Urok mojej inności
Nigdy nie przeżywałem niczego, co wprawdzie wiązałoby się z moją przeszłością, ale ta przeszłość była jedynie daleką aluzją, aluzją do moich mało ważnych cierpień, zawieszoną w próżni, jak wszystkie chwile, które mogę nazwać teraźniejszością, wspomnienie smaków i zapachów ze świata, do którego już nie należę, mógłbym go nawet nazwać porzuconą ojczyzną, ale na próżno, nadaremnie bym go opuścił, skoro tu też nic mnie z niczym nie wiąże, tu też jestem obcy, i nawet bez znaczenia jest ten jeden jedyny człowiek, którego kocham, Melchior, on też nie potrafi mnie tu zatrzymać, jestem stracony, nie istnieję, wszystkie moje kości i chrząstki zamieniły się w galaretę, czuję, że jestem oderwany od wszystkiego, że do niczego nie jestem przywiązany, a jednak czuję się czymś, na przykład ropuchą, ciężko wtulam się w ziemię, jak oślizgły ślimak, cichutko nadsłuchuję swojej nicości, nic się ze mną nie dzieje, jak gdyby w tej nicości była moja przyszłość, a z powodu nadchodzących jedna po drugiej jesieni także moja własna przeszłość.
I tej jesieni, w ostatnim pokoju mieszkania przy ulicy Steffelbauera, gdzie przed moim oknem rosły dwa klony, jeszcze młode i zielone, w otworze po wybitej nad oknem cegle zagnieździły się wróble, powinienem już nie tylko to czuć, ale także o tym wiedzieć, tymczasem czepiałem się nadziei, że odnajdę jakieś szczególne, całkiem wyjątkowe i tylko dla mnie zrozumiałe związki, że nadarzy się sytuacja, coś, jakiś nastrój, chociażby tragedia, dzięki którym w tej nieokreślonej nicości znajdę jakieś wytłumaczenie, że znajdę coś, co będzie do uratowania, co przyniesie sens i uratuje także mnie samego, wyswobodzi mnie z tej zwierzęcej egzystencji, ale nie poprzez moją przeszłość, bo ta już mi się śmiertelnie znudziła, smak czkawki bywa dla człowieka takim mało eleganckim ostrzeżeniem, ani nie poprzez moją przyszłość, gdyż już dawno przestałem o niej myśleć, bałem się zaplanować nawet najbliższą chwilę, ale teraz czekałem na objawienie, na zbawienie, mogę się do tego przyznać, gdyż jeszcze nie wiedziałem, że wystarczy, jak znam to wielkie nic, mówiąc ściślej.
Thea, która była przyjaciółką Kühnertowej, przywiozła mnie swoim samochodem do mieszkania, w którym tak wiele czasu spędzałem sam.
Mogę właściwie powiedzieć, że cały czas byłem sam; jeszcze nigdy nie przeżywałem w ten sposób samotności w obcym mieszkaniu, wśród mebli na wysoki połysk, słońca wpadającego przez szczeliny w zasłonach, wzorów na dywanie, blasku podłogi, jej trzeszczenia, ciepła kaflowego pieca, ciepła, które czekało na wieczór, kiedy wrócą domownicy i zasiądą przed telewizorem.
Dom był cichy i tylko trochę ładniejszy od większości zniszczonych domów w okolicy Prenzlauerberg, „szare ptaki, stare berlińskie podwórka”, jak napisał kiedyś Melchior w przypominającym odę wierszu, tu też znajdowały się wytoczona z drewna, pomalowana na szaro poręcz, jak w moich poprzednich berlińskich mieszkaniach, na ulicy Chaussee albo na placu Wörthera, i pokryte ciemnym linoleum drewniane schody, wokół roznosił się klozetowy zapach pasty do podłogi, tak jak wszędzie w oknach klatki schodowej znajdowały się kolorowe witraże, już tylko połowa z nich była oryginalna, bogate kwieciste wzory z przełomu wieków, druga część okna była wypełniona szkłem, jakie się wstawia w zwyczajnych drzwiach, dlatego wszędzie panował sprawiający wrażenie biedy półmrok, podobnie jak w kamienicy przy ulicy Stargarder, gdzie mieszkałem najdłużej, i przywykłem, że tak właśnie wygląda klatka schodowa, choć ciągle jeszcze nie wydawała mi się taka swojska, jak którakolwiek klatka schodowa w Budapeszcie, brakowało mi jej przeszłości, nawet jeśli ta przeszłość dawała o sobie znać w najrozmaitszy sposób, chciałem zrozumieć wysyłane do mnie znaki, choć wiedziałem, że Melchior nie będzie z tego powodu bardziej do mnie należał, a jednak kiedy po południu wracałem do domu, na klatce schodowej zawsze wyobrażałem sobie, zamiast mnie, twarz młodego mężczyzny, który kiedyś dawno przyjechał do Berlina, ów mężczyzna był dziadkiem Melchiora, i to on stał się bohaterem tej z każdym dniem coraz bardziej zawiłej historii, gdyż to właśnie on widział szklane kwiaty połyskujące w świetle podwórek, całe i nowe, kiedy przychodził do tej kamienicy i szedł na górę po schodach, widział jej geometrię, wyobrażoną przeszłość widoczną w czasie teraźniejszym.
