książki / PROZA

Niedziela życia

Raymond Queneau

Fragment książki Niedziela życia Raymonda Queneau, wydanej w przekładzie Hanny Igalson-Tygielskiej w Biurze Literackim w wersji papierowej 4 października 2016 roku, a w wersji elektronicznej 8 maja 2017 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

(1)

Nie miał poję­cia, że za każ­dym razem, kie­dy prze­cho­dził przed jej skle­pem, patrzy­ła na nie­go, wła­ści­ciel­ka skle­pu na sze­re­go­we­go Brû. Szedł swo­bod­nym kro­kiem w weso­łym odzie­niu kha­ki, spod kepi pró­bo­wa­ły wysta­wać krót­ko ostrzy­żo­ne wło­sy, i pra­wie lśni­ły, szedł z ręka­mi wzdłuż kan­tów spodni, a jed­na z nich, pra­wa, uno­si­ła się w nie­rów­nych odstę­pach cza­su, żeby usza­no­wać wyż­szą szar­żę lub odpo­wie­dzieć na pozdro­wie­nie jakie­goś zde­mi­li­ta­ry­zo­wa­ne­go osob­ni­ka. Nie podej­rze­wa­jąc, że pełen podzi­wu wzrok przy­szpi­la go codzien­nie do tra­sy wio­dą­cej z koszar do kan­ce­la­rii, sze­re­go­wy Brû, któ­ry na ogół wca­le nie myślał, a jak już to o bitwie pod Jeną, sze­re­go­wy Brû prze­miesz­czał się z lek­ko­ścią isto­ty nicze­go nie­świa­do­mej. Oczy miał nie­świa­do­mie sza­ro-błę­kit­ne, owi­ja­cze nie­świa­do­mie, lecz ele­ganc­ko, zro­lo­wa­ne, naiw­nie obno­sił ze sobą wszyst­ko, co trze­ba, żeby się podo­bać pan­nie nie­zu­peł­nie mło­dej i nie­zu­peł­nie pan­nie. Nie wie­dział.

Julia uszczyp­nę­ła swo­ją sio­strę, Chan­tal, w ramię i powie­dzia­ła:
– To on.
Przy­cup­nię­te za sto­sem szpu­lek i guzi­ków patrzy­ły w mil­cze­niu, jak prze­cho­dzi. Ich mil­cze­nie było spo­wo­do­wa­ne inten­syw­no­ścią obser­wa­cji. Nawet gdy­by roz­ma­wia­ły i tak by ich nie usły­szał.
Sze­re­go­wy Brû, jak to ma w zwy­cza­ju, skrę­ca na rogu uli­cy Jules Fer­ry i na jakiś czas zni­ka. Aż do pory kola­cji.
– No i co? – pyta Julia.
– No i co? – odpo­wia­da Chan­tal.
Sia­da przy kasie.
– On?
– Takich jak on są tysią­ce – mówi Chan­tal.
– A takich jak twój też są tysią­ce, nie?
– To żaden argu­ment.
– W takim razie sama widzisz.
Julia nie odry­wa­ła roz­ma­rzo­ne­go spoj­rze­nia od rogu uli­cy Jules Fer­ry.
– Cóż ja widzę? – zapy­ta­ła Chan­tal.
Julia zwró­ci­ła się ku sio­strze:
– Tyl­ko on, żaden inny.
– Rób, jak chcesz.
– Nie masz mi nic inne­go do powie­dze­nia?

Jeśli wyj­dzie za mąż, pań­stwo Bolu­cra będą się mogli poże­gnać z jej spad­kiem, nie cho­dzi o nich, tyl­ko o ich cór­kę Mari­net­te, któ­ra mogła­by ot tak sobie prze­jąć inte­res, gdy­by cio­cia ot tak sobie zaczę­ła sła­bo­wać. Znaj­dzie się co inne­go dla Mari­net­te. Pań­stwo Bulo­cra nie potrze­bo­wa­li żad­ne­go stra­ga­nu po cio­tu­ni. Nie polo­wa­li na żad­ne spad­ki. Niech się Julia hajt­nie.
– Nie sądzisz, że tro­chę dla cie­bie za mło­dy?
– A ile mu dajesz?
– Dwa­dzie­ścia dwa, trzy lata.
– Robisz z nie­go chło­pacz­ka w krót­kich spoden­kach.
– Naj­wy­żej dwa­dzie­ścia pięć.
Nie mówi­ła tego, żeby ją znie­chę­cić. Ale wyda­wał jej się zbyt zie­lo­ny, ten żoł­nie­rzyk, dla jej sio­stry, któ­ra za bar­dzo zie­lo­na nie była.
– Jest przy­stoj­nym męż­czy­zną – mówi Julia. – Nie żad­nym chłop­ty­siem.
– Zmył­ka, moja dro­ga. Jest to mło­dziak i żół­to­dziób, ten twój wojak. Ma jesz­cze śmie­tan­kę pod nosem, mówię śmie­tan­kę, bo rze­czy­wi­ście jest ślicz­ny.
Julia wybuch­nę­ła śmie­chem.
– Jak ty co powiesz…
– A co dopie­ro ty – mówi Chan­tal. – To dopie­ro ubaw po pachy te two­je pla­ny matry­mo­nial­ne.
– Niby dla­cze­go?
– Bo wyj­dziesz za chło­pa­ka, któ­ry jest od cie­bie o dwa­dzie­ścia, dwa­dzie­ścia pięć lat młod­szy. Do cze­go to dopro­wa­dzi? Powiedz mi, do cze­go to dopro­wa­dzi?
Potrzą­snę­ła figlar­nie wło­sa­mi i sama sobie udzie­li­ła odpo­wie­dzi:
– Two­je mał­żeń­stwo się nie utrzy­ma.
Julia przyj­rza­ła się sio­strze od stóp do głów, z posto­jem na pier­si. Pyta ją:
– Uwa­żasz, że jestem szpet­na?
– Nie, nie, cał­kiem dobrze się trzy­masz. Ale dwa­dzie­ścia, dwa­dzie­ścia pięć lat róż­ni­cy, to już coś. Ty mogłaś widzieć, jak fran­cu­ska pie­cho­ta w czer­wo­nych por­t­kach dro­bi­ła przed pre­zy­den­tem Fal­li­ères. A on nawet nie musi wie­dzieć, co to za jeden ten Fal­li­ères.
– Po pierw­sze, dzię­ki za alu­zję.
– Taka jest praw­da.
– Co wię­cej, on nie ma dwu­dzie­stu lat. A co naj­wię­cej mam to gdzieś. Powiedz: uwa­żasz, że jestem prze­cho­dzo­na?
– Wca­le nie.
– Gębu­sia jak?
– W porzo.
– Pier­siąt­ka?
– Mogą być.
– Nóżę­ta?
– Jak trze­ba.
– To o co cho­dzi?
– Liczy się nie tyl­ko stro­na fizycz­na – mówi Chan­tal. – Cho­dzi też o mora­le.
– Jej­ku – mówi Julia. – Skąd­żeś ty wycią­gnę­ła podob­ny tekst?
– Nie wysi­laj się, sama na to wpa­dłam.
– No, to daj­my na przy­kład.

