Między debiutem przedwczesnym a spóźnionym
Zastanawiam się nad zjawiskiem debiutu dojrzałego, ale nie spóźnionego. Wczoraj rozmawialiśmy o Januszu Szuberze. Twierdziłeś, że z nim nigdy nie będzie tak jak należy, że nie zaistniał mimo dużego talentu w porę. Teraz wszyscy (i krytycy, i czytelnicy) spieszą się, żeby mu to jakoś zadośćuczynić. Kłopotliwy debiut spóźniony. Nie podzielam tego zdania. Tak łatwo przekroczyć granicę między debiutem przedwczesnym a spóźnionym, tak trudno trafić z tym w porę i nie narzekać potem przez całe życie na podjętą decyzję, nie ukrywać niektórych wierszy, a nawet całych partii twórczości. Tak mogłoby być z Andrzejem Sosnowskim, którego wiersze pod koniec lat 80. leżały w redakcji „Twórczości” i czekały na decyzję bodaj Bohdana Zadury. Nie zdążył zadebiutować, jak większość z nas, w „Radarze”, „Na Przełaj”, w pisemkach opozycyjnych lub zinach, nie zdążył zadebiutować w „Poezji”, „Nowym Wyrazie” czy „Okolicach”, organie Korespondencyjnego Klubu Młodych Pisarzy. I może dobrze, że nie wpadł w kanał szybkiego a błahego debiutowania, że mógł dojrzewać w spokoju, dając znać o tempie i rodzaju rozwoju w nielicznych publikacjach prasowych. Pamiętam jakieś jego utwory na rozkładówce „Powściągliwości i Pracy”. Potem wreszcie „Twórczość” zdecydowała się na ich druk. Może w tej historii jest jakiś wzorzec trzeźwości i równowagi, może mamy do czynienia z modelem wartościowego debiutowania? W momencie otrzymania propozycji opublikowania debiutanckiego tomiku był to poeta w pełni już ukształtowany. Tak dochodzi do publikacji debiutów istotnych. Na takie pracuje się całymi latami i na takie latami czeka. Sosnowski miał trzydzieści trzy lata, kiedy w bibliotece „Przedświtu” ukazało się Życie na Korei.
Nie twierdzę, że jest to autor najgorliwiej i najczęściej naśladowany przez młodych. Zresztą byłoby to z wielu względów niemożliwe. Nie chodzi mi o taką dosłowność. Chodzi o stworzony przez niego klimat nowych możliwości stylistycznych, o uwolnienie dykcji spod patronatu uciążliwego mimesis. Chodzi o coś w rodzaju kopernikańskiego przewrotu w zakresie rozumienia powinności poety, wytwórcy słów, pięknych zdań i odpowiedników, a nie tylko dostarczyciela dykteryjek etycznych, pewników, narodowych aksjomatów, ogólnoludzkich frazesów, tej jakiejś łatwej i funkcjonalnej, ideologicznej otoczki, z którą bezproblemowo każdy mógł się utożsamić.
Zaproponowano poezji coś nowego. Jakiś nowy ład, nowy trud. Nowe piękno. Zaproponowano czytelnikom i poetom. Mówię o tym jako czytelnik (krytyk), lecz również jako poeta poruszony tym, co zobaczył po drugiej stronie lustra. Jakie lustro podsunął Sosnowski? I w jaki sposób umożliwił przejście na jego drugą stronę? Pierwsze kontakty z tym niezwykłym światem nasuwały myśli o próbie zaczarowania obrazu rzeczywistości i utrwalonych, skanonizowanych relacji między nadawcą i odbiorcą. W szkicu „Precyzja chaosu” pisałem: „Ta poezja jest gestem szyderczym wymierzonym w historię literatury polskiej, nie tylko dlatego, że czyni bezradnymi całe szeregi egzegetów wychowanych na Herbercie, czyli innych wzorach kulturowych, stylistycznych, filozoficznych (…). Chyba trzeba odłożyć na bok następujące kwestie: tradycje polskiego wiersza, afirmacja pokoleniowości, mimetyczne przesłanki rzeczywistości przedstawionej, typ liryki ze względu na sposób ukształtowania podmiotu, stosunek do wartości, światopogląd etc. Pozostaje wersyfikacja, aliteracja (i pokrewne środki stylistyczne), sposoby uruchamiania potocznej polszczyzny i innych kodów zapożyczonych. Pozostaje epistemologia. Pozostaje ludyczny aspekt tego projektu, nastawienie na persyflaż, parodię i pastisz”.
