(1)
Nie miał pojęcia, że za każdym razem, kiedy przechodził przed jej sklepem, patrzyła na niego, właścicielka sklepu na szeregowego Brû. Szedł swobodnym krokiem w wesołym odzieniu khaki, spod kepi próbowały wystawać krótko ostrzyżone włosy, i prawie lśniły, szedł z rękami wzdłuż kantów spodni, a jedna z nich, prawa, unosiła się w nierównych odstępach czasu, żeby uszanować wyższą szarżę lub odpowiedzieć na pozdrowienie jakiegoś zdemilitaryzowanego osobnika. Nie podejrzewając, że pełen podziwu wzrok przyszpila go codziennie do trasy wiodącej z koszar do kancelarii, szeregowy Brû, który na ogół wcale nie myślał, a jak już to o bitwie pod Jeną, szeregowy Brû przemieszczał się z lekkością istoty niczego nieświadomej. Oczy miał nieświadomie szaro-błękitne, owijacze nieświadomie, lecz elegancko, zrolowane, naiwnie obnosił ze sobą wszystko, co trzeba, żeby się podobać pannie niezupełnie młodej i niezupełnie pannie. Nie wiedział.
Julia uszczypnęła swoją siostrę, Chantal, w ramię i powiedziała:
– To on.
Przycupnięte za stosem szpulek i guzików patrzyły w milczeniu, jak przechodzi. Ich milczenie było spowodowane intensywnością obserwacji. Nawet gdyby rozmawiały i tak by ich nie usłyszał.
Szeregowy Brû, jak to ma w zwyczaju, skręca na rogu ulicy Jules Ferry i na jakiś czas znika. Aż do pory kolacji.
– No i co? – pyta Julia.
– No i co? – odpowiada Chantal.
Siada przy kasie.
– On?
– Takich jak on są tysiące – mówi Chantal.
– A takich jak twój też są tysiące, nie?
– To żaden argument.
– W takim razie sama widzisz.
Julia nie odrywała rozmarzonego spojrzenia od rogu ulicy Jules Ferry.
– Cóż ja widzę? – zapytała Chantal.
Julia zwróciła się ku siostrze:
– Tylko on, żaden inny.
– Rób, jak chcesz.
– Nie masz mi nic innego do powiedzenia?
Jeśli wyjdzie za mąż, państwo Bolucra będą się mogli pożegnać z jej spadkiem, nie chodzi o nich, tylko o ich córkę Marinette, która mogłaby ot tak sobie przejąć interes, gdyby ciocia ot tak sobie zaczęła słabować. Znajdzie się co innego dla Marinette. Państwo Bulocra nie potrzebowali żadnego straganu po ciotuni. Nie polowali na żadne spadki. Niech się Julia hajtnie.
– Nie sądzisz, że trochę dla ciebie za młody?
– A ile mu dajesz?
– Dwadzieścia dwa, trzy lata.
– Robisz z niego chłopaczka w krótkich spodenkach.
– Najwyżej dwadzieścia pięć.
Nie mówiła tego, żeby ją zniechęcić. Ale wydawał jej się zbyt zielony, ten żołnierzyk, dla jej siostry, która za bardzo zielona nie była.
– Jest przystojnym mężczyzną – mówi Julia. – Nie żadnym chłoptysiem.
– Zmyłka, moja droga. Jest to młodziak i żółtodziób, ten twój wojak. Ma jeszcze śmietankę pod nosem, mówię śmietankę, bo rzeczywiście jest śliczny.
Julia wybuchnęła śmiechem.
– Jak ty co powiesz…
– A co dopiero ty – mówi Chantal. – To dopiero ubaw po pachy te twoje plany matrymonialne.
– Niby dlaczego?
– Bo wyjdziesz za chłopaka, który jest od ciebie o dwadzieścia, dwadzieścia pięć lat młodszy. Do czego to doprowadzi? Powiedz mi, do czego to doprowadzi?
Potrząsnęła figlarnie włosami i sama sobie udzieliła odpowiedzi:
– Twoje małżeństwo się nie utrzyma.
