książki / PROZA

Pamięć

Péter Nádas

Fragment książki Pamięć Pétera Nádasa w przekładzie Elżbiety Sobolewskiej, wydanej w Biurze Literackim 3 kwietnia 2017 roku, a w wersji elektronicznej 2 października 2017 roku .

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Urok mojej inności

Nigdy nie prze­ży­wa­łem nicze­go, co wpraw­dzie wią­za­ło­by się z moją prze­szło­ścią, ale ta prze­szłość była jedy­nie dale­ką alu­zją, alu­zją do moich mało waż­nych cier­pień, zawie­szo­ną w próż­ni, jak wszyst­kie chwi­le, któ­re mogę nazwać teraź­niej­szo­ścią, wspo­mnie­nie sma­ków i zapa­chów ze świa­ta, do któ­re­go już nie nale­żę, mógł­bym go nawet nazwać porzu­co­ną ojczy­zną, ale na próż­no, nada­rem­nie bym go opu­ścił, sko­ro tu też nic mnie z niczym nie wią­że, tu też jestem obcy, i nawet bez zna­cze­nia jest ten jeden jedy­ny czło­wiek, któ­re­go kocham, Mel­chior, on też nie potra­fi mnie tu zatrzy­mać, jestem stra­co­ny, nie ist­nie­ję, wszyst­kie moje kości i chrząst­ki zamie­ni­ły się w gala­re­tę, czu­ję, że jestem ode­rwa­ny od wszyst­kie­go, że do nicze­go nie jestem przy­wią­za­ny, a jed­nak czu­ję się czymś, na przy­kład ropu­chą, cięż­ko wtu­lam się w zie­mię, jak ośli­zgły śli­mak, cichut­ko nad­słu­chu­ję swo­jej nico­ści, nic się ze mną nie dzie­je, jak gdy­by w tej nico­ści była moja przy­szłość, a z powo­du nad­cho­dzą­cych jed­na po dru­giej jesie­ni tak­że moja wła­sna prze­szłość.

I tej jesie­ni, w ostat­nim poko­ju miesz­ka­nia przy uli­cy Stef­fel­bau­era, gdzie przed moim oknem rosły dwa klo­ny, jesz­cze mło­de i zie­lo­ne, w otwo­rze po wybi­tej nad oknem cegle zagnieź­dzi­ły się wró­ble, powi­nie­nem już nie tyl­ko to czuć, ale tak­że o tym wie­dzieć, tym­cza­sem cze­pia­łem się nadziei, że odnaj­dę jakieś szcze­gól­ne, cał­kiem wyjąt­ko­we i tyl­ko dla mnie zro­zu­mia­łe związ­ki, że nada­rzy się sytu­acja, coś, jakiś nastrój, cho­ciaż­by tra­ge­dia, dzię­ki któ­rym w tej nie­okre­ślo­nej nico­ści znaj­dę jakieś wytłu­ma­cze­nie, że znaj­dę coś, co będzie do ura­to­wa­nia, co przy­nie­sie sens i ura­tu­je tak­że mnie same­go, wyswo­bo­dzi mnie z tej zwie­rzę­cej egzy­sten­cji, ale nie poprzez moją prze­szłość, bo ta już mi się śmier­tel­nie znu­dzi­ła, smak czkaw­ki bywa dla czło­wie­ka takim mało ele­ganc­kim ostrze­że­niem, ani nie poprzez moją przy­szłość, gdyż już daw­no prze­sta­łem o niej myśleć, bałem się zapla­no­wać nawet naj­bliż­szą chwi­lę, ale teraz cze­ka­łem na obja­wie­nie, na zba­wie­nie, mogę się do tego przy­znać, gdyż jesz­cze nie wie­dzia­łem, że wystar­czy, jak znam to wiel­kie nic, mówiąc ści­ślej.

Thea, któ­ra była przy­ja­ciół­ką Küh­ner­to­wej, przy­wio­zła mnie swo­im samo­cho­dem do miesz­ka­nia, w któ­rym tak wie­le cza­su spę­dza­łem sam.

Mogę wła­ści­wie powie­dzieć, że cały czas byłem sam; jesz­cze nigdy nie prze­ży­wa­łem w ten spo­sób samot­no­ści w obcym miesz­ka­niu, wśród mebli na wyso­ki połysk, słoń­ca wpa­da­ją­ce­go przez szcze­li­ny w zasło­nach, wzo­rów na dywa­nie, bla­sku pod­ło­gi, jej trzesz­cze­nia, cie­pła kaflo­we­go pie­ca, cie­pła, któ­re cze­ka­ło na wie­czór, kie­dy wró­cą domow­ni­cy i zasią­dą przed tele­wi­zo­rem.

