książki / WIELKI KANION

Nouvelles impressions d’Amérique

Andrzej Sosnowski

Premiera książki Andrzeja Sosnowskiego Nouvelles impressions d'Amérique.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

I. Św. Ludwik w więzieniu w Damietcie

Czar­ni. Ale czar­ni nie ata­ku­ją, wprost prze­ciw­nie: prze­śli­zgu­ją się chył­kiem, tak­tow­ni, że aż strach. Kie­dy pły­wa­ją czół­nem po rze­ce, robią to po kry­jo­mu i jak­by od nie­chce­nia; powo­li opusz­cza­ją wzrok i w sku­pie­niu obser­wu­ją kamy­ki i moczar­kę. Bia­łe dziew­czę­ta mówią, że czar­ni są bar­dzo przy­stoj­ni, zwłasz­cza o zmierz­chu, w porze powro­tu do domu, do kolo­ro­wych puszek zupy Camp­bel­la i tro­pi­kal­nych owo­ców z Flo­ry­dy, kie­dy suną cicho z rumień­ca­mi wsty­du na twa­rzach, ze słu­chaw­ka­mi walk­ma­nów na uszach, jak­by w odrę­twie­niu, mięk­kiej prze­strze­ni zupeł­nie pry­wat­nych tune­li ryt­mów i nie­win­nych myśli. Bo wszy­scy czar­ni lubią, kie­dy jest jakaś faj­na muzycz­ka. Wszyst­kie czar­ne dziew­czę­ta, nie­wia­ry­god­nie zgrab­ne dziew­czę­ta, mają bia­łych musku­lar­nych kochan­ków, któ­rzy kie­dyś rzu­ci­li pale­nie i wzię­li się ostro za sport.

Ale jak­że oni są inni, ci bia­li awan­tur­ni­cy, któ­rzy strze­la­ją do ryb z hydrau­licz­nych kusz, drą się wnie­bo­gło­sy wykrzy­ku­jąc spro­śne pio­sen­ki, ści­ga­ją czar­ne wie­wiór­ki w dusz­nych ale­jach mia­stecz­ka uni­wer­sy­tec­kie­go, zmu­sza­ją olbrzy­mie gęsi kana­dyj­skie do bez­u­stan­ne­go wysił­ku nie­po­żą­da­ne­go lotu. Nie tego się spo­dzie­wa­łem. Bo gdzież są nie­po­skro­mie­ni czar­ni, zło­wro­dzy czar­ni, czar­ni nie­ujarz­mie­ni i gwał­tow­ni, czar­ni szu­ka­ją­cy guza dla dra­ki, któ­rzy zaczy­na­ją i sta­wia­ją się? Gdzie czar­ni roz­tań­cze­ni, z roz­pie­prza­cza­mi gett na ramio­nach, z noża­mi w tecz­kach lub cho­lew­kach żół­tych kawa­le­ryj­skich butów? Eufe­mi­zmy tram­pek i gra­ficz­nych equ­ali­ze­rów z mięk­kim wsa­dem do uszu, repry­wa­ty­za­cja bun­tu i świa­tła: tak jest, świa­tła. I gdzie się podzia­ła ta legen­dar­na pew­ność sie­bie, czer­pa­na z cudow­nie dłu­gie­go człon­ka, gib­kiej musku­la­tu­ry, jaz­zu i mono­ton­nej dekla­ma­cji rap, jak­by jakiś Jar­ry czy­tał na głos Mal­col­ma X na ple­num pół­dzie­wic? Nie tego się spo­dzie­wa­łem.