Dzisiaj, po latach, widzę to inaczej i właściwie mógłbym na nowo napisać tę recenzję. Wydaje mi się, że przed laty za wszelką cenę usiłowałem tę poezję zracjonalizować, uziemić i uczłowieczyć – niejako obronić czy wybronić – i w pogoni za zdroworozsądkowym sensem dać wykładnię zrozumiałą dla przeciętnego czytelnika. W gruncie rzeczy niedaleko padał Maliszewski od Karaska, wywodzącego na okładce tomiku, że nowość tego głosu polega z jednej strony na „włamaniu do wszechświata”, a z drugiej – na szczególnie rewelacyjnym opisie „przygody egzystencjalnej”. Dopiero następne tomy w pełni uzmysłowiły, z jakim rodzajem operacji przeprowadzanej na języku i schematach poznawczych mamy do czynienia, z jakim rodzajem przedsięwziętej konsekwencji artystycznej. I trzeba też zwrócić honor Krzysztofowi Karaskowi, który we wspomnianej nocie sygnalizował pewne pokrewieństwo tej „przygody intelektualnej” z innymi tego typu projektami, kojarzącymi się na przykład z poezją Valery’ego. Ten trop obecnie mnie zaprząta i wydaje się bardziej właściwy, bardziej pomocny dla zrozumienia fenomenu poezji Andrzeja Sosnowskiego. A więc nie przygoda egzystencjalna, a intelektualna właśnie. Położenie nacisku na kreację – jeżeli można tak rzec – wewnątrzjęzykową. Całkowite zaufanie dla rzeczywistości języka wyalienowanego, oderwanego od mechanizmu prostego desygnowania. W tym kontekście wiersz raczej nie jest odpowiedzią na wyzwania tak zwanej realności, a jawi się jako produkt zwątpienia w życiowo poznawcze możliwości języka. Jedynie wiarygodne stają się wyzwania nadchodzące ze strony języka, a światu wydaje się – i prawdopodobnie ma się wydawać – że jest odwzorowywany, że zachodzi wokół niego tajemnicze misterium pod hasłem „widzę i opisuję”. Czyżby chodziło o bunt języka, jakieś jego zwyrodnienie? To raczej radosne pójście języka na swoje albo – jak to nazwał autor w jednym z wywiadów – „nieudana schadzka języka i świata”. Dlatego słowo zawiedzione spotkaniem ze światem odwraca się ku innym słowom. I cała reszta, na przykład wiersz, rozgrywa się rzeczywiście tylko między słowami. – Ale są przecież odpryski realnego, są utożsamienia, wzruszenia… – Nie przeczę, lecz nazwijmy rzecz po imieniu… – A da się? – Da się, da się. To ocieractwo.
Radykalność tego zerwania z mimetyzmem, z rozumieniem języka jako wiecznie uległego sługi dociera do mnie dopiero teraz, kiedy po raz kolejny sięgam po wątły, maleńki tomik i otwieram go na stronie dwunastej. Otwieram z pretensją. Dlaczego tam jest przypis? Bo chciałem oświadczyć, że być może w błąd wprowadził nas sam autor, opatrując tytułowy wiersz przypisem „gwarowa nazwa osiedla w pobliżu ulicy Domaniewskiej, Warszawa Mokotów”. Ale to nie autor. Tam jest wyraźnie (w moim egzemplarzu opatrzonym odręcznymi poprawkami poety) napisane – przyp. red. Autor już wtedy był w porządku i od razu wiedział, czego na pewno nie chce. Korea nie miała się kojarzyć z jakąkolwiek Koreą. Była Koreą pewnego języka i już wtedy nie podlegała sankcji mimetycznej, regułom ocieractwa. Redaktorzy, krytycy, czytelnicy jakby to przeoczyli. Ja potrzebowałem wielu lat, żeby przyswoić sobie owe nowatorskie na naszym gruncie intencje. Wszystkim próbującym nauczyć się tej nowej składni, logiki i metafizyki polecam rozpoczęcie nauki od zdania „Korea nie jest Koreą”. Żadną ze znanych Korei.
