książki / POEZJE

O

Przemysław Suchanecki

Fragmenty książki O Przemysława Suchaneckiego, wydanej w Biurze Literackim 29 listopada 2021 roku, a w wersji elektronicznej 21 listopada 2022 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Produkcja gałęzi

wzra­sta po pędzie ruda woda plu­je
sprawdź go zanim zamó­wi po raz trze­ci
poprzez rumia­ny chłód kwie­ci­sty roz­kaz
antra­cyt i kraj pyta­ją cię o czas
to czas dyk­tu­je warun­ki trans­ak­cji

w umo­wie zapi­sa­no że jedziesz mimo śmier­ci

jeśli się palą bra­my i drży mosiądz
(wciąż widzi­cie swo­je bla­de twa­rze)
przyj­dzie do cie­bie boso z odle­głym żaglem
(wciąż widzi­cie swo­je bla­de dło­nie
a gra w któ­rą gra­cie obej­dzie tabli­ce)

w umo­wie zapi­sa­no że jedziesz mimo pyłu

napo­tka­ne zda­nie przej­dzie pod wędzi­dłem
i pocie­kła pia­na z nie­ru­cho­mej pia­sty
cedzo­nej jak potar­cie ręka­wem o ścia­nę
kie­dy robisz swo­je o wywo­ła­nej porze
zapa­la­nia lam­py pod tysięcz­nym kro­kiem

w umo­wie zapi­sa­no że jedziesz mimo sko­ku

ale nuży już wszyst­kich powta­rzal­ny rytm
ilość akcen­tów wyjeż­dża za naj­więk­sze okno
pod­ra­tuj­my muzy­ką cze­go jesz­cze nie ma
popij­my gazo­wa­ną z zie­lo­nej butel­ki
a na stop­niu wyżej zalśni śmiech we śnie

w umo­wie zapi­sa­no że jedziesz mimo gier


Tragedia Sokratesa

pole­ga­ła na tym,
że był kosz­mar­nie upier­dli­wym
typem, któ­ry wkrę­cił sobie misję
oświe­ca­nia ludzi.
Cza­sem rozu­miem tych,
któ­rzy go ska­za­li, choć nie byli naj­lep­si, wiem.
Cza­sem rozu­miem zgni­łe reszt­ki jedze­nia
w rurze odpły­wo­wej kuchen­ne­go zle­wu.
Cza­sem rozu­miem upa­dek cywi­li­za­cji
pod roz­ła­żą­cą się pre­sją ciał nie­bie­skich.
Cza­sem rozu­miem zej­ście w kanał,
zaglą­da­nie pod pod­wo­zie auta
i znaj­do­wa­nie tam ciem­nych krysz­ta­łów,
kry­nicz­nych wodo­spa­dów,
elek­trycz­nych ple­mion.


Ślepe berło

…gdyż ciem­ny jest zamsz, któ­ry kosi jak żni­wo.
Mar­sja­nie ata­ku­ją

Możesz powie­dzieć – wybu­chła mi gło­wa,
moż­na cię zastrze­lić bez poda­nia przy­czyn,
możesz wychy­lić za sie­bie kie­li­szek,
może się uka­zać pecho­wa usta­wa,
choć była nie­moż­li­wa.

Dali­ście mi kostur na poskro­mie­nie bliź­nich,
uja­da­łem, pozdra­wiam, z wyra­za­mi sza­cun­ku.
Mia­łem sen, że spier­da­la­cie w dzień,
nie zosta­wia­jąc żad­nej swo­jej rze­czy.
A spró­buj­cie wró­cić,

kie­dy leżę na par­kie­cie w poszu­ki­wa­niu rów­no­wa­gi,
odna­le­zio­nej w sło­wach Bebop de luxe
na lewej bur­cie toną­ce­go świa­ta.
Śpie­wa zie­lo­ny dzię­cioł,
cze­kam na opo­ny, na któ­rych odja­dę.

„Ognik! Iskra!”,
burzo­wy zaśpiew, nad któ­rym nie zapa­no­wa­łem,
dron krą­ży nad trwa­łym, skle­pio­nym maja­kiem,
wbi­ty pią­ty bieg, ta roz­mo­wa zmie­rza już tyl­ko
do star­cia, a potrze­bu­ję go teraz jak brzę­ku stru­ny,
gdy źle doci­śniesz próg.

Żół­ta pił­ka, zmy­sły jak tan­kow­ce peł­ne,
sto­ją na oce­anach, cze­ka­ją na wyciek.

Zbi­ta, wyce­dzo­na myśl, wyplu­ty korek.
O, jak wie­le widać! Jak wie­le jest zakry­te!


