książki / POEZJE

Państwo P.

Dariusz Sośnicki

Fragmenty książki Dariusza Sośnickiego Państwo P, wydanej w Biurze Literackim 26 stycznia 2009 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Państwo P. i anty-Wanda

Dla­cze­go pol­skie dziew­czy­ny zdej­mu­ją buty w pocią­gu
i kła­dą nogi na sie­dze­niu naprze­ciw? Dla­cze­go wci­ska­ją je mię­dzy kola­na
tego chło­pa­ka w szor­tach, nie­zbyt sym­pa­tycz­ne­go Węgra albo Niem­ca,
z któ­rym połą­czy­ła je che­mia cia­ła i kil­ka­dzie­siąt angiel­skich słów?

Dla­cze­go nie odpo­wia­da­ją na nasze pol­skie dzień dobry,
kie­dy wcho­dzi­my do prze­dzia­łu, a gdy chwi­lę potem
pociąg prze­kra­cza gra­ni­cę, szyb­ko poda­ją cel­ni­ko­wi swój pasz­port
z orzeł­kiem i upar­cie wypa­tru­ją cze­goś za oknem?

Nie skła­da­li­śmy nauczy­ciel­skiej przy­się­gi Hipo­kra­te­sa,
ale zawsze jeste­śmy goto­wi udzie­lić bliź­nie­mu pomo­cy:

Duże pier­si to nie wszyst­ko.
Fatal­ne poło­że­nie geo­po­li­tycz­ne kosz­to­wa­ło nas wie­le,
ale to w tym języ­ku pisa­li Gom­bro­wicz i Lem, każ­dy tro­chę ina­czej.
Kie­dy już twój Węgier rzu­ci się z okna albo zaży­je tru­ci­znę,
a Nie­miec pogrą­ży się w piwie, fut­bo­lu i por­no­gra­fii, zatę­sk­nisz za kra­jem,

gdzie kru­szy­nę chle­ba
pod­no­szą z zie­mi przez usza­no­wa­nie.

Tym kra­jem.


Państwo P. i pojazdy mechaniczne

Akcja „Znicz” jak co roku
nie zosta­wi­ła złu­dzeń: pol­skie dro­gi
to nie jest dobre miej­sce
dla sza­nu­ją­cych dar życia.

Pośród spraw­ców i ofiar,
pod­chmie­lo­nych i urżnię­tych w tru­pa,
suną­cych bez świa­teł mija­nia
w kole­inach naro­do­we­go fatum – oni nie są u sie­bie.

Sta­ty­sty­ki spy­cha­ją ich
na coraz węż­szy mar­gi­nes, dzie­ci
patrzą na nich z poli­to­wa­niem.
Przy­ja­cie­le zachwa­la­ją gazo­wą broń,

któ­ra w razie stłucz­ki ostu­dzi
zapę­dy nazbyt krew­kie­go kie­row­cy
i pomo­że wyeg­ze­kwo­wać od nie­go
numer ubez­pie­cze­nia.

Patrząc na pogrą­żo­ne w żalu
rodzi­ny, któ­re nie zdą­ży­ły nawet
zmyć naczyń po suto zakra­pia­nej kola­cji,
myślą: „Jesz­cze nie teraz”.

Sto­ją u pro­gu świa­ta,
w któ­rym tram­waj jest zawa­li­dro­gą,
i odma­wia­ją wej­ścia. Nie chcą
liftin­gu mapy i języ­ka,

na sta­cję ben­zy­no­wą będą dalej cho­dzić
nocą po zaku­py, nie będą
uży­wać słów „jed­no­kie­run­ko­wa”
oraz „zakaz wjaz­du”. To posta­no­wio­ne.

Rzecz­nik Komen­dy Głów­nej
przyj­mu­je tę decy­zję ze zro­zu­mie­niem.
Ban­ki prze­cho­dzą na łagod­ną for­mę per­swa­zji,
któ­ra jest obli­czo­na na efekt

w dłu­gim hory­zon­cie cza­so­wym.


