książki / WIELKI KANION

Opium i Lament

Marta Podgórnik

Premiera książki Marty Podgórnik Opium i Lament.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

płodne dni

W takie dni już tyl­ko her­ba­ta lip­to­na nad
tomi­ka­mi boh­da­na zadu­ry, albo popra­wia­nie
dyk­cji przed brą­zo­wym lustrem.

na przy­stan­ku smar­ka­nie wprost do kosza z
przy­trzy­ma­niem jed­nej dziur­ki,
i po cze­sku odwra­ca­nie nume­rów auto­bu­sów
i tak jadą­cych w jed­no i to samo miej­sce.

już tyl­ko umy­wa­nie rąk od wszyst­kich waż­nych
i nie­waż­nych, od prze­gra­nych naszych bitew,
od zaraz. mimo­wol­ne prze­ły­ka­nie umy­ka­ją­ce­go
spod pode­szw kurzu, latar­nia­ne pusz­cza­nie oczek
w raj­sto­pach kaba­ret­kach.

nazy­wa­ją to sze­ro­kim ukła­dem odnie­sie­nia,
jeśli to coś mówi komu­kol­wiek.

w takie dni już tyl­ko do sku­pu bute­lek,
po wię­cej pust­ki, po wię­cej.


uciekinier bez powodu

sygna­ły nie­zdro­we­go zain­te­re­so­wa­nia docie­ra­ją co jakiś
czas, podob­nie jak pocz­tów­ki z odle­głych mia­ste­czek
sygno­wa­ne bez­na­mięt­nym „do zoba­cze­nia” przez kogoś,
w kim moż­na się było zako­chać, tyl­ko prze­ga­pi­ło się

oka­zję. pozo­sta­wa­nie w przy­jaź­ni z nie­zli­czo­ną
ilo­ścią nie­do­szłych mężów i żon jak kolek­cjo­no­wa­nie
kap­sli z nie­moż­li­wo­ścią wygra­nia jesz­cze cze­goś ponad
to, co już się otrzy­ma­ło. a trze­ba wkal­ku­lo­wać

mie­sza­nie imion, rosną­ce rachun­ki tele­fo­nicz­ne,
nie­spo­dzie­wa­ne wizy­ty. kon­se­kwen­cje drob­nych kłamstw
jak zimu­ją­cy w kościach zło­śli­wy nowo­twór cze­ka­ją na
swo­ją chwi­lę. odło­żo­na na bok jak zale­głe listy słu­chaw­ka

jesz­cze cie­pła cie­płem policz­ka, tra­ci mia­ro­wy puls sygna­łu.
osta­tecz­ne roz­wią­za­nie – rwiesz żyłę kabla strze­piąc opusz­ki
pal­ców, ciek­nąc ryglu­jesz drzwi, uda­jesz, że wysze­dłeś
i nie wiesz, kie­dy wró­cisz. po dru­giej stro­nie świa­tła gasną

z rów­ną gwał­tow­no­ścią, cho­ciaż nie wszę­dzie roz­gry­wa się
dra­mat. dłu­ga zima osła­bia czuj­ność, wypy­cha z reso­rów,
wymu­sza pod­ję­cie ryzy­ka. kupisz pół litra, zmie­nisz adres na
ety­kie­cie, znik­niesz cicho jak wywa­bio­na wybie­la­czem pla­ma.


wiersz z kluczem

maleń­ki zator jak na auto­stra­dzie
odci­na dopływ tle­nu i jak pecho­wy płe­two­nu­rek
ma się z gło­wy.
cuce­nie śmier­dzą­cą wat­ką przy­tknię­tą do noz­drzy
daje ten efekt, któ­ry jesz­cze dłu­go
pozo­sta­nie syno­ni­mem wynu­rza­nia się.
pięt­na­ście minut dwa­dzie­ścia pięć sekund
– dokład­nie tyle z życia leżąc na kozet­ce
i nie dając zna­ków, tak że musia­no się
w koń­cu i mną zająć w tłu­mie pokrzyw­dzo­nych
(naj­wię­cej dzie­ci, zła­mań i opa­rzeń).
gdzie byłam? czy odpo­wia­da­łam na jakieś pyta­nia?
czy prze­pro­wa­dzo­no na mnie eks­pe­ry­ment?
czy coś się sta­ło, co się nie odsta­nie?
i cze­mu nie widzia­łam tune­lu i świa­tła i nie czu­łam
nie­biań­skie­go spo­ko­ju?
dla­cze­go wszyst­ko musi odby­wać się nud­no, głu­pio,
bez pom­py i bez naszej zgo­dy?
ten punkt – nie zni­ka, on
daje się zła­pać.