Dom był cichy i tyl­ko tro­chę ład­niej­szy od więk­szo­ści znisz­czo­nych domów w oko­li­cy Pren­zlau­er­berg, „sza­re pta­ki, sta­re ber­liń­skie podwór­ka”, jak napi­sał kie­dyś Mel­chior w przy­po­mi­na­ją­cym odę wier­szu, tu też znaj­do­wa­ły się wyto­czo­na z drew­na, poma­lo­wa­na na sza­ro poręcz, jak w moich poprzed­nich ber­liń­skich miesz­ka­niach, na uli­cy Chaus­see albo na pla­cu Wör­the­ra, i pokry­te ciem­nym lino­leum drew­nia­ne scho­dy, wokół roz­no­sił się klo­ze­to­wy zapach pasty do pod­ło­gi, tak jak wszę­dzie w oknach klat­ki scho­do­wej znaj­do­wa­ły się kolo­ro­we witra­że, już tyl­ko poło­wa z nich była ory­gi­nal­na, boga­te kwie­ci­ste wzo­ry z prze­ło­mu wie­ków, dru­ga część okna była wypeł­nio­na szkłem, jakie się wsta­wia w zwy­czaj­nych drzwiach, dla­te­go wszę­dzie pano­wał spra­wia­ją­cy wra­że­nie bie­dy pół­mrok, podob­nie jak w kamie­ni­cy przy uli­cy Star­gar­der, gdzie miesz­ka­łem naj­dłu­żej, i przy­wy­kłem, że tak wła­śnie wyglą­da klat­ka scho­do­wa, choć cią­gle jesz­cze nie wyda­wa­ła mi się taka swoj­ska, jak któ­ra­kol­wiek klat­ka scho­do­wa w Buda­pesz­cie, bra­ko­wa­ło mi jej prze­szło­ści, nawet jeśli ta prze­szłość dawa­ła o sobie znać w naj­roz­ma­it­szy spo­sób, chcia­łem zro­zu­mieć wysy­ła­ne do mnie zna­ki, choć wie­dzia­łem, że Mel­chior nie będzie z tego powo­du bar­dziej do mnie nale­żał, a jed­nak kie­dy po połu­dniu wra­ca­łem do domu, na klat­ce scho­do­wej zawsze wyobra­ża­łem sobie, zamiast mnie, twarz mło­de­go męż­czy­zny, któ­ry kie­dyś daw­no przy­je­chał do Ber­li­na, ów męż­czy­zna był dziad­kiem Mel­chio­ra, i to on stał się boha­te­rem tej z każ­dym dniem coraz bar­dziej zawi­łej histo­rii, gdyż to wła­śnie on widział szkla­ne kwia­ty poły­sku­ją­ce w świe­tle podwó­rek, całe i nowe, kie­dy przy­cho­dził do tej kamie­ni­cy i szedł na górę po scho­dach, widział jej geo­me­trię, wyobra­żo­ną prze­szłość widocz­ną w cza­sie teraź­niej­szym.

Na dole, w ciem­nej bra­mie, nawet w dzień nale­ża­ło przy­ci­snąć bły­ska­ją­cy czer­wo­nym świa­teł­kiem włącz­nik, by zapa­lić świa­tło na czas wystar­cza­ją­cy do wej­ścia na pół­pię­tro, tam trze­ba było włą­czyć je ponow­nie, cza­sa­mi jed­nak wcho­dzi­łem w ciem­no­ściach, bo w nocy świa­tło przy­ci­sku widocz­ne za dnia przy­po­mi­na­ło świa­tło latar­ni mor­skiej na otwar­tym morzu, lubi­łem na nie patrzeć i dla­te­go nie naci­ska­łem guzicz­ka, klat­ka scho­do­wa tonę­ła w ciem­no­ściach, i jeśli nawet nie wie­dzia­łem, ile jest scho­dów, to ich skrzyp był wystar­cza­ją­cym dro­go­wska­zem, a na pół­pię­trach kie­ru­nek wska­zy­wa­ła mi czer­wo­na lamp­ka, więc rzad­ko zda­rza­ło mi się źle stąp­nąć po scho­dach.

W kamie­ni­cy przy pla­cu Wör­the­ra, w któ­rej miesz­kał Mel­chior, robi­łem podob­nie, cho­dzi­łem tam nie­mal każ­de­go wie­czo­ra, na dru­gim pię­trze śle­dzi­ła mnie przez wizjer w drzwiach poczci­wa Hüb­ne­ro­wa, podob­no sia­da­ła na wyso­kim stoł­ku, ale jak wcho­dzi­łem w ciem­no­ściach, nie widzia­ła, kie­dy wcho­dzę na górę, sły­sza­ła tyl­ko, że ktoś idzie, i otwie­ra­ła drzwi zbyt szyb­ko lub zbyt póź­no.


