą nas!

O usłysz nasz głos
Panie nasz głos pły­nie ku Tobie z gorz­kich pól

Otwar­łam dziś Księ­gę życia
twarz za twa­rzą przyj­rza­łam się rysom
i widzia­łam tłum bosych stóp
łań­cuch je skuł łań­cuch je skuł
łań­cuch ze skó­ry łań­cuch ze zło­ta

To źle wie­dzie­li ten widok ich kłuł
gna­li ich przez kolo­nial­ny trakt
i tak prze­kra­cza­li nie­wo­li próg


Mój Blake’owski czas
My Blakean Year

W mój Blake’owski czas
spo­so­bi­łam się
do misji skry­tej w mgłach
szłam naprzód dzień za dniem

For­tu­na szep­tem dała znak
garść nucąc pro­stych nut
jeden szlak ma zło­ty bruk
jeden szlak to tyl­ko szlak

W mój Blake’owski czas
cóż za posęp­na schi­zma
ból naszej egzy­sten­cji
nie współ­grał z moją wizją

Buty brną w nie­je­den rów
scho­dzo­ne już do cna
jeden szlak miał zło­ty bruk
jeden szlak to tyl­ko szlak

Buty prą w nie­je­den rów
scho­dzo­ne już do cna
jeden szlak miał zło­ty bruk
jeden szlak to tyl­ko szlak

W mój Blake’owski czas
poku­sa led­wie szmer
w powło­ce trwoż­nych szat
żało­sny płyt­ki miecz

Zważ na potop gorz­kich słów
na życia wyż­szy sens
labi­rynt skar­bów nigdy
nie wypro­stu­je się
piel­grzy­mią tor­bę ści­ska sznur
przy­szy­ty do Blake’owskich stóp

Odrzuć więc ten głu­pi płaszcz
ukój to, co budzi strach
bo radość zgła­dzi wszel­ki żal
w mój Blake’owski czas

Odrzuć więc ten głu­pi płaszcz
ukój to, co budzi strach
bo radość zgła­dzi wszel­ki żal
w mój Blake’owski czas

Łaska ludz­kie ser­ce ma
Litość – ludz­ki rys
Miłość – ludz­ką postać boską
Pokój – ludz­ki szyk

Gdzie Łaska, Litość, Pokój, Miłość
do trosk się przy­znać swych
lecz Łaska koi łzy
Łaska koi łzy
Łaska
bo wła­śnie Łaska
wła­śnie Łaska
Łaska koi łzy
Łaska koi łzy
Łaska koi łzy
to Łaska
Łaska


Wytwórnia szczyn
Piss Factory

Szes­na­sta czas się roz­li­czyć dosta­łam robo­tę w wytwór­ni szczyn kon­tro­lu­ję rur­ki Czter­dzie­ści godzin trzy­dzie­ści sześć dola­rów tygo­dnio­wo ale cze­kiem, Jack. A upał tu upał jak na Saha­rze Moż­na zemdleć z gorą­ca ale te flą­dry to takie mato­ły że nie poj­mu­ją takie wdzięcz­ne za tę cho­ler­ną robo­tę nie wie­dzą że dają się dymać.

Te kobie­ty nie mają zębów dzią­seł cza­szek I jesz­cze jak wcią­ga­ją gorą­ce parów­ki ale ja to w sumie też nie gada­łam za wie­le Byłam porząd­ną uczen­ni­cą zaha­ro­wa­ną palan­cia­rą a wymy­śli­łam sobie że jestem moto­rem wyści­go­wym muszę nastu­kać szma­lu muszę nastu­kać szma­lu.

Ale nie, trze­ba, trze­ba poczuć zwią­zek (mała), tak, trze­ba zła­pać pod­skór­ny rytm Szef zmia­ny pod­jeż­dża na wrot­kach i mówi: E sio­stra, za szyb­ko zasu­wasz. Roz­pie­przasz plan pro­duk­cji. Za szyb­ko odwa­lasz przy­dział. Wyska­kuj z mustan­ga, Sal­ly, tak doni­kąd nie doj­dziesz, tak doni­kąd nie doj­dziesz.