Julia przyjrzała się siostrze od stóp do głów, z postojem na piersi. Pyta ją:
– Uważasz, że jestem szpetna?
– Nie, nie, całkiem dobrze się trzymasz. Ale dwadzieścia, dwadzieścia pięć lat różnicy, to już coś. Ty mogłaś widzieć, jak francuska piechota w czerwonych portkach drobiła przed prezydentem Fallières. A on nawet nie musi wiedzieć, co to za jeden ten Fallières.
– Po pierwsze, dzięki za aluzję.
– Taka jest prawda.
– Co więcej, on nie ma dwudziestu lat. A co najwięcej mam to gdzieś. Powiedz: uważasz, że jestem przechodzona?
– Wcale nie.
– Gębusia jak?
– W porzo.
– Piersiątka?
– Mogą być.
– Nóżęta?
– Jak trzeba.
– To o co chodzi?
– Liczy się nie tylko strona fizyczna – mówi Chantal. – Chodzi też o morale.
– Jejku – mówi Julia. – Skądżeś ty wyciągnęła podobny tekst?
– Nie wysilaj się, sama na to wpadłam.
– No, to dajmy na przykład.
Chantal uczyniła aluzję do zwyczajów mężczyzn, mężczyzn żonatych, ze specjalnym uwzględnieniem męża własnego, Paula Boulingry: uporczywy alkoholizm, chroniczna tytonica, ociężałość seksualna, niewydolność finansowa, uczuciowy stupor. Problem w tym, że Julia uważała, że jej siostra wyjątkowo parszywie trafiła z tym swoim Popolem. Powołała się na facetów, którzy piją tylko wodę, jak mąż pani Trendelino, wcale nie palą, jak mąż pani Foucolle, którzy są napaleni jak kocury, jak mąż pani Panigère, którzy ho, ho jak zarabiają, jak mąż pani Parpillon i którzy są dla swoich małżonek najczulsi na świecie, jak cytowany już mąż pani Foucolle. Nie licząc tych, co potrafią wymienić uszczelkę, ponieść walizkę, prowadzić samochód, spuścić oczy na widok dziwki. Julia uważała, że jej żołnierz właśnie do takich należy i uśmiechnęła się na samą myśl. Co rozgniewało Chantal.
– Dobrze – ustąpiła. – Ale jak będziesz miała sześćdziesiąt lat, on będzie miał trzydzieści pięć. Nie utrzymasz go.
– Zobaczymy.
– Spryciula z ciebie.
– Ja myślę.
– Myślisz, że wszystkich facetów trzyma się tym samym, głupia dziewczyno?
– Jego będę umiała.
– Nawet nie wiesz, jak się nazywa.
– To bez znaczenia.
– Nie wiesz, ile ma lat, jaki ma zawód, jaką przeszłość, nie wiesz nawet czy ma świadectwo ukończenia szkoły podstawowej.
– Co z tego?
– Dobrze, w takim razie dobrze.
Chantal bardzo po kobiecemu potrząsnęła czupryną. Dorzuciła raz jeszcze:
– W takim razie dobrze.
Potem podsumowała:
– Niech ci będzie.
(2)
Obyło się bez nacisków. Trzy miesiące później już ją poślubił, były szeregowy Brû tę właścicielkę pasmanterii. Potem zaistniał pewien problem, ale nastał październik: nie ma mowy o zamykaniu sklepu w pełni sezonu. Długo ją przekonywał, były szeregowy Brû tę właścicielkę pasmanterii. Ale należało spojrzeć rzeczywistości prosto w twarz: naprawdę tabuny klientek rzucały się na perłowe guziki, sutasz i przylepiec, nie stać ich było na lekceważenie podobnych dochodów.