Chan­tal uczy­ni­ła alu­zję do zwy­cza­jów męż­czyzn, męż­czyzn żona­tych, ze spe­cjal­nym uwzględ­nie­niem męża wła­sne­go, Pau­la Boulin­gry: upo­rczy­wy alko­ho­lizm, chro­nicz­na tyto­ni­ca, ocię­ża­łość sek­su­al­na, nie­wy­dol­ność finan­so­wa, uczu­cio­wy stu­por. Pro­blem w tym, że Julia uwa­ża­ła, że jej sio­stra wyjąt­ko­wo par­szy­wie tra­fi­ła z tym swo­im Popo­lem. Powo­ła­ła się na face­tów, któ­rzy piją tyl­ko wodę, jak mąż pani Tren­de­li­no, wca­le nie palą, jak mąż pani Foucol­le, któ­rzy są napa­le­ni jak kocu­ry, jak mąż pani Pani­gère, któ­rzy ho, ho jak zara­bia­ją, jak mąż pani Par­pil­lon i któ­rzy są dla swo­ich mał­żo­nek naj­czul­si na świe­cie, jak cyto­wa­ny już mąż pani Foucol­le. Nie licząc tych, co potra­fią wymie­nić uszczel­kę, ponieść waliz­kę, pro­wa­dzić samo­chód, spu­ścić oczy na widok dziw­ki. Julia uwa­ża­ła, że jej żoł­nierz wła­śnie do takich nale­ży i uśmiech­nę­ła się na samą myśl. Co roz­gnie­wa­ło Chan­tal.
– Dobrze – ustą­pi­ła. – Ale jak będziesz mia­ła sześć­dzie­siąt lat, on będzie miał trzy­dzie­ści pięć. Nie utrzy­masz go.
– Zoba­czy­my.
– Spry­ciu­la z cie­bie.
– Ja myślę.
– Myślisz, że wszyst­kich face­tów trzy­ma się tym samym, głu­pia dziew­czy­no?
– Jego będę umia­ła.
– Nawet nie wiesz, jak się nazy­wa.
– To bez zna­cze­nia.
– Nie wiesz, ile ma lat, jaki ma zawód, jaką prze­szłość, nie wiesz nawet czy ma świa­dec­two ukoń­cze­nia szko­ły pod­sta­wo­wej.
– Co z tego?
– Dobrze, w takim razie dobrze.
Chan­tal bar­dzo po kobie­ce­mu potrzą­snę­ła czu­pry­ną. Dorzu­ci­ła raz jesz­cze:
– W takim razie dobrze.
Potem pod­su­mo­wa­ła:
– Niech ci będzie.


(2)

Oby­ło się bez naci­sków. Trzy mie­sią­ce póź­niej już ją poślu­bił, były sze­re­go­wy Brû tę wła­ści­ciel­kę pasman­te­rii. Potem zaist­niał pewien pro­blem, ale nastał paź­dzier­nik: nie ma mowy o zamy­ka­niu skle­pu w peł­ni sezo­nu. Dłu­go ją prze­ko­ny­wał, były sze­re­go­wy Brû tę wła­ści­ciel­kę pasman­te­rii. Ale nale­ża­ło spoj­rzeć rze­czy­wi­sto­ści pro­sto w twarz: napraw­dę tabu­ny klien­tek rzu­ca­ły się na per­ło­we guzi­ki, sutasz i przy­le­piec, nie stać ich było na lek­ce­wa­że­nie podob­nych docho­dów.

