książki / POEZJE

Odwrócona strefa

Tadeusz Różewicz

Tymoteusz Karpowicz

Fragmenty książki Odwrócona strefa, wydanej w Biurze Literackim 13 grudnia 2021 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

SYLWIA CHUTNIK

Kto jest

Ta na pew­no
Tam­ten to nie wiem
Jesz­cze o jed­nej myśla­łam, ale –
– nie jestem pew­na
On pisał, ona nie napi­sa­ła od roku ani sło­wa
On zrzu­cił wię­zy, ona ich potrze­bo­wa­ła
Wie­rzył, wie­rzy­ła
Kła­mał, zosta­ła okła­ma­na
Upadł, ale ona go pod­nio­sła
Odszedł, ona odejść już nie mogła

Róże­wicz nie uła­twia zro­zu­mie­nia tego, kim jest twór­ca. Jak już się wyda­je, że nady­mał się i rzu­ci w naszą stro­nę zgrab­ną defi­ni­cję, to zaraz klu­czy, żar­tu­je i gubi tro­py. Lubię to nie­do­po­wie­dze­nie, za każ­dym razem chcę dodać swo­je trzy gro­sze. W przy­pad­ku utwo­ru „Kto jest poetą” wyobra­zi­łam sobie napię­cie mię­dzy kobie­tą a męż­czy­zną i tym, w jaki spo­sób pisze. A może to histo­ria o roz­sta­niu?


BIANKA ROLANDO

Przy­go­da w lesie

Las mar­twy pusz­cza pęd, nie ma już korze­ni
nie ma pni-tych-godzin, prze­bi­ja łupi­ny-gro­by
Nic nie może go wydrzeć-wyrwać-spa­lić-wyrą­bać
bo las śni czół­no-dno-czar­ne-brat-razem-pęka­ją im ręce
wywa­ża wszyst­kie drzwi dostoj­nie wycho­dzi ich zamknię­cia­mi

Gdy prze­cho­dzi się przez Trud­ny las Tymo­te­usza Kar­po­wi­cza, trze­ba stać się i labi­ryn­tem, i nicią, i kłęb­kiem, i ratu­ją­cą-rato­wa­nym, i Mino­tau­rem, któ­ry nie pozwa­la się zabić w samym ser­cu lasu, i prze­świ­tem-wyj­ściem, ina­czej nie znaj­du­je się wyj­ścia. Szum, szum, gęstwi­no.


ALICJA SAWICKA

Opo­wia­da­nie o sta­rych kobie­tach

Gdy­bym ci powie­dzia­ła, ale prze­cież mówi­łam, tyl­ko że ty mia­łeś koszu­lę poza­pi­na­ną, a pod nią wło­sy, a co mówi­łam do cie­bie, zaraz musia­łam powtó­rzyć albo się zamknąć, ale gdy­bym raz kie­dyś rze­czy­wi­ście ci powie­dzia­ła, to pod warun­kiem, że byś spał albo był mar­twy, jak teraz, to mówię teraz. Kaza­łeś sadzić sobie brat­ki fio­le­to­wo-żół­te, brat­ki i nic inne­go, kosz­to­wa­ły nie­ca­łe dwa zło­te, jak umie­ra­łeś, za sadzon­kę, a ja sta­łam pod ścia­ną okien, szu­ka­łam okna, za któ­rym umie­rasz, żeby być z tobą, a jed­no­cze­śnie cię zosta­wić z umie­ra­niem same­go, a teraz już kosz­tu­ją trzy czter­dzie­ści, a cza­sem trzy i wię­cej, zale­ży przy któ­rej bra­mie. Cmen­tarz jest wiel­ki jak park czy jakiś las i żyją w nim zwie­rzę­ta, lisy, zają­ce, bor­su­ki, nie tyl­ko jeże i wie­wiór­ki, nie tyl­ko, nie powiesz nic, że bre­dzę, ja wiem, bo idąc do cie­bie, mijam tabli­cę, gdzie są wszyst­kie wymie­nio­ne, ze zdję­cia­mi, i jesz­cze inne zwie­rzę­ta, ale te zapa­mię­ta­łam, innych nie. Brzy­dzę się, kie­dy sadzę brat­ki, doty­kam zie­mi, na któ­rą sika­ją lisy, zają­ce, w któ­rej ty jesteś, brzy­dzę się, doty­ka­jąc cie­bie w zie­mi, wiem, że nie tra­fię na palec ani żad­ną kostecz­kę, ale ty mnie zno­wu doty­kasz, umar­łeś, a pod paznok­cia­mi przy­no­szę cię do domu.