Nie, oczywiście, mówił Valentin. Sam rozumiesz, mówiła Julia. Jednak, mówił Valentin, podróż poślubna jest obowiązkowa. W zasadzie, mówiła Julia, w zasadzie tak. Sama widzisz, mówił Valentin. Trzeba przyznać, mówiła Julia, trzeba przyznać, że małżeństwo bez podróży poślubnej się nie liczy. Nie, mówił Valentin, nie, nie liczy się. Tak, mówiła Julia, tak, ale pełnia sezonu to pełnia sezonu, a sezon nie wybiera, pory roku nie zmienisz. Może moglibyśmy odłożyć podróż poślubną do wakacji, zaproponował Valentin. A wakacje, zaoponowała Julia, kiedy w takim razie pojedziemy na wakacje? Na to już odpowiedzi nie było.
W końcu przyjęli jedyne możliwe wyjście, jedno jedyne, znaczy się, że tylko Valentin sam jeden odbędzie podróż poślubną. W tym czasie Julia dalej będzie prowadziła sklep i gromadziła kasę. Uzgodniwszy najważniejsze, następnie wspólnie określili czas trwania: dwa tygodnie powinny wystarczyć. Człowiek szybko się męczy zbytnią bliskością i na dłuższą metę drażni go byle drobiazg, zwykły nic nie znaczący drobiazg: czternaście dni jest w sam raz, akurat tyle trzeba, żeby było miło, ale nie zemdliło. Potem określili punkt docelowy: odkładając na później pole bitwy pod Jeną, Valentin zaproponował Mont Saint-Michel, lecz Julia wolała Bruges, Bruges-la-Morte, a nie dwa kilometry dalej, na bagnach. Wzruszony jej wyborem, który mu się wydał czułą aluzją do jego rodowego nazwiska, Valentin przychyla się do propozycji. Pozostaje tylko wytyczyć trasę: oczywiście przejadą przez Paryż, spędzą tam dwadzieścia cztery godziny, rozerwą się, takie wspomnienia zostają potem na zawsze. Nie ma sensu odwiedzać Brebagrów zaraz po przeprowadzce: zrobi im się tylko kłopot, a zresztą mają przed sobą całe życie, zdążą im złożyć wizytę. Tak, ale za to nie omieszkają pójść do Folies Bergère. Ten pomysł Valentinowi mniej się podoba. W Paryżu, jak mówią, okropnie łatwo się zgubić. Mogą człowieka rozjechać, wykieszonkować, oskubać. Szeregowy Brû przewiduje rozliczne kłopoty, ale nie ośmielił się sprzeciwić ze wszech miar słusznej decyzji. Skoro trzeba spędzić wieczór w Folies Bergère, to się go spędzi. I tak wszystko uzgodniono.
Julia odprowadziła go na dworzec, zarezerwowała miejsce przy oknie w trzeciej klasie, nie zaznaczyła, że z biegiem pociągu, bo jej nie zależało: nie należała do kobiet, którym podobne drobiazgi nie pozwalają spać spokojnie. Weszła z Valentinem do wagonu, pięknego wagonu z korytarzem biegnącym wzdłuż przedziałów, mającym z każdego końca wspaniałe wuce, z którego korzystanie gorąco Valentinowi poleciła. Potem, zgodnie z jej poradą, zaznaczył swoje miejsce kapeluszem i jakimś nieprzyzwoitym pisemkiem, które mu była zakupiła w tym właśnie celu. Trzeba strasznie uważać, mówi Julia, rozglądając się groźnie dokoła, zawsze się znajdzie jakiś łobuz gotów rozsiąść się tam, gdzie nie ma prawa. Znajdzie się nawet taki, co ci oderwie numer miejscówki. Obrzydliwe, prawda, drogie panie?
Słowa te kierowała do dwóch jedynie obecnych w przedziale pasażerek, dwóch wieśniaczek, które nieśmiało przysiadły na jedynych dwóch niezarezerwowanych miejscach. Pozostali mieli rezerwację i nie śpieszyli się, pewni swego. Valentin natomiast zdołał przybyć na dworzec dwadzieścia minut przed czasem. Ulokował właśnie na bagażowej siatce ciężką pakę obitą blachą, z którą służył w koloniach, a która teraz będzie mu służyć za walizkę. Julia miała taką śliczną specjalnie na wakacje, ale tym razem jej nie zabrali. Valentin, rad, że mu się udało, zwrócił się ku Julii.