Nato­miast żół­ci odzie­dzi­czą świat. I to nawet nie ci, któ­rzy patro­lu­ją uli­ce w czar­nych limu­zy­nach, wiel­kich jak rodzin­ne trum­ny z base­nem i kor­tem do teni­sa na pię­trze – pły­ną­cy nie­prze­rwa­nym stru­mie­niem brud­ny pie­niądz z Hong­kon­gu pogrą­ży ich w odmę­tach nie­wzru­szo­nej gnu­śno­ści – ale ci, któ­rzy o brza­sku czysz­czą rower na połysk i noszą kal­ku­la­to­ry na pozor­nie zapad­nię­tych pier­siach, tali­zma­ny nad­cho­dzą­cych finan­sów. I jak cie­ka­wie mani­pu­lu­ją sie­cią, polu­jąc na psa! Potem przez pół nie­dzie­li pie­ką psa, aż cały budy­nek pogrą­ża się w żało­bie. Niko­go nie zapra­sza­ją. A swo­ją dro­gą pies, przy­głu­pi pies, któ­ry nie­opatrz­nie wymknął się z samo­cho­du sto­ją­ce­go na czer­wo­nym świe­tle, jest zawsze zgu­bio­ny: spa­ce­ru­jąc rano przed snem, zry­wam z drzew ulot­ki z podo­bi­zna­mi psa i nagro­dy. I po pro­stu pusz­czam te świst­ki z dymem po powro­cie do domu, wyłą­czyw­szy detek­tor poża­rów, zadu­maw­szy się w błę­kit­nym fote­lu, zapo­mniaw­szy o bożym świe­cie i kło­po­tach. Ach, te zna­ki, tak sub­tel­ne, ten alfa­bet dymu, proś­ba i apel: czy zosta­ną wła­ści­wie zro­zu­mia­ne?


VI. Ściana domu, o którą uderza okiennica z listewek (kawałek zwichrzonego drzewa każe myśleć o burzy)

To było w afek­cie. Ale czy miłość nie pro­po­nu­je cza­sem świę­te­go spo­ko­ju, choć­by nawet obra­ła kar­ko­łom­ny szlak, któ­ry budzi duszę ze snu zaży­ło­ści? Cały dzień jecha­li­śmy przez mia­stecz­ka Ame­ry­ki, naci­ska­łeś spust, zmie­nia­łeś prze­sło­ny. Jak­że śmiesz­nie wyglą­da­ły repry­men­dy i robin­so­na­dy umy­słu! Pogrą­że­ni w melan­cho­lii, jak­by­śmy dopie­ro wczo­raj odkry­li smu­tek alche­mii, roz­ma­wia­li­śmy o miło­ści w nie­ba­nal­ny spo­sób. „Choć­by nie było nadziei”, mówi­łeś, „jest urok tajem­ni­cy: kocha­my, cze­go nie zna­my: Indie, Przy­lą­dek Nadziei”. Ale rów­no­cze­sność i jed­no­cze­sna nie­cią­głość tych wra­żeń, my God, powie­trza! Opar­li­śmy się o Tuk­toy­ak­tuk, gdzie zawra­ca­ją pta­ki.

Wra­ca­li­śmy zupeł­nie spłu­ka­ni. Czar­ny szlak! Kto jest tym spad­ko­bier­cą, kto odzie­dzi­czy znak? Z bie­giem lat wiot­cze­je wzór, zgra­ny do cna: zawi­łość bie­rze nas w mat­nię. Zna­cze­nia, któ­re wypro­wa­dza­my na popas w sze­ro­ki świat, scho­dzą z dobrej dro­gi i lecą w siną dal. I nie ma powro­tu: świat zajął ich miej­sce i bro­ni dostę­pu, wyświe­tla­jąc w naszych oczach nie­czy­tel­ne kre­sków­ki. A czło­wiek dalej szu­ka real­no­ści w dro­bia­zgach, w papie­ro­sie, któ­ry ma sma­ko­wać jak jeden z pierw­szych, w pik­ni­kach pod wiszą­cą ska­łą… „Po pro­stu wyskocz teraz z samo­cho­du”, powie­dzia­łem, „prze­ży­jesz to jesz­cze raz”. Uśmiech­nął się: „tyl­ko ani sło­wa o duszy”. Pędzi­li­śmy przez mia­sto w gęst­nie­ją­cej burzy. Neo­ny, lawi­ny świa­tła. I kolo­ry, któ­re nagle ozna­cza­ją wszyst­ko, co naj­lep­sze pod słoń­cem. Duszę mam na koń­cu języ­ka.