żenujący klasycyzm

tzw. dłu­gi week­end naresz­cie się koń­czy
a ja od pierw­szej nocy wie­dzia­łam co będzie
jak ten sen zło­ty szczę­ście sobie poszło w chuj
alko­hol we krwi krą­ży a łzy są na szczę­ście

na to, co sobie poszło, jak wspo­mnia­łam, w chuj
a przez moment w feerii kie­lisz­ków z obwód­ką
mignął mi pan­ny mło­dej sta­ro­mod­ny strój
mlecz­na biel lite­rat­ki ze zmro­żo­ną wód­ką

jak pager zadzwo­ni­ła w samą porę myśl
aby nalać do peł­na znów co czy­nię chęt­nie
dopie­ro po pół­no­cy a ty chcesz już iść?
wiel­ka szko­da, popatrz, tu jest bar­dzo pięk­nie

tu zimą uwie­rzy­łam (jak to „mam już dość”?)
w real­ne lep­sze świa­ty, w kre­dy­to­wy bilet
na woka­lu ordon­ka i con­fet­ti gwiazd
kel­ner! pro­szę to samo! nie­waż­ne za ile

więc dobrze, że zapo­mnieć pro­po­nu­jesz mi
i że nie chcesz powta­rzać błę­du – błąd był mój
jak moje jest kró­le­stwo i smok co w nim śpi
i tęsk­no­ta do tego co już poszło w chuj


luxemburg i inne wiersze

raz tyl­ko byłam szczę­śli­wa w miło­ści ale źle się skoń­czy­ło
tę pory­wa­ją­cą skąd­inąd histo­rię wła­śnie sprze­da­łam
gaze­cie kobie­cej za pierw­sze przy­zwo­ite hono­ra­rium

takie wyda­rze­nia plus lek­tu­ra tego co piszą nie­któ­rzy goście
i jed­na gośció­wa na łamach get­to­wej pra­sy i jesz­cze trzy
pierw­sze miej­sca w ran­kin­gu „pio­sen­kar­ki,

pio­sen­ka­rze, zespo­ły XX wie­ku” przy nie­obec­no­ści
w pierw­szej set­ce micha­ela jack­so­na oraz pewien facet przy któ­rym
upusz­czam przed­mio­ty ale nade wszyst­ko

trzy­dzie­stocz­te­ro­pro­cen­to­we popar­cie dla post­ko­mu­ni­stów
w ostat­nich son­da­żach – to w koń­cu skła­nia do głęb­szej reflek­sji,
np. przed­wczo­raj pusz­cza­li­śmy z rafa­łem

pio­tra szcze­pa­ni­ka i zaczę­łam roz­wa­żać rezy­gna­cję z lite­ra­tu­ry
bo takie­go kawał­ka jak „puste koper­ty” nigdy nie wymy­ślę
choć­bym ule­gła namo­wom i zaczę­ła palić

to świń­stwo po któ­rym zaraz chce się jeść i spać a to połą­cze­nie
fatal­ne dla figu­ry samot­nej kobie­ty, o czym musi myśleć nawet
jeśli przyj­mie posa­dę w kul­tu­rze-oświa­cie,

tele­fon komór­ko­wy oraz kon­to w ban­ku co jest co nie­co war­te
w sytu­acji kie­dy zała­twia sobie zakaz wstę­pu do kolej­nych
łóżek – jak zwy­kle głu­pio o tym sze­rzej

opo­wia­dać więc mówię coś w sen­sie lass das i może­my na wód­kę
do dia­bła z tym wier­szem to już hymn hipo­kry­zji za chwi­lę napi­szę
że czu­ję się wol­na, swo­bod­na jak kul­ka z flip­pe­ra


życie z ideami

więc to tak: ty i two­je życie dru­ko­wa­ne w paśmie
naj­niż­szej poczy­tal­no­ści, ty i two­je lęki przed
szko­łą przed den­ty­stą zbęd­ny­mi trzy kilo i naraz
on ci mówi: chciał­bym żyć z muzy­ki i nagle pyta:

do koń­ca? a ty aku­rat tego się nie lękasz pro­szę
pro­szę do koń­ca to dopraw­dy roz­kosz­ne nie być
kon­se­kwent­nym i nie wsta­wać na dzwo­nek i nie spać
do rana i pochła­niać przy­staw­ki ole­wa­jąc dania

pierw­sze i dru­gie deser kawę lecz nie koniak
tak po pro­stu: wybie­rać plą­sać wśród wybrań­ców
cie­szyć się dobrym zdro­wiem i kiep­ską reno­mą
przy­cho­dzić bez zapro­szeń wycho­dzić przed koń­cem

kom­pro­mi­to­wać koń­ce set­ka­mi poże­gnań nie­czu­łych
nie na dłu­go tak po pro­stu: kom­fort ist­nie­nia
w tej jedy­nej chwi­li kie­dy się opie­rasz w koń­cu
o coś cał­kiem mówisz mówisz i już się nie słu­chasz

i z całej sytu­acji masz wyry­so­wa­ne wyj­ście
wprost w jego ręce: zaczep­ki reak­cje uśmiech a cza­sem
łez­ka po pro­stu: do koń­ca bo ile nam zosta­je,
tydzień, dwa tygo­dnie? już umie­ram ze stra­chu

to jest lek­ka śmierć

O autorze

Marta Podgórnik

Ur. w 1979 r., poetka, krytyczka literacka, redaktorka. Laureatka Nagrody im. Jacka Bierezina (1996), stypendystka Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, nominowana do Paszportu „Polityki” (2001), laureatka Nagrody Literackiej Gdynia (2012) za zbiór Rezydencja surykatek. Za tomik Zawsze nominowana do Nagrody Poetyckiej im. Wisławy Szymborskiej (2016) oraz do Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius (2016). W 2017 r. wydała nakładem Biura Literackiego tom Zimna książka, który również nominowany był do tych samych nagród. Książka Mordercze ballady przyniosła autorce Nagrodę Poetycką im. Wisławy Szymborskiej oraz nominację do Nagrody Literackiej Nike. Mieszka w Gliwicach.

Powiązania