(1)
– Drin, drin.
Równocześnie z budzikiem zadźwięczał sms w telefonie: Komunikat obrony cywilnej. Z powodu zakłóceń technicznych dziś w nocy na terenie całego kraju nastąpi dłuższa przerwa w dostawie energii elektrycznej. Radzimy pozostanie w domu i niewychodzenie do miasta. W przypadku zagrożenia należy wezwać odpowiednią służbę. Poranek skrzył jej się w oczach, gdy wpatrywała się w litery na ekranie, w telefonie, w komunikat, po niderlandzku, co dziś wieczorem? kiedy dziś wieczorem? awaria prądu? ciemność? znowu? aaa, to z wczoraj. Ranek później, o ranek za późno, drin, drin, równo z budzikiem, obrona cywilna, działania prewencyjne, aaa, to z wczoraj.
Właścicielka mieszkania, pani Arabell Van Dijk, wyjechała już rowerem do miasta. W każdy wtorek wyprawiała się do włoskiego dyskontu Calice po pięć litrów wina barbera dla siebie i stałych odbiorców. Jest zaburzona, chora psychicznie i ma na to zaświadczenie z sądu, nie wolno jej pić alkoholu, zaciągać kredytów ani posiadać karty płatniczej, nie ma prawa własności, prawa do głosowania i dodatkowego ubezpieczenia emerytalnego. Nie może też zeznawać przeciwko byłemu mężowi, właścicielowi firmy farmaceutycznej prowadzącej nielegalne eksperymenty na zwierzętach. Sfiksowała, gdy dotarło do niej, czym zajmuje się jej druga połowa, pięciu biegłych psychiatrów orzekło, że ma zaburzenia, poważne zaburzenia i od tego czasu nie ma już nic, nawet mieszkanie musi wynajmować na czarno, ponieważ nie ma krewnych, którzy mogliby zadeklarować opiekę nad nią.
Właściwie pani Van Dijk wszystko robi na czarno, również wino z włoskiego dyskontu sprzedaje jej na czarno dobry znajomy z młodości, na czarno prowadzi samochód sąsiadki, stwarzając zagrożenie dla ruchu drogowego, na czarno instruuje znajomych, którzy nie wiedzą, przy kim postawić krzyżyk w wyborach. Na czarno chadza do klubów nocnych, na czarno pije barberę ze swoją paczką, na zdrowie, salute, proost, czin-czin, na czarno pisze listy od czytelników. Pani Arabell Van Dijk z amsterdamskiej dzielnicy Oude West jest na czarno zupełnie normalna.
Na stole kuchennym czekała na nią karteczka ze spiczastym pismem pani Arabell, gdzie się podziewasz, skończyły się miodowe rożki. Zabrała się za przyrządzanie kawy i jeszcze raz przeklęła w myślach złodzieja, który wczoraj zwędził jej rower. Nie miał nawet miesiąca. Gnój jeden! Sześć biegów plus pożyczony fotelik dla dziecka. Wzięła dużą łyżkę i otworzyła słodką marmoladę z napisem Zoet. Zamknęła oczy i mmmm smakowała powoli, stojąc w piżamie na środku kuchni. Jagody rozpływały się w jej ustach jak manna z nieba i musowały jak moszcz. Potem z kafetiery rozległ się bulgot kawy i w mieszkaniu w zachodnim Amsterdamie rozpoczął się dzień.
Biiip, biiip.
Yi Min, mama chłopczyka, nie odbierała. Telefon dzwonił w pustą przestrzeń.
Biiip, biiip.
Czekała na linii, powtarzając w myślach swoją wersję, jasno, spokojnie i powoli, Yi Min, ukradli mi rower, w mieście nie było prądu, wróciliśmy późno, ale dziecko spało prawie cały czas na moich rękach, cały czas, mocno. Gdyby tylko chińska babcia nie wzbudziła niepotrzebnej paniki. Panika jest niewytłumaczalna. Totalnie niewytłumaczalna. I oby chłopiec był dziś w dobrej formie. To ważne. W sumie najważniejsze. Tak, dobra forma, zdrowy uśmiech, a o dziewiątej lulu i do łóżka. Kiedy Yi Min dowie się, że jej pierworodny błąkał się o dziewiątej wieczorem po ciemnym mieście z opiekunką, … no, w każdym razie będzie lepiej, jeśli szczegóły pozna z pierwszej ręki. I to czym prędzej. No więc. Yi Min, musisz wiedzieć, że … Yi Min, jak pewnie wiesz, wczoraj wyłączyli prąd, a mnie … Yi Min, prawdę mówiąc, ukradli mi rower z twoim fotelikiem, a potem stanęło całe miasto.
Biiip, biiip.
Gdybym wczoraj była bardziej opanowana, starczyłaby karteczka z wyjaśnieniem. Przeprosinami. Informacją. Czymkolwiek.
Biiip, biiip.
No nic. Może nie jest tak źle. Może jeszcze śpią. Może chińska seniorka to tak naprawdę zakonspirowana babcia-do-rany-przyłóż. Powiedzmy.