Raz ci powie­dzia­łam: „sta­re kobie­ty wsta­ją o świ­cie, kupu­ją mię­so, owo­ce, chleb, sprzą­ta­ją, gotu­ją”, zrzu­ci­łeś wte­dy nóż ze sto­łu, a chcia­łeś chwy­cić i wbić na sztorc w blat, wypadł z powy­krę­ca­nej dło­ni, znik­nął pod szaf­ką kuchen­ną, mię­dzy zaschnię­ty­mi odpad­ka­mi, czoł­gaj się, sta­ra, czoł­gaj się, sycza­łeś. Raz ci powie­dzia­łam: „sta­re kobie­ty są nie­śmier­tel­ne, sta­re kobie­ty są nie­znisz­czal­ne”, zesi­ka­łeś się wte­dy w pościel, nie­mo i z satys­fak­cją. Jak suszy­łam prze­ście­ra­dło na słoń­cu, to w uchu zadzwo­ni­ło, a potem mat­ka, moja mięk­ka i różo­wa mamu­sia, zanu­ci­ła sło­wa, zawsze je lubi­łam, mia­ły wie­le zna­czeń. Sły­sza­łam w uchu: dobra­noc, koły­sać, sza­ro, śmia­ło, wszyst­ko. Raz ci powie­dzia­łam: „sta­re kobie­ty wsta­ją o świ­cie, otwie­ra­ją okna, usu­wa­ją nie­czy­sto­ści”, zaczą­łeś wte­dy umie­rać, uło­żo­ny pod ślub­nym por­tre­tem, cał­kiem mi na złość, bo była sobo­ta i aku­rat mia­łam wycho­dzić do magla, a ty umie­ra­łeś jesz­cze kil­ka dłu­gich dni, któ­re spę­dzi­łam z two­imi buta­mi, grze­bie­niem i wyszczer­bio­nym kub­kiem z wize­run­kiem lwa sple­cio­ne­go z wężem. Kie­dy wresz­cie umar­łeś, poszłam do magla, i to był dzień jak dzień moich uro­dzin, kie­dy mat­ka, moja słod­ka i okrą­gła mamu­sia, przy­no­si­ła mi do łóż­ka cia­sto z owo­ca­mi, jabł­kiem lub rabar­ba­rem, a pościel pach­nia­ła czy­stą wodą.