Na dole, w ciemnej bramie, nawet w dzień należało przycisnąć błyskający czerwonym światełkiem włącznik, by zapalić światło na czas wystarczający do wejścia na półpiętro, tam trzeba było włączyć je ponownie, czasami jednak wchodziłem w ciemnościach, bo w nocy światło przycisku widoczne za dnia przypominało światło latarni morskiej na otwartym morzu, lubiłem na nie patrzeć i dlatego nie naciskałem guziczka, klatka schodowa tonęła w ciemnościach, i jeśli nawet nie wiedziałem, ile jest schodów, to ich skrzyp był wystarczającym drogowskazem, a na półpiętrach kierunek wskazywała mi czerwona lampka, więc rzadko zdarzało mi się źle stąpnąć po schodach.
W kamienicy przy placu Wörthera, w której mieszkał Melchior, robiłem podobnie, chodziłem tam niemal każdego wieczora, na drugim piętrze śledziła mnie przez wizjer w drzwiach poczciwa Hübnerowa, podobno siadała na wysokim stołku, ale jak wchodziłem w ciemnościach, nie widziała, kiedy wchodzę na górę, słyszała tylko, że ktoś idzie, i otwierała drzwi zbyt szybko lub zbyt późno.
Spoczęliśmy na dłoni Boga
Daremnie jednak, jako ten doświadczony i trzeźwy, planowałem każdy mój ruch, nadeszła wreszcie chwila, w której straciłem wszelki rozsądek, lecz teraz, kiedy wszystko należy już do przeszłości, a ja chłodnym okiem przyglądając się sobie samemu, usiłuję przywołać w pamięci wydarzenia tamtego słonecznego przedpołudnia, zdaję sobie sprawę, że niebawem napotkam niemożliwe do przezwyciężenia przeszkody, że będę musiał przebić się przez gruby mur tego, co niemożliwe do wyrażenia, a mój wszechobecny i często śmieszny wstyd uczyni moje wyznanie mocno wątpliwym, aczkolwiek wiadome jest, że nazywanie po imieniu rzeczy, które w codziennym życiu mają swoje skompromitowane i do znudzenia powtarzane określenia, zwykło nam sprawiać niemałą trudność, słowa te bowiem, mimo swojego realizmu i siły wyrazu, nie dlatego jednak okazałyby się niewłaściwe do opisu moich przeżyć, gdyż obawiałem się, iż używając ich, sprzeniewierzyłbym się dobremu mieszczańskiemu wychowaniu, tak zwane dobre mieszczańskie wychowanie ani trochę mnie nie interesowało, chciałem mówić o życiu, a mieszczańskie dobre wychowanie to najwyżej forma życia, tak więc jeśli przed tym ostatecznym rozrachunkiem chciałem z największą dokładnością sporządzić mapę moich uczuciowych przeżyć, musiałem obnażyć przed sobą własne ciało, nie mógł mnie powstrzymać żaden wstyd, musiałem zobaczyć je nagie, tak samo bowiem śmieszne byłoby nakazywanie lekarzowi dokonującemu sekcji zwłok, by nie ruszał okrywającego je prześcieradła, zatem musiałem zdjąć szlafrok i pidżamę, a z niej ściągnąć irytująco skomplikowaną piękną suknię, tak samo jak wtedy, nazywając wszystkie gesty i wszystko, co wówczas czułem, choć po chwili zastanowienia musiałem przyznać, że używanie codziennych słów na określenie tak zwanych wstydliwych części ciała, a skoro mowa o żywym ciele, to także na określenie jego naturalnych funkcji, byłoby podobnie śmieszne i zakłamane jak szybkie zmienianie tematu przez wzgląd na dobre maniery, kiedy bowiem chcąc ocenić rzeczywiste proporcje zagadnienia, jak też stopień trudności, których