IX. Alpinista podziwiający widok z krawędzi wyniosłego punktu (postawa wyrażająca zachwyt)

W dzie­ciń­stwie cho­dzi­my na szczu­dłach, doro­śli mają ciche wrot­ki. Z anio­łów wymie­nił­bym gospo­sie: za tran­zy­sto­ry na umo­ru­sa­nych kola­nach, za czo­snek i tran, za mrocz­ne wło­skie bino­kle i krzy­kli­we spód­nicz­ki odsła­nia­ją­ce sino­ró­żo­we nogi – tak cie­płe w poran­ki, kie­dy wygna­ni z łóż­ka przez pół­sen­ne zmo­ry (ach, nie­win­ne pre­tek­sty), wsu­wa­li­śmy się pod inną koł­drę, powier­nicz­kę wes­tchnień jak­że innych niż nasze. Te nogi, dobrze zna­ne pew­ne­mu żoł­nie­rzo­wi (czy wciąż stoi na war­cie?), zawsze wpra­wia­ły nas w świą­tecz­ny nastrój. Nogi, fik­cje dzie­ciń­stwa. Wła­ści­wie unik­ną­łem więk­szo­ści fik­cji dzie­ciń­stwa. Pili­śmy Vino Bian­co di Tori­no (lata sześć­dzie­sią­te) w kuch­ni pod­czas rodzin­nych przy­jęć i śmia­li­śmy się ze szkol­nych kokie­tek, wpa­trzo­nych w roz­po­rek ucznia przy tabli­cy. Fort! Da! Moje dzie­ciń­stwo nie zagu­bi­ło się w gąsz­czu nóg i meto­ni­micz­nych ust. (Czy mie­li­śmy świat w małym pal­cu? Tak, ale dzię­ki modli­twie: żad­nych fik­cji uwie­ra­ją­cych jak wło­skie lakier­ki, żad­nych fan­ta­stycz­nych geo­gra­fii dziew­czę­ce­go cia­ła, jak śre­dnio­wiecz­na mapa – odro­bi­nę mięk­kiej pre­cy­zji i żad­nych znie­wa­la­ją­cych luster.) Dzie­ciń­stwo jest jak żucie szkła pośród tych, któ­rzy żują gumę.

Ale skoń­czy­ło się. Pew­ne­go ran­ka gospo­sia wynio­sła mnie na bal­kon i prze­rzu­ci­ła przez poręcz, jed­ną ręką trzy­ma­jąc za koł­nierz, a dru­gą przy­su­wa­jąc małe luster­ko do mojej twa­rzy. Fora ze dwo­ra. Och, cywi­li­za­cja! Z tym wyra­zem twa­rzy pozo­sta­ję do dzi­siaj. Nie kła­niam się, z uwa­gi na lęk wyso­ko­ści. Nato­miast chęt­nie patrzę w górę na księ­życ: w nim odbi­ja się cał­kiem odmien­ne dzie­ciń­stwo. Wszyst­ko fur­da.


XIV. Kobieta otwierająca telegram, na jej twarzy maluje się niepokój

„To wła­śnie miłość kaza­ła mi zapa­mię­tać nazwy wszyst­kich rze­czy, któ­re u cie­bie widzia­łem. Dziew­czy­na ma pew­ną prze­wa­gę, rze­czy do niej się tulą.

