książki / POEZJE

Pełna krew

Łukasz Jarosz

Fragmenty książki Łukasza Jarosza Pełna krew, wydanej w wersji elektronicznej w Biurze Literackim 22 sierpnia 2018 roku. Książka ukazuje się w ramach akcji „Poezja z nagrodami”.

Biuro Literackie

Ziemia

Pew­ne­go wrze­śnio­we­go dnia nie mie­li­śmy lek­cji
i z wycho­waw­czy­nią poszli­śmy zbie­rać bura­ki pastew­ne
z pola nasze­go kum­pla z kla­sy. Miesz­kał z bab­ką
(ojciec się powie­sił, „mat­ka mnie nie chcia­ła”).
Wiózł nas cią­gni­kiem z przy­cze­pą, na któ­rą potem
wrzu­ca­li­śmy cięż­kie, twar­de bul­wy.
Zro­bi­li­śmy kil­ka kur­sów (wię­cej przy tym było
śmie­chu niż pra­cy), a potem sie­dzie­li­śmy w ogro­dzie
opar­ci o soczy­ste drze­wa, gdzie dale­kie słoń­ce
moc­no grza­ło mimo nad­cho­dzą­cej jesie­ni.
Przy­niósł nam kom­pot i świe­żo zerwa­ne orze­chy wło­skie.
Były gorz­kie, far­bo­wa­ły na brą­zo­wo ręce.
Czło­wiek powstał z pia­chu. Ze sko­rup jest na nowo poskle­ja­ny.
O tym pomy­śla­łem dziś, gdy po latach spo­tka­łem
tam­te­go kole­gę. Pro­sił o drob­ne, miał pobruż­dżo­ną twarz
od wie­lo­let­nie­go picia. Dałem mu pie­nią­dze,
uśmiech­nął się, podzię­ko­wał i przed świa­tłem
w otwie­ra­nym obok oknie zmru­żył oczy,
w któ­rych nie było już nic.


Jak bracia

Zbli­ża­ły się świę­ta Boże­go Naro­dze­nia, bia­łe pola
poprze­ci­na­ne były śla­da­mi dzi­kich zwie­rząt. Do szko­ły
przy­cho­dzi­łem pierw­szy. Mogłem spo­koj­nie oglą­dać
gablo­ty na kory­ta­rzu, roz­po­rzą­dze­nia mini­strów,
regu­la­min ewa­ku­acji, okrą­głe fil­try masek gazo­wych.
Potem przy­cho­dził chło­pak, któ­re­go już nie znam.
(Pamię­tam, że kie­dyś spadł z wiśni, leżał w szpi­ta­lu,
„sikał przez rurecz­kę” – mówi­li jego rodzi­ce.
Wciąż widzę, gdy po upad­ku szyb­ko się pod­no­si.
Chce coś krzyk­nąć, lecz ból wstrzy­mu­je głos,
co nagle ugrzązł w jego kru­chej krta­ni).
Byli­śmy jak bra­cia: odwie­dzał mnie, gdy pil­no­wa­łem
pasą­cych się owiec, roz­pa­la­li­śmy ogni­ska i wycią­ga­jąc
przed sie­bie pię­ści, krą­żąc wśród dymu, uda­wa­li­śmy,
że jak super­man lata­my wśród chmur.


Wiersz dla mojej matki

Po poro­dzie strasz­nie posy­pa­ły mi się zęby – mówi,
owi­ja­jąc nit­ką woło­we rola­dy. Zoba­czysz, gdy sam
będziesz miał dzie­ci – tłu­ma­czy się i ostrze­ga.

Jestem cia­łem, mam z nim róż­ne przy­go­dy. Nale­wam
wodę do wan­ny, by wyką­pać cór­kę. Rano na jej roczek
pom­po­wa­łem balo­ny, któ­re szyb­ko pęka­ły w czerw­co­wym słoń­cu.