Mówiliśmy o Sosnowskim i padło na… Śliwkę
Mówiliśmy o Sosnowskim i padło stwierdzenie, że dobrze zadebiutował, że w porę, a potem rozmowa zeszła na Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego, że on chyba podobnie, ale jednak nie. Sosnowski nie zdążył zadebiutować zbyt wcześnie, czyli wstydliwie, Tkaczyszyn taki epizod w swojej karierze zaliczył. W latach 80. wydano mu juwenilny arkusz, o którym teraz nawet nie wspomina, za prawdziwy i poważny debiut uważając tomik wydany przez SPP w Lublinie. Tym samym Nenia i inne wiersze Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego wpisuje się w pokoleniowo godny krajobraz debiutów lat 90. i nie ma tu mowy o jakiejkolwiek nostalgii za wstydliwym i intymnym debiutowaniem w latach 80., latach intensywnego i rozproszonego debiutowania Jacka Podsiadły. – To było takie debiutowanie partyzanta – powiedziałeś i to słowo skojarzyło mi się z Krzysztofem Śliwką, o którego wiersze i osobę ocierałem się w drugiej połowie lat 80. w Kłodzkim Klubie Literackim. Ten nie ma się czego wstydzić. To był debiut akuratny i w porę, Śliwka nie musiał czekać na poetycką dojrzałość, ona sama go, dziewiętnastolatka, odnalazła w Technikum Żeglugi Śródlądowej. Potem jego śladem pójdą poeci z Górnego Śląska, szczególnie Maciej Melecki i Krzysztof Siwczyk, który powtórzy, a nawet zwielokrotni nastoletnią dojrzałość. Gdzie się tacy rodzą? Gdy pracowałem w jury konkursu w Katowicach, powiedziano mi, że nie na kamieniu, lecz podczas zajęć w Pałacu Młodzieży. Według tych miłych ludzi najmłodszymi uczestnikami w historii prowadzonych tam zajęć warsztatowych byli niezwykle oczytani nastolatkowie: Krzysztof Siwczyk i Marta Podgórnik. Tacy debiutują po Rimbaudowsku, szczególnie gdy iskra i łaska boża zmieszają się z kontestatorskim mrowieniem, inteligencją i właśnie oczytaniem. Notabene tamten katowicki konkurs (i w prozie, i poezji!) wygrał szesnastolatek z Gdańska. To jeszcze inna genialność. Młodzieniec nazywał się Jacek Dehnel. Kimś takim, symbolem triumfującej nastoletniej sprawności, ostatnio był dla mnie Tomasz Pułka, a jest nim w tej chwili Patrycja Jarosz publikująca (głównie w Internecie) jako Jerzy Rybak.
Przypomina się casus Tobiasza Melanowskiego, o którym mówiłeś, że zrobiono mu krzywdę, że to był debiut jak przedwczesny wytrysk, że chłopak się wystrzelał, dał z siebie wszystko i zniknął. Nie ma go. Chwileczkę, wariacie, całe życie przed Tobiaszem Melanowskim. Jeszcze nas czymś zaskoczy. – Ale to dla mnie klasyczny przykład przedwczesnej dojrzałości, która wybuchła i zamilkła – powtarzałeś z uporem maniaka. – I czy w gruncie rzeczy coś podobnego nie stało się z Tomaszem Majeranem? – bąknąłeś. No nie, ale to już stanowczo przesadziłeś! Przecież Majeran zdołał wyjść poza debiut i w ciekawy sposób rozwinąć nadzieje z nim związane. To już raczej Szymon Kantorski i jego efemeryczne Solo mogłoby być egzemplifikacją interesującego nas procesu. Kantorski, który wyprzedzał czy poprzedzał Grzebalskiego i Sośnickiego, nagle poetycko zaniemógł, rozpłynął się w nieistnieniu, a towarzysze jego debiutowania tak wspaniale rozkwitli, zostali po tej stronie i co chwilę dopisują coś intrygującego do tej w podobny sposób (w czasach „Już Jest Jutro”) zaczętej opowieści.