nastręczałoby znalezienie właściwego rozwiązania, dla próby zadałbym sobie pytanie: „Przyznaj się, mój drogi, słowem, tamtego słonecznego przedpołudnia wreszcie przerżnąłeś swoją narzeczoną!”, daremnie odpowiedziałbym twierdząco na tak zadane pytanie, odpowiedź okazałaby się takim samym fałszywym uproszczeniem czy ogólnikiem, jakim byłoby skwitowanie pytania milczeniem, słowo to bowiem, tak samo jak milczenie, pomijałoby wszelkie wiele mówiące szczegóły; tylko że to pełne narcyzmu skupienie, skoncentrowane na niegodnych zainteresowania, ukrytych szczegółach, z wielkim trudem potrafiło oddać obraz swego przedmiotu, czyli samego siebie, ciało bowiem w tych właśnie momentach traci poczucie świadomości, kiedy zdradziłoby najwięcej, a pamięć nie umie zachować tego, czego nie było świadome ciało, nie zauważa zatem najważniejszych dla siebie chwil, aczkolwiek pozwala to doznać szczególnego uczucia, podobnego wspomnieniu o utracie przytomności, kiedy pamięć rejestruje jedynie chwilę jej utraty i moment powrotu świadomości, podczas gdy stan omdlenia, którego później bylibyśmy najbardziej ciekawi i który jest stanem najbardziej różniącym się od wszystkich nam znanych, pozostaje okryty tajemnicą.
Trawa porosła palenisko
W ciemnej, odgrodzonej od świata klitce leżała na boku wielka maciora, Kálmán wysoko trzymał lampę, światło załamywało się na futrynie, w pierwszej chwili zobaczyłem tylko nabrzmiałe, leżące na brudnej podłodze cycki i obrócony ku nam zad, z mroku dochodził ten głos.
Chciałem zapytać, co się dzieje, ale nie zapytałem.
Niektórych pytań nie warto mu było zadawać, i tak nie odpowiadał.
Musiał tam stać od dłuższego czasu, pewnie dlatego oparł czoło o belkę, wpatrywał się w chlewik w bezruchu, sprawiał wrażenie obojętnego, ale znałem go na tyle, by wiedzieć, że to znaczy, że jest napięty do niemożliwości.
Kiedy stanąłem obok niego i przyjrzałem się temu, w co się tak wpatrywał, dostrzegłem w mroku otwarty pysk świni, jej ślepia, słyszeliśmy jej charczenie, nagle zatrzymujący się oddech, świst rozszerzających się i kurczących chrapów, zamieniający się w zdławiony pisk, zwierzę chciało wstać, ale przebierając króciutkimi nóżkami, nie mogło dosięgnąć ziemi, jak gdyby zatrzymywała je jakaś dużo większa siła, rozciągnięte na ziemi ciało drżało bezsilnie, skóra aż wibrowała na pokładach tłuszczu, mięśnie drżały i falowały od nieskoordynowanych ruchów i sprzecznych impulsów, Kálmán nagle rzucił mi lampę i, nie patrząc nawet, czy ją złapię, wszedł do chlewu.
Starałem się mocno trzymać lampę, szkło było gorące, kiedy knot zachwiał się w nafcie, lampa zaczynała dymić, a czerniejące szkło zatrzymywało światło.
Chyba musiał być przestraszony, bo gotowy na wszystko czekał oparty o ścianę chlewu.
Może bał się, że świnia jest rozwścieczona i zaraz go ugryzie.
Wreszcie jedną ręką złapał maciorę za głowę, tuż za uszami, podrapał, chciał uspokoić zwierzę, wtedy świnia wściekle zakwiczała, Kálmán zwinnym ruchem przycisnął jej łeb do ziemi, żeby drugą ręką pomacać i niezbyt delikatnie pouciskać wygięty kark zwierzęcia i zapadnięty dołek głodowy; zwierzę umilkło w oczekiwaniu.