Nie, oczy­wi­ście, mówił Valen­tin. Sam rozu­miesz, mówi­ła Julia. Jed­nak, mówił Valen­tin, podróż poślub­na jest obo­wiąz­ko­wa. W zasa­dzie, mówi­ła Julia, w zasa­dzie tak. Sama widzisz, mówił Valen­tin. Trze­ba przy­znać, mówi­ła Julia, trze­ba przy­znać, że mał­żeń­stwo bez podró­ży poślub­nej się nie liczy. Nie, mówił Valen­tin, nie, nie liczy się. Tak, mówi­ła Julia, tak, ale peł­nia sezo­nu to peł­nia sezo­nu, a sezon nie wybie­ra, pory roku nie zmie­nisz. Może mogli­by­śmy odło­żyć podróż poślub­ną do waka­cji, zapro­po­no­wał Valen­tin. A waka­cje, zaopo­no­wa­ła Julia, kie­dy w takim razie poje­dzie­my na waka­cje? Na to już odpo­wie­dzi nie było.

W koń­cu przy­ję­li jedy­ne moż­li­we wyj­ście, jed­no jedy­ne, zna­czy się, że tyl­ko Valen­tin sam jeden odbę­dzie podróż poślub­ną. W tym cza­sie Julia dalej będzie pro­wa­dzi­ła sklep i gro­ma­dzi­ła kasę. Uzgod­niw­szy naj­waż­niej­sze, następ­nie wspól­nie okre­śli­li czas trwa­nia: dwa tygo­dnie powin­ny wystar­czyć. Czło­wiek szyb­ko się męczy zbyt­nią bli­sko­ścią i na dłuż­szą metę draż­ni go byle dro­biazg, zwy­kły nic nie zna­czą­cy dro­biazg: czter­na­ście dni jest w sam raz, aku­rat tyle trze­ba, żeby było miło, ale nie zemdli­ło. Potem okre­śli­li punkt doce­lo­wy: odkła­da­jąc na póź­niej pole bitwy pod Jeną, Valen­tin zapro­po­no­wał Mont Saint-Michel, lecz Julia wola­ła Bru­ges, Bru­ges-la-Mor­te, a nie dwa kilo­me­try dalej, na bagnach. Wzru­szo­ny jej wybo­rem, któ­ry mu się wydał czu­łą alu­zją do jego rodo­we­go nazwi­ska, Valen­tin przy­chy­la się do pro­po­zy­cji. Pozo­sta­je tyl­ko wyty­czyć tra­sę: oczy­wi­ście prze­ja­dą przez Paryż, spę­dzą tam dwa­dzie­ścia czte­ry godzi­ny, roze­rwą się, takie wspo­mnie­nia zosta­ją potem na zawsze. Nie ma sen­su odwie­dzać Bre­ba­grów zaraz po prze­pro­wadz­ce: zro­bi im się tyl­ko kło­pot, a zresz­tą mają przed sobą całe życie, zdą­żą im zło­żyć wizy­tę. Tak, ale za to nie omiesz­ka­ją pójść do Folies Ber­gère. Ten pomysł Valen­ti­no­wi mniej się podo­ba. W Pary­żu, jak mówią, okrop­nie łatwo się zgu­bić. Mogą czło­wie­ka roz­je­chać, wykie­szon­ko­wać, osku­bać. Sze­re­go­wy Brû prze­wi­du­je roz­licz­ne kło­po­ty, ale nie ośmie­lił się sprze­ci­wić ze wszech miar słusz­nej decy­zji. Sko­ro trze­ba spę­dzić wie­czór w Folies Ber­gère, to się go spę­dzi. I tak wszyst­ko uzgod­nio­no.

Julia odpro­wa­dzi­ła go na dwo­rzec, zare­zer­wo­wa­ła miej­sce przy oknie w trze­ciej kla­sie, nie zazna­czy­ła, że z bie­giem pocią­gu, bo jej nie zale­ża­ło: nie nale­ża­ła do kobiet, któ­rym podob­ne dro­bia­zgi nie pozwa­la­ją spać spo­koj­nie. Weszła z Valen­ti­nem do wago­nu, pięk­ne­go wago­nu z kory­ta­rzem bie­gną­cym wzdłuż prze­dzia­łów, mają­cym z każ­de­go koń­ca wspa­nia­łe wuce, z któ­re­go korzy­sta­nie gorą­co Valen­ti­no­wi pole­ci­ła. Potem, zgod­nie z jej pora­dą, zazna­czył swo­je miej­sce kape­lu­szem i jakimś nie­przy­zwo­itym pisem­kiem, któ­re mu była zaku­pi­ła w tym wła­śnie celu. Trze­ba strasz­nie uwa­żać, mówi Julia, roz­glą­da­jąc się groź­nie doko­ła, zawsze się znaj­dzie jakiś łobuz gotów roz­siąść się tam, gdzie nie ma pra­wa. Znaj­dzie się nawet taki, co ci ode­rwie numer miej­sców­ki. Obrzy­dli­we, praw­da, dro­gie panie?