Spoczęliśmy na dłoni Boga

Darem­nie jed­nak, jako ten doświad­czo­ny i trzeź­wy, pla­no­wa­łem każ­dy mój ruch, nade­szła wresz­cie chwi­la, w któ­rej stra­ci­łem wszel­ki roz­są­dek, lecz teraz, kie­dy wszyst­ko nale­ży już do prze­szło­ści, a ja chłod­nym okiem przy­glą­da­jąc się sobie same­mu, usi­łu­ję przy­wo­łać w pamię­ci wyda­rze­nia tam­te­go sło­necz­ne­go przed­po­łu­dnia, zda­ję sobie spra­wę, że nie­ba­wem napo­tkam nie­moż­li­we do prze­zwy­cię­że­nia prze­szko­dy, że będę musiał prze­bić się przez gru­by mur tego, co nie­moż­li­we do wyra­że­nia, a mój wszech­obec­ny i czę­sto śmiesz­ny wstyd uczy­ni moje wyzna­nie moc­no wąt­pli­wym, acz­kol­wiek wia­do­me jest, że nazy­wa­nie po imie­niu rze­czy, któ­re w codzien­nym życiu mają swo­je skom­pro­mi­to­wa­ne i do znu­dze­nia powta­rza­ne okre­śle­nia, zwy­kło nam spra­wiać nie­ma­łą trud­ność, sło­wa te bowiem, mimo swo­je­go reali­zmu i siły wyra­zu, nie dla­te­go jed­nak oka­za­ły­by się nie­wła­ści­we do opi­su moich prze­żyć, gdyż oba­wia­łem się, iż uży­wa­jąc ich, sprze­nie­wie­rzył­bym się dobre­mu miesz­czań­skie­mu wycho­wa­niu, tak zwa­ne dobre miesz­czań­skie wycho­wa­nie ani tro­chę mnie nie inte­re­so­wa­ło, chcia­łem mówić o życiu, a miesz­czań­skie dobre wycho­wa­nie to naj­wy­żej for­ma życia, tak więc jeśli przed tym osta­tecz­nym roz­ra­chun­kiem chcia­łem z naj­więk­szą dokład­no­ścią spo­rzą­dzić mapę moich uczu­cio­wych prze­żyć, musia­łem obna­żyć przed sobą wła­sne cia­ło, nie mógł mnie powstrzy­mać żaden wstyd, musia­łem zoba­czyć je nagie, tak samo bowiem śmiesz­ne było­by naka­zy­wa­nie leka­rzo­wi doko­nu­ją­ce­mu sek­cji zwłok, by nie ruszał okry­wa­ją­ce­go je prze­ście­ra­dła, zatem musia­łem zdjąć szla­frok i pidża­mę, a z niej ścią­gnąć iry­tu­ją­co skom­pli­ko­wa­ną pięk­ną suk­nię, tak samo jak wte­dy, nazy­wa­jąc wszyst­kie gesty i wszyst­ko, co wów­czas czu­łem, choć po chwi­li zasta­no­wie­nia musia­łem przy­znać, że uży­wa­nie codzien­nych słów na okre­śle­nie tak zwa­nych wsty­dli­wych czę­ści cia­ła, a sko­ro mowa o żywym cie­le, to tak­że na okre­śle­nie jego natu­ral­nych funk­cji, było­by podob­nie śmiesz­ne i zakła­ma­ne jak szyb­kie zmie­nia­nie tema­tu przez wzgląd na dobre manie­ry, kie­dy bowiem chcąc oce­nić rze­czy­wi­ste pro­por­cje zagad­nie­nia, jak też sto­pień trud­no­ści, któ­rych nastrę­cza­ło­by zna­le­zie­nie wła­ści­we­go roz­wią­za­nia, dla pró­by zadał­bym sobie pyta­nie: „Przy­znaj się, mój dro­gi, sło­wem, tam­te­go sło­necz­ne­go przed­po­łu­dnia wresz­cie prze­rżną­łeś swo­ją narze­czo­ną!”, darem­nie odpo­wie­dział­bym twier­dzą­co na tak zada­ne pyta­nie, odpo­wiedź oka­za­ła­by się takim samym fał­szy­wym uprosz­cze­niem czy ogól­ni­kiem, jakim było­by skwi­to­wa­nie pyta­nia mil­cze­niem, sło­wo to bowiem, tak samo jak mil­cze­nie, pomi­ja­ło­by wszel­kie wie­le mówią­ce szcze­gó­ły; tyl­ko że to peł­ne nar­cy­zmu sku­pie­nie, skon­cen­tro­wa­ne na nie­god­nych zain­te­re­so­wa­nia, ukry­tych szcze­gó­łach, z wiel­kim tru­dem potra­fi­ło oddać obraz swe­go przed­mio­tu, czy­li same­go sie­bie, cia­ło bowiem w tych wła­śnie momen­tach tra­ci poczu­cie świa­do­mo­ści, kie­dy zdra­dzi­ło­by naj­wię­cej, a pamięć nie umie zacho­wać tego, cze­go nie było świa­do­me cia­ło, nie zauwa­ża zatem naj­waż­niej­szych dla sie­bie chwil, acz­kol­wiek pozwa­la to doznać szcze­gól­ne­go uczu­cia, podob­ne­go wspo­mnie­niu o utra­cie przy­tom­no­ści, kie­dy pamięć reje­stru­je jedy­nie chwi­lę jej utra­ty i moment powro­tu świa­do­mo­ści, pod­czas gdy stan omdle­nia, któ­re­go póź­niej byli­by­śmy naj­bar­dziej cie­ka­wi i któ­ry jest sta­nem naj­bar­dziej róż­nią­cym się od wszyst­kich nam zna­nych, pozo­sta­je okry­ty tajem­ni­cą.


Trawa porosła palenisko

W ciem­nej, odgro­dzo­nej od świa­ta klit­ce leża­ła na boku wiel­ka macio­ra, Kál­mán wyso­ko trzy­mał lam­pę, świa­tło zała­my­wa­ło się na futry­nie, w pierw­szej chwi­li zoba­czy­łem tyl­ko nabrzmia­łe, leżą­ce na brud­nej pod­ło­dze cyc­ki i obró­co­ny ku nam zad, z mro­ku docho­dził ten głos.