I wtedy wykonał jakiś dziwny ruch, pod ciemnym, pomarszczonym wejściem do odbytu widać było szeroko rozwarty srom, wyłażące spod siebie różowe wargi, obrzmiałe, czyste, napięte, jedwabiste, wysuwały się z wnętrza jej cielska na mokry, brudny od kału i moczu zad, Kálmán ostrożnie przesunął palec w głąb tej żywej, rozpalonej doliny, ogon zwierzęcia delikatnie zadrżał, tak samo jak on delikatnie je dotykał, wtedy szybko wyjął palec i bez namysłu wytarł o własne udo.
Zwierzę przyglądało się nam.
Kálmán zniecierpliwiony odebrał mi lampę; uważne oczy świnki znikły w mroku, jakiś czas było cicho, tylko z sąsiedniej szopy dochodziły odgłosy kwiczenia i przytupywania, Kálmán znów oparł czoło o belkę.
Już godzinę temu odeszły jej wody.
Nie było sensu pytać, jakie wody.
I zostawili ją tu, zostawili, powtórzył, dobywając z siebie głos z taką siłą, że lampa zadrżała mu w dłoni, szkło uderzyło o belkę, zaszlochał z żalu i rozpaczy, ale jego ciała nie opuszczało napięcie, nie potrafił się rozpłakać, chciał przełknąć ślinę, czknął, zostawili, powtórzył po raz trzeci, a przecież wiedzieli, wiedzieli, a jednak zostawili, dranie.
Zad maciory zadrżał na śliskiej podłodze, głowa zwierzęcia opadła w tył, pysk był rozwarty, jak gdyby w ciszy walczyła o każdy oddech, okropnie było słyszeć, że nie może wydobyć z siebie głosu.
Coś się działo ze zwierzęciem i nie mogło znaleźć finału.
Musiał pójść po ojca.
Ojciec Kálmána i jego dwaj starsi bracia byli wysoko, na wzgórzu, dawniej do nich należała tamtejsza piekarnia, z powodu której uznano ich za tak samo obcych klasowo jak Krystiana; po południu zawsze szli zarabiać ciasto i rozgrzewać piece, wracali dopiero o świcie, kiedy już rozwieziono chleb, matka wychodziła, kiedy zagoniła do obory i wydoiła dwie krowy, w nocy pracowała w szpitalu Jánosa jako sprzątaczka.
Cieszyliśmy się wolnością, nikt mnie nie pytał, dokąd chodzę, a jego każdego wieczora zostawiali samego.
Pies zamerdał ogonem i cicho zaskomlał pod naszymi nogami.
Kálmán znów podał mi lampę, chwilę się wahał, myślałem, że pójdzie szukać pomocy, a mnie tu zostawi, bezsilnego i skazanego na patrzenie na tę potworność, ale chyba sam nie wiedział, co ma zrobić; chciałem powiedzieć, że nie, lepiej ja po nich pójdę, albo uciec, ale oniemiała świnia tarzała się przed nami, więc poszedł do niej.
Ja też nachyliłem się niżej nad chlewikiem, żeby dobrze mu poświecić, chciałem dokładnie go oświetlić, choć nie miałem pojęcia, co może zrobić i czy w ogóle wie, co powinien robić w takiej sytuacji, ale wierzyłem w Kálmána, będzie wiedział, o roślinach i zwierzętach przecież wiedział bardzo dużo, wiedział wszystko, ale dla mnie ten widok był niepojęty, a uczucie, które wywoływał, takie trudne do zrozumienia, cierpienie, które poprzez naszą bezsilność staje się naszym cierpieniem, nie zostawiając nam czasu i sił, by tchórzliwie od niego uciec, przykuwa nas do siebie, byłem mu wdzięczny, że nie zostawił mnie samego i próbuje coś zrobić, zamiast mnie, zatem ja nie muszę już robić nic więcej, tylko dobrze trzymać tę lampę.
Ukucnął przy zadzie zwierzęcia i długą chwilę nic nie robił.
W środku panowały gorąc i smród, aż trudno było oddychać, ale nie przeszkadzało mi to, bo tam była śmierć, choć wiedziałem przecież, że to są narodziny.
Wreszcie powoli podniósł rękę znad maciory, zakrzywił dziwnie rozluźnione palce i wsunął je w obrzękłe różowe wargi, widziałem, jak jego ręka po łokieć ginie w ciele zwierzęcia.