Sło­wa te kie­ro­wa­ła do dwóch jedy­nie obec­nych w prze­dzia­le pasa­że­rek, dwóch wie­śnia­czek, któ­re nie­śmia­ło przy­sia­dły na jedy­nych dwóch nie­za­re­zer­wo­wa­nych miej­scach. Pozo­sta­li mie­li rezer­wa­cję i nie śpie­szy­li się, pew­ni swe­go. Valen­tin nato­miast zdo­łał przy­być na dwo­rzec dwa­dzie­ścia minut przed cza­sem. Ulo­ko­wał wła­śnie na baga­żo­wej siat­ce cięż­ką pakę obi­tą bla­chą, z któ­rą słu­żył w kolo­niach, a któ­ra teraz będzie mu słu­żyć za waliz­kę. Julia mia­ła taką ślicz­ną spe­cjal­nie na waka­cje, ale tym razem jej nie zabra­li. Valen­tin, rad, że mu się uda­ło, zwró­cił się ku Julii.
– Okrop­nie brzyd­kie – mówi­ła wła­śnie do jed­nej z wie­śnia­czek, doty­ka­jąc jej chust­ki. – Bar­dzo złej jako­ści. Zało­żę się, że kupi­ła to pani od jakie­goś komi­wo­ja­że­ra, praw­da?
Kobie­ci­na uśmiech­nę­ła się, zachwy­co­na podob­ną prze­ni­kli­wo­ścią.
– Jeśli potrze­bu­je pani cze­goś dosko­na­łej jako­ści, takie­go na całe życie, niech pani wpad­nie do mnie: pan­na Julia, uli­ca Gam­bet­ta, w Bouscat. Spusz­czę pani z ceny.
– Bar­dzo pani dzię­ku­ję.
– Wyj­dzie­my? – mówi do Valen­ti­na. – Nie będzie­my tu gnić do odjaz­du.
I odwró­ciw­szy się do chło­pek, krzyk­nę­ła:
– Przy­pil­nu­je­cie mu miej­sca, co?
– Tak, tak, pro­szę pani. Pew­nie, pew­nie, może pani na nas liczyć.
Już na pero­nie spoj­rze­li na pociąg, pięk­ny i bar­dzo szyb­ki.
– Ale faj­nie tak podró­żo­wać – mówi Julia z ogrom­ną satys­fak­cją. – Uwa­żam, że nie ma nic lep­sze­go niż podró­że, niech się kino scho­wa. Zresz­tą kino w trzech czwar­tych jest dla głup­ków. Jak myślisz?
– Tak samo – mówi Valen­tin.
Spoj­rza­ła na nie­go.
– Nie masz zbyt weso­łej miny – zauwa­ży­ła.
Nie od razu odpo­wie­dział, musiał wybie­rać mię­dzy trze­ma zda­nia­mi rów­nie praw­dzi­wy­mi: „ależ owszem, jestem weso­ły, tyl­ko tego nie widać”, „to dla­te­go, że ze mną nie jedziesz”, „boję się, że mnie pod­sią­dą”.
– Gadam do cie­bie – mówi Julia. – Myślisz o nie­bie­skich mig­da­łach? Powta­rzam, nie masz zbyt weso­łej miny.
– Ja?
– Tak, ty. Pew­nie, że ty. Nie sąsiad.
I zwra­ca­jąc się do jakie­goś pana, któ­ry niby nic, a pod­słu­chi­wał:
– Ależ nie, ja nie do pana gadam, tyl­ko do moje­go kocha­necz­ka.
Facet poszedł w swo­ją stro­nę.
– To zna­czy – zaczął Valen­tin.
Julia prze­rwa­ła mu.
– Nie mów głupstw i dobrze się baw. Masz pie­nią­dze?
– Tak, mam.
– Nie daj sobie zwę­dzić. Masz tyle, że zoba­czysz, star­czy ci na dwa tygo­dnie. Oczy­wi­ście, w Pary­żu nie musisz cho­dzić do Dro­uan­ta.
– Nie muszę.
– I będziesz mi wysy­łał pocz­tów­ki, pamię­taj.
– Będę pamię­tał.
Cho­dzi­li w tę i z powro­tem wzdłuż pocią­gu. Zachwy­cił ich wagon restau­ra­cyj­ny.
– Któ­re­goś dnia musi­my sobie zafun­do­wać – mówi Valen­tin z roz­tar­gnie­niem.
– Coś mi się zda­je, że kiep­sko tam kar­mią – mówi Julia. – Naj­lep­szy jest koszyk z jedze­niem przy­go­to­wa­ny w domu.
– Na pew­no – mówi Valen­tin.
Spo­strzegł, że nie ma ze sobą koszy­ka z jedze­niem przy­go­to­wa­ne­go w domu. Ale nie był głod­ny.
– Robi się tłok – oznaj­mi­ła Julia. – Musisz wró­cić na swo­je miej­sce.


(3)