Chcia­łem zapy­tać, co się dzie­je, ale nie zapy­ta­łem.

Nie­któ­rych pytań nie war­to mu było zada­wać, i tak nie odpo­wia­dał.

Musiał tam stać od dłuż­sze­go cza­su, pew­nie dla­te­go oparł czo­ło o bel­kę, wpa­try­wał się w chle­wik w bez­ru­chu, spra­wiał wra­że­nie obo­jęt­ne­go, ale zna­łem go na tyle, by wie­dzieć, że to zna­czy, że jest napię­ty do nie­moż­li­wo­ści.

Kie­dy sta­ną­łem obok nie­go i przyj­rza­łem się temu, w co się tak wpa­try­wał, dostrze­głem w mro­ku otwar­ty pysk świ­ni, jej śle­pia, sły­sze­li­śmy jej char­cze­nie, nagle zatrzy­mu­ją­cy się oddech, świst roz­sze­rza­ją­cych się i kur­czą­cych chra­pów, zamie­nia­ją­cy się w zdła­wio­ny pisk, zwie­rzę chcia­ło wstać, ale prze­bie­ra­jąc kró­ciut­ki­mi nóż­ka­mi, nie mogło dosię­gnąć zie­mi, jak gdy­by zatrzy­my­wa­ła je jakaś dużo więk­sza siła, roz­cią­gnię­te na zie­mi cia­ło drża­ło bez­sil­nie, skó­ra aż wibro­wa­ła na pokła­dach tłusz­czu, mię­śnie drża­ły i falo­wa­ły od nie­sko­or­dy­no­wa­nych ruchów i sprzecz­nych impul­sów, Kál­mán nagle rzu­cił mi lam­pę i, nie patrząc nawet, czy ją zła­pię, wszedł do chle­wu.

Sta­ra­łem się moc­no trzy­mać lam­pę, szkło było gorą­ce, kie­dy knot zachwiał się w naf­cie, lam­pa zaczy­na­ła dymić, a czer­nie­ją­ce szkło zatrzy­my­wa­ło świa­tło.

Chy­ba musiał być prze­stra­szo­ny, bo goto­wy na wszyst­ko cze­kał opar­ty o ścia­nę chle­wu.

Może bał się, że świ­nia jest roz­wście­czo­na i zaraz go ugry­zie.

Wresz­cie jed­ną ręką zła­pał macio­rę za gło­wę, tuż za usza­mi, podra­pał, chciał uspo­ko­ić zwie­rzę, wte­dy świ­nia wście­kle zakwi­cza­ła, Kál­mán zwin­nym ruchem przy­ci­snął jej łeb do zie­mi, żeby dru­gą ręką poma­cać i nie­zbyt deli­kat­nie pouci­skać wygię­ty kark zwie­rzę­cia i zapad­nię­ty dołek gło­do­wy; zwie­rzę umil­kło w ocze­ki­wa­niu.

I wte­dy wyko­nał jakiś dziw­ny ruch, pod ciem­nym, pomarsz­czo­nym wej­ściem do odby­tu widać było sze­ro­ko roz­war­ty srom, wyła­żą­ce spod sie­bie różo­we war­gi, obrzmia­łe, czy­ste, napię­te, jedwa­bi­ste, wysu­wa­ły się z wnę­trza jej ciel­ska na mokry, brud­ny od kału i moczu zad, Kál­mán ostroż­nie prze­su­nął palec w głąb tej żywej, roz­pa­lo­nej doli­ny, ogon zwie­rzę­cia deli­kat­nie zadrżał, tak samo jak on deli­kat­nie je doty­kał, wte­dy szyb­ko wyjął palec i bez namy­słu wytarł o wła­sne udo.

Zwie­rzę przy­glą­da­ło się nam.

Kál­mán znie­cier­pli­wio­ny ode­brał mi lam­pę; uważ­ne oczy świn­ki zni­kły w mro­ku, jakiś czas było cicho, tyl­ko z sąsied­niej szo­py docho­dzi­ły odgło­sy kwi­cze­nia i przy­tu­py­wa­nia, Kál­mán znów oparł czo­ło o bel­kę.

Już godzi­nę temu ode­szły jej wody.

Nie było sen­su pytać, jakie wody.

I zosta­wi­li ją tu, zosta­wi­li, powtó­rzył, doby­wa­jąc z sie­bie głos z taką siłą, że lam­pa zadrża­ła mu w dło­ni, szkło ude­rzy­ło o bel­kę, zaszlo­chał z żalu i roz­pa­czy, ale jego cia­ła nie opusz­cza­ło napię­cie, nie potra­fił się roz­pła­kać, chciał prze­łknąć śli­nę, czknął, zosta­wi­li, powtó­rzył po raz trze­ci, a prze­cież wie­dzie­li, wie­dzie­li, a jed­nak zosta­wi­li, dra­nie.

Zad macio­ry zadrżał na śli­skiej pod­ło­dze, gło­wa zwie­rzę­cia opa­dła w tył, pysk był roz­war­ty, jak gdy­by w ciszy wal­czy­ła o każ­dy oddech, okrop­nie było sły­szeć, że nie może wydo­być z sie­bie gło­su.

Coś się dzia­ło ze zwie­rzę­ciem i nie mogło zna­leźć fina­łu.