Pracuję wyłącznie na jakość śmierci

Pra­cu­ję wyłącz­nie na jakość śmier­ci
Jesteś cia­łem któ­re sunie ku kurzej śle­po­cie
Przez kar­bo­wa­ny pik­se­lo­wy las
Dla­te­go zale­głaś po tylo­ma war­stwa­mi
Nie da się już cie­bie spa­mię­tać
Obu­dzi­łem się nad tobą w lim­bo
Zła­ma­ła się naj­grub­sza trzci­na w moich dło­niach
Dozna­łem cze­goś co może poczuć tyl­ko ści­na­ne drze­wo
Zmie­lo­ne potem na papier na któ­rym będzie ten wiersz
Wie­dział to Witold Wirp­sza wie­dzie­li to inni
Któ­rych nazwi­ska będzie­cie potem dłu­go wspo­mi­nać


Młynówka

Mły­nów­ka jak sala­man­dry wzdłuż chod­ni­ków Kro­wo­drzy
wpi­ja się w mię­so. Mam za pasem
krzy­żów­kę ośmiu ulic na pla­nie roz­gwiaz­dy,
a wszy­scy będą nie­sa­mo­wi­cie boga­ci i naćpa­ni.
Skle­po­wa wibra­cja już mnie nie prze­ko­nu­je,
szcze­gól­nie że brak mi dwóch zębów mądro­ści.
Mam pod ramie­niem pociąg, któ­ry
wisi jało­wo, ale się nie spóź­nia.

Słoń prze­wa­żył. Dys­ku­sja o warun­kach toczy się dalej.
Potłu­czo­ne zgro­ma­dze­nie.
Fru­wa­ją czę­ści naszej repre­zen­ta­cji.
Pod­kre­śle­nia są w ludziach,
A sto­sy ksią­żek chcą do mnie mówić.

Top­nie­je lód.
(Jestem pewien, że da się to spo­wol­nić)
[Jestem pewien, że nie da się z tym nic zro­bić]

Pozdra­wiam mokrych ludzi przy­szło­ści.
Pozdra­wiam wszyst­kich roz­pła­ta­nych ludzi.


To nas atakują przeciwciała

Bra­łeś przed się i to skar­la­ło
Zawsze była sza­rość

Zatrząść się spa­zmem nad bro­no­wa­nym lasem
Żegluj przez ludz­ki muł pomię­dzy wie­ża­mi

Suną mię­dzy nami pion­ki daw­nych nacji
Wzią­łeś kanap­ki? Spa­ko­wa­łaś bilet?

Cze­kaj, rura bie­gnie ci nad gło­wą
Cze­kaj, prze­wo­dzą sil­ni­ki samot­ne

Star­te tar­cze pół­kul
Bie­gnie Lea jak ciek
Chrzę­ści w wyso­kiej tra­wie chra­bąszcz


Wcale nie jesteś zarazą

Wca­le nie jesteś zara­zą!
Raczej czymś, co wni­ka w kolej­ne per­spek­ty­wy
Z iry­tu­ją­cą eks­cy­ta­cją, jak źró­dło, któ­re wdar­ło się
W pierw­sze dni grud­nia i wypły­nę­ło z listo­pa­da
I jest poza tobą.

Wca­le nie jesteś, bo prze­cież sple­tli­śmy na chwi­lę
Dło­nie, jak­by­śmy nie umie­li wyjść na zawsze
Ze swo­ich domów i prze­nik­nąć sie­bie, aż po tak.
Wca­le nie jesteś, bo wciąż cze­ka­ją chłod­ne fra­mu­gi.
Nie jesteś, bo żrą­cy łań­cuch sto­pił się już daw­no, a ty
Oplo­tłeś się blusz­czem. Nie jesteś,
Bo kolej­ne dźwię­ki zasnę­ły spo­koj­nie
W drzwiach biur, urzę­dów i skle­pów,
Nie jesteś, bo jak pstrąg prze­pły­wasz przez cha­os przed­mio­tów,
Nie jesteś, bo nie powie­dział jesz­cze ostat­nie­go nie.

A ja wsta­ję z jakie­goś cie­nia, jak­bym wciąż konał
Do środ­ka i prze­czu­wa­my, że tędy wła­śnie za chwi­lę
Przej­dzie woj­na i że wresz­cie wszy­scy ode­tchną,
Bo to nic nie było

O autorze

Przemysław Suchanecki

Ur. w 1992 r. w Szczecinie. Poeta. Publikował m.in. w „Odrze”, „Opcjach” i „2miesięczniku”. Laureat „Połowu” oraz projektu „Pierwsza książka” w ramach festiwalu Stacja Literatura. Mieszka w Krakowie

Powiązania