Po Nowym Roku sprze­daż ramek zno­wu usta­ła cał­ko­wi­cie. Pierw­szy gość poja­wił się dopie­ro 5 stycz­nia. Jan bez Gło­wy usiadł i powie­dział:
– Papie­ro­sa.
Valen­tin mu dał. W ist­nie­niu Jana bez Gło­wy fascy­no­wa­ło go teraz to, że pod­czas Mona­chium został zmo­bi­li­zo­wa­ny. Jan bez Gło­wy wyje­chał, zupeł­nie jak każ­dy inny, i nawet powró­cił. Jego pobyt w Woj­sku był, moż­na by sądzić, jed­ną wiel­ką idyl­lą, a z tego, co mówił, wyni­ka­ło, że nie trzeź­wiał przez cały tydzień. Valen­tin podej­rze­wał go teraz o gra­nie kome­dii, a raczej, kie­dy tak wypy­ty­wał Jana bez Gło­wy o jego dzia­łal­ność rezer­wi­sty, sam wcie­lał się w jed­ne­go z oko­licz­nych kup­ców, prze­słu­chu­ją­cych ramia­rza Valen­ti­na w spra­wie podró­ży do Nie­miec.
– Szczę­śli­we­go Nowe­go Roku – mówi mu.
Jan bez Gło­wy klep­nął się w udo jak ktoś, kto usły­szał wybor­ną dyk­te­ryj­kę.
– Wyglą­da na to – mówi Valen­tin – że od tego roku się nie wymi­ga­my.
Jan bez Gło­wy, któ­re­mu znu­dzi­ło się pale­nie, poczuł teraz nie­po­ha­mo­wa­ną chęć, żeby coś prze­ką­sić, a ponie­waż pod ręką miał tyl­ko tytoń, zaczął go pochła­niać.
Valen­tin obser­wo­wał go i spo­strzegł, że prze­żu­wa teraz tyl­ko zupeł­nie małe pety.
– Lepiej tak niż palić, co? – pyta.
Do Jana bez Gło­wy nie dotar­ło.
– Szczę­śli­we­go Nowe­go Roku – powtó­rzył. – Szczę­śli­we­go Nowe­go Roku. Szczę­śli­we­go Nowe­go Roku. Pra­pra­pra­pra­pra. Szczę­śli­we­go Nowe­go.
Valen­tin poszedł za jego przy­kła­dem i wal­nął się w udo z weso­łą miną.
– Szczę­śli­we­go Nowe­go Roku – cią­gnął Jan bez Gło­wy i zakrzy­wiw­szy wska­zu­ją­cy palec, dorzu­cił: tak, tak, tak, tak, tak, tak, tak, tak. Bum! Bum! Zawył z taką siłą, że sam się prze­stra­szył i scho­wał za krze­słem.
– Nie­źle – wes­tchnął Valen­tin.
Scho­wa­ny, Jan bez Gło­wy trząsł się w mil­cze­niu jak pies.
– A potem? – pyta Valen­tin.
Tam­ten pod­niósł się powo­li i ruszył przed sie­bie, ze złą­czo­ny­mi nad­garst­ka­mi, kro­kiem bur­ła­ka znad Woł­gi. Zatrzy­mał się przed kasą, za któ­rą sie­dział Valen­tin, i poło­żyw­szy ręce na sta­rej mie­dzia­nej pokry­wie, któ­ra w cza­sach Chignole’a zazna­ła ludwi­ków ze zło­ta, mruk­nął:
– Głód! Głód!
Valen­tin ski­nął gło­wą.
– I opo­wiesz to wszyst­ko innym kup­com w dziel­ni­cy?
Jan bez Gło­wy uśmiech­nął się z prze­bie­głą miną i piskli­wym gło­sem zaczął szyb­ko ter­ko­tać:

Nie­po­mny jutra, pło­chy i swa­wol­ny,
Przez całe lato śpie­wał konik polny.
Głod­ny, zbie­ra sił ostat­ki,
Idzie do mrów­ki sąsiad­ki.
Tań­cuj­że teraz, nie­bo­że.

– Coś tam chy­ba prze­sko­czy­łeś? – mówi Valen­tin.
– Bum! Bum! – powtó­rzył ener­gicz­nie swo­je Jan bez Gło­wy i drżąc na całym cie­le, pobiegł ukryć się za krze­słem.
– Dziś w nocy zno­wu mia­łem kosz­mar­ne sny – mówi Valen­tin.  – Takie jak­by wrzo­so­wi­sko, sze­dłem w stro­nę jakie­goś mia­stecz­ka pośród tego pust­ko­wia, a ono strasz­nie śmier­dzia­ło. Czuć było z dale­ka. Kie­dy dosze­dłem, zoba­czy­łem tyl­ko opusz­czo­ne bara­ki i zwie­rzę­ce ścier­wo wszę­dzie na uli­cach. Czę­sto mi się śnią podob­ne rze­czy.
Jan bez Gło­wy, roz­płasz­czo­ny jak żaba, pła­kał w mil­cze­niu.
– Usiądź sobie – mówi Valen­tin.
Tam­ten gestem poka­zał, że woli zostać, jak jest.
– Dzię­ki two­jej mio­tle – pod­jął Valen­tin – uda­ło mi się obser­wo­wać czas, tyl­ko i wyłącz­nie czas, przez ponad sie­dem minut. Ale teraz rozu­miem, że nie trze­ba go obser­wo­wać, tyl­ko zabić. Kie­dy po tej, wyma­ga­ją­cej tak wiel­kie­go sku­pie­nia, uciecz­ce, tro­chę póź­niej zno­wu znaj­du­ję się w tym samym miej­scu, z któ­re­go, nie rusza­jąc się, wyru­szy­łem, czy to jest to samo, co spać bez snów?

Jan bez Gło­wy ani drgnął.

Wszedł żan­darm.

Bar­dzo grzecz­nie pozdro­wił wła­ści­cie­la skle­pu i poin­for­mo­wał go o celu wizy­ty: przy­szedł wymie­nić kar­tę mobi­li­za­cyj­ną nie­ja­kie­go Brû (Valen­ti­na). Wypo­wie­dziaw­szy swo­je życze­nie, tym bar­dziej uza­sad­nio­ne, że nie­uza­leż­nio­ne od subiek­tyw­ne­go kapry­su, tyl­ko od obiek­tyw­nych pla­nów obro­ny Kra­ju, żan­darm, rzu­cił roz­tar­gnio­nym spoj­rze­niem doko­ła i spo­strzegł Jana bez Gło­wy, któ­ry za swo­im krze­słem zdra­dzał obja­wy pie­tra naj­po­dlej­sze­go gatun­ku. Dość zasko­czo­ny, cho­ciaż nie­jed­no widział, żan­darm już miał przejść do meto­dycz­ne­go śledz­twa, kie­dy dobie­gło go pyta­nie, czy życzy sobie odzy­skać daw­ną. Jak to, czy sobie życzy odzy­skać daw­ną, prze­cież to naj­waż­niej­sza część jego misji! Wyjął ze skó­rza­nej tor­by nową kar­tę. W ten spo­sób Valen­tin dowie­dział się, że jede­na­ste­go dnia mobi­li­za­cji ma się udać do dzie­sią­te­go puł­ku rezer­wy wojsk kolo­nial­nych w Nan­tes. Zyski­wał jeden dzień, ale po co?

