Obce stany
nagrania / transPort Literacki Hubert Zemler Katarzyna JakubiakCzytanie z książki Obce stany z udziałem Katarzyny Jakubiak w ramach festiwalu TransPort Literacki 27. Muzyka Hubert Zemler.
WięcejFragmenty e-booka Nieostre widzenia Katarzyny Jakubiak, wydanego w Biurze Literackim 23 lutego 2016 roku.
Rano zadzwonił telefon, że dziadek nie żyje. Tabletki przepisane na nocne wizje i omamy pomogły mu rozprawić się z uporczywym życiem. Kiedy usłyszałam tę wiadomość, podaną telefonicznym głosem ojca, pełną niedopowiedzeń, długich pauz i nieustannych zakłóceń na linii, ten jeden raz w życiu miałam wrażenie, że chyba jednak znam dziadka.
Więc może było tak:
Na łóżku leżał kawał surowego ciasta, szaro-blady, miękki. Poruszał się nieznacznie, jakby pracowały w nim drożdże, ale zapoczątkowanemu przez drożdże wyrastaniu przeciwdziałała ciągnąca w dół bezwładna masa. Dziadek dotknął ciasta gdzieś w samym środku i poczuł odległe mrowienie jak w zdrętwiałej nodze. Odsunął rękę i leżał na łóżku zakłopotany i przestraszony. Przez chwilę rozpoznawał w bladej masie swoje własne ciało, ale potem oczy mu się zamgliły i stał przy wielkim stole nad wilgotnym, pachnącym mąką ciastem, w białym fartuchu, znów gotowy do pracy. Zaczął od lewej strony i systematycznie posuwał się w prawo, w dół, a potem w górę. Początkowo ugniatał powoli i z namysłem, jakby wyszedł z wprawy i musiał przypomnieć sobie te jeszcze do niedawna mechanicznie wykonywane czynności. Jednak szybko odzyskał pewność siebie i zaczął ugniatać coraz energiczniej i sprawniej; uciskał palcami, a potem spodem dłoni, zbijał, obracał, posypywał mąką, znów uciskał. Kiedy ciasto miało już odpowiednią konsystencję, wtłoczył je w formę i wsunął do rozgrzanego pieca.
Czekał.
Przy czekaniu spocił się jak nigdy dotąd. Czasami wydawało mu się, że nie widzi pieca, tylko głuchą ciemność sypialni i cienie skotłowanej pościeli. Ale potem rozniósł się wszędzie słodki zapach pieczonego ciasta, więc poczuł się znowu bezpieczniej i pewniej. Po godzinie wyjął z pieca parującą formę i odstawił na bok, żeby ostygła. Czekając, nie zwracał już uwagi na nawroty ciemności, tylko wtulał się w ciepło rozgrzanego pieca, wdychał uspokajający zapach ciasta, nasłuchiwał znajomych dźwięków: cichego trzaskania stygnących form, blach, żeliwnych półek. Kiedy ciasto ostygło, podważył je nożem i obrócił formę do góry dnem tak, że wysunęło się gładko na stół. Zanurzył pędzel w płynnym lukrze i pociągnął przypieczony na złoto wierzch. Spojrzał z dumą na swoje dzieło: pachnącą lukrowaną babkę, mięsistą, z chrupiącą skórką – zrobioną własnymi rękami. I nagle poczuł w żołądku monstrualny głód, ssanie nie do opanowania, więc odkroił z brzegu cienką piętkę – prawie nie było nic widać – włożył do ust, pogryzł i przełknął, ale ssanie nie ustało, a słodki smak na podniebieniu nakłaniał, żeby zjadł jeszcze. Przysunął ciasto do siebie z poczuciem winy – chciał nim przecież jeszcze poczęstować innych – więc odłamał tylko malutki kawałek z drugiego brzegu i skubnął jeszcze okruch z największym płatkiem lukru, który spadł na stół. Jednak głód i pragnienie słodyczy nie przestawały mu doskwierać, więc uszczknął jeszcze kawałek i jeszcze kawałek, a potem zupełnie stracił panowanie nad sobą i odkrajał coraz więcej i więcej, i w końcu podniósł do ust wszystko, co pozostało, z pasją wgryzając się w chrupiący wierzch; przeżuwał, miął, mlaskał i połykał, aż wreszcie w jego żołądku zaległa słodka, senna błogość.