Musiał pójść po ojca.

Ojciec Kál­mána i jego dwaj star­si bra­cia byli wyso­ko, na wzgó­rzu, daw­niej do nich nale­ża­ła tam­tej­sza pie­kar­nia, z powo­du któ­rej uzna­no ich za tak samo obcych kla­so­wo jak Kry­stia­na; po połu­dniu zawsze szli zara­biać cia­sto i roz­grze­wać pie­ce, wra­ca­li dopie­ro o świ­cie, kie­dy już roz­wie­zio­no chleb, mat­ka wycho­dzi­ła, kie­dy zago­ni­ła do obo­ry i wydo­iła dwie kro­wy, w nocy pra­co­wa­ła w szpi­ta­lu Jáno­sa jako sprzą­tacz­ka.

Cie­szy­li­śmy się wol­no­ścią, nikt mnie nie pytał, dokąd cho­dzę, a jego każ­de­go wie­czo­ra zosta­wia­li same­go.

Pies zamer­dał ogo­nem i cicho zaskom­lał pod naszy­mi noga­mi.

Kál­mán znów podał mi lam­pę, chwi­lę się wahał, myśla­łem, że pój­dzie szu­kać pomo­cy, a mnie tu zosta­wi, bez­sil­ne­go i ska­za­ne­go na patrze­nie na tę potwor­ność, ale chy­ba sam nie wie­dział, co ma zro­bić; chcia­łem powie­dzieć, że nie, lepiej ja po nich pój­dę, albo uciec, ale onie­mia­ła świ­nia tarza­ła się przed nami, więc poszedł do niej.

Ja też nachy­li­łem się niżej nad chle­wi­kiem, żeby dobrze mu poświe­cić, chcia­łem dokład­nie go oświe­tlić, choć nie mia­łem poję­cia, co może zro­bić i czy w ogó­le wie, co powi­nien robić w takiej sytu­acji, ale wie­rzy­łem w Kál­mána, będzie wie­dział, o rośli­nach i zwie­rzę­tach prze­cież wie­dział bar­dzo dużo, wie­dział wszyst­ko, ale dla mnie ten widok był nie­po­ję­ty, a uczu­cie, któ­re wywo­ły­wał, takie trud­ne do zro­zu­mie­nia, cier­pie­nie, któ­re poprzez naszą bez­sil­ność sta­je się naszym cier­pie­niem, nie zosta­wia­jąc nam cza­su i sił, by tchórz­li­wie od nie­go uciec, przy­ku­wa nas do sie­bie, byłem mu wdzięcz­ny, że nie zosta­wił mnie same­go i pró­bu­je coś zro­bić, zamiast mnie, zatem ja nie muszę już robić nic wię­cej, tyl­ko dobrze trzy­mać tę lam­pę.

Ukuc­nął przy zadzie zwie­rzę­cia i dłu­gą chwi­lę nic nie robił.

W środ­ku pano­wa­ły gorąc i smród, aż trud­no było oddy­chać, ale nie prze­szka­dza­ło mi to, bo tam była śmierć, choć wie­dzia­łem prze­cież, że to są naro­dzi­ny.

Wresz­cie powo­li pod­niósł rękę znad macio­ry, zakrzy­wił dziw­nie roz­luź­nio­ne pal­ce i wsu­nął je w obrzę­kłe różo­we war­gi, widzia­łem, jak jego ręka po łokieć ginie w cie­le zwie­rzę­cia.

Macio­ra zwi­nę­ła się w kon­wul­sjach, wresz­cie chwy­ci­ła oddech, to nie było char­cze­nie, ale taki odgłos, jak­by wymio­to­wa­ła, ból wyrwał się ze zwie­rzę­cia, wierz­ga­ła nóż­ka­mi, a pysk, z któ­re­go cie­kła śli­na i w któ­rym stu­ka­ły zęby, poru­szył się, jak­by chcia­ła ugryźć.

Kál­mán wycią­gnął rękę, z kucek trud­no mu było rzu­cić się do uciecz­ki, ja też sta­łem mu na dro­dze, z lam­pą w ręku zagra­dza­jąc wąskie drzwi do chle­wi­ka, ze stra­chu nie mogąc nawet odsko­czyć w tył; klap­nął na tyłek, pro­sto w zabło­co­ne sia­no.

A świn­ka odrzu­ci­ła w tył łeb, pysk mia­ła cią­gle otwar­ty, szyb­ko, nie­rów­no, chra­pli­wie chwy­ta­ła cen­ne powie­trze i zza jasnych rzęs patrzy­ła na nie­go jasno­brą­zo­wy­mi oczka­mi.

Czu­łem, jak pies rów­no­mier­nie dyszy przy mojej nodze.

Śle­pia wyła­zi­ły jej nie­mal z orbit, kie­dy leżąc, patrzy­ła na nie­go, biał­ka mia­ła aż czer­wo­ne od krwi.