Daję na luz. Hamu­ję ner­wy. Pocią­gam syrop z dek­sem pod­cho­dzę do tej roz­pa­lo­nej jak cho­le­ra Dot Hook i mówię Heja sta­ra, nie­waż­ne robię szyb­ko czy powo­li i tak zawsze zosta­je jesz­cze coś do robo­ty. A to taka praw­dzi­wa kato­licz­ka, co nie. Krzy­żu­je pal­ce i mówi Jest zasa­da. Jest zasa­da. Robisz po moje­mu albo robi­my ci nura. Jak nie wysko­czysz z mustan­ga to rzu­ca­my cię na gle­bę, mor­da w bar­da­chę, Sal­ly, trza kumać rytm. Kumaj rytm mała. Twist i czad. O bym mogła mieć tu może radio. James Brown śpie­wał­by że Stra­ci­łem kogoś. The Para­gons i The Jesters i Geo­r­gie Woods ten gość to wódz i Guided Mis­si­les… ale nie, nic nie mam, zero odmia­ny, zero okna tyl­ko szyb­ka w gip­skar­to­nie w gip­skar­to­nie patrzę przez nią w dół w dół na klasz­tor Tere­ni ach te zakon­ni­ce te mnisz­ki roz­bie­ga­ją­ce się kwit­ną­ce kor­ne­ta­mi jak koty w żało­bie o stąd wyglą­da jak­by cho­le­ra były zupeł­nie wol­ne zupeł­nie bo nie muszą przy­ci­skać tych gład­kich nie muszą gła­dzić ręka­mi roz­pa­lo­nej sta­li nie muszą się mar­twić licz­ni­kiem dogma­tem licz­ni­kiem robo­czo­go­dzin o stąd wyglą­da jak­by cho­le­ra były zupeł­nie wol­ne i jak pach­ną jak pach­ną a ja tu pew­nie pach­nę jak aku­szer­ka tej Dot Hook.

Wola­ła­bym pach­nieć jak chło­pa­ki o te ucznia­ki co to ich nogi klasz­czą pod ław­ka­mi w kla­sie czuć ten odo­rek róż i amo­nia­ku i jak ich fiut­ki dyn­da­ją jak kwia­ty bzu. Albo jak pach­ną tym zaka­za­nym kwa­skiem. Ale nie, w noz­drzach mam różo­wą lep­ką jej­mość. Ona za kół­kiem ja za kół­kiem O ta powol­na kon­tro­la dopro­wa­dza mnie do sza­łu pośród rur obok Dot Hook o pew­nie wyglą­da­my tak samo ramię w ramię pot się leje sto dzie­sięć stop­ni Ale ja nie zemdle­ję. Śmie­ją się cze­ka­ją aż zemdle­ję ale ja nie zemdle­ję nie zga­dzam się utra­cić nie zga­dzam się upaść bo wie­cie to ta mono­to­nia dopa­da mnie każ­de­go popo­łu­dnia jak ostat­nio każ­de­go popo­łu­dnia jak powtór­ka obok Dot Hook no napraw­dę wyglą­da­my iden­tycz­nie obie dmu­cha­my w rury obie spo­co­ne.

Ale wie­cie ona nie ma nicze­go do ukry­cia a ja tak ukry­wam tu pożą­da­nie mam do ukry­cia coś zwa­ne pożą­da­niem. I ja się stąd wyrwę wie­cie bo elik­sir lęku jest bli­sko. W nosie czu­ję zapach cukru i nie mam nic do ukry­cia oprócz pożą­da­nia I odej­dę pój­dę stąd sobie zła­pię pociąg i poja­dę do Nowe­go Jor­ku i będę kimś zła­pię ten pociąg i poja­dę do Nowe­go Jor­ku i będę roz­ra­biać. Zosta­nę gwiaz­dą i już nie wró­cę nie wró­cę nie nie wró­cę spło­nąć w tej wytwór­ni szczyn. I będę pły­nąć w świe­tle Uwa­żaj­cie sobie.


Ptaking
Birdland

Umarł mu ojciec i zosta­wił mu gospo­dar­stwo w Nowej Anglii
dłu­gie czar­ne kara­wa­ny już się roz­je­cha­ły
chło­piec stał teraz cał­kiem sam
patrzył na czer­wo­no lśnią­cy trak­tor
na któ­rym sia­dy­wa­li z tatą
objeż­dża­li sine pola i oli­wi­li noc
jak­by ktoś nasma­ro­wał masłem koniusz­ki gwiazd
bo kie­dy spoj­rzał, zaczę­ły się zsu­wać.
Oparł więc gło­wę na skrzy­żo­wa­nych rękach
i jął pły­nąć, pły­nąć ku brzu­cho­wi stat­ku
sta­tek roz­su­nął się na oścież, on do środ­ka wszedł
i zoba­czył tatę za pul­pi­tem wśród mnó­stwa świa­te­łek
zoba­czył tatę za pul­pi­tem
wyglą­dał zupeł­nie ina­czej
bo nie był czło­wie­kiem, nie był czło­wie­kiem

Twarz chłop­ca roz­bły­sła naj­czyst­szą rado­ścią
aż słoń­ce roz­ja­rzy­ło mu powie­ki, a oczy sta­nę­ły jak dwa słoń­ca
biel powiek, biel opa­li, widział wszyst­ko aż nad­to wyraź­nie
rozej­rzał się, ale nie zoba­czył już czar­ne­go stat­ku
czar­nych kara­wa­nów, nicze­go, był tyl­ko on, kruk
i padł na kola­na, i spoj­rzał w górę, i zawo­łał:
Nie, tato, nie opusz­czaj mnie
zabierz mnie, tato, do brzu­cha twe­go stat­ku
niech sta­tek roz­su­nie się na oścież, a ja wej­dę do środ­ka
tam, gdzie nie jesteś czło­wie­kiem, nie jesteś czło­wie­kiem.

