książki / POEZJE

Oranżada

Jerzy Jarniewicz

Fragmenty książki Jerzego Jarniewicza Oranżada.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Sól

Rato­wa­łem się, jak zwy­kle, sło­wa­mi, a prze­szłość,
ta od syren i od kal­ko­ma­nii, zamknię­ta na czte­ry spu­sty
czte­ry razy wypar­ła się cie­bie. Myśliw­ska grzęź­nie
w lep­kiej jak krew ciszy, na któ­rą czy­jaś dłoń
sypie sól zaksię­go­wa­ną. Pie­cze.
I będzie pie­kło, nie­ste­ty. Zna­cze­nia ple­nią się
szyb­ciej niż sło­wa. Ale czy­taj: zabliź­nią się
rysy kru­sze­ją­cych tyn­ków
i prze­ja­śni się napię­ta do gra­nic fasa­da.
Czar­ne słoń­ca pój­dą na dno czar­nych od śnie­gu okien
jak zło­tów­ki w fon­tan­nie w mod­nym uzdro­wi­sku.

A sza­lik, moja dro­ga, ten sza­lik i ręka­wicz­ki
przy­da­dzą się przy odśnie­ża­niu,
któ­re, jak zwy­kle, budzi pię­tra­mi,
głę­bo­ko, po sam dach.


Dlaczego moja gitara tak żałośnie łka?

Z cało­ści ucho­wał się refren, czy­li
„dla­cze­go moja gita­ra tak żało­śnie łka?”
Moż­na by to było powie­dzieć ina­czej,
na przy­kład: „cytu­je Clap­to­na”,
na przy­kład (kur­sy­wą): „moja gita­ra”.
Bo w dwa tysią­ce pią­tym trud­no taką fra­zą
otwo­rzyć wiersz. Czy go zamknąć.
Gan­ze gal. Z punk­tu widze­nia wier­sza
na jed­no wycho­dzi. Punkt widze­nia wier­sza
jest sta­łą rucho­mą jak tem­pe­ra­tu­ra cia­ła
(za życia). Pan już tu był, sły­szę.
Prze­bie­ram się więc w nową koszu­lę,
wska­ku­ję w tek­sa­sy i pró­bu­ję raz jesz­cze.
Ta gra nazy­wa się pan­ta­ran­ta – reipei.


Szczęście jest ciepłą strzelbą

No, zga­duj. Lub strze­laj. Szczę­ście,
jak pamię­ta­my, jest prze­cież
cie­płą strzel­bą.

Z czo­ła zim­ne­go jak kol­ba
zli­zu­jesz sło­ny smar.

Masz pra­wo do pomył­ki.


Glamour

Pozby­waj się gar­de­ro­by
powo­li. Roze­pnij spodnie
i przez chwi­lę uda­waj,
że to już koniec wystę­pu.
Potem nagle zmień zda­nie
i roze­pnij suwak. Nie­spiesz­nie
kręć bio­dra­mi – niech spodnie
pozo­sta­ną na nich przez chwi­lę.
Pozwól, żeby same opa­dły. Dobrze,
żebyś mia­ła pod spodem poń­czo­chy -
roluj je stop­nio­wo i baw się nimi.
Męż­czyź­ni zawsze cze­ka­ją
na zdję­cie dol­nej par­tii bie­li­zny.
Sta­raj się uda­wać, że wła­śnie to robisz,
a potem nie­ocze­ki­wa­nie zmień zda­nie.

Zdej­mij powie­ki, ale powo­li. Ode­pnij
żebro, potem dru­gie, trze­cie, czwar­te,
i nie zmie­niaj zda­nia, aż pozo­sta­nie nagi
krę­go­słup z czasz­ką i mied­ni­cą. Krę­cąc
bio­dra­mi, zrzuć sto­pę, lewą, pra­wą. Pozwól,
żeby opa­dła skó­ra two­ich wil­got­nych ud.
To nie koniec wystę­pu. Ode­pnij war­gi,
tak by odsło­ni­ła się chłod­na biel zębów,
zrzuć dło­nie z nad­garst­ków
i przez chwi­lę uda­waj,
że chcesz spek­takl prze­rwać. A potem
nie­ocze­ki­wa­nie dla sie­bie, dla nie­go,
jak­by nigdy nic, zmień zda­nie.
Zmień zda­nie.


Idą leśni

Lata nie­uwa­gi, a roz­sy­pie się w proch.
Tra­wa poro­śnie, zgęst­nie­je las.
Bo o czym dziś roz­ma­wiać? Że potrwa,
nikt, jak pamię­tam, sło­wa nie dawał. Nikt sło­wa
nie przyj­mo­wał. Pod nosem mia­łem wte­dy
oran­ża­dę w prosz­ku. A bia­ły pod­ko­szu­lek,
parus odino­kij, łopo­tał na wie­trze.
Ota­cza­ły nas zyg­za­kiem par­ty­zanc­kie
oko­py, któ­re zyg­za­kiem ota­cza­ły
mnie i cie­bie. Szu­miał las. Wzra­sta­ły grzy­by.
Zwa­bio­ne zapa­chem ciał
nad­bie­gły nocą psy, krwią
prze­sią­kły zie­lo­ne spoden­ki, a uda
przez całe lato nie chcia­ły się zabliź­nić.
Słów nikt niko­mu nie dawał. Dziś jak pies
u two­jej nogi liżę dłoń
o sma­ku cytry­no­wym.


Nowy zeszyt „Ryzyka”

Napraw­dę, jaka jesteś, nie wie­dział nikt,
dopó­ki nie zosta­łaś kochan­ką kapi­ta­na Żbi­ka
i od tego cza­su (awans?) mówisz już tyl­ko
pustym dym­kiem z powtó­rzo­nym trzy­krot­nie
zna­kiem zapy­ta­nia. Taki los, taka kon­wen­cja
dozgon­na, któ­ra pozwa­la zapi­sać zasko­cze­nie.
Dez­orien­ta­cję. Czy, daj­my na to, strach.
On: Wiesz, czym ryzy­ku­jesz? Ona: ???
Masz może pomysł, jak czy­tać coś takie­go? Jak mówić?
Bo ta mili­cyj­na histo­ria zbyt szyb­ko prze­kła­da się
na obraz­ki. Wczo­raj komiks, dzi­siaj remiks
naszych pro­sto­pa­dłych bio­gra­fii. Wsio paniał:
kapi­tan Żbik, ten wun­der­kind z Luto­mier­skiej,
musiał być nie­złym kochan­kiem. Swo­ją par­tię
roz­gry­wał zza biur­ka moim pasz­por­tem.

O autorze

Jerzy Jarniewicz

Urodzony 4 maja 1958 roku w Łowiczu. Poeta, tłumacz, krytyk. W 1982 r. ukończył anglistykę na Uniwersytecie Łódzkim, w 1984 r. filozofię. Autor między innymi tomów poetyckich Dowód z tożsamości (2003), Oranżada (2005), Na dzień dzisiejszy i chwilę obecną (2012) czy Woda na Marsie (2015), licznych przekładów literatury zagranicznej oraz książek krytycznoliterackich. Od 1994 r. redaktor "Literatury na Świecie". Współpracuje z "Gazetą Wyborczą", "Tygodnikiem Powszechnym" i "Tyglem Kultury". Mieszka w Łodzi.

Powiązania