Alfabet pani P.: Morze

Nie po to cały rok haro­wa­łam, żeby latem tkwić na osie­dlu
niczym księż­nicz­ka w beto­no­wej wie­ży i cze­kać, aż przy­bę­dziesz, ksią­żę,
z tej swo­jej pra­cy tram­wa­jem, i weź­miesz mnie na spa­cer,

do par­ku. Albo do kina, bo oto nade­szła sobo­ta,
nigdzie cię nie wezwa­no, i po sze­ściu godzi­nach przy biur­ku
w naszym wspól­nym poko­ju (po godzi­nach, któ­re ja dobi­ja­łam w kuch­ni
„Gaze­tą świą­tecz­ną”) chęt­nie byś się gdzieś wyrwał. Pie­nią­dze?

O czym ty mówisz! Nie było żad­nych pie­nię­dzy,
ani tam gdzie zazwy­czaj, ani gdzie indziej.
Gdy przyj­dą tutaj źli ludzie, podyk­tuj im adres mini­stra,
bar­dzo mnie zmo­ty­wo­wał do tego ostat­nią pod­wyż­ką, wybacz.

Dziec­ko zosta­wiam u dziad­ków, ich dom to jedy­ne miej­sce
pod tym prze­klę­tym słoń­cem, gdzie nie dotar­ła jesz­cze
praw­da o tobie, cór­ko: Jesteś leni­wa i pozba­wio­na ambi­cji.
Jedź, obku­pią cię i popra­wisz sobie samo­oce­nę, jeśli to wciąż moż­li­we.

Ja będę u kole­żan­ki, jest star­sza ode mnie,
grub­sza i chy­ba, wyobraź sobie, nawet gorzej ubra­na.
Z naszy­mi budże­ta­mi przyj­dzie nam jadać w poko­ju, opa­lać się na bal­ko­nie
i kąpać w łazien­ce, spo­koj­nie. Znaj­dę ci ład­ny bursz­tyn i wyślę kart­kę z Żura­wiem

(w tle zardze­wia­ły „Soł­dek”). Albo zupeł­nie czar­ną
z napi­sem „Sopot by night”.


Państwo P. i smutek zwierząt

„Sta­re­go zoo nikt nie ruszy. Powo­dem są szczu­ry”.
ano­ni­mo­wy inter­nau­ta

Tyle razy tam byli. W dzie­ciń­stwie
swo­im i dzie­ci. I teraz jakieś kolej­ne dzie­ci
chcia­ły­by pójść tam z nimi. Już ich trzy­ma­ją za rękę
i cią­gną pod żela­zną bra­mę,

za któ­rą nawet pra­ca nie daje
wol­no­ści. Minia­tu­ro­wy rząd i uprząż
ozdo­bio­na wstąż­ka­mi zamiast krat i mosięż­nej tablicz­ki –
kuce bez­myśl­nie wpa­trzo­ne w zie­mię

nie dostrze­ga­ją róż­ni­cy. Zebry
tło­czą się na gomuł­kow­skim wybie­gu,
brud­ne bocia­ny sto­ją na jed­nej nodze, a kie­dy zmierzch
pod­cho­dzi do tacy z reszt­ka­mi jedze­nia,

naj­chęt­niej pod­nio­sły­by dru­gą.
Wła­dza przy­my­ka oko na to,
co się tu dzie­je. Ta chwiej­na rów­no­wa­ga,
tłu­ma­czy zaufa­nym, jest mimo wszyst­ko suk­ce­sem.

Dziel­ni­ca sypia spo­koj­nie, z rzad­ka
budzo­na krzy­kiem prze­ra­żo­ne­go zwie­rzę­cia.
Dzień, z gło­śną publicz­no­ścią, świa­tłem i pie­lę­gnia­rzem
w wyso­kich butach ze skó­ry

dla zwie­rząt jest wyba­wie­niem. Chęt­niej
pozu­ją do zdjęć i dają się kar­mić śmie­cia­mi.
Gdzieś na obrze­żach mia­sta, w jego zie­lo­nych płu­cach,
w doli­nie czy­ste­go stru­mie­nia,

rdze­wie­ją obszer­ne klat­ki.
Na nie­skoń­czo­nych wybie­gach
kot łowi wła­sny ogon. I żona naczel­ni­ka
roz­kła­da tłu­ste uda przed maje­sta­tem słoń­ca.