Nie chcąc otwar­cie ura­zić żan­dar­ma, mówi:
– Wie­le to nie zmie­nia.
– A co mnie to niby obcho­dzi? – odpo­wia­da weso­ło żan­darm.
Osob­nik scho­wa­ny za krze­słem mącił jed­nak czy­stą radość, jaką woj­sko­we­mu spra­wia­ło wypeł­nia­nie obo­wiąz­ków. Valen­tin to zauwa­żył.
– Bacz­ność! – krzyk­nął.
Jan bez Gło­wy pod­sko­czył i wypro­sto­wał się jak stru­na, żan­darm zresz­tą też.
– W pra­wo zwrot! Naprzód, marsz! Raz, dwa! Raz, dwa! Otwórz drzwi! Raz, dwa! Raz, dwa!

Jan bez Gło­wy poprze­dzo­ny przez żan­dar­ma wyma­sze­ro­wał ze skle­pu mia­ro­wym kro­kiem.
Valen­tin patrzył za nimi. Zaraz tu wró­ci, prze­szło mu przez gło­wę, miał na myśli żan­dar­ma. Zamknął na zasuw­kę drzwi wycho­dzą­ce na uli­cę i poszedł na górę po ksią­żecz­kę woj­sko­wą.

Miesz­ka­nie było puste jak zwy­kle lub raczej jak wte­dy, kie­dy miał oka­zję się o tym prze­ko­nać, co czy­nił dość rzad­ko.
Nie zamie­rzał zaglą­dać do kuch­ni, żeby popa­trzeć, jak się snu­je potwór, zamie­rzał przejść przez sypial­nię i poszpe­rać w sza­fie pod ster­tą bie­li­zny, ale nagle go znio­sło. Zawa­dził nogą o coś mięk­kie­go.

Tym czymś była Julia.

Leża­ła wycią­gnię­ta na pod­ło­dze, wyglą­da­ła jak mar­twa.


(4)

Nad­zwy­czaj­na ory­gi­nal­ność wypad­ków, któ­re nastą­pi­ły, utwier­dzi­ła Valen­ti­na w tym mnie­ma­niu. Po wpro­wa­dze­niu do reje­stru trzech Tahi­tań­czy­ków, jed­ne­go Hin­du­sa i pię­ciu Daho­mej­czy­ków mówią­cych tyl­ko w języ­ku fon poświę­cił się nie­rób­stwu, tym więk­sze­mu, że rezer­wi­ści wojsk kolo­nial­nych roze­sła­ni w roz­ma­ite, na ogół zupeł­nie nie­ocze­ki­wa­ne stro­ny nie mie­li zastęp­ców. Pod roz­ka­za­mi jed­ne­go kapi­ta­na, dwóch porucz­ni­ków, jed­ne­go pod­po­rucz­ni­ka, trzech sier­żan­tów i sze­ściu kapra­li cze­kał razem z dzie­się­cio­ma inny­mi żoł­nie­rza­mi pie­cho­ty, aż ojczy­zna posta­no­wi lepiej wyko­rzy­stać jego zdol­no­ści i zasi­li jakąś tre­ścią jego funk­cję.

Po demo­kra­tycz­nym i soli­dar­nym usta­no­wie­niu sys­te­mu biu­ro­kra­tycz­nej ochro­ny, tak dosko­na­łe­mu, że uda­wa­ło się nie­omal zachach­mę­cić ist­nie­nie owej jed­nost­ki, ofi­ce­ro­wie, pod­ofi­ce­ro­wie i żoł­nie­rze z całym odda­niem zaczę­li pędzić szczę­śli­wy żywot. Jed­ni spro­wa­dzi­li żonę i dzie­ci, inni poświę­ci­li się grze w belot­kę i alko­ho­li­zmo­wi, nie­któ­rzy uru­cho­mi­li swo­je zdol­no­ści mena­dżer­skie – i w cie­płym zaci­szu prze­grza­nych poko­jów, kar­mie­ni w wyszu­ka­ny spo­sób, człon­ko­wie dzie­sią­te­go puł­ku rezer­wy wojsk kolo­nial­nych oko­pa­li się przed zimą, któ­ra oka­za­ła się bar­dzo suro­wa. Sil­ne mro­zy, od któ­rych zama­rza­ły kamie­nie, pozwa­la­ły jesz­cze bar­dziej doce­niać uro­ki bło­go­sta­nu, nie­za­po­wia­da­ne­mu przez opi­sy przy­szłej woj­ny.

