Produkcja gałęzi
wzrasta po pędzie ruda woda pluje
sprawdź go zanim zamówi po raz trzeci
poprzez rumiany chłód kwiecisty rozkaz
antracyt i kraj pytają cię o czas
to czas dyktuje warunki transakcji
w umowie zapisano że jedziesz mimo śmierci
jeśli się palą bramy i drży mosiądz
(wciąż widzicie swoje blade twarze)
przyjdzie do ciebie boso z odległym żaglem
(wciąż widzicie swoje blade dłonie
a gra w którą gracie obejdzie tablice)
w umowie zapisano że jedziesz mimo pyłu
napotkane zdanie przejdzie pod wędzidłem
i pociekła piana z nieruchomej piasty
cedzonej jak potarcie rękawem o ścianę
kiedy robisz swoje o wywołanej porze
zapalania lampy pod tysięcznym krokiem
w umowie zapisano że jedziesz mimo skoku
ale nuży już wszystkich powtarzalny rytm
ilość akcentów wyjeżdża za największe okno
podratujmy muzyką czego jeszcze nie ma
popijmy gazowaną z zielonej butelki
a na stopniu wyżej zalśni śmiech we śnie
w umowie zapisano że jedziesz mimo gier
Tragedia Sokratesa
polegała na tym,
że był koszmarnie upierdliwym
typem, który wkręcił sobie misję
oświecania ludzi.
Czasem rozumiem tych,
którzy go skazali, choć nie byli najlepsi, wiem.
Czasem rozumiem zgniłe resztki jedzenia
w rurze odpływowej kuchennego zlewu.
Czasem rozumiem upadek cywilizacji
pod rozłażącą się presją ciał niebieskich.
Czasem rozumiem zejście w kanał,
zaglądanie pod podwozie auta
i znajdowanie tam ciemnych kryształów,
krynicznych wodospadów,
elektrycznych plemion.
Ślepe berło
…gdyż ciemny jest zamsz, który kosi jak żniwo.
Marsjanie atakują
Możesz powiedzieć – wybuchła mi głowa,
można cię zastrzelić bez podania przyczyn,
możesz wychylić za siebie kieliszek,
może się ukazać pechowa ustawa,
choć była niemożliwa.
Daliście mi kostur na poskromienie bliźnich,
ujadałem, pozdrawiam, z wyrazami szacunku.
Miałem sen, że spierdalacie w dzień,
nie zostawiając żadnej swojej rzeczy.
A spróbujcie wrócić,
kiedy leżę na parkiecie w poszukiwaniu równowagi,
odnalezionej w słowach Bebop de luxe
na lewej burcie tonącego świata.
Śpiewa zielony dzięcioł,
czekam na opony, na których odjadę.
„Ognik! Iskra!”,
burzowy zaśpiew, nad którym nie zapanowałem,
dron krąży nad trwałym, sklepionym majakiem,
wbity piąty bieg, ta rozmowa zmierza już tylko
do starcia, a potrzebuję go teraz jak brzęku struny,
gdy źle dociśniesz próg.
Żółta piłka, zmysły jak tankowce pełne,
stoją na oceanach, czekają na wyciek.
Zbita, wycedzona myśl, wypluty korek.
O, jak wiele widać! Jak wiele jest zakryte!
Pracuję wyłącznie na jakość śmierci
Pracuję wyłącznie na jakość śmierci
Jesteś ciałem które sunie ku kurzej ślepocie
Przez karbowany pikselowy las
Dlatego zaległaś po tyloma warstwami
Nie da się już ciebie spamiętać
Obudziłem się nad tobą w limbo
Złamała się najgrubsza trzcina w moich dłoniach
Doznałem czegoś co może poczuć tylko ścinane drzewo
Zmielone potem na papier na którym będzie ten wiersz
Wiedział to Witold Wirpsza wiedzieli to inni
Których nazwiska będziecie potem długo wspominać
Młynówka
Młynówka jak salamandry wzdłuż chodników Krowodrzy
wpija się w mięso. Mam za pasem
krzyżówkę ośmiu ulic na planie rozgwiazdy,
a wszyscy będą niesamowicie bogaci i naćpani.
Sklepowa wibracja już mnie nie przekonuje,
szczególnie że brak mi dwóch zębów mądrości.
Mam pod ramieniem pociąg, który
wisi jałowo, ale się nie spóźnia.
Słoń przeważył. Dyskusja o warunkach toczy się dalej.
Potłuczone zgromadzenie.
Fruwają części naszej reprezentacji.
Podkreślenia są w ludziach,
A stosy książek chcą do mnie mówić.
Topnieje lód.
(Jestem pewien, że da się to spowolnić)
[Jestem pewien, że nie da się z tym nic zrobić]
Pozdrawiam mokrych ludzi przyszłości.
Pozdrawiam wszystkich rozpłatanych ludzi.
To nas atakują przeciwciała
Brałeś przed się i to skarlało
Zawsze była szarość
Zatrząść się spazmem nad bronowanym lasem
Żegluj przez ludzki muł pomiędzy wieżami
Suną między nami pionki dawnych nacji
Wziąłeś kanapki? Spakowałaś bilet?
Czekaj, rura biegnie ci nad głową
Czekaj, przewodzą silniki samotne
Starte tarcze półkul
Biegnie Lea jak ciek
Chrzęści w wysokiej trawie chrabąszcz
Wcale nie jesteś zarazą
Wcale nie jesteś zarazą!
Raczej czymś, co wnika w kolejne perspektywy
Z irytującą ekscytacją, jak źródło, które wdarło się
W pierwsze dni grudnia i wypłynęło z listopada
I jest poza tobą.
Wcale nie jesteś, bo przecież spletliśmy na chwilę
Dłonie, jakbyśmy nie umieli wyjść na zawsze
Ze swoich domów i przeniknąć siebie, aż po tak.
Wcale nie jesteś, bo wciąż czekają chłodne framugi.
Nie jesteś, bo żrący łańcuch stopił się już dawno, a ty
Oplotłeś się bluszczem. Nie jesteś,
Bo kolejne dźwięki zasnęły spokojnie
W drzwiach biur, urzędów i sklepów,
Nie jesteś, bo jak pstrąg przepływasz przez chaos przedmiotów,
Nie jesteś, bo nie powiedział jeszcze ostatniego nie.
A ja wstaję z jakiegoś cienia, jakbym wciąż konał
Do środka i przeczuwamy, że tędy właśnie za chwilę
Przejdzie wojna i że wreszcie wszyscy odetchną,
Bo to nic nie było