Państwo P. i Noc Muzeów albo Pan P. wspomina swą młodość kontestatora

Wszy­scy tam będą, kocha­na, pre­zy­dent i biskup,
kustosz nasta­wi kawę, a kura­tor spraw­dzi obec­ność
dys­kret­nie jak nigdy dotąd. I będzie rad­ny Z.,
enfant ter­ri­ble pię­ciu ostat­nich kaden­cji,
tyle razy mu obie­ca­no, że to napraw­dę ostat­nia.
Ktoś po kwa­dran­sie umrze. Kto inny odnie­sie wra­że­nie,
że chy­ba krę­cą się w kół­ko. Ktoś od uli­cy zapu­ka
w zakra­to­wa­ne okno i poda klu­cze do mia­sta
odbi­te w świet­nej szar­ży prze­ciw pija­nym stu­den­tom.
Dyrek­tor za ple­ca­mi mógł­by bez tru­du ukryć
nie­je­den for­te­pian Szo­pe­na, lecz oto się­ga za nie,
by wyjąć wię­zien­ne sza­chy: „Na bia­łym skocz­ku modli­twa,
zna ją każ­de dziec­ko, tu zapi­sa­na wspak
dla zmy­le­nia cie­mięż­cy”. Nie lepiej obej­rzeć western?


Prywatna misja pani P.

Wła­śnie bie­głam na pocz­tę z pie­niędz­mi na abo­na­ment,
jak zwy­kle za pięć dwu­dzie­sta,
kie­dy je zoba­czy­łam, nagie i kwi­lą­ce.
Gołę­bia mat­ka nawo­ły­wa­ła gdzieś z gzym­su.
I te dwie wro­ny: żad­nych wąt­pli­wo­ści, co będzie, jeśli się zawa­ham.

Minę­ło dzie­sięć lat.
Odkła­dam kolej­ną ksią­żecz­kę.
Sto dwa­dzie­ścia uczyn­ków,
po każ­dym świat sta­wał się tro­chę lep­szy.


Państwo P. i cena cukru

Jest maj, wra­ca­ją z kina,
pie­szo na przy­sta­nek, uli­ce są nie­mal puste,
nie ma chra­bąsz­czy pod latar­nia­mi, tyl­ko wście­kłe mesz­ki,
nowy szczep pozba­wio­ny pamię­ci i zasad.

Wszy­scy ode­szli, akto­rzy, widzo­wie. I na Czer­wo­nym pla­cu
para­da dobie­gła koń­ca. Kil­ka łacia­tych pojaz­dów
nie wró­ci­ło na noc, jadą dalej, do Kali­nin­gra­du.
I zno­wu kon­tur kra­ju, zno­wu krę­gi.

Pod kościo­łem świę­te­go Sta­ni­sła­wa Kost­ki
robią zdję­cie małym powstań­com, dłu­gi week­end na Żoli­bo­rzu.
Rosja­nie zosta­li za Wisłą, będą bro­nić Jar­mar­ku Euro­pa.
W kie­sze­niach kul­ka haszy­szu i żela­zny zapas nasion Beta vul­ga­ris.

Dzień wita ich obwiesz­cze­niem w skle­po­wej witry­nie:
kilo­gram cukru zło­ty dzie­więć­dzie­siąt.

O autorze

Dariusz Sośnicki

Urodzony w Kaliszu. Poeta. Absolwent filozofii Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu. Laureat m.in. nagrody „Czasu Kultury” (1994) i Poznańskiego Przeglądu Nowości Wydawniczych (2002), nominowany do Paszportu „Polityki” (2002) i Nagrody Literackiej „Gdynia” (2015). W latach 90. redagował pisma „Już Jest Jutro” i „Nowy Nurt”. W latach 2005–2013 prowadził dział polskiej prozy w Wydawnictwie W.A.B. Publikuje teksty o literaturze w „Dwutygodniku” i „Czasie Kultury”. Mieszka w Poznaniu.

Powiązania