Jakoś tak w środ­ku zimy Valen­tin posta­no­wił zostać świę­tym. Rzecz zda­ła mu się tym łatwiej­sza, że wie­rząc naj­wy­żej w jed­ne­go fał­szy­we­go boga, do tego zna­czą­ce­go tyle co nic, sądził, że ma oczy­wi­stą prze­wa­gę nad swo­imi kole­ga­mi, chrze­ści­jań­ski­mi kan­dy­da­ta­mi na ołta­rze, ponie­waż nigdy nadzie­ja jakiej­kol­wiek nagro­dy nie rzu­ci­ła cie­nia na żaden z jego uczyn­ków. Foinard, też obi­bok dru­giej kate­go­rii, w cywi­lu ksiądz, z miłą chę­cią dostar­czył mu obszer­ne i przy­stęp­ne mate­ria­ły na ten temat. W począt­ko­wym okre­sie bowiem uda­wa­ło mu się zacią­gać na mszę więk­szość towa­rzy­szy bro­ni, ale wte­dy jesz­cze nie wie­dzia­no, co się sta­nie. Teraz, kie­dy już wie­dzia­no, że nie sta­nie się nic i że z pew­no­ścią ten stan rze­czy dłu­go jesz­cze się utrzy­ma, może nawet całe lata, cie­peł­ko kom­for­tu ochło­dzi­ło żar­li­wość kate­chu­me­nów; wizy­ta w koście­le sta­ła się już tyl­ko jed­nym z ele­men­tów nie­dziel­ne­go zesta­wu, takim jak roga­li­ki rano, poczwór­ny ape­ri­tif w połu­dnie, a wie­czo­rem kino. Nasi­le­nie ata­ków pro­pa­gan­dy Foinard odkła­dał zatem na lep­sze cza­sy, czy­li na kata­stro­fy, nie­co bar­dziej aku­rat­ne niż nie­zbyt uciąż­li­wa mobi­li­za­cja w okrę­gu nan­tej­skim.

Kie­dy Valen­tin popro­sił go o dostar­cze­nie żywo­tów świę­tych, żeby mógł się tro­chę zorien­to­wać, jak to robią inni, Foinard chęt­nie mu je przy­niósł, tłu­ma­cząc sobie tę dziw­ną proś­bę oso­bli­wym gustem czy­tel­ni­ka. Valen­tin na mszę wybrał się tyl­ko raz i tak się wynu­dził, że już nigdy nie pono­wił tego doświad­cze­nia, nawet gdy­by miał tym zasmu­cić Foinar­da. Foinar­da wca­le to nie zasmu­ci­ło, nie miał bowiem żad­nych złu­dzeń. Zwłasz­cza obec­nie, i nie widział żad­ne­go powo­du, żeby łaska mia­ła dotknąć tego tu bar­ba­rzyń­cę pła­wią­ce­go się w doraź­nych roz­ko­szach, ale ponie­waż chciał ucho­dzić za dobre­go kum­pla, zebrał kil­ka bro­szur prze­zna­czo­nych dla pro­stacz­ków i poda­ro­wał je Valen­ti­no­wi. Pro­boszcz z Ars, Tere­sa z Lisieux, Ber­na­det­ta Soubi­ro­us, Joan­na d’Arc, Ludwik IX król Fran­cji i Dio­ni­zy Are­opa­gi­ta, ponad­to Dona­tien i Roga­tien oraz kil­ku miej­sco­wych zosta­ło przed­sta­wio­nych jako wzór, lecz Valen­tin nie wybrał żad­ne­go. Na siłę był­by może i pona­śla­do­wał świę­tą Tere­sę, ale osta­tecz­nie posta­no­wił zdać się na wła­sny rozum.

Pod pre­tek­stem swo­jej cał­ko­wi­tej bez­u­ży­tecz­no­ści, by mu tego nie poczy­ta­no za zasłu­gę, zaczął wyko­ny­wać na ochot­ni­ka naj­bar­dziej wku­rza­ją­ce zada­nia, takie jak zamia­ta­nie, obie­ra­nie kar­to­fli, odgar­nia­nie śnie­gu czy zmy­wa­nie naczyń. Nie było łatwo czy­nić to wszyst­ko bez zwra­ca­nia uwa­gi na podob­ne poświę­ce­nie. Kie­dy uda­ło mu się codzien­nie szo­ro­wać kible, a Foinard tego nie zauwa­żył, pogra­tu­lo­wał sobie, że bez roz­gło­su osią­gnął pewien sto­pień asce­zy. Następ­nie nale­ża­ło się wyrzec zado­wo­le­nia z takie­go sta­nu rze­czy, co było znacz­nie trud­niej­sze. A gdy odkrył, że wyty­cza­nie ścież­ki w śnie­gu lub wyno­sze­nie śmie­ci spra­wia mu praw­dzi­wą przy­jem­ność, uznał słusz­nie, że nie ma w tym żad­nej zasłu­gi, a zatem nie uczy­nił naj­mniej­sze­go kro­ku na dro­dze do świę­to­ści.

Życie, jakie wio­dło ich nie­wiel­kie zgru­po­wa­nie, nie stwa­rza­ło zresz­tą wie­lu oka­zji do prak­ty­ko­wa­nia rzad­kich cnót. Powstrzy­ma­nie się od pale­nia lub picia czer­wo­ne­go sika­cza, gar­dze­nie belot­ką lub coty­go­dnio­wym kinem mogły zostać odczy­ta­ne jako osten­ta­cja i pozba­wio­ne war­to­ści. Valen­tin zasta­na­wiał się, co wła­ści­wie mógł­by zro­bić. Skie­ro­wał do kapi­ta­na proś­bę, żeby go wysła­no na linię Magi­no­ta; kapi­tan ubła­gał go, żeby tego zanie­chał i nie odry­wał od żon i zna­jom­ków woj­sko­wych tego skrom­ne­go oddzia­łu, zwra­ca­jąc na nie­go uwa­gę jakie­goś nazbyt gor­li­we­go zwierzch­ni­ka. Valen­tin ustą­pił wobec tych argu­men­tów. Wyglą­da­ło na to, że pozo­sta­ło mu jedy­nie zabi­jać czas i zamia­tać w sobie obra­zy świa­ta, któ­ry histo­ria mia­ła wkrót­ce zmieść