Elekcje

Roz­mo­wa moich uczniów: „Co będzie­my tam
w nie­bie robić?”. „Tań­czyć?” Ich jasna pieśń, mone­ty
wdep­ta­ne w zie­mię. Koło rond­ka garst­ka ludzi,
chcą­cych dotrzeć do celu, któ­ry im wyzna­czo­no.
I ojciec, któ­ry ude­rza syna, ale lek­ko, bez prze­ko­na­nia.
Wra­cam do domu. Łuskam bób, roz­dzie­ra­jąc kciu­kiem
zie­lo­ne łupi­ny. Przed ganek wyno­szę wor­ki śmie­ci.
Nocą bez­pań­skie, wygłod­nia­łe psy roz­szar­pu­ją je na strzę­py.


Świadkowie

„Byli prze­zor­ni i ostat­ni, mie­li smut­ne
jak zie­mia, jak jaski­nia oczy.
Jedli kar­to­fle, ostre liście rabar­ba­ru,
aż w koń­cu ich wygna­no.

Czy był tam Bóg, tego nie wiem” – mówił,

gdy nagle w jego źre­ni­cach zatrze­po­ta­ła wro­na
i runę­ła w nie­bo.


Matka Boska Śnieżna

Pani Kry­sty­nie Chi­ger

W lesie cicho, puch. Mój dzie­cin­ny śnie.
W górze naga chmu­ra, syk zapał­ki w mro­ku.
Poło­ży­łam się na cichej ścia­nie wąwo­zu, z cie­płem
modli­twy, z cie­płem modli­twy.
Z krom­ką chle­ba owi­nię­tą w liść.

Potem wbie­głam w mróz. Na pola­nie
w mro­ku jed­no kwit­ną­ce na bia­ło
owo­co­we drze­wo.


Królestwo

Ten upał, poskrę­ca­na rze­ka wyrzu­ca­ją­ca na brzeg
owi­nię­te rośli­na­mi zabaw­ki i łby zarżnię­tych świń i krów.
Dłu­gie zęby wymy­te wodą i żwi­rem.

Ten pomost, boisko, rana sma­ro­wa­na sadłem,
owi­ja­na chust­ką, by nie zoba­czy­li wycho­waw­cy.
Nie­my sta­rzec wygra­ża­ją­cy nam pro­te­zą

i tam­ten dzień – chu­dy, upo­śle­dzo­ny chło­pak przy­warł
do siat­ki ogro­dze­nia, szar­pał ją i wrzesz­czał, a kum­ple
pęka­li ze śmie­chu, gdy nie dał się zacią­gnąć mat­ce do domu.

Nie ma wyba­wie­nia. Nie ma ucie­czek. (Pamię­tasz tę opo­wieść
o bogu poły­ka­ją­cym swo­je win­ne czy nie­win­ne dzie­ci, o wężu,
zno­szą­cym na kamie­niach jajo, z któ­re­go wycho­dzi

nagi męż­czy­zna – cuch­ną­cy pija­czy­na bez sumie­nia?)
Ode­rwa­li go w koń­cu od siat­ki, ojciec zatar­gał do gan­ku.
Chło­pak śli­nił się. Wyglą­dał jak­by miał usta peł­ne gęsich piór.

 

O autorze

Łukasz Jarosz

Urodzony w 1978 roku. Poeta, wokalista, perkusista i autor tekstów grupy Lesers Bend, Chaotic Splutter, Panoptikum, Katil Ferman, Zziajani Porywacze Makowców, Mgłowce. Laureat wielu konkursów poetyckich m.in.: im. K. K Baczyńskiego, im. Rafała Wojaczka, im. Reinera Marii Rilkego. Jego debiutancka książka poetycka Soma została wyróżniona I nagrodą w Konkursie Młodych Twórców im. W. Gombrowicza. Laureat pierwszej edycji Nagrody im. Wisławy Szymborskiej (2013) za tom Pełna krew. Mieszka w Żuradzie pod Olkuszem.

Powiązania