Nigdy ci nie powie­dzia­łam, że koł­nierz two­jej mun­du­ro­wej kurt­ki cuch­nie mi stra­chem, on zbie­rał się przez lata, z wil­go­cią, co scho­dzi­ła do nas ze stry­chu, z gru­dnio­wym śnie­giem, na któ­ry upa­da­li tam­ci, był dymem, pyłem, skó­rą, śli­ną, łzą. Naj­pierw robię w zie­mi znak krzy­ża. Cze­kam na kro­plę krwi, aby połą­czyć cie­bie z Bogiem lub dia­błem, z czym­kol­wiek, ale w gle­bie są tyl­ko gni­ją­ce liście. Tak, posa­dzę ci brat­ków, mają krót­kie korzon­ki, mają twa­rze i oczy. Wie­rzę, że two­je życie nie jest wiecz­ne i skoń­czy­ło się, skła­dam modli­twę w inten­cji, Bóg ist­nie­je i ma litość, więc modlę się, żeby znik­nął. Dzi­siaj jest kolej­ny rok, jak tu leżysz, to ci mówię, że tak, zno­wu się spo­wia­da­łam w uro­dzi­ny two­je­go odej­ścia. Ksiądz nie rozu­mie, wier­ci się na ław­ce, sapie, dla­cze­go, cór­ko, dla­cze­go, sta­ra kobie­to, spo­wia­dasz się zno­wu z tego same­go, to pycha, wyznaj lepiej grzech pychy. Wyzna­ję księ­dzu, cze­go nigdy ci nie powie­dzia­łam, że zaczą­łeś umie­rać w dwu­dzie­stą rocz­ni­cę ślu­bu, wie­dzia­łam, ale trzy­ma­łam tyl­ko dla sie­bie, pod klu­czem. Poda­łam ci kra­wat, a ty wrza­sną­łeś, nie ten kra­wat, Hele­na, jesteś głu­pią świ­nią, Hele­na, nie, skrze­cza­łeś na mnie imie­niem swo­jej pierw­szej żony, odważ­nej i mądrej Hele­ny, nie mia­łam z nią nic wspól­ne­go, chy­ba że cie­bie. Potem wzię­łam jej zdję­cia i scho­wa­łam, wzię­łam ci z biur­ka i dałam do kre­den­su mię­dzy odświęt­ne tale­rze, bo mia­łeś dło­nie, w któ­rych por­ce­la­na zamie­nia­ła się w sko­ru­py. Łazi­łeś ze sto­ło­we­go do sypial­ni, krę­ci­łeś się po przed­po­ko­ju, stu­ka­łeś szu­fla­da­mi biur­ka, a ja doglą­da­łam tyl­ko, jak słab­niesz, jak zaczy­nasz się gubić, aż w koń­cu musia­łam już pro­wa­dzić cię za rękę, prze­sta­wiać z kąta w kąt. Raz zna­la­złam cię na dywa­nie, w piża­mie i sta­rym płasz­czu, tym z dziu­rą, co zro­bi­ła się, jak prze­ła­zi­li­śmy przez płot na dział­ce. Zgu­bi­li­śmy klucz, to zna­czy ty mówi­łeś, że ja zgu­bi­łam, a ja mówi­łam, że wca­le nie, bo ty, bar­dzo źli na sie­bie wyty­ka­li­śmy się pal­ca­mi, ale to prze­cież były tyl­ko takie żar­ty. Zna­la­złam cię na dywa­nie, całe­go w pła­czu i gry­ma­sach, co ty wypra­wiasz, pytam, a ty: gdzie są zdję­cia?, a ja: jakie zdję­cia, do dia­ska?, a ty, że gdzie są zdję­cia Hele­ny, a ja na to, że nie znam żad­nej Hele­ny i że nigdy nie było takiej.

Na koniec jesz­cze pogłasz­czę twój grób, jak gła­dzi się kota, na koniec zbio­rę łopat­kę, zmiot­kę, butel­kę zie­lo­ną od wody, folio­we toreb­ki i szmat­ki pocię­te z two­jej koszu­li, na koniec prze­cze­szę wło­sy pal­ca­mi, odrzu­ca­jąc je w tył, bo tak się pozna­li­śmy, ja popra­wia­łam wło­sy w witry­nie pie­kar­ni, a ty aku­rat wycho­dzi­łeś ze środ­ka.