 

belka_2

O autorze

Raymond Queneau

Urodził się w 1903 roku, zmarł w 1976. Autor powieści, poematów, esejów, komentator Hegla. Był lektorem wydawnictwa Gallimard (od 1938), członkiem Akademii Goncourtów (1951–1970) i dyrektorem Encyklopedii Plejady (od 1954), a ponadto członkiem Kolegium Patafizyki (1950) i jednym z założycieli eksperymentalnej grupy OuLiPo (1960, Warsztat Literatury Potencjalnej). Cykl Ćwiczenia stylistyczne (1947; wyd. pol. 2005, tłum. J. Gondowicz) i powieść Zazie w metrze (1959; wyd. pol. 2005, tłum. M. Ochab) przyniosły mu sławę. W polskim przekładzie ukazały się Pierrot mon ami (2002, tłum. A. Wasilewska), Dzieła zebrane Sally Mary (2003, tłum. J. Gondowicz, H. Igalson-Tygielska, A. Wasilewska), Sto tysięcy miliardów wierszy (2008, red. K. Bazarnik, Z. Fajfer), Psia trawka (2014, tłum. H. Igalson-Tygielska). Obszerne fragmenty kilku powieści Raymonda Queneau zostały opublikowane w monograficznym numerze „Literatury na Świecie” (6/2000).

Powiązania

Kroniki ukrytej prawdy, Sroga zima oraz Biblia i inne historie

nagrania / stacja Literatura Różni autorzy

Spo­tka­nie wokół ksią­żek Kro­ni­ki ukry­tej praw­dy Pere­’a Cal­der­sa, Sro­ga zima Ray­mon­da Quene­au i Biblia i inne histo­rie Péte­ra Náda­sa z udzia­łem Anny Sawic­kiej, Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej, Anny Wasi­lew­skiej, Anny Kału­ży i Jaku­ba Skur­ty­sa w ramach festi­wa­lu Sta­cja Lite­ra­tu­ra 24.

Więcej

Sroga zima

utwory / zapowiedzi książek Hanna Igalson-Tygielska Raymond Queneau

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Sro­ga zima Ray­mon­da Queneau’a, w prze­kła­dzie Han­na Igal­son-Tygiel­ska, któ­ra uka­że się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 23 kwiet­nia 2019 roku.

Więcej

Debiuty dawniej

nagrania / stacja Literatura Różni autorzy

Spo­tka­nie autor­skie z udzia­łem Han­ny Igal­son-Tygiel­skiej, Jerze­go Jar­nie­wi­cza, Anny Wasi­lew­skiej, Szy­mo­na Żuchow­skie­go i Ada­ma Lip­szy­ca w ramach festi­wa­lu Sta­cja Lite­ra­tu­ra 21.

Więcej

Tylko „Niedziela życia”, nic innego

wywiady / o książce Raymond Queneau

Roz­mo­wa Ray­mon­da Quene­au z Ray­mon­dem Quene­au, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Nie­dzie­la życia w prze­kła­dzie Han­ny Igal­son-Tygiel­skiej, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 4 paź­dzier­ni­ka 2016 roku.

Więcej

Niedziela życia (2)

utwory / zapowiedzi książek Raymond Queneau

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Nie­dzie­la życia Ray­mon­da Quene­au, któ­ra uka­że się w prze­kła­dzie Han­ny Igal­son-Tygiel­skiej w Biu­rze Lite­rac­kim.

Więcej

Niedziela życia (1)

utwory / zapowiedzi książek Raymond Queneau

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Nie­dzie­la życia Ray­mon­da Quene­au, któ­ra uka­że się w prze­kła­dzie Han­ny Igal­son-Tygiel­skiej w Biu­rze Lite­rac­kim.

Więcej

Rozległa pustka czasu

recenzje / ESEJE Jakub Momro

Recen­zja Jaku­ba Mom­ro z książ­ki Nie­dzie­la życia Ray­mon­da Quene­au, wyda­nej w prze­kła­dzie Han­ny Igal­son-Tygiel­skiej w Biu­rze Lite­rac­kim w wer­sji papie­ro­wej 4 paź­dzier­ni­ka 2016 roku, a w wer­sji elek­tro­nicz­nej 8 maja 2017 roku.

Więcej

Niedziela z życia Raymonda Queneau. Trzynaście znaków zapytania

recenzje / ESEJE Przemysław Rojek

Recen­zja Prze­my­sła­wa Roj­ka z książ­ki Nie­dzie­la życia Ray­mon­da Quene­au, wyda­nej w prze­kła­dzie Han­ny Igal­son-Tygiel­skiej w Biu­rze Lite­rac­kim w wer­sji papie­ro­wej 4 paź­dzier­ni­ka 2016 roku, a w wer­sji elek­tro­nicz­nej 8 maja 2017 roku.

Więcej

Tylko „Niedziela życia”, nic innego

wywiady / o książce Raymond Queneau

Roz­mo­wa Ray­mon­da Quene­au z Ray­mon­dem Quene­au, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Nie­dzie­la życia w prze­kła­dzie Han­ny Igal­son-Tygiel­skiej, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 4 paź­dzier­ni­ka 2016 roku.

Więcej

Niedziela życia (2)

utwory / zapowiedzi książek Raymond Queneau

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Nie­dzie­la życia Ray­mon­da Quene­au, któ­ra uka­że się w prze­kła­dzie Han­ny Igal­son-Tygiel­skiej w Biu­rze Lite­rac­kim.

Więcej

Niedziela życia (1)

utwory / zapowiedzi książek Raymond Queneau

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Nie­dzie­la życia Ray­mon­da Quene­au, któ­ra uka­że się w prze­kła­dzie Han­ny Igal­son-Tygiel­skiej w Biu­rze Lite­rac­kim.

Więcej