Poszła do łazienki i włożyła do pralki śmierdzący sweter i spodnie. Ubrała spódnicę, koszulę i sweter w serek, uczesała się z przedziałkiem, po czym wróciła do cieplutkiej kuchni. Posmarowała grubo chleb masłem i marmoladą, a potem ze sto razy przeczytała wezwanie z policji, od sędziego do spraw wykroczeń czy organów miejskich, które odebrała cztery dni temu i które znała już na pamięć, informacja urzędowa, szanowna pani, wzywamy, niezwłocznie, należy się zgłosić, na policję, na komendę, przeciwko, pani, sądowe, postępowanie, stworzyć, zagrożenie, dla, bezpieczeństwo, państwowe, bez odpowiedniej, wiza, rozpoznanie, osobiście, dobrowolnie, siedem dni, roboczych, w przeciwnym razie, deportacja, niezwłocznie, UE.
(2)
Łap go
trzymaj, bo zwieje! Prosiak latał wokół orzecha, wokół śliwy, Jezu, ale błoto, wokół gruszy, przez chwasty, wokół studni, w górę, w górę, w górę, łap go, trzymaj, no ucieka, przez ściek, po narcyzach, babcia biegła za nim z gankiem na krew, rzeźnik z nożem, dziadek w gumofilcach z Baty, wujek jakby stąpał po jajkach, leć, synuś, młody jesteś, na szczęście był też kolega wujka, on to naprawdę szybko biegał, dwa metry od prosiaka, prawie go dopadł.
Przyjechali dokładnie o siódmej, mama jednym rowerem z małym na kierownicy, ona starym składakiem sąsiadki. Jeśli pójdzie do chrztu, a potem do pierwszej komunii, to może dostanie nowy rower, fioletowy składak, prawie taki sam jak ten, który chrzestna przywiozła Natalii z Austrii, ze światłem odblaskowym pod siedzeniem i srebrnym dzwonkiem, już go sobie obejrzały z mamą w domu handlowym w mieście. Na samą skarpę nie dały rady wjechać z powodu błota, mama niosła małego na barana, żeby się nie ubrudził, ona pchała składak sąsiadki, w górę, w górę, w górę, w bieżniki opon właził żużel, którym wysypany był podjazd, i najchętniej rzuciłaby rower w kukurydzę przy drodze.
Rzeźnik już czekał, siorbał herbatę ze sznapsem, a dziadek ostrzył noże. Pachniało trochę ciastem, trochę herbatą, trochę czosnkiem, który babcia obierała przy piecu, do kaszanki, do wątróbki. W końcu rzeźnik powiedział, no to idziemy, dziadek zawiązał sobie fartuch, wujek jakoś tak przebierał palcami, grał w zespole na gitarze elektrycznej i syntezatorze, wczoraj grali na jakiejś związkowej zabawie, no i jeszcze nie doszedł całkiem do siebie. Kolega wujka wychylił kieliszek dla odwagi, babcia wzięła garnek na krew, mały wydarł się siku!, babcia powiedziała do mamy, nie zapomnij dokładać, jedno polano co parę minut, rzeźnik otworzył drzwi, koty miałczały, dałaś im mleka?, na dworze było chłodno, okna zaparowały.
Spojrzała na babcię, spojrzała na mamę, dziadek był już na podwórzu, spojrzała na wujka, co, mała, idziesz z nami do chlewika?, spojrzała na rzeźnika, ech, ona jest jeszcze za młoda, jak urośnie, to z nami pójdzie, co nie, mała?, jeszcze raz spojrzała na babcię trzymającą garnek na krew, jeszcze raz spojrzała na mamę, którą mały szarpał za rękaw, siku!, jeszcze raz spojrzała na wujka, który był jakiś blady, jeszcze raz, jeszcze raz, na dworze było chłodno, koty miałczały, chwyciła klamkę u drzwi z całych sił i trzymając ją, odepchnęła się nogami, wykonując razem z drzwiami wymach tam i z powrotem, potem zrobiła zwrot w powietrzu, pobiegła do pokoju na samym końcu domu i wcisnęła głowę pod trzy poduszki.
Zawsze było tak samo, zawsze było tak, że z głową pod poduszką czekała, aż przyjdzie mama i powie, że już po wszystkim, że świnia już nie kwiczy, potem babcia robiła kaszankę, a rzeźnik przychodził napić się do kuchni. Teraz jednak stała bosa pośród kotów, a prosiak biegał wokół orzecha, wokół śliwy, Chryste, jakie błoto, wokół gruszy, przez chwasty. Mały był w amoku, w czerwonych rajtuzach gonił za prosiakiem, który biegał po skarpie, dalej, dalej, łapcie go, trzymajcie mocno, wnieście do środka, mama pobiegła w kapciach do śliwy i zgarnęła małego, który zaczął się drzeć, babcia stała przy studni, boże-jedyny-dopomóż-do-sąsiada-leci, dziadek wymachiwał sznurem w kierunku wujka, goń synuś, młody jesteś, rzeźnik był z tyłu z nożem i całe szczęście, że był też kolega wujka, on to naprawdę szybko biegał, dwa metry od prosiaka, prawie go dopadł.