Wte­dy Kál­mán już się nie zasta­na­wiał, co ma robić, patrzył na jej śle­pia, przy­kląkł i znów wło­żył dłoń w cia­ło zwie­rzę­cia, powo­li cofał się, nie zwa­ża­jąc, że tapla się w szczy­nach i gów­nie, poło­żył się na niej, przy­ci­ska­jąc swo­im nagim cia­łem wybrzu­szo­ny bok, naci­ska­jąc całym cię­ża­rem, patrzy­li na sie­bie, razem oddy­cha­jąc, kie­dy bowiem naci­skał swo­im cia­łem, zwie­rzę spo­koj­nie wydy­cha­ło powie­trze, kie­dy się uno­sił, nabie­ra­ło powie­trza, rękę zanu­rzył aż po łokieć i nagle, jak gdy­by go pora­ził prąd, wyszarp­nął, i drżąc na całym cie­le, zaczął krzy­czeć.

Coś wrzesz­czał, ale nic nie rozu­mia­łem, jakieś poje­dyn­cze sło­wa, ale nie mogłem zro­zu­mieć, jakie.

Świ­nia kwi­cza­ła, pocią­ga­ła zadem, dusi­ła się, wycią­gnę­ła nóż­ki i prze­cią­gle, gło­śno i piskli­wie wyła roz­dzie­ra­ją­cym gło­sem, pod­sko­czy­ła w miej­scu i zno­wu znie­ru­cho­mia­ła, ale jakoś zapa­mię­ta­ła czy raczej jej cia­ło zła­pa­ło rytm, któ­ry przed chwi­lą odna­leź­li, nie tyl­ko nie spusz­cza­ła oczek z Kál­mána, ale oprzy­tom­nia­ła, a on, pod­no­sząc przed sobą niczym obcy przed­miot mokre, błysz­czą­ce w świe­tle lam­py ramię, też nie odry­wał od niej wzro­ku, i tak jak nagle zamilkł, tak nagle zaczął wrzesz­czeć; gdy­bym powie­dział, że te śle­pia pro­si­ły go o pomoc, powie­dział­bym, że pro­si­ły o coś i kie­ro­wa­ły nim, gdy­bym powie­dział, że były mu wdzięcz­ne, zachę­ca­ły do dzia­ła­nia i zapew­nia­ły, że są na dobrej dro­dze, tak dalej!, to sen­ty­men­tal­ny­mi ludz­ki­mi uczu­cia­mi zbru­kał­bym tę suro­wą, ale z pew­no­ścią nie bru­tal­ną, zmy­sło­wą siłę, do wyra­że­nia któ­rej zdol­ne jest tyl­ko oko zwie­rzę­cia.

Na jego wrzask świn­ka odpo­wie­dzia­ła piskiem, a na ciszę świn­ki on odpo­wie­dział mil­cze­niem.

I choć odda­la­li się od sie­bie, byli ze sobą.

Otwar­te wej­ście świń­skie­go sro­mu, niczym oddech czy bicie ser­ca, kipia­ło w ryt­mie skur­czów.

Kál­mán znów wsu­nął głę­bo­ko dłoń, tam, skąd przed chwi­lą ją wyszarp­nął, niczym nie­znie­chę­co­ny, jak ktoś, kogo potrze­ba kie­ru­je w zna­ne na pamięć miej­sce.

Odwró­cił gło­wę, jak gdy­by chciał na mnie spoj­rzeć, ale oczy miał zamknię­te.

Zwie­rzę było cicho, jak gdy­by posłusz­nie wstrzy­ma­ło oddech.

Jak gdy­by robił tam w środ­ku coś, na co nie wol­no mu było patrzeć, nie wol­no mu było nic widzieć, musiał tyl­ko czuć, co robi.

Aż wresz­cie powo­li, zmę­czo­nym ruchem wycią­gnął rękę, ukląkł i spu­ścił gło­wę, tak że nie widzia­łem jego twa­rzy.

Cią­gle jesz­cze było cicho, zwie­rzę leża­ło nie­ru­cho­mo, i jak gdy­by odpo­wia­da­jąc mu z pew­nym opóź­nie­niem, naj­pierw zafa­lo­wał bok świn­ki, potem od uci­sku i ssa­nia falo­wa­ło już całe jej cia­ło, a na koń­cu każ­dej takiej fali w roz­grza­nym smro­dzie cia­sne­go chle­wi­ka wyry­wał się ze zwie­rzę­cia prze­raź­li­wy, zdła­wio­ny pisk.

Zdech­nie, nie dam rady, ode­zwał się cichym gło­sem, jak­by falu­ją­ce cier­pie­nie zwie­rzę­cia nie wywie­ra­ło na nim żad­ne­go wra­że­nia, jak gdy­by widział wię­cej, jak gdy­by już spoj­rzał śmier­ci w oczy, sie­dział w bez­ru­chu przy świn­ce i nie mógł nic zara­dzić.


Tajemne nocne rozkosze

Nie, nie, i po raz trze­ci musiał­bym powie­dzieć nie, gdy­by w takiej chwi­li ktoś, nazy­wa­jąc sło­wa­mi sta­ro­żyt­ne­go filo­zo­fa życie pły­ną­cą rze­ką, powie­dział, że nic nie może się powtó­rzyć, że woda za każ­dym razem jest inna i że nie moż­na dru­gi raz wstą­pić do tej samej rze­ki, co było, to ode­szło, w miej­sce sta­re­go przy­szło nowe, któ­re za chwi­lę sta­nie się sta­rym, by znów ustą­pić miej­sca nowe­mu.