Wracam po latach do debiutu Krzysztofa Śliwki. Był rok 1989. Seria poetycka przy Kłodzkim Ośrodku Kultury stawała się coraz bardziej znana. Tomiki wyróżniały się niebanalną szatą graficzną. O jakość tych książeczek dbali: Marek Garbala, Bogusław Michnik, Jan Stolarczyk, Michał Fostowicz. Nie udało się z tomikiem Jacka Podsiadły (który by to był jego arkusz, licząc od toruńskiego debiutu wydanego dwa lata wcześniej?), natomiast debiut Śliwki doszedł do skutku. Zapewne po wielomiesięcznych sporach z ówczesnym akuszerem młodej poezji wrocławskiej i dolnośląskiej, niezapomnianym Markiem Garbalą, o którym w liście do mnie Krzysztof napisał: „Było w nim bowiem coś z bufona, nadętego moralizatora, mentora cedzącego każde zdanie w teatralnym geście. Jednocześnie biła od niego trudna do zdefiniowania jasność, prostota, skromna dostojność. Mieszały się w tej usztywnionej szarmancko postawie bieguny, które na pierwszy rzut oka paraliżowały, a nawet odrzucały nieopierzonych poetów”. W tym samym tekście Krzysztof Śliwka wspomina: „Po kilku nieudanych próbach trafiłem w końcu pod ostrze jego krytyki. Po dwóch latach Marek podjął się redagowania mojego debiutanckiego tomiku. W liście z 28 lipca 1987 roku napisał: ‘Będę Panu szykował debiut w Kłodzku w ciągu paru najbliższych miesięcy, góra półrocza. Wiersze na to zasługują, Pan mniej, bo żadnej w Panu pokory. Ale niech tam!’. Operowanie wierszy – Jego ulubione określenie – przebiegało w burzliwej atmosferze. Szarpaliśmy się o każde słowo, o metaforę, o życie, aby w ostateczności ogłosić remis”.
- Mentor bywa upierdliwy, tak? Czy o to chodzi? Wściekamy się na niego, jest symbolem opresji ze strony świata, dorosłości, systemu. Przecież ten staruch niczego nie rozumie, myślimy sobie, i jeszcze: jakie on ma prawo do zmian, poprawek, ingerencji, gdzie pcha te paluchy…
- Teraz widzę dokładnie, gdzie tkwił błąd. Zamiast skupić się na słowach: „twórczość, a przede wszystkim liryka, poza wszystkim innym wymaga dyscypliny”, brnąłem przed siebie na oślep, z gwałtownością żywiołów, bez wyraźnego celu. W 1989 roku, kilka miesięcy po ukazaniu się Spokojnego miasta, trafiłem do wariatkowa, chcąc w ten sposób wymigać się od wojska. Marek jako jeden z nielicznych dał się złapać na haczyk tego happeningu. 21 sierpnia napisał do mnie krótki list: „Proszę Cię, weź się w garść. Na to masz wystarczająco sił”. I rzeczywiście, buzowała we mnie taka dawka energii, że niedługo potem ruszyłem samotnie autostopem do Grecji. Po niemal rocznej nieobecności w kraju, odcinając się od tych wszystkich przemian politycznych, społecznych, gospodarczych, i Bóg wie jeszcze jakich, pojawiłem się z plikiem nowych maszynopisów w Kłodzku. Wręczyłem je Markowi, wierząc, że tylko On jest w stanie się nad nimi solidnie i uczciwie pochylić. Znalazłem tego potwierdzenie w liście z 11 maja 1991 roku: „Z przyjemnością wspominam fakt mojej obecności przy Pańskim debiucie poetyckim, chociaż od tamtego czasu minęło już dobrych parę lat i to i owo się wydarzyło. W ciągu tego okresu – nie mam wątpliwości – okrzepł Pan poetycko, jakkolwiek nadal wdziewa Pan kostium enfant terrible tzw. środowiska młodopoetyckiego, co, nie ukrywam, nie wzbudza mojego entuzjazmu. Może moja nadchodząca starość, więc generacyjna różnica, daje w ten sposób znać o sobie, a może tylko – jak zapewne mógłby Pan sądzić – skostnienie zgreda? Cokolwiek by nie powiedzieć i cokolwiek domniemywać, jedno jest pewne: włócząc się po świecie, tym bliższym i tym dalszym, nie stracił Pan poetyckiej klasy, a wprost przeciwnie – zdaje się ją utrwalił. I chyba to właśnie, bo przecież nie imponderabilna sympatia, stało się przyczyną dojrzewania we mnie decyzji o złożeniu Panu oferty wydawniczej”.
- Wiem, wiem, z tego wyrośnie potem Rajska rzeźnia. Nie w Kłodzku jednak się ukaże. W Dzierżoniowie.
I kiedy pytam Krzysztofa, w jakim czasopiśmie debiutował, ze zdumieniem słyszę, że w „Radarze”, w lipcu 1987 roku. Toczy się opowieść niegdysiejszego debiutanta. „Wtedy nie było jeszcze Internetu. Trzeba było wypić morze wódki