– Okropnie brzydkie – mówiła właśnie do jednej z wieśniaczek, dotykając jej chustki. – Bardzo złej jakości. Założę się, że kupiła to pani od jakiegoś komiwojażera, prawda?
Kobiecina uśmiechnęła się, zachwycona podobną przenikliwością.
– Jeśli potrzebuje pani czegoś doskonałej jakości, takiego na całe życie, niech pani wpadnie do mnie: panna Julia, ulica Gambetta, w Bouscat. Spuszczę pani z ceny.
– Bardzo pani dziękuję.
– Wyjdziemy? – mówi do Valentina. – Nie będziemy tu gnić do odjazdu.
I odwróciwszy się do chłopek, krzyknęła:
– Przypilnujecie mu miejsca, co?
– Tak, tak, proszę pani. Pewnie, pewnie, może pani na nas liczyć.
Już na peronie spojrzeli na pociąg, piękny i bardzo szybki.
– Ale fajnie tak podróżować – mówi Julia z ogromną satysfakcją. – Uważam, że nie ma nic lepszego niż podróże, niech się kino schowa. Zresztą kino w trzech czwartych jest dla głupków. Jak myślisz?
– Tak samo – mówi Valentin.
Spojrzała na niego.
– Nie masz zbyt wesołej miny – zauważyła.
Nie od razu odpowiedział, musiał wybierać między trzema zdaniami równie prawdziwymi: „ależ owszem, jestem wesoły, tylko tego nie widać”, „to dlatego, że ze mną nie jedziesz”, „boję się, że mnie podsiądą”.
– Gadam do ciebie – mówi Julia. – Myślisz o niebieskich migdałach? Powtarzam, nie masz zbyt wesołej miny.
– Ja?
– Tak, ty. Pewnie, że ty. Nie sąsiad.
I zwracając się do jakiegoś pana, który niby nic, a podsłuchiwał:
– Ależ nie, ja nie do pana gadam, tylko do mojego kochaneczka.
Facet poszedł w swoją stronę.
– To znaczy – zaczął Valentin.
Julia przerwała mu.
– Nie mów głupstw i dobrze się baw. Masz pieniądze?
– Tak, mam.
– Nie daj sobie zwędzić. Masz tyle, że zobaczysz, starczy ci na dwa tygodnie. Oczywiście, w Paryżu nie musisz chodzić do Drouanta.
– Nie muszę.
– I będziesz mi wysyłał pocztówki, pamiętaj.
– Będę pamiętał.
Chodzili w tę i z powrotem wzdłuż pociągu. Zachwycił ich wagon restauracyjny.
– Któregoś dnia musimy sobie zafundować – mówi Valentin z roztargnieniem.
– Coś mi się zdaje, że kiepsko tam karmią – mówi Julia. – Najlepszy jest koszyk z jedzeniem przygotowany w domu.
– Na pewno – mówi Valentin.
Spostrzegł, że nie ma ze sobą koszyka z jedzeniem przygotowanego w domu. Ale nie był głodny.
– Robi się tłok – oznajmiła Julia. – Musisz wrócić na swoje miejsce.
(3)
Po Nowym Roku sprzedaż ramek znowu ustała całkowicie. Pierwszy gość pojawił się dopiero 5 stycznia. Jan bez Głowy usiadł i powiedział:
– Papierosa.
Valentin mu dał. W istnieniu Jana bez Głowy fascynowało go teraz to, że podczas Monachium został zmobilizowany. Jan bez Głowy wyjechał, zupełnie jak każdy inny, i nawet powrócił. Jego pobyt w Wojsku był, można by sądzić, jedną wielką idyllą, a z tego, co mówił, wynikało, że nie trzeźwiał przez cały tydzień. Valentin podejrzewał go teraz o granie komedii, a raczej, kiedy tak wypytywał Jana bez Głowy o jego działalność rezerwisty, sam wcielał się w jednego z okolicznych kupców, przesłuchujących ramiarza Valentina w sprawie podróży do Niemiec.
– Szczęśliwego Nowego Roku – mówi mu.