Gdy­by tak było, gdy­by­śmy potra­fi­li wyra­zi­ście czuć nie­po­wstrzy­ma­ny nurt tego, co nowe, nie­przy­sło­nię­te cie­niem tego, co minio­ne, nasze życie peł­ne było­by cudów, dzień i noc, każ­da chwi­la pomię­dzy naro­dzi­na­mi a śmier­cią była­by nie­po­ję­tym cudem, a my nie potra­fi­li­by­śmy odróż­nić rado­ści od bólu, zim­na od cie­pła, słod­kie­go od gory­czy, nie ist­nia­ła­by cezu­ra ani gra­ni­ca pomię­dzy skraj­no­ścia­mi naszych uczuć, nie było­by bowiem pomię­dzy nimi nicze­go, nie umie­li­by­śmy sło­wa­mi nazwać chwi­li, nie zna­li­by­śmy dnia ani godzi­ny, nie przy­cho­dzi­li­by­śmy na ten suchy i zim­ny świat z gorą­cych wód łon naszych matek, wśród jęku i pła­czu, by z nadej­ściem śmier­ci roz­sy­pać się jak kamie­nie nad­gry­zio­ne mro­zem, desz­czem i żarem słoń­ca, nie ist­nia­ła­by zagła­da ani nie ist­niał­by strach, tak samo jak nie ist­niał­by ludz­ki język, sło­wa­mi bowiem nazwać moż­na tyl­ko to, co się powta­rza, bez powta­rza­ją­cych się zja­wisk nie mogła­by funk­cjo­no­wać tak zwa­na rozum­na mowa, bo tyl­ko zmien­na w swej sta­ło­ści rze­czy­wi­stość pozwa­la trwać wiecz­ne­mu zachwy­to­wi nad boskim dzie­łem.

A nawet jeśli tak jest, każ­dy z nas czuł kie­dyś w dzie­ciń­stwie poku­sę, by w swo­im poko­ju o zmierz­chu zatrzy­mać na chwi­lę czas i zoba­czyć, jak dzień zamie­nia się w noc, w nie­przej­rza­nych, tajem­nych ciem­no­ściach uchwy­cić i pojąć pozor­nie pro­ste zna­cze­nie słów, gdy­by jed­nak napraw­dę mogło tak być, gdy­by rze­czy­wi­ście nie ist­nia­ła żad­na gra­ni­ca, gdy­by nic nie oddzie­la­ło od sie­bie nocy i dnia, po pew­nym cza­sie, tak, po pew­nym cza­sie, zsu­nąw­szy się z twar­de­go jak kamień muru nie­usta­ją­cej boskiej zmien­no­ści na łagod­niej­sze pola ludz­kich pojęć, musie­li­by­śmy zoba­czyć, że teraz już jest noc, choć nie umie­li­by­śmy roz­strzy­gnąć, kie­dy nasta­ły ciem­no­ści, wzrok dostrze­gał zmia­nę, ale nie widział gra­ni­cy, a może wca­le jej nie było, jest noc, gdyż jest ciem­no, jest noc, bowiem nie ma już dnia, tak samo jak wczo­raj czy jak przed­wczo­raj, i prze­peł­nie­ni nio­są­cym spo­kój, lecz gorz­kim doświad­cze­niem może­my wresz­cie zasnąć, pew­ni, że kie­dy się obu­dzi­my, będzie już wid­no.

Ja tym­cza­sem, pomi­mo żyją­cej w nas boskiej spu­ści­zny wiecz­no­ści i trwa­nia, czu­łem, że dzie­je się wła­śnie na odwrót, że nasze ludz­kie zmy­sły, a w kon­se­kwen­cji nasze uczu­cia, są zbyt pry­mi­tyw­ne, by we wszyst­kim, co nowe, nie czuć podob­nych im sta­rych spraw, w teraź­niej­szo­ści nie prze­czu­wać przy­szło­ści, a w każ­dym cie­le­snym spo­tka­niu nie domy­ślać się prze­szło­ści tego dru­gie­go cia­ła.

W takich bowiem chwi­lach, choć nie na spo­sób boski, czas zatrzy­mu­je się tak samo, jak gdy­by nogi nie wstę­po­wa­ły do pły­ną­cej rze­ki, lecz stą­pa­ły w strasz­li­wym bagnie, stą­pa­ły w nim i grzę­zły, by pozo­stać na śmier­tel­nie nud­nej powierzch­ni powta­rza­ją­cych się spraw, któ­ra wyda­je mu się jedy­nym dowo­dem życia, aż tych utru­dzo­nych nóg nie przy­gnie­cie ich wła­sna śmierć.


 

belka3

 

O autorze

Péter Nádas

Ur. w 1942 roku w Budapeszcie. Węgierski pisarz, eseista, dramaturg, fotograf. Jeden z czołowych pisarzy postmodernistycznych w europejskiej literaturze. Autor powieści Egy családregény vége (1977, Koniec pewnej sagi rodzinnej), Párhuzamos történetek (2005, Historie równoległe) czy Emlékiratok könyve (1986, Pamięć), nowel opublikowanych w zbiorach A Biblia és más régi történetek (1988, Biblia i inne dawne opowieści) i Szerelem (Miłość, polskie wyd. 1998). Pisał również eseje filozoficzne, w tym Az égi és a földi szerelemről (1991, O miłości niebiańskiej i ziemskiej). Jego utwory zostały przetłumaczone na wiele europejskich i światowych języków.