Zjadł.
Zjadł prawie wszystko; zostały tylko okruchy. Kiedy znów przyszła ciemność, głęboka i nieodwracalna, a mimo to wypełniona zapachem świeżego ciasta, dziadek zrozumiał, że spożywając z takim zapałem wyrób własny, nieopatrznie zjadł sam siebie.
- To na pewno już trzeci miesiąc? – pielęgniarka powtórzyła wolniej i wyraźniej, jakby bała się, że nie zrozumiałam jej za pierwszym razem.
- Tak, ma pani moje dane – odpowiedziałam rozdrażniona. Zimny koniec ultrasonografu łaskotał mnie nieprzyjemnie. Żelowata substancja zasychała, ściągając mi skórę. Na ekranie widziałam coś, co przypominało śnieg. Albo raczej śnieżne roztopy, zaspy na chodnikach w środku miasta, szare od spalin. Dwie, przylegające do siebie hałdy topniały, żeby odsłonić to, co tkwiło pomiędzy nimi: mikroskopijne, dziecięce serce. Na razie nie było widać jego bicia.
- Proszę się jeszcze napić wody – nadal mówiła powoli i ostrożnie.
Wyszłam na korytarz i przycisnęłam srebrny kurek. Chłodny strumień małej fontanny trysnął mi do gardła. Czekałam aż woda roztopi śnieg i rozkuje zlodowaciałe tkanki. Brzuch mi pęczniał, pęcherz uciskał. Piłam, przełykając szybko. Czekałam aż pęknie kra i rzeki popłyną do oceanu.
- Nie zesikaj się tylko – N. dźgnął mnie palcem w okolicach pępka. Pomógł wrócić do gabinetu. Razem ze mną, zafascynowany wpatrywał się w ekran. Dalej nic. Śnieg uparcie trzymał straż. Zima stulecia.
- Nic nie widać, trzeba będzie włożyć między nogi – pielęgniarka podała mi inny model ultrasonografu, wąską rurkę, od której odchodził czarny kabel. Weszła gładko do środka. Mięśnie drgnęły pod wpływem metalicznego zimna. Na ekranie wreszcie coś zapulsowało. Zalążek fasoli pod wieloma warstwami.
- Jest? – oboje z N. wyciągnęliśmy szyje w stronę monitora.
Pielęgniarka spoważniała.
- Zawołam lekarza.
Lekarz mówił z wyraźnym meksykańskim akcentem. Był gruby i łysy. Zamknęłam oczy. Musiałam wsłuchać się dobrze, żeby zrozumieć, o co chodzi. Rysunki mrozu na szkle zaczęły się roztapiać. Kry rozłączyły zakleszczone zęby. Otwierała się we mnie ulga, wielka jak przestrzeń oceanu. Dead fetus. Martwy płód. Angielskie słowa, wypowiedziane z meksykańskim zaśpiewem, unieważniały trzy miesiące życia, podczas których świat przewrócił się do góry nogami. Pozbawiały znaczeń wszystkie podjęte w tym czasie decyzje. Owijały obojętnością N., siedzącego obok. Znałam go tylko cztery miesiące. Ze względu na serce ukryte pod śniegiem, postanowiłam z nim spędzić resztę życia. Ale serce już nie biło.
- Mam się umówić na zabieg?
- Nie, poczekamy aż ciało samo zadecyduje.
Wyszliśmy przed budynek szpitala. Mróz zaatakował natychmiast. Wżarł się w skórę; wtargnął do środka. Na chwilę zatrzymał rytm oddechu, przepływ soków, bieg krwi; unieruchomił wszystko, co pod naskórkiem drgało ciepłem życia. Miałam wrażenie, że połknęłam wielki blok lodu. Wpadł we mnie i zatrzymał się dopiero w dole brzucha. Owinęłam usta ciaśniej szalikiem, wsunęłam rękę głębiej pod ramię N. Spojrzeliśmy na siebie, mrużąc oczy przed ukłuciami powietrza.