Zain­spi­ro­wa­łam się wier­szem „Opo­wia­da­nie o sta­rych kobie­tach”, ponie­waż zapa­li­łam się do pomy­słu, co sta­ra kobie­ta, o któ­rej Róże­wicz pisze w trze­ciej oso­bie, co ona sama by powie­dzia­ła, gdy­by oddać jej głos. U Róże­wi­cza ma ona cha­rak­ter pomni­ko­wy, jest raczej ideą sta­rej kobie­ty, sze­ro­kim poję­ciem. Sta­wia­my pomni­ki poję­ciom, ja jed­nak chcia­łam wymy­ślić jej kon­kret­ny życio­rys, uka­zać jej nie­jed­no­znacz­ność, opi­sać coś, co poję­ciom i pomni­kom się wymy­ka. Wyda­je się to zgod­ne z poezją Róże­wi­cza, w któ­rej uni­wer­sum podziu­ra­wio­ne jest mate­rią, plą­czą się w niej śmier­tel­ni ludzie i śmier­tel­ne przed­mio­ty. Szcze­gól­nie poru­sza mnie też rezy­gna­cja, któ­rą u nie­go czy­tam. Nie­za­leż­nie od tego, jak gło­śno krzy­czy­my, wszyst­ko zosta­nie zapo­mnia­ne. Taki świa­to­po­gląd jest mi bli­ski i – co może się wydać para­dok­sal­ne – pozo­sta­je per­spek­ty­wą, któ­ra przy­no­si mi ulgę.


ERYK WALDA

Szy­ba

Choć cał­ko­wi­cie roz­kła­da się ręce,
licz­by na czyn­ni­ki pierw­sze
i wiel­kie potę­gi na pier­wiast­ki,
to nie­da­le­ko mojej szko­ły,
codzien­nie o tej samej porze,
na ponisz­czo­nych scho­dach kamie­ni­cy
sie­dzi kobie­ta dokar­mia­ją­ca
gołę­bie popio­łem swe­go papie­ro­sa.
Na gło­wie ma uro­czy kape­lusz,
a pal­ce owi­nię­te pla­strem.
Patrzy nie­ustan­nie na uli­cę,
my razem z nią,
lecz z innej per­spek­ty­wy.
Roz­kła­da­my jaz­dę na konie i ludzi
potem na konie i sio­dła
potem na ludzi i heł­my
potem na pęci­ny chra­py i pisz­cze­le.
Na tym nasza wie­dza
o tej kobie­cie się koń­czy,
gdyż nasz wzrok
zatrzy­mu­je się na szy­bie okna.
Może­my jedy­nie podej­rze­wać,
że na przy­kład ma w miesz­ka­niu
popsu­te mecha­ni­zmy zega­rów.

W cza­sie jed­ne­go z moich spa­ce­rów po Gli­wi­cach, patrząc na dość ruchli­wą jezd­nię, przy­po­mnia­łem sobie kil­ka wer­sów z „roz­kła­du jaz­dy” Tymo­te­usza Kar­po­wi­cza. Zapo­cząt­ko­wa­ło to moje zain­te­re­so­wa­nie myślą prze­wod­nią tego utwo­ru, czy­li nie­moż­no­ścią cał­ko­wi­te­go pozna­nia świa­ta. W ten oto spo­sób roz­po­czął się pro­ces powsta­wa­nia moje­go wier­sza.

Tymo­te­usza Kar­po­wi­cza i jego twór­czość odkry­łem sam, być może dzię­ki temu tak bar­dzo się nią zain­te­re­so­wa­łem. Czy­ta­nie jego wier­szy daje mi roz­ryw­kę w posta­ci ich inter­pre­ta­cji jako roz­wią­zy­wa­nia zagad­ki, w któ­rej z każ­dym kolej­nym czy­ta­niem odkry­wam coraz to now­sze rze­czy, a one albo zmie­nia­ją bieg myśle­nia nad utwo­rem, albo są wska­zów­ka­mi pro­wa­dzą­cy­mi do jego zro­zu­mie­nia (choć nie wiem, czy cał­ko­wi­te­go…).