Ale nikt nie sły­szał, jak chło­piec krzy­czy
nikt oprócz pta­ków krą­żą­cych po oko­li­cy
zla­ty­wa­ły się we wszyst­kich kie­run­kach, jak róże się roz­pierz­cha­ły
były jak turzy­ce na wydmie, co wień­czą bukiet sza­ma­na
roz­sz­cze­pi­ły mu się w nosku, cała resz­ta wsz­czę­ła kano­na­dę
a on ujrzał świa­tła ulicz­ne, co macha­ły ku nie­mu niczym ręce Blake’a
chwy­ta­ły go za policz­ki, wyszar­py­wa­ły mu kark
powy­krę­ca­ne miał już człon­ki i wszyst­ko, i powie­dział:
Nie pod­dam się, nie pod­dam, spraw, bym się nie pod­da­wał
nie pod­dam się, przyjdź, weź mnie tam szyb­ko
zabierz mnie pręd­ko, zabierz tam, tam do brzu­cha stat­ku
sta­tek roz­su­nie się na oścież, a ja wej­dę tam, gdzie nie jestem czło­wie­kiem.

Jestem kru­kiem z helu i mój jest ten film.
Zawo­łał więc, roze­pchnąw­szy nie­bo
roz­cią­ga­jąc je niczym latek­so­wą plan­szę kre­sków­ki
Czy tyl­ko ja jestem tu z całej gene­ra­cji?
Dzień i noc o ani­ma­cji będzie­my tak śnić
nie pod­da się, nie pod­da, widzę już, jak nad­la­tu­ją
o, wcze­śniej ich nie sły­sza­łem, ale już sły­szę
ekran rada­ru cały w srebr­nych i pla­ty­no­wych roz­bły­skach
nad­cią­ga­ły niczym czar­ne stat­ki
nad­cią­ga­ły tu cały­mi stru­mie­nia­mi
a on uniósł dło­nie i rzekł:
To ja, to ja, dam wam swo­je oczy, zabierz­cie mnie tam
pro­szę, zabierz­cie mnie już tam, jestem kru­kiem z helu
cze­kam na was, pro­szę zabierz­cie mnie tam, nie zosta­wiaj­cie mnie.

To syn, to sen, to krzyż, niby postać drę­czo­nej kobie­ty
real­na postać drę­czo­nej kobie­ty, mat­ki, któ­ra stoi
w pro­gu, wypusz­cza synów, już nie pre­zy­den­tów, a pro­ro­ków.
Wszyst­kie śnią, że uro­dzą pro­ro­ka
a on będzie biec przez pola śniąc ani­mo­wa­ne sny
od nich roz­pad­nie mu się czasz­ka, roz­prze­strze­ni się wszyst­ko
jak czar­ny lśnią­cy bukiet, jak pięść, któ­ra wystrze­li ich tam
jak błysk, jak Bok­ser Muham­mad, zabie­rze ich tam tam tam tam tam tam.
O, leć­my tam tam zabierz mnie tam pole­cę tam lecę tam lecę tam.
Zabierz mnie tam, lecę tam, pole­cę tam.
Lecę tam lecę tam lecę tam lecę tam tam tam tam tam tam tam tam
tam tam ku brzu­cho­wi stat­ku. Niech roz­su­nie się na oścież.
Wej­dzie­my do środ­ka tam, gdzie nie jeste­śmy ludź­mi, nie jeste­śmy ludź­mi.
Tam, gdzie był piach, były tafle
słoń­ce sto­pi­ło piach i ten prze­isto­czył się w rze­kę szkła
gdy zasty­gła, chło­piec spoj­rzał na powierzch­nię, zoba­czył wła­sną twarz
i zamiast oczu miał dwa bia­łe opa­le, dwa bia­łe opa­le
zamiast oczu miał dwa bia­łe opa­le
i spoj­rzał w górę, pro­mie­nie strze­li­ły i zoba­czył, że kruk nad­la­tu­je
i pod­cią­gnął się na ple­cach, i ule­ciał tam tam tam tam tam tam tam
Sha da du wop da sha­man do way
sha da du wop da sha­man do way
sha da du wop da sha­man do way
sha da du wop da sha­man do way
sha da du wop da sha­man do way