Babcia musiała wiedzieć, że jest ich za mało, jeszcze jeden silny by się przydał, prosiak jest spasiony, wujek złapał go za ucho i prosiak zwalił się z nóg, ale potem nie mogli dać rady, trącił babcię ryjem w biodro i już go nie było, jak prosiak się wyrwie, to potem nie da rady go złapać, babcia wiedziała dobrze, boże-jedyny-dopomóż-do-sąsiada-leci, i takie błoto, i wszystko mokre, dobrze przynajmniej, że nie wypuściła krów, ale by było, Pep! włącz pastucha! Dziadek poleciał do piwnicy i włączył elektrycznego pastucha na krowy, który otaczał całą skarpę, synuś, ty uważaj, pastuch włączony, za późno, wujek nadział się na drut oplatający skarpę, wczoraj grał na syntezatorze na jakiejś związkowej zabawie i jeszcze nie całkiem doszedł do siebie, pastuch go kopnął i teraz leżał w mokrej trawie jak nieżywy, babcia usiadła na drewnianej ławce pod śliwą, dziadek machał sznurem, goń młody, goń, kolega wujka biegł po skarpie, wymijając krowie placki, Chryste, jakie błoto, a ona nałożyła babcine drewniaki i poszła na róg domu popatrzeć, jak to się skończy.
Nie była przekonana, komu kibicować, wolała nic nie mówić, mama chciała zagonić ją do kuchni, tymczasem mały jeszcze bardziej ją zdenerwował, rzucił się w błoto i odmawiał wstania, darł się wniebogłosy, aż zagroziła, że pójdzie po chochlę, jak nie przestanie. Prosiak dobiegł aż na sam szczyt wzniesienia, tam dogonili go rzeźnik i kolega wujka, dziadek podchodził od tyłu, babcia wróciła do kuchni, ktoś musi dokładać, bo ogień zupełnie zgaśnie.
Babcia jeszcze pamięta, jak kiedyś prosiak uciekł kuzynce z Radgony, przeleciał przez granicę z Austrią, a celnicy nie przepuszczali nikogo bez paszportu, prosiak tak po prostu wyskoczył na most z Radgony do Austrii i tyle go widzieli, kuzynka na zimę została bez mięsa i kiełbasy, bo celnicy byli nieubłagani, prosiak ani myślał się zatrzymać, a ona nie mogła pojąć, o co tyle krzyku z tą całą Austrią. Natalia mówiła jej, że tam mieszka jej chrzestna, i że wszystkie domy są różowe jak ten, w którym mieszkają Barbi i Ken, teraz to w ogóle nie było ważne, ale i jakoś nie dawało spokoju, była przekonana, że prosiak babci też mógłby uciec do Austrii, gdyby mu się tylko chciało, bo przecież jest różowy jak Barbi, a Austria też nie może być daleko, chrzestna Natalii przyjeżdża w odwiedziny co niedzielę.
Babcia dołożyła do pieca trzy wielkie polana i nalała sobie herbaty ze sznapsem, tylko-żeby-nie-poleciał-do-sąsiada, czart jeden, no przecież nie może ganiać w nieskończoność, diabelskie nasienie, musi się kiedyś zatrzymać, wtedy go dorwą! Dobrze przynajmniej, że ten młody szybko biega i mocny jest, Franek też daje radę, Boże-jedyny-dopomóż, jak go dźgnie na ślepo, cała krew się zmarnuje, ktoś powinien im zanieść garnek, żeby go podstawili, jak zarżną… O ile w ogóle go złapią, czarta jednego i jak im się w ogóle da chwycić, teraz, jak już się skapnął, o co chodzi! I jak go potem przenieść? Babcia wychyliła herbatę ze sznapsem, nie wiem, może mieć nawet z dwieście kilo, sturlać go z góry nie można przy takim błocie.
Babcia wypiła herbatę i postawiła filiżankę na stole, poprawiła chustkę i wzięła garnek na krew. Ona zaś wciąż potykała się w drewniakach, palce wcisnęła do przodu i poszły obie na róg patrzeć, jak to się skończy.
Dziadek właśnie wdrapał się na czubek skarpy i szedł po jej krawędzi, stanął w najwyższym miejscu i odwrócił się twarzą w dół, w stronę domu i w ich stronę, widziała wyraźnie, jak jego klatka piersiowa unosi się i opada ze zmęczenia, babcia chwyciła się za serce, w chlewie było cicho, mały chlipał, koty miauczały, bez już wypuścił pączki, …, dziadek stanął w szerokim rozkroku na czubku wzniesienia, jego płuca pracowały, twarz była czerwona, wyprostował się i energicznie zamachnął sznurem, machał nim w górę i w dół, i krzyknął głośno, ooo, słyszysz, przynieś garnek na krew:
– Prosiak się nie rusza. Stoi na górze w polu i młody jęczmień żre.