JAKUB KORNHAUSER

Led­wie o pazno­kieć

Czas śpią­ce­go mydła i czas zawi­ja­nia kne­dli, któ­re bio­rą obroń­ców na ple­cy i utrzy­mu­ją wyso­kie posia­da­nie. Grasz na czas, wybi­jasz dzi­ki i łosie na oślep, w try­bu­ny, nie­kie­dy wystar­czy bła­hy powód. Czas goto­wa­ne­go jaj­ka, kry­jów­ka za linią spa­lo­ne­go, wysta­jesz led­wie o pazno­kieć. Brak awan­su do fazy pucha­ro­wej rekom­pen­su­jesz sobie drob­ną kieł­ba­ską z autu. Chrza­nem bijesz w pod­nie­bie­nie. Czas bile­tu do kina roz­mie­niasz na tych, co mają wię­cej sił. To oni powin­ni zamknąć tę grę. Ale wolą zali­czać dys­kret­ne wystę­py, wpa­so­wu­jąc się w pierw­sze lep­sze tło po gwizd­ku.

Kar­po­wicz daje coś z póź­nej awan­gar­dy: uwa­gę w stro­nę szcze­gó­łu, zwy­czaj­ność zamiast wysu­bli­mo­wa­nia, rewo­lu­cyj­ną wia­rę w nowe zesta­wie­nia słów, zdań i zna­czeń. Mate­rię i obser­wa­cję. Ale przede wszyst­kim chęć zła­ma­nia oczy­wi­stych kodów, wpro­wa­dze­nia seman­tycz­ne­go nie­po­rząd­ku pod płasz­czy­kiem ele­gan­cji. Popsu­ta codzien­ność jest o wie­le cie­kaw­sza od tej, co cho­dzi jak w zegar­ku.