Maciora zwinęła się w konwulsjach, wreszcie chwyciła oddech, to nie było charczenie, ale taki odgłos, jakby wymiotowała, ból wyrwał się ze zwierzęcia, wierzgała nóżkami, a pysk, z którego ciekła ślina i w którym stukały zęby, poruszył się, jakby chciała ugryźć.
Kálmán wyciągnął rękę, z kucek trudno mu było rzucić się do ucieczki, ja też stałem mu na drodze, z lampą w ręku zagradzając wąskie drzwi do chlewika, ze strachu nie mogąc nawet odskoczyć w tył; klapnął na tyłek, prosto w zabłocone siano.
A świnka odrzuciła w tył łeb, pysk miała ciągle otwarty, szybko, nierówno, chrapliwie chwytała cenne powietrze i zza jasnych rzęs patrzyła na niego jasnobrązowymi oczkami.
Czułem, jak pies równomiernie dyszy przy mojej nodze.
Ślepia wyłaziły jej niemal z orbit, kiedy leżąc, patrzyła na niego, białka miała aż czerwone od krwi.
Wtedy Kálmán już się nie zastanawiał, co ma robić, patrzył na jej ślepia, przykląkł i znów włożył dłoń w ciało zwierzęcia, powoli cofał się, nie zważając, że tapla się w szczynach i gównie, położył się na niej, przyciskając swoim nagim ciałem wybrzuszony bok, naciskając całym ciężarem, patrzyli na siebie, razem oddychając, kiedy bowiem naciskał swoim ciałem, zwierzę spokojnie wydychało powietrze, kiedy się unosił, nabierało powietrza, rękę zanurzył aż po łokieć i nagle, jak gdyby go poraził prąd, wyszarpnął, i drżąc na całym ciele, zaczął krzyczeć.
Coś wrzeszczał, ale nic nie rozumiałem, jakieś pojedyncze słowa, ale nie mogłem zrozumieć, jakie.
Świnia kwiczała, pociągała zadem, dusiła się, wyciągnęła nóżki i przeciągle, głośno i piskliwie wyła rozdzierającym głosem, podskoczyła w miejscu i znowu znieruchomiała, ale jakoś zapamiętała czy raczej jej ciało złapało rytm, który przed chwilą odnaleźli, nie tylko nie spuszczała oczek z Kálmána, ale oprzytomniała, a on, podnosząc przed sobą niczym obcy przedmiot mokre, błyszczące w świetle lampy ramię, też nie odrywał od niej wzroku, i tak jak nagle zamilkł, tak nagle zaczął wrzeszczeć; gdybym powiedział, że te ślepia prosiły go o pomoc, powiedziałbym, że prosiły o coś i kierowały nim, gdybym powiedział, że były mu wdzięczne, zachęcały do działania i zapewniały, że są na dobrej drodze, tak dalej!, to sentymentalnymi ludzkimi uczuciami zbrukałbym tę surową, ale z pewnością nie brutalną, zmysłową siłę, do wyrażenia której zdolne jest tylko oko zwierzęcia.
Na jego wrzask świnka odpowiedziała piskiem, a na ciszę świnki on odpowiedział milczeniem.
I choć oddalali się od siebie, byli ze sobą.
Otwarte wejście świńskiego sromu, niczym oddech czy bicie serca, kipiało w rytmie skurczów.
Kálmán znów wsunął głęboko dłoń, tam, skąd przed chwilą ją wyszarpnął, niczym niezniechęcony, jak ktoś, kogo potrzeba kieruje w znane na pamięć miejsce.
Odwrócił głowę, jak gdyby chciał na mnie spojrzeć, ale oczy miał zamknięte.
Zwierzę było cicho, jak gdyby posłusznie wstrzymało oddech.
Jak gdyby robił tam w środku coś, na co nie wolno mu było patrzeć, nie wolno mu było nic widzieć, musiał tylko czuć, co robi.
Aż wreszcie powoli, zmęczonym ruchem wyciągnął rękę, ukląkł i spuścił głowę, tak że nie widziałem jego twarzy.
Ciągle jeszcze było cicho, zwierzę leżało nieruchomo, i jak gdyby odpowiadając mu z pewnym opóźnieniem, najpierw zafalował bok świnki, potem od ucisku i ssania falowało już całe jej ciało, a na końcu każdej takiej fali w rozgrzanym smrodzie ciasnego chlewika wyrywał się ze zwierzęcia przeraźliwy, zdławiony pisk.