Wiwat pta­king


Hymn
Hymn

On mi pocie­chę nie­sie
gdy stra­pie­nie burzy sen

Puste­mu dziec­ku we mnie radzi
jak znieść nocy ćmę

Więc chwy­tam jego dłoń i ser­ce
co roz­ja­rza świt, amen

Rado­sna chy­ba jestem, lecz
on mnie radu­je znów


Potrzeba czasu
It Takes Time

Roz­dziel­no­ści zmy­słów rów­na­nia żad­ne nie wyja­śnią
pro­mie­nio­wa­nia cza­su dźwięk żaden nie odda
naj­sam­pierw sen jest, kom­na­ty cha­osu
w któ­re nas zmio­tło, byśmy opa­sa­li świat
zapię­ci w niskim samo­cho­dzie
pędzą­cym poprzez ciszę, co roz­kosz oznaj­mia
od świa­ta moż­na więc odda­lić się

Gdy tak stał przed gma­chem sądu na desz­czu
wyglą­dał jak zbłą­ka­na dusza z kapli­cy snów
i ta garść obra­zów
twa­rze dzie­ci fazy księ­ży­ca
mylisz jeden dro­biazg
i zmie­nia­ją się wymia­ry uli­ce wymie­cio­na pamięć
roz­pro­szo­na i zbłą­ka­na niby modli­twa na słoń­cu

Cza­sa­mi nie odróż­niasz
czy budzisz się, czy kła­dziesz spać
wiru­jąc bez­i­mien­ny­mi uli­ca­mi
nie wszyst­kie gry nale­żą do cie­bie
nie wszyst­kie wido­ki, skar­by oka
czy podzie­lo­na dusza pozo­sta­je nie­zmien­na?
Rów­na­nia żad­ne tego nie wyja­śnią
dłoń prze­zna­cze­nia poru­szo­na miło­ścią
wcią­gnię­tą przez szep­czą­ce cie­nie
pro­sto w mate­ma­ty­kę nasze­go pożą­da­nia


U stóp Krzyża Południa
Beneath the Southern Cross

Byle być
nie byle kim
za tobą
błęd­nik bytu
skó­ra

Byle łkać
nie byle łzą
tak gorz­ko, że
gołąb wpa­da w śmiech
a nie­złom­ny łapie
dech

Byle być
z byle kim
kwi­ta
i być
nie tu
a tu
zarzu­cić
bło­gość rów­ni­ko­wą
ty, coś prze­szedł przez
mło­dziut­ką mgłę
odzia­ny zgrzeb­nie
coś szedł
krzy­wą świa­ta
ze zgrzy­tem kości
z wywi­nię­tym cia­łem
co nie opła­ku­jesz
chro­mych idą­cych
powi­tać
natchnio­ne nie­bo
w zachwy­cie tra­fić
gdzie bogom iść trud­niej
u stóp
Krzy­ża Połu­dnia

krzyż na dro­gę, chłop­cze
krzyż na dro­gę

O autorach i autorkach

Filip Łobodziński

Ur. w 1959 r. Iberysta, dziennikarz, muzyk i tłumacz z języków: angielskiego, francuskiego, hiszpańskiego, katalońskiego, portugalskiego oraz ladino. Laureat Nagrody Instytutu Cervantesa w Warszawie w 2005 r. za najlepszy przekład literacki. Przez lata pracował jako dziennikarz (TVP, Polsat News, Trójka, Inforadio, „Non Stop”, „Rock’n’Roll”, „Machina”, „Przekrój”, „Newsweek”), a obecnie współprowadzi program telewizyjny „Xięgarnia”. Współzałożyciel Zespołu Reprezentacyjnego (od 1983, sześć płyt) oraz dylan.pl (od 2014, jedna płyta), specjalizującego się w wykonywaniu przekładów piosenek Boba Dylana. W Biurze Literackim ukazały się przetłumaczone przez niego książki Dylana: Duszny kraj (2016) oraz Tarantula (2018), Patti Smith: Tańczę boso i Nie gódź się oraz Salvadora Espriu Skóra byka. Mieszka w Warszawie.

Patti Smith

Urodzona w 1946 roku. Amerykańska wokalistka, autorka piosenek, poetka, feministka. Jedna z najważniejszych kobiet w historii rocka. W 2005 roku została odznaczona Orderem Sztuki i Literatury przez francuskiego ministra kultury. Napisała kilkanaście książek prozatorskich i poetyckich, m.in. Poniedziałkowe dzieci, Pociąg linii M, Obłokobujanie. Jej wiersze przetłumaczono na kilkadziesiąt języków.

Powiązania