ZBIGNIEW MACHEJ

Wie­le tra­ci­my, czy­ta­jąc…

Wie­le tra­ci­my, czy­ta­jąc, i jesz­cze mniej
zysku­je­my, pisząc. Nie patrzy­my wte­dy
na nie­bo, na gwiaz­dy, na księ­życ,
na nie­ustan­ny ruch chmur nad naszy­mi gło­wa­mi,
nie patrzy­my nawet z okna naszej kuch­ni
na jesz­cze mło­de świer­ki za domem.
Ich gałę­zie ze świe­tli­stą zie­le­nią
tego­rocz­nych przy­ro­stów
w pierw­sze tego­rocz­ne upa­ły
dys­kret­nie wachlu­ją pobli­skie sta­re mury,
kie­dy wiatr pośród kamie­nic śród­mie­ścia
szu­ka odpo­czyn­ku po noc­nych bre­we­riach
na przed­mie­ściu, gdzie zry­wał dachy
nowo­bo­gac­kich rezy­den­cji, pory­wał bla­chy hur­tow­ni
i łamał kona­ry jesio­nów. Nie trze­ba pisać,
nie patrzy­my wte­dy w nie­bo, w oczy gwiazd,
w twa­rze naszych naj­bliż­szych, nie sły­szy­my
szu­mu wia­tru w koro­nach drzew, nie sły­szy­my
pta­ków. Lite­ry nie prze­no­szą wia­tru, nie
prze­cho­wu­ją wody, ich świa­tło jest czar­ne.
Dla­te­go nie trze­ba pisać i nie trze­ba nawet
mieć nadziei, że jest się tak­że czar­ną skrzyn­ką,
któ­ra auto­ma­tycz­nie zapi­su­je raport
o naszym życiu, kro­ni­kę zapo­wie­dzia­nej śmier­ci,
anam­ne­zę, bli­zny po przej­ściach, po błą­dze­niu
jak pija­ne dziec­ko we mgle, zero­je­dyn­ko­we szra­my
po rze­ko­mych miło­ściach i bez­ro­zum­nych pożą­da­niach,
któ­re może przy­naj­mniej w holo­gra­mie tam­te­go świa­ta,
hen za dale­ką pod­czer­wie­nią i czar­nym ete­rem,
wyróż­nią się różo­wą lumi­ne­scen­cją. Dla kogo
miał­by być ten raport? W jakim języ­ku?
W jakim pro­gra­mie? W kon­tek­ście jakie­go świa­ta?
Dla kogo były­by zbie­ra­ne
te nasze uko­cha­ne dane?
Sygna­ły z wsty­dli­wych zaka­mar­ków
naszej pry­wat­no­ści
i ciem­nych zauł­ków naszej fizjo­lo­gii
byłyż­by cie­ka­we dla żar­łocz­nej pust­ki
czy­ha­ją­cej nie­ustan­nie na naszą krew, pot i łzy?
Dla kogo mel­dun­ki z moni­to­rin­gu
stru­mie­nia świa­do­mo­ści
i pod­pro­go­wych prą­dów pod­świa­do­mo­ści,
dla kogo rapor­ty z sie­cio­wa­nia sty­mu­la­cji
w oce­anie glo­bal­nej nie­świa­do­mo­ści?
A tam­ten świat to niby co? I jak? I gdzie on?
I dokąd leci jego rów­no­le­gły eon?
Czy tam­ten świat mimo wszyst­ko jest w nas
jak owo słyn­ne Kró­le­stwo Nie­bie­skie?
Czy zaświa­ty prze­ni­ka­ją nasze mózgi, ser­ca, płu­ca,
wewnętrz­ne ukła­dy i obie­gi orga­ni­zmu,
zha­ko­wa­ne przez gra­wi­ta­cję trze­wia
ze zgęst­ką mikro­bio­mu przed zagła­dą gatun­ków?
Jak tu się w koń­cu prze­bić przez kwan­to­wą krop­kę
nad ilo­ra­zem względ­no­ści, któ­ry jest zara­zem
jej ilo­czy­nem? Jak zapu­ścić żura­wia
inte­li­gent­nej igno­ran­cji w chmu­rę nie­wie­dzy
bez wytrwa­łe­go anal­fa­be­ty­zmu? Pisa­niem
nie spo­sób prze­ro­snąć w sło­je zadrzew­ne.
Pisa­nie tyl­ko żeru­je na nie­pi­śmien­no­ści
i nie­pi­sa­niu. A wszech­obec­na nie­ludz­kość
nie tyle żeru­je na ludz­ko­ści,
ile ludz­ko­ścią testu­je lokal­ne warun­ki,
dia­lek­tycz­nie pod­gry­za­jąc samą sie­bie
dla potrzeb lokal­ne­go, pla­ne­tar­ne­go labo­ra­to­rium życia,
poże­ra­jąc wła­sny ogon, jeden z nie­zli­czo­nych
zmu­to­wa­nych, hybry­dal­nych ogo­nów,
aż do wyda­le­nia go w jało­wą ciem­ność, w pory­wi­stą otchłań,
aż do roz­pro­sze­nia w roz­iskrzo­nym, tęczu­ją­cym śnie,
nie­prze­sia­nym, nie­spi­sa­nym,
nie­pi­sa­tym, nie­czy­ta­tym,
nie­prze­spa­nym.