Zdechnie, nie dam rady, odezwał się cichym głosem, jakby falujące cierpienie zwierzęcia nie wywierało na nim żadnego wrażenia, jak gdyby widział więcej, jak gdyby już spojrzał śmierci w oczy, siedział w bezruchu przy śwince i nie mógł nic zaradzić.
Tajemne nocne rozkosze
Nie, nie, i po raz trzeci musiałbym powiedzieć nie, gdyby w takiej chwili ktoś, nazywając słowami starożytnego filozofa życie płynącą rzeką, powiedział, że nic nie może się powtórzyć, że woda za każdym razem jest inna i że nie można drugi raz wstąpić do tej samej rzeki, co było, to odeszło, w miejsce starego przyszło nowe, które za chwilę stanie się starym, by znów ustąpić miejsca nowemu.
Gdyby tak było, gdybyśmy potrafili wyraziście czuć niepowstrzymany nurt tego, co nowe, nieprzysłonięte cieniem tego, co minione, nasze życie pełne byłoby cudów, dzień i noc, każda chwila pomiędzy narodzinami a śmiercią byłaby niepojętym cudem, a my nie potrafilibyśmy odróżnić radości od bólu, zimna od ciepła, słodkiego od goryczy, nie istniałaby cezura ani granica pomiędzy skrajnościami naszych uczuć, nie byłoby bowiem pomiędzy nimi niczego, nie umielibyśmy słowami nazwać chwili, nie znalibyśmy dnia ani godziny, nie przychodzilibyśmy na ten suchy i zimny świat z gorących wód łon naszych matek, wśród jęku i płaczu, by z nadejściem śmierci rozsypać się jak kamienie nadgryzione mrozem, deszczem i żarem słońca, nie istniałaby zagłada ani nie istniałby strach, tak samo jak nie istniałby ludzki język, słowami bowiem nazwać można tylko to, co się powtarza, bez powtarzających się zjawisk nie mogłaby funkcjonować tak zwana rozumna mowa, bo tylko zmienna w swej stałości rzeczywistość pozwala trwać wiecznemu zachwytowi nad boskim dziełem.
A nawet jeśli tak jest, każdy z nas czuł kiedyś w dzieciństwie pokusę, by w swoim pokoju o zmierzchu zatrzymać na chwilę czas i zobaczyć, jak dzień zamienia się w noc, w nieprzejrzanych, tajemnych ciemnościach uchwycić i pojąć pozornie proste znaczenie słów, gdyby jednak naprawdę mogło tak być, gdyby rzeczywiście nie istniała żadna granica, gdyby nic nie oddzielało od siebie nocy i dnia, po pewnym czasie, tak, po pewnym czasie, zsunąwszy się z twardego jak kamień muru nieustającej boskiej zmienności na łagodniejsze pola ludzkich pojęć, musielibyśmy zobaczyć, że teraz już jest noc, choć nie umielibyśmy rozstrzygnąć, kiedy nastały ciemności, wzrok dostrzegał zmianę, ale nie widział granicy, a może wcale jej nie było, jest noc, gdyż jest ciemno, jest noc, bowiem nie ma już dnia, tak samo jak wczoraj czy jak przedwczoraj, i przepełnieni niosącym spokój, lecz gorzkim doświadczeniem możemy wreszcie zasnąć, pewni, że kiedy się obudzimy, będzie już widno.
Ja tymczasem, pomimo żyjącej w nas boskiej spuścizny wieczności i trwania, czułem, że dzieje się właśnie na odwrót, że nasze ludzkie zmysły, a w konsekwencji nasze uczucia, są zbyt prymitywne, by we wszystkim, co nowe, nie czuć podobnych im starych spraw, w teraźniejszości nie przeczuwać przyszłości, a w każdym cielesnym spotkaniu nie domyślać się przeszłości tego drugiego ciała.
W takich bowiem chwilach, choć nie na sposób boski, czas zatrzymuje się tak samo, jak gdyby nogi nie wstępowały do płynącej rzeki, lecz stąpały w straszliwym bagnie, stąpały w nim i grzęzły, by pozostać na śmiertelnie nudnej powierzchni powtarzających się spraw, która wydaje mu się jedynym dowodem życia, aż tych utrudzonych nóg nie przygniecie ich własna śmierć.