Czy jecha­li­śmy na san­kach, czy byli­śmy w zawrot­nie szyb­kiej win­dzie? Życie wywró­co­ne na opak, lęk i obro­ty sumie­nia, i czu­łem się przy­bi­ty do cia­ła jak motyl na szpil­ce, jak Iksion wiru­ją­cy z roze­śmia­nym świa­tem na set­kach tysię­cy ilu­stra­cji w tam­tej obłą­ka­nej książ­ce, co mówi­ła o nas prze­lot­nie, zawsze mimo­cho­dem. Ukłu­cie chło­du w żołąd­ku, ból i zawro­ty gło­wy, i nasta­wi­łem metro­nom, sto­per wspo­mnień, na próż­no. Ktoś mówił o pożą­da­niu, mówił nie­wy­raź­nie: pisa­łem o czar­nym wie­trze z pią­tej pie­śni pie­kła. I było tak dusz­no. Czy naj­więk­szą rado­ścią, jaką może­my komuś dać, nie jest cudow­na radość prze­kra­cza­nia gra­nic razem i pota­jem­nie, we dwój­kę, na prze­kór świa­tu? Chcia­łem cię prze­szmu­glo­wać w zupeł­nie nie­zna­ne ci stro­ny, gdzie sztu­ką jest chłod­na ule­głość, zmyśl­na i natych­mia­sto­wa. Ale to ty usta­wi­łaś gra­ni­ce, trud­ne i wyra­fi­no­wa­ne, te żmud­ne pro­ce­du­ry, urzę­do­we drob­nost­ki. Czy jed­nak mogę się cze­piać, sko­ro tyle pamię­tam? Two­ja nowa fry­zu­ra, któ­ra wcią­ga nas w zupeł­nie nowy romans, nie­ocze­ki­wa­nie peł­ny barek rodzi­ców, któ­ry skła­nia nas do rezy­gna­cji z ostat­nie­go pocią­gu. Nie­spo­dzie­wa­ny sta­ry jazz po «koń­cu muzy­ki», i poja­wia­ją się nowe sło­wa przy nie­zwy­kle póź­nej kola­cji. Her­ba­ta? Tak. I są nowe sekre­ty i sta­re foto­gra­fie, dłuż­sze spoj­rze­nia i wsty­dli­we histo­rie: ktoś, kto chciał cię zgwał­cić, kie­dy byłaś dziec­kiem, i cudow­ny for­tel, dzię­ki któ­re­mu oca­la­łaś. Lita­nia naszych pierw­szych kro­ków, że już wte­dy i jed­nak. Nazwa wina sprzed tygo­dnia, opis zeszło­rocz­nej sukien­ki, i że nie mia­łaś poję­cia, nigdy nie myśla­łaś. Nigdy nic nie wie­my, nie zna­my ryt­mu kro­ków, wier­szy, któ­re myśli­my, idąc w sierp­nio­wą noc. Nigdy nie powie­dzia­łem ci, że bie­głem. Nigdy nie powie­dzia­łaś, że sta­łaś przy drzwiach. Pomyśl o tych wszyst­kich gra­ni­cach, o pod­nie­ca­niu do nie­przy­tom­no­ści. Gdy­byś strze­la­ła w moje sto­py, tań­czył­bym jak pija­ny niedź­wiedź, i mógł­bym leżeć pod two­im drzwia­mi, gry­ząc szkło. Ale byli­śmy tak bar­dzo nie­uważ­ni, tak roz­rzut­ni. A był czas, że zamia­ta­łem skrzy­dła­mi zie­mię i bło­go­sła­wi­łem pożą­da­nie za to, co robi z naszym sma­kiem, wzro­kiem, doty­kiem, z każ­dym ruchem, z siłą cięż­ko­ści.

Każ­da rzecz powin­na kosz­to­wać tyle, ile sło­wo w tym tele­gra­mie. Dopie­ro wów­czas uda­ło­by się usta­lić zwią­zek mię­dzy rze­czą i sło­wem. Kolumb”