Sło­je zadrzew­ne Tymo­te­usza Kar­po­wi­cza zosta­ły wyda­ne w 1999 roku. Pamię­tam, że czy­ta­łem je pod koniec tam­te­go roku (tam­te­go stu­le­cia i tysiąc­le­cia) wiersz po wier­szu, stro­na po stro­nie, war­stwa po war­stwie, ze zdu­mie­niem i poczu­ciem rewe­la­cyj­no­ści Kar­po­wi­czo­we­go dzie­ła. Jed­no­cze­śnie nara­sta­ło we mnie wra­że­nie nad­mia­ru słów, zdań, gra­ma­ty­ki, histo­rii, kul­tu­ry, sztu­ki, sztucz­no­ści, poli­tycz­no­ści, reli­gij­no­ści, kon­cep­tu i tzw. poezji w tych tek­stach, w zamy­śle i kon­struk­cji tego dzie­ła. Przy­bo­sio­wa instruk­cja „naj­mniej słów” nie zosta­ła tu zasto­so­wa­na. Ówcze­sna dziw­na zmo­wa mil­cze­nia wokół Słoi zadrzew­nych, pol­ska nie­wraż­li­wość na tę lite­ra­tu­rę, prze­moż­ność domi­na­cji miło­szow­sko-szym­bor­skie­go, post­no­blow­skie­go dys­kur­su w życiu lite­rac­kim – wszyst­ko to wów­czas prze­ko­na­ło mnie, że nawet tak prze­sad­ne, roz­war­stwio­ne i prze­war­stwio­ne, prze­sy­co­ne sen­sa­mi dzie­ło potrze­bu­je sojusz­ni­ka. I dla­te­go w 2002 roku, nie­ja­ko na zamó­wie­nie Pio­tra Som­me­ra, powstał „Kwe­stio­na­riusz Kar­po­wi­czow­ski”. Dziś, w 2021 roku, patrzę na to ina­czej.


JOANNA MUELLER

poezja może

być też spra­wą lagi na całą petę
kopem z rogu boja spa­lo­ną kłaść
ją i zawi­jać w gale wyle­zie bla­gą
zsi­nia­łych czem­pio­nów gdy z gar­deł
wyrwie aplauz kto z pokla­sku zbi­je
tam­pon jało­wy na zata­mo­wa­nie
zgłu­sze­nia róży w czte­ry wia­try
bra­nej dać jej odpo­ru

poezja nie może

Z Tymo­te­uszem Kar­po­wi­czem uda­ło mi się poroz­ma­wiać oso­bi­ście przez kwa­drans dwa­dzie­ścia lat temu, a póź­niej na roz­mo­wach poprzez jego i moje tek­sty spę­dzi­li­śmy jesz­cze set­ki czy tysią­ce takich kwa­dran­sów. Dla mnie Kar­po­wicz jest mistrzem źró­dło­wym (o jego zmą­co­nych źró­dłach spo­ro pisa­łam), poetyc­kim ojcem, któ­re­go języ­ko­wa siła w pew­nym momen­cie oka­za­ła się tak nie­prze­moż­na, że zaczę­łam bać się o wła­sne pisa­nie. Musia­łam od nie­go odejść, odwró­cić się od tego świa­tła, żeby wró­cić do sie­bie – a potem zno­wu mogłam wejść w Kar­po­wi­czow­ski „trud­ny las”.

Swo­im wier­szem nawią­zu­ję do nie­zna­ne­go mi wcze­śniej utwo­ru „Kwiat ante por­tas!”. Tak jak Kar­po­wicz zma­gam się tu z pyta­niem o spraw­czość poezji, o jej moż­ność i nie­moż­ność – bo o co inne­go mogę pytać za teo­re­ty­kiem „poezji nie­moż­li­wej”? Czym są poetyc­kie lagi, gale i bla­gi, jeśli nie potra­fią dać odpo­ru: zgłu­sze­niu zgwał­co­nej róży, cio­som „sie­kie­ry noża czy kaste­tu”, lamen­to­wi, któ­ry prze­le­wa się przez każ­dą z tam?


DARIUSZ SOŚNICKI

Pan domu

Pan domu publicz­ne­go Bar­dzo chęt­nie
z jed­no­oso­bo­wym dostę­pem

i z piw­ni­cą tak ciem­ną, że jej real­ny brak nie sta­je jej na prze­szko­dzie
w dosłow­nie niczym.

Pan domu, pan­to­kra­tor, wiel­ka domo­wa pan­da, pan zabie­rze.

Pan dużo, dużo zło­tych na godzi­nę,
pan w swo­je imię

doma­ga­ją­cy się przy­le­gło­ści od rze­czy
nie dzię­ki wyobraź­ni,

pan jaź­ni.