Jan bez Głowy klepnął się w udo jak ktoś, kto usłyszał wyborną dykteryjkę.
– Wygląda na to – mówi Valentin – że od tego roku się nie wymigamy.
Jan bez Głowy, któremu znudziło się palenie, poczuł teraz niepohamowaną chęć, żeby coś przekąsić, a ponieważ pod ręką miał tylko tytoń, zaczął go pochłaniać.
Valentin obserwował go i spostrzegł, że przeżuwa teraz tylko zupełnie małe pety.
– Lepiej tak niż palić, co? – pyta.
Do Jana bez Głowy nie dotarło.
– Szczęśliwego Nowego Roku – powtórzył. – Szczęśliwego Nowego Roku. Szczęśliwego Nowego Roku. Praprapraprapra. Szczęśliwego Nowego.
Valentin poszedł za jego przykładem i walnął się w udo z wesołą miną.
– Szczęśliwego Nowego Roku – ciągnął Jan bez Głowy i zakrzywiwszy wskazujący palec, dorzucił: tak, tak, tak, tak, tak, tak, tak, tak. Bum! Bum! Zawył z taką siłą, że sam się przestraszył i schował za krzesłem.
– Nieźle – westchnął Valentin.
Schowany, Jan bez Głowy trząsł się w milczeniu jak pies.
– A potem? – pyta Valentin.
Tamten podniósł się powoli i ruszył przed siebie, ze złączonymi nadgarstkami, krokiem burłaka znad Wołgi. Zatrzymał się przed kasą, za którą siedział Valentin, i położywszy ręce na starej miedzianej pokrywie, która w czasach Chignole’a zaznała ludwików ze złota, mruknął:
– Głód! Głód!
Valentin skinął głową.
– I opowiesz to wszystko innym kupcom w dzielnicy?
Jan bez Głowy uśmiechnął się z przebiegłą miną i piskliwym głosem zaczął szybko terkotać:
Niepomny jutra, płochy i swawolny,
Przez całe lato śpiewał konik polny.
Głodny, zbiera sił ostatki,
Idzie do mrówki sąsiadki.
Tańcujże teraz, nieboże.
– Coś tam chyba przeskoczyłeś? – mówi Valentin.
– Bum! Bum! – powtórzył energicznie swoje Jan bez Głowy i drżąc na całym ciele, pobiegł ukryć się za krzesłem.
– Dziś w nocy znowu miałem koszmarne sny – mówi Valentin. – Takie jakby wrzosowisko, szedłem w stronę jakiegoś miasteczka pośród tego pustkowia, a ono strasznie śmierdziało. Czuć było z daleka. Kiedy doszedłem, zobaczyłem tylko opuszczone baraki i zwierzęce ścierwo wszędzie na ulicach. Często mi się śnią podobne rzeczy.
Jan bez Głowy, rozpłaszczony jak żaba, płakał w milczeniu.
– Usiądź sobie – mówi Valentin.
Tamten gestem pokazał, że woli zostać, jak jest.
– Dzięki twojej miotle – podjął Valentin – udało mi się obserwować czas, tylko i wyłącznie czas, przez ponad siedem minut. Ale teraz rozumiem, że nie trzeba go obserwować, tylko zabić. Kiedy po tej, wymagającej tak wielkiego skupienia, ucieczce, trochę później znowu znajduję się w tym samym miejscu, z którego, nie ruszając się, wyruszyłem, czy to jest to samo, co spać bez snów?
Jan bez Głowy ani drgnął.
Wszedł żandarm.
Bardzo grzecznie pozdrowił właściciela sklepu i poinformował go o celu wizyty: przyszedł wymienić kartę mobilizacyjną niejakiego Brû (Valentina). Wypowiedziawszy swoje życzenie, tym bardziej uzasadnione, że nieuzależnione od subiektywnego kaprysu, tylko od obiektywnych planów obrony Kraju, żandarm, rzucił roztargnionym spojrzeniem dokoła i spostrzegł Jana bez Głowy, który za swoim krzesłem zdradzał objawy pietra najpodlejszego gatunku. Dość zaskoczony, chociaż niejedno widział, żandarm już miał przejść do metodycznego śledztwa, kiedy dobiegło go pytanie, czy życzy sobie odzyskać dawną. Jak to, czy sobie życzy odzyskać dawną, przecież to najważniejsza część jego misji! Wyjął ze skórzanej torby nową kartę. W ten sposób Valentin dowiedział się, że jedenastego dnia mobilizacji ma się udać do dziesiątego pułku rezerwy wojsk kolonialnych w Nantes. Zyskiwał jeden dzień, ale po co?