XIX. Mężczyzna nocą z latarką w dłoni

Zasta­na­wiał się nad zna­cze­niem tych wszyst­kich lat spę­dzo­nych w cie­niu dur­nych uśmie­chów, pedan­tycz­nych fik­cji wład­czych kocha­nek i prze­ło­żo­nych, nad sen­sem nie­wy­da­rzo­nej prze­szło­ści, któ­ra z punk­tu widze­nia jego nik­czem­nych prze­ciw­ni­ków mogła spra­wiać wra­że­nie jakiejś kunsz­tow­nej kon­struk­cji, monu­men­tal­nej i zwiew­nej w swo­jej her­me­tycz­nej logi­ce. Pró­bo­wał nazy­wać po imie­niu te nie­uchwyt­ne pro­ce­sy, pro­ce­sje chwil, tajem­ni­ce prze­la­tu­ją­ce przez skłon pamię­ci jak mete­ory w nie­zgłę­bio­ne wie­czo­ry lata: czy były niu­an­se? Czy dało­by się może dowar­to­ścio­wać tych parę kom­pro­mi­ta­cji przez spryt­ną zamia­nę porząd­ku etycz­ne­go na este­tycz­ny, aby lek­ko­myśl­ność i eks­tra­wa­gan­cja sta­ły się nagle bez­względ­ny­mi cno­ta­mi, rzu­co­ny­mi w twa­rze misjo­na­rzy moral­nej tan­de­ty? I bło­go­sław wytchnie­nia, prze­kli­naj oko­wy. Lek­kość: tam­te noc­ne spa­ce­ry w uzdro­wi­sku nad wodą, kie­dy strzę­py muzy­ki z prze­jeż­dża­ją­cych samo­cho­dów ude­rza­ły jego uszy jak echa wszyst­kich smut­nych orgii, któ­rych nie mógł zapo­mnieć, bo czuł je gdzieś w ner­wach, w krzy­żu, pod paznok­cia­mi, co mia­ły skrę­cać się w har­mo­nij­ki od nad­mia­ru roz­ko­szy. I zbled­ną ci oczy: czyż­by? Meta­mor­fo­zy tam­tej dziew­czy­ny, któ­rą kochał, tak, to było coś wyjąt­ko­we­go: wenec­kie maski, łobu­zer­ski uśmiech, z jakim mówi­ła, żeby przy­cho­dził we fra­ku, bo nic jej tak nie pod­nie­ca, jak erek­cja we fra­ku. (Ale skąd wziąć frak?) Sub­tel­ność dys­kret­nie lubież­nych spoj­rzeń, pogar­da fem­me fata­le, kie­dy ocze­ki­wał tyl­ko miło­sier­dzia. I lata wygna­nia, potem, już po wszyst­kim: mie­sią­ce w kosza­rach śmier­dzą­cych lizo­lem, sezo­ny w chłod­nych die­ce­zjach, kie­dy czuł się jak melan­cho­lij­ny kre­tyn pośród czar­nych, roz­ma­wia­ją­cych pół­gęb­kiem o dzi­wach pusty­ni i zale­tach błę­kit­ne­go lodu. Kar­na­wa­ło­wa noc wspo­mnień, co nagle odży­ły z trza­skiem fajer­wer­ków, oświe­tla­ją­cych nie­spo­dzie­wa­ne mate­ria­li­za­cje zna­jo­mych dziew­czyn i legen­dar­nych kom­pa­nów, ale było już za póź­no na uczu­cio­wy hazard: prze­grał wszyst­ko, co mógł kie­dy­kol­wiek mieć, i zyskał jedy­nie bła­hą nadzie­ję na nie­śmier­tel­ność, jakąś byle jaką nie­śmier­tel­ność, roz­sze­rzo­ne stra­chem oko cza­su, któ­re znie­ru­cho­mia­ło, zacię­ło się wczo­raj czy przed­wczo­raj, nie­wy­raź­nie góru­ją­cy­mi nad pustą płasz­czy­zną dzi­siaj. Zgiełk pospiesz­nych lat, kata­stro­fa. W jaki spo­sób pamię­tać, w jaki spo­sób znie­kształ­cać nar­ko­tycz­ne noce, orgie, pod­czas któ­rych przy­cho­dzi­ła dopie­ro po pół­no­cy, w tiu­lo­wej hal­ce, i robi­ła wszyst­ko, o co ją pro­si­li­ście, ty i jej mąż? Ze wsty­dem myślał o żało­snym fia­sku wszyst­kich sądów wobec tej czu­ło­ści, bio­rą­cej ser­ce nagłą, krót­ką falą rado­sne­go zdzi­wie­nia i wdzięcz­no­ści za w zasa­dzie nie­ogra­ni­czo­ną miłość życia i jego ciem­nie­ją­cych ście­żek, czy­tel­nych nawet w dusz­nym mro­ku gorącz­ki i nudy. Wła­ści­wie mógł­by odpo­wie­dzieć wszyst­kie­mu jed­nym gestem, nie­śmia­łym ruchem dło­ni ście­ra­ją­cej zmarszcz­ki z czo­ła lub napię­ciem twa­rzy, takim, jakie za chwi­lę usztyw­ni jego obli­cze, gdy będzie zaci­skał węzeł kra­wa­ta. Ale stój, bo na razie świa­tło, szum, sze­lest, jak­by świa­tło wbie­gło do poko­ju w tiu­lo­wej halecz­ce. Zga­sła latar­ka, zapa­lo­ny papie­ros wypadł z popiel­nicz­ki. Świt, ogrom­ny dzień dła­wią­cy efek­ty nocy, już tu jest: kształ­ty wyska­ku­ją ponad cie­nie, pię­trzą się linie i krzy­czą kolo­ry: ama­zing. A więc tak będzie już zawsze: na górze zaba­wa mło­dych dziew­czy­nek, przy któ­rej sukien­ka wydy­ma się jak balon; na dole taniec żura­wi, naśla­du­ją­cy krę­tość labi­ryn­tu. Cóż, świa­ty wyra­sta­ją za każ­dym węgłem i – kopu­la­cja.

O autorze

Andrzej Sosnowski

Poeta, tłumacz. Pracownik redakcji "Literatury na Świecie". Laureat nagród: im. Kazimiery Iłłakowiczówny (1992), Fundacji Kultury (1994 i 1999), Kościelskich (1997), "Odry" za całokształt twórczości (1998), Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius (2008) oraz Nagrody Literackiej Gdynia – specjalne wyróżnienie (2011). Mieszka w Warszawie.

Powiązania