Pan dźwig dźwi­ga­ją­cy pry­wat­ne spra­wy tego świa­ta,
pan strach rzu­co­ny w wir spraw, któ­re go pory­wa­ją, ale wte­dy gałąź.

Pan domu gosz­czą­cy powódź
na par­ce­li sąsia­da,

opła­ca­ją­cy hoj­nie
powie­trze, głód, ogień i woj­nę

tam­że.

Syn­dyk wła­snej masy upa­dło­ścio­wej
i wie­rzy­ciel tej­że,

odgry­wa­ją­cy koro­nę stwo­rze­nia
w scen­ce rodza­jo­wej uro­dzo­ne­go szy­der­cy:

pan nie ustę­pu­ją­cy w niczym,
pan przede wszyst­kim,

Pan Pierw­szy.

„Nie płacz,
prze­cież go nie kocha­łeś,

on jest przed­mio­tem,
któ­ry trze­ba wynieść z domu”.

Tade­usz Róże­wicz – jeden z tych gło­sów w pol­skiej liry­ce nowo­cze­snej, któ­re w trak­cie pra­cy nad tek­stem poetyc­kim sły­szę bar­dzo czę­sto. Kie­dy wiersz zaha­cza o spra­wy istot­ne wyra­ża­ne wprost czy pra­wie wprost, siła tego gło­su zwy­kle się wzma­ga i nie ma wyj­ścia: albo się go bez­ce­re­mo­nial­nie wyru­gu­je, odci­na­jąc linij­ki i fra­zy, któ­re nawie­dził, albo prze­ciw­nie – pozwo­li mu się wybrzmieć i go ugo­ści, tak jak on gościł przez deka­dy gło­sy innych.

„Pan domu” to oczy­wi­ście ten dru­gi przy­pa­dek. Koda wier­sza jest nie­mal dosłow­nym cyta­tem z Róże­wi­czow­skiej „Łodzi”. Nie­mal, bo w ory­gi­na­le nie ma inter­punk­cji i tekst nie jest podzie­lo­ny na stro­fy.

 

Dofi­nan­so­wa­no ze środ­ków Mini­stra Kul­tu­ry, Dzie­dzic­twa Naro­do­we­go i Spor­tu pocho­dzą­cych z Fun­du­szu Pro­mo­cji Kul­tu­ry – pań­stwo­we­go fun­du­szu celo­we­go.

 

O autorach i autorkach

Tadeusz Różewicz

Urodzony 9 października 1921 roku w Radomsku. Poeta, prozaik, dramaturg. Laureat wielu nagród literackich zagranicznych i polskich, m.in. Nagrody Polskiego PEN-Clubu (1997), Nagrody Ministra Kultury i Sztuki (1997), Śląskiego Wawrzynu Literackiego (1999), Nagrody Wielkiej Fundacji Kultury (2000), Nagrody Literackiej Nike (2000), "Złotego Berła" (2006), Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius za całokształt twórczości (2008). Odznaczony Krzyżem Wielkim Orderu Odrodzenia Polski (1996). Zmarł 24 kwietnia 2014 we Wrocławiu.

Tymoteusz Karpowicz

Urodzony 15 grudnia 1921 w Zielonej koło Wilna. Poeta, prozaik, dramaturg, tłumacz. Pracował jako asystent na Uniwersytecie Wrocławskim, a także redaktor w pismach: "Nowe Sygnały", "Odra", "Poezja". W 1973 roku wyjechał do USA, potem do RFN i Berlina Zachodniego, w 1978 roku osiadł w Chicago, obejmując katedrę literatury polskiej na uniwersytecie stanu Illinois. Za ostatni tom, Słoje zadrzewne (1999), otrzymał Nagrodę "Odry" oraz nominację do Nagrody Literackiej Nike. Zmarł w Oak Park 29 czerwca 2005.

Powiązania