Nie chcąc otwarcie urazić żandarma, mówi:
– Wiele to nie zmienia.
– A co mnie to niby obchodzi? – odpowiada wesoło żandarm.
Osobnik schowany za krzesłem mącił jednak czystą radość, jaką wojskowemu sprawiało wypełnianie obowiązków. Valentin to zauważył.
– Baczność! – krzyknął.
Jan bez Głowy podskoczył i wyprostował się jak struna, żandarm zresztą też.
– W prawo zwrot! Naprzód, marsz! Raz, dwa! Raz, dwa! Otwórz drzwi! Raz, dwa! Raz, dwa!
Jan bez Głowy poprzedzony przez żandarma wymaszerował ze sklepu miarowym krokiem.
Valentin patrzył za nimi. Zaraz tu wróci, przeszło mu przez głowę, miał na myśli żandarma. Zamknął na zasuwkę drzwi wychodzące na ulicę i poszedł na górę po książeczkę wojskową.
Mieszkanie było puste jak zwykle lub raczej jak wtedy, kiedy miał okazję się o tym przekonać, co czynił dość rzadko.
Nie zamierzał zaglądać do kuchni, żeby popatrzeć, jak się snuje potwór, zamierzał przejść przez sypialnię i poszperać w szafie pod stertą bielizny, ale nagle go zniosło. Zawadził nogą o coś miękkiego.
Tym czymś była Julia.
Leżała wyciągnięta na podłodze, wyglądała jak martwa.
(4)
Nadzwyczajna oryginalność wypadków, które nastąpiły, utwierdziła Valentina w tym mniemaniu. Po wprowadzeniu do rejestru trzech Tahitańczyków, jednego Hindusa i pięciu Dahomejczyków mówiących tylko w języku fon poświęcił się nieróbstwu, tym większemu, że rezerwiści wojsk kolonialnych rozesłani w rozmaite, na ogół zupełnie nieoczekiwane strony nie mieli zastępców. Pod rozkazami jednego kapitana, dwóch poruczników, jednego podporucznika, trzech sierżantów i sześciu kaprali czekał razem z dziesięcioma innymi żołnierzami piechoty, aż ojczyzna postanowi lepiej wykorzystać jego zdolności i zasili jakąś treścią jego funkcję.
Po demokratycznym i solidarnym ustanowieniu systemu biurokratycznej ochrony, tak doskonałemu, że udawało się nieomal zachachmęcić istnienie owej jednostki, oficerowie, podoficerowie i żołnierze z całym oddaniem zaczęli pędzić szczęśliwy żywot. Jedni sprowadzili żonę i dzieci, inni poświęcili się grze w belotkę i alkoholizmowi, niektórzy uruchomili swoje zdolności menadżerskie – i w ciepłym zaciszu przegrzanych pokojów, karmieni w wyszukany sposób, członkowie dziesiątego pułku rezerwy wojsk kolonialnych okopali się przed zimą, która okazała się bardzo surowa. Silne mrozy, od których zamarzały kamienie, pozwalały jeszcze bardziej doceniać uroki błogostanu, niezapowiadanemu przez opisy przyszłej wojny.