Powiązania

Kroniki ukrytej prawdy, Sroga zima oraz Biblia i inne historie

nagrania / stacja Literatura Różni autorzy

Spo­tka­nie wokół ksią­żek Kro­ni­ki ukry­tej praw­dy Pere­’a Cal­der­sa, Sro­ga zima Ray­mon­da Quene­au i Biblia i inne histo­rie Péte­ra Náda­sa z udzia­łem Anny Sawic­kiej, Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej, Anny Wasi­lew­skiej, Anny Kału­ży i Jaku­ba Skur­ty­sa w ramach festi­wa­lu Sta­cja Lite­ra­tu­ra 24.

Więcej

Biblia i inne historie

utwory / zapowiedzi książek Elżbieta Sobolewska Péter Nádas

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Péte­ra Náda­sa Biblia i inne histo­rie, w tłu­ma­cze­niu Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 7 paź­dzier­ni­ka 2019 roku.

Więcej

Drogi Wydawco i moja jeszcze droższa Tłumaczko,

recenzje / KOMENTARZE Péter Nádas

Komen­tarz Péte­ra Náda­sa do nomi­na­cji do Lite­rac­kiej Nagro­dy Euro­py Środ­ko­wej „Ange­lus” 2018.

Więcej

Spoczęliśmy na dłoni Boga

utwory / zapowiedzi książek Péter Nádas

Frag­ment książ­ki Pamięć Pete­ra Nada­sa, któ­ra uka­że się w prze­kła­dzie Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej w Biu­rze Lite­rac­kim 20 mar­ca 2017 roku.

Więcej

Drogi Wydawco i moja jeszcze droższa Tłumaczko,

recenzje / KOMENTARZE Péter Nádas

Komen­tarz Péte­ra Náda­sa do nomi­na­cji do Lite­rac­kiej Nagro­dy Euro­py Środ­ko­wej „Ange­lus” 2018.

Więcej

Wielka rzeka ludzkiej pamięci

wywiady / o książce Elżbieta Sobolewska Krzysztof Sztafa

Roz­mo­wa Krzysz­to­fa Szta­fy z Elż­bie­tą Sobo­lew­ską, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Pamięć Péte­ra Náda­sa, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 3 kwiet­nia 2017 roku, a wer­sji elek­tro­nicz­nej 2 paź­dzier­ni­ka 2017 roku.

Więcej

Śmierć zegarkom

recenzje / ESEJE Piotr Prachnio

Recen­zja Pio­tra Prach­nio książ­ki Pamięć Pete­ra Nada­sa w tłu­ma­cze­niu Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej, któ­ra uka­za­ła się w wer­sji elek­tro­nicz­nej nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 2 paź­dzier­ni­ka 2017 roku.

Więcej

Pamięć

recenzje / ESEJE Rafał Hetman

Recen­zja Rafa­ła Het­ma­na książ­ki Pamięć Pete­ra Nada­sa w tłu­ma­cze­niu Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej, któ­ra uka­za­ła się w wer­sji elek­tro­nicz­nej nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 2 paź­dzier­ni­ka 2017 roku.

Więcej

Erotyczna komunia i odzyskana rzeczywistość

recenzje / ESEJE Gábor Csordás

Recen­zja Gábo­ra Csor­dása, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Pamięć Péte­ra Náda­sa, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 3 kwiet­nia 2017 roku.

Więcej

Pamięć – spowiedź tłumacza

recenzje / KOMENTARZE Elżbieta Sobolewska

Autor­ski komen­tarz Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej do prze­kła­du Pamię­ci Pete­ra Náda­sa, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 3 kwiet­nia 2017 roku.

Więcej

Pamięć

utwory / zapowiedzi książek

Frag­ment książ­ki Pamięć Péte­ra Náda­sa w prze­kła­dzie Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 3 kwiet­nia 2017 roku.

Więcej

Spoczęliśmy na dłoni Boga

utwory / zapowiedzi książek Péter Nádas

Frag­ment książ­ki Pamięć Pete­ra Nada­sa, któ­ra uka­że się w prze­kła­dzie Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej w Biu­rze Lite­rac­kim 20 mar­ca 2017 roku.

Więcej

Miejsca spotkania, linie podziału

recenzje / ESEJE Adam Partyka

Recen­zja Ada­ma Par­ty­ki towa­rzy­szą­ca wyda­niu książ­ki Biblia i inne histo­rie Péte­ra Náda­sa, w tłu­ma­cze­niu Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej, któ­ra uka­za­ła się w Biu­rze Lite­rac­kim 7 paź­dzier­ni­ka 2019 roku.

Więcej

Historie chłopców dorastających w realiach komunistycznego reżimu

recenzje / KOMENTARZE Elżbieta Sobolewska

Komen­tarz Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej towa­rzy­szą­cy wyda­niu książ­ki Biblia i inne histo­rie Péte­ra Náda­sa, w tłu­ma­cze­niu Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej, któ­ra uka­za­ła się w Biu­rze Lite­rac­kim 7 paź­dzier­ni­ka 2019 roku.

Więcej