- I co teraz?
Patrzył na mnie dłużej niż to mogły znieść otwarte na mrozie oczy.
- Dziwne, no nie? – znów dźgnął mnie palcem w brzuch przez grube warstwy kurtki. – Masz tam w środku trupa.
Dwadzieścia obrazów za sześćdziesiąt tysięcy! Chociaż kolekcjoner już dawno sobie poszedł, Filip ciągle ściskał w dłoniach kopertę i bał się po raz drugi zajrzeć do środka. Nie mógł uwierzyć w to, co się stało. Nie znał się na sztuce, nigdy nie był w muzeum ani galerii i nie zastanawiał się, czy jego obrazy są cokolwiek warte. Nie myślał o tym, nawet kiedy dostał maila od amerykańskiego kolekcjonera i z ociąganiem umówił się na spotkanie. Dopiero kiedy postawił przed nim pierwszy obraz i zobaczył wyraz absolutnego skupienia na jego gładko ogolonej twarzy, coś mu zaświtało… Ale zaraz się przestraszył: to chyba żart, pułapka, przecież tu nic nie ma. Tylko ryby. Dwadzieścia obrazów i wszystkie o tym samym. Nic innego nie potrafił namalować. Tylko one i ich podwodne życie w zwolnionym tempie, wytworne ruchy płetw pośród czupryniastych roślin i dystans do świata, który wyrażały obojętnym spojrzeniem pojedynczego oka.
Ta obsesja zaczęła się jeszcze w dzieciństwie, od sklepu akwarystycznego, który mijał codziennie w drodze ze szkoły. Niejedno popołudnie przetrwonił właśnie tam, wśród gładkich szyb akwariów, składowisk plastikowych filtrów i toreb z suchym pokarmem. Godzinami mógł śledzić żwawe ławice błękitno-czerwonych neonków, dostojne pary i czwórki srebrnych skalarów, welonki wachlujące się nawzajem zwiewnymi ogonami. Reszta świata przestawała wtedy istnieć i liczyły się tylko oszałamiające kolory rybich łusek, żywy kalejdoskop w nieruchomej wodzie, który Filip chłonął szeroko otwartymi oczami. Snuł się po sklepie, lekko otumaniony, przyciskając twarz raz do jednego, raz do drugiego akwarium, aż wreszcie jego matka, odkrywszy, gdzie syn spędza godziny pozalekcyjne, zaczęła prosić sprzedawcę, żeby wyganiał go do domu. Ale na akwarium nie chciała się zgodzić. Na próżno Filip błagał, zaklinał, zaciągał do sklepu, objaśniał piękno, któremu jego zdaniem nic nie mogło się równać, prosił choćby o jedną małą rybkę. Matka była nieugięta. Wszystkie jego prośby kwitowała wciąż tym samym zdaniem, wypowiadanym tylko ze zmienną intonacją:
– Miałam dość sprzątania brudów po ojcu.
Tego argumentu Filip nie potrafił przebić. Chociaż ledwo ojca pamiętał, znał dobrze historię o tym, co pozostawił matce do sprzątania. Ojciec też był miłośnikiem ryb, ale tych chwytanych na żyłkę nad spokojną rzeką, z butelką piwa w ręce i w dobrym towarzystwie. Kiedy towarzystwo tak bardzo go wciągnęło, że pewnego lata wyjechał z nimi nad modry Dunaj i już stamtąd nie wrócił, w domu został po nim arsenał wędkarskich rupieci. Matka zniosła jakoś wynoszenie na śmietnik poskręcanych żyłek, zepsutych spławików, rdzewiejących kołowrotków i haczyków. Ale kiedy otworzyła pudełko pełne wijącego się robactwa, coś jej pękło w środku. Wrzasnęła i zemdlała i gdyby nie przytomność wuja, który przyszedł tego dnia popilnować Filipa, kto wie, jak długo leżałaby w blokowej piwnicy pośród rozpełzłych na wszystkie strony dżdżownic.
Kiedy Filip zrozumiał wreszcie, że nie namówi matki na kupno ryb, zaczął je rysować. W sklepie, pod okiem życzliwego sprzedawcy, przykładał kartkę do szyby akwarium i próbował kopiować pojedyncze okazy. Ale ponieważ ryby zawsze były w ruchu, odwzorowane kształty nakładały się na siebie i pączkowały, tworząc figury, których nigdy wcześniej nie widział. Oczy i pyszczki przenosiły się na łodygi roślin, płetwy wyrastały z kamyków na dnie, ławice były jedną zwartą rybą o dziesiątkach ogonów wykręconych pod wieloma kątami. Filipa nie obchodziło, czy komukolwiek podobają się te rysunki, nie zastanawiał się nawet, czy podobają się jemu samemu. Musiał odrysowywać ryby, bo tylko w ten sposób mógł cały czas przebywać w obecności istot, wśród których czuł się najlepiej. Kiedy pod naciskiem matki sprzedawca z ociąganiem zaczął mu przypominać, że czas wracać do domu, Filip rysował wszystko z pamięci. Wypełniał kontury wielokolorowymi kredkami, potem pastelami, które podsunęła mu nauczycielka plastyki, a wreszcie, także za jej sprawą, odkrył płótno i farby olejne, przy których już pozostał, bo śliski i mokry dotyk farby sprawiał, że łatwiej było mu wejść z powrotem w podwodny świat. Mimo że niechętnie, matka kupiła mu wreszcie sztalugi. Nauczycielka przekonała ją, że Filip ma talent i może na tym malowaniu całkiem dobrze zarobić. Przychylność matki trwała jednak krótko, bo zanim zdążył ponowić błagania o akwarium, nie przyjęto jego teczki do szkoły plastycznej i matka z triumfalną miną przykazała mu iść do technikum gastronomicznego. Przetrwał jakoś pięć lat technikum, płacąc obniżonym sprawowaniem za konsekwentną odmowę czyszczenia, patroszenia i smażenia ryb, ale kiedy zdał egzamin czeladniczy zaledwie na mierny, wuj przetłumaczył jakoś matce, że Filip nie ma zdolności kulinarnych, i załatwił mu pracę w urzędzie pocztowym.
Filip nie narzekał na życie. W pracy mechaniczny rytm przybijania pieczątek, odrywania odcinków, nabijania liczb na kasę zwalniał go z obowiązku całkowitej koncentracji i podczas gdy jego ręce ostemplowywały listy, przekazy i awiza, w jego głowie roiły się coraz bardziej fantastyczne ryby. Oczywiście już za pierwszą pensję kupił małe akwarium i kilka ryb, ale kiedy następnego dnia wrócił z pracy, znalazł akwarium puste, a matka, wskazując ruchem głowy drzwi od ubikacji, powtórzyła znów dobitnie:
– Mówiłam ci, że już się nasprzątałam w życiu.
Filip nigdy więcej nie ośmielił się narażać ubóstwianych zwierząt na podobne niebezpieczeństwo. Kilka razy napomknął tylko matce łamiącym się głosem, że być może powinien wynająć własne mieszkanie i wtedy nie będzie wątpliwości, że obowiązek sprzątania akwarium należy wyłącznie do niego. Ale przy każdej takiej sugestii matka natychmiast padała na fotel wpółzemdlona i Filip w obawie o jej życie cofał propozycję, a potem siedział, trzymając ją za rękę, póki nie poczuła się lepiej. Któregoś dnia, przychodząc do siebie, matka zwróciła ku niemu pobladłą twarz i wyszeptała, przymykając szklące się od łez oczy:
– Lepiej kup sobie komputer.
Chociaż zrobił to tylko na prośbę matki, komputer okazał się dla Filipa objawieniem. Uświadomił mu, że mimo niezliczonych godzin poświęconych obserwacji ryb, tak naprawdę słabo zna ich świat. Internet odkrył przed nim ryby, które udawały kamienie, ryby-muszle, ryby-koralowce, ryby płaskie i przezroczyste jak liście glonów albo potężne i metaliczne jak fragmenty zatopionych statków. Oglądając te cuda, przyrzekł sobie, że gdyby matka dała mu wybrać tylko jedną jedyną rybę na własność, byłby to bojownik – w bajecznym pióropuszu liliowo-purpurowych płetw. Włączał You Tube i widział, jak bojownik tańczy, mocny, pewny siebie, jakby był świadom własnego piękna: pół ryba, pół bóg. To na nim Filip w końcu skupił wszystkie swoje zdolności i wieczorami, po powrocie z poczty, malował już tylko jego. Tak jak w dzieciństwie śledził pędzlem płynny ruch. Ukłony, wybicia w górę, rozcapierzone boczne płetwy, jakby ręce owinięte bransoletami piór i skórzanych pasków sięgały ku niebu w plemiennym tańcu. Czasem malował ich kilku, bo bojownik pędził w ten i w tamten kąt, rozdwajał się prawie w bogactwie własnej żywotności, a potem rozdzielał, więc Filip malował też jego rozrzucone fragmenty i pojedyncze oczy innych ryb wpatrzonych w bojownika z przestrachem i podziwem. Dzięki bojownikowi Filip wreszcie znalazł przyjaciela, bo kiedy wysłał pełen pochwał komentarz autorowi filmu na You Tube, intensywna korespondencja na temat zwyczajów, diety i towarzyskich preferencji obiektu ich wspólnej pasji doprowadziła go wreszcie do spotkania z Andrzejem.
Andrzej reprezentował sobą wszystko to, czym Filip nie śmiał się stać, choć lubił obserwować te aspekty życia z zaciekawieniem i odrobiną zazdrości. Dziesięć lat starszy, wysoki, dobrze zbudowany Andrzej posiadał nie tylko bojownika i aparat cyfrowy, którym nagrywał jego imponujące tańce. Miał też żonę, dwóch synów, nowe mitsubishi, dom w modnej dzielnicy i agencję pośrednictwa nieruchomości, którą założył do spółki ze szwagrem. Kiedy po dwóch miesiącach korespondencji Andrzej wreszcie odwiedził Filipa, zmierzył jego mieszkanie w bloku spojrzeniem, które odruchowo oceniało jego wartość rynkową.
– Dlaczego się stąd nie wyniesiesz? – powiedział wreszcie, podsumowując obrachunek.
Kot nasikał mu na poprawione prace. Stał przy ksero w sekretariacie i kopiował cuchnące kartki. Ona miała do skserowania jakiś dłuższy tekst, więc też przyszła późnym wieczorem, żeby sekretarki nie patrzyły na nią z wyrzutem. To było ostatni raz, przed świętami.
- Co powiesz, jak cię zapytają, gdzie masz oryginały?
- Jak to co? Że kot na nie nasikał.
Potem już go nie widziała. Święta, szpital, śmierć i dopiero ten sen poprzedniej nocy. Głupi sen, a jednak złożona w nim obietnica zobowiązywała równie mocno, co obietnica dana na jawie. Możliwe, że gdyby nie ten sen, nie siedziałaby teraz w surowej kaplicy na cmentarzu w Brooklynie, obserwując wchodzących. Co nie znaczy, że we śnie skłamała. Naprawdę wybierała się na pogrzeb, ale zamiary słabną, kiedy trzeba wsiąść w pociąg wcześnie rano, przejechać dwieście kilometrów do Nowego Jorku, zorientować się, jak trafić metrem na cmentarz, a potem wrócić do Pensylwanii jeszcze w tym samym dniu. W dodatku, to nie był prawdziwy pogrzeb. Tylko nabożeństwo. Memorial service. Krótkie wspominki o zmarłym, najczęściej żartobliwe. Amerykanie lubią się śmiać nawet w takich okolicznościach. Wyciągnęła szyję, próbując dojrzeć coś zza ciasno usadzonych ciał żałobników. Nie oczekiwała trumny, ale miała nadzieję, że przy okazałych żółtych liliach przewiązanych złotą wstęgą zobaczy chociaż fragment urny. Choćby jakieś naczynie niewiększe od filiżanki wypełnione popiołem, żeby miała pewność, że Chris naprawdę powrócił do ziemi. Nie teleportował się do innej galaktyki, żeby ją straszyć po nocach.
- Jest tam urna? – zapytała sąsiada, bo był od niej wyższy przynajmniej o dwadzieścia centymetrów. Poznali się przed dziesięcioma minutami przy wejściu na cmentarz. Oboje nie znali tej okolicy i oboje, bojąc się zgubić, przyszli na cmentarz za wcześnie. Krótka rozmowa, którą wypełnili sobie oczekiwanie na resztę żałobników, wyjawiła im, że reprezentują dwie strony tej samej historii. On, Jeremy, jak się przedstawił, prawie nie znał Chrisa. Pracował za to z jego żoną w piśmie literackim. Marta prawie nie znała żony. Widziała tylko jej zdjęcie na Facebooku i wiedziała, że żona mieszka na Brooklynie w ich wspólnym mieszkaniu, do którego Chris wracał co weekend po tygodniu zajęć.
- Nie ma urny – Jeremy pokręcił głową stanowczo. – To nie pogrzeb.
- Wiem, ale myślałam… To pogrzeb już był? Czy dopiero będzie? Chciałabym wiedzieć, gdzie go pochowają.
Skrzywił się.
- Nie wiem, może kazał się rozsypać. Po co chcesz wiedzieć, gdzie go pochowają?
- Tak jakoś – Marta zawstydziła się nagle własnych przyzwyczajeń i próbowała skupić uwagę na jedynym obrazie, który ozdabiał kaplicę. Nie widziała go dobrze z ostatniej ławki. Dużo niebieskiego i białe chmury z szarymi brzuchami. Zmartwychwstanie? Wniebowstąpienie? Bóg-ojciec gromiący Abrahama? Podobno studentom nawet spodobała się ta historia z kotem. Opisali ją na Facebooku. Gdyby przeczytał to dziekan, Chris mógłby mieć problemy z promocją, ale chyba przeczuwał, że w tym momencie życia może całkiem dosłownie olać wszelkie promocje. Roześmiana kobieca twarz przysłoniła namalowane chmury. Kobieta-kapłan rozpoczęła nabożeństwo. Prawie zapomniała, że Chris był feministą. Kilka lat temu opublikował jakiś ważny artykuł w tym nurcie, ale nie bardzo mogła sobie przypomnieć, na jaki dokładnie temat. Wordsworth i Lucy Gray? Shelley i jego kobiety? A może Frankenstein jako ukryta krytyka mizoginizmu? No i świetnie gotował, pomyślała, rezygnując z poszukiwania tematu, a za kilka sekund kobieta-kapłan powtórzyła to samo z ołtarza:
- Wszyscy pamiętamy jego zupę cebulową i pasztet z wątróbki cielęcej.
Pisarka, tłumaczka, naukowczyni i pedagożka. Wykłada literaturę i pisanie na Millersville University w Pensylwanii. Naukowo zajmuje się głównie literaturą diaspory afrykańskiej i jej międzynarodową recepcją oraz zagadnieniami przekładu. Laureatka nagrody „Literatury na Świecie” (2006) za przekład tomu wierszy Yusefa Komunyaki Pochwała miejsc ciemnych. Autorka zbioru opowiadań Nieostre widzenia (Biuro Literackie, 2012) nominowanego do Nagrody Literackiej Europy Środkowej Angelus oraz Nagrody Literackiej dla Autorki Gryfia. Od ponad 20 lat mieszka w USA, w tym przez ostatnie 15 lat w hrabstwie Lancaster w Pensylwanii.
Czytanie z książki Obce stany z udziałem Katarzyny Jakubiak w ramach festiwalu TransPort Literacki 27. Muzyka Hubert Zemler.
WięcejDziesiąty odcinek z cyklu „Rozmowy na koniec” w ramach festiwalu TransPort Literacki 27.
WięcejAutorski komentarz Katarzyny Jakubiak, towarzyszący premierze książki Obce stany, wydanej w Biurze Literackim 13 czerwca 2022 roku.
WięcejOdpowiedzi Katarzyny Jakubiak na pytania Tadeusza Sławka w „Kwestionariuszu 2022”.
WięcejRozmowa Izabeli Poniatowskiej z Katarzyną Jakubiak, towarzyszący premierze książki Obce stany, która ukaże się w Biurze Literackim 13 czerwca 2022 roku.
WięcejFragmenty książki Obce stany Katarzyny Jakubiak, która ukaże się w Biurze Literackim 13 czerwca 2022 roku.
Więcej15. odcinek cyklu „Obce stany” autorstwa Katarzyny Jakubiak.
Więcej14. odcinek cyklu „Obce stany” autorstwa Katarzyny Jakubiak.
Więcej13. odcinek cyklu „Obce stany” autorstwa Katarzyny Jakubiak.
Więcej12. odcinek cyklu „Obce stany” autorstwa Katarzyny Jakubiak.
Więcej11. odcinek cyklu „Obce stany” autorstwa Katarzyny Jakubiak.
Więcej10. odcinek cyklu „Obce stany” autorstwa Katarzyny Jakubiak.
Więcej9. odcinek cyklu „Obce stany” autorstwa Katarzyny Jakubiak.
Więcej8. odcinek cyklu „Obce stany” autorstwa Katarzyny Jakubiak.
Więcej7. odcinek cyklu „Obce stany” autorstwa Katarzyny Jakubiak.
Więcej6. odcinek cyklu „Obce stany” autorstwa Katarzyny Jakubiak.
Więcej5. odcinek cyklu „Obce stany” autorstwa Katarzyny Jakubiak.
Więcej4. odcinek cyklu „Obce stany” autorstwa Katarzyny Jakubiak.
Więcej3 odcinek cyklu „Obce stany” autorstwa Katarzyny Jakubiak.
Więcej2 odcinek cyklu „Obce stany” autorstwa Katarzyny Jakubiak.
Więcej1 odcinek cyklu “Obce stany” autorstwa Katarzyny Jakubiak.
WięcejRozmowa Sławomira Iwasiowa i Justyny Sobolewskiej z Katarzyną Jakubiak, towarzysząca premierze e‑booka Nieostre widzenia, wydanego w Biurze Literackim 23 lutego 2016 roku.
WięcejAutorski komentarz Katarzyny Jakubiak towarzyszący premierze e‑booka Nieostre widzenia, wydanego w Biurze Literackim 23 lutego 2016 roku.
WięcejRozmowa Sławomira Iwasiowa i Justyny Sobolewskiej z Katarzyną Jakubiak, towarzysząca premierze e‑booka Nieostre widzenia, wydanego w Biurze Literackim 23 lutego 2016 roku.
WięcejRecenzja Aleksandry Grzemskiej towarzysząca premierze e‑booka Katarzyny Jakubiak Nieostre widzenia, wydanego w Biurze Literackim 23 lutego 2016 roku.
WięcejRecenzja Katarzyny Northeast towarzysząca premierze e‑booka Nieostre widzenia Katarzyny Jakubiak, wydanego w Biurze Literackim 23 lutego 2016 roku.
WięcejAutorski komentarz Katarzyny Jakubiak towarzyszący premierze e‑booka Nieostre widzenia, wydanego w Biurze Literackim 23 lutego 2016 roku.
WięcejRecenzja Tymoteusza Milasa z książki Nieostre widzenia Katarzyna Jakubiak, która ukazała się w sierpniu 2013 roku w miesięczniku „Lampa”.
WięcejRecenzja Aleksandry Grzemskiej, towarzysząca premierze książki Obce stany Katarzyny Jakubiak, wydanej w Biurze Literackim 13 czerwca 2022 roku.
WięcejRecenzja Aleksandry Grzemskiej towarzysząca premierze e‑booka Katarzyny Jakubiak Nieostre widzenia, wydanego w Biurze Literackim 23 lutego 2016 roku.
WięcejRecenzja Katarzyny Northeast towarzysząca premierze e‑booka Nieostre widzenia Katarzyny Jakubiak, wydanego w Biurze Literackim 23 lutego 2016 roku.
WięcejRecenzja Tymoteusza Milasa z książki Nieostre widzenia Katarzyna Jakubiak, która ukazała się w sierpniu 2013 roku w miesięczniku „Lampa”.
Więcej