Jakoś tak w środku zimy Valentin postanowił zostać świętym. Rzecz zdała mu się tym łatwiejsza, że wierząc najwyżej w jednego fałszywego boga, do tego znaczącego tyle co nic, sądził, że ma oczywistą przewagę nad swoimi kolegami, chrześcijańskimi kandydatami na ołtarze, ponieważ nigdy nadzieja jakiejkolwiek nagrody nie rzuciła cienia na żaden z jego uczynków. Foinard, też obibok drugiej kategorii, w cywilu ksiądz, z miłą chęcią dostarczył mu obszerne i przystępne materiały na ten temat. W początkowym okresie bowiem udawało mu się zaciągać na mszę większość towarzyszy broni, ale wtedy jeszcze nie wiedziano, co się stanie. Teraz, kiedy już wiedziano, że nie stanie się nic i że z pewnością ten stan rzeczy długo jeszcze się utrzyma, może nawet całe lata, ciepełko komfortu ochłodziło żarliwość katechumenów; wizyta w kościele stała się już tylko jednym z elementów niedzielnego zestawu, takim jak rogaliki rano, poczwórny aperitif w południe, a wieczorem kino. Nasilenie ataków propagandy Foinard odkładał zatem na lepsze czasy, czyli na katastrofy, nieco bardziej akuratne niż niezbyt uciążliwa mobilizacja w okręgu nantejskim.
Kiedy Valentin poprosił go o dostarczenie żywotów świętych, żeby mógł się trochę zorientować, jak to robią inni, Foinard chętnie mu je przyniósł, tłumacząc sobie tę dziwną prośbę osobliwym gustem czytelnika. Valentin na mszę wybrał się tylko raz i tak się wynudził, że już nigdy nie ponowił tego doświadczenia, nawet gdyby miał tym zasmucić Foinarda. Foinarda wcale to nie zasmuciło, nie miał bowiem żadnych złudzeń. Zwłaszcza obecnie, i nie widział żadnego powodu, żeby łaska miała dotknąć tego tu barbarzyńcę pławiącego się w doraźnych rozkoszach, ale ponieważ chciał uchodzić za dobrego kumpla, zebrał kilka broszur przeznaczonych dla prostaczków i podarował je Valentinowi. Proboszcz z Ars, Teresa z Lisieux, Bernadetta Soubirous, Joanna d’Arc, Ludwik IX król Francji i Dionizy Areopagita, ponadto Donatien i Rogatien oraz kilku miejscowych zostało przedstawionych jako wzór, lecz Valentin nie wybrał żadnego. Na siłę byłby może i ponaśladował świętą Teresę, ale ostatecznie postanowił zdać się na własny rozum.
Pod pretekstem swojej całkowitej bezużyteczności, by mu tego nie poczytano za zasługę, zaczął wykonywać na ochotnika najbardziej wkurzające zadania, takie jak zamiatanie, obieranie kartofli, odgarnianie śniegu czy zmywanie naczyń. Nie było łatwo czynić to wszystko bez zwracania uwagi na podobne poświęcenie. Kiedy udało mu się codziennie szorować kible, a Foinard tego nie zauważył, pogratulował sobie, że bez rozgłosu osiągnął pewien stopień ascezy. Następnie należało się wyrzec zadowolenia z takiego stanu rzeczy, co było znacznie trudniejsze. A gdy odkrył, że wytyczanie ścieżki w śniegu lub wynoszenie śmieci sprawia mu prawdziwą przyjemność, uznał słusznie, że nie ma w tym żadnej zasługi, a zatem nie uczynił najmniejszego kroku na drodze do świętości.
Życie, jakie wiodło ich niewielkie zgrupowanie, nie stwarzało zresztą wielu okazji do praktykowania rzadkich cnót. Powstrzymanie się od palenia lub picia czerwonego sikacza, gardzenie belotką lub cotygodniowym kinem mogły zostać odczytane jako ostentacja i pozbawione wartości. Valentin zastanawiał się, co właściwie mógłby zrobić. Skierował do kapitana prośbę, żeby go wysłano na linię Maginota; kapitan ubłagał go, żeby tego zaniechał i nie odrywał od żon i znajomków wojskowych tego skromnego oddziału, zwracając na niego uwagę jakiegoś nazbyt gorliwego zwierzchnika. Valentin ustąpił wobec tych argumentów. Wyglądało na to, że pozostało mu jedynie zabijać czas i zamiatać w sobie obrazy świata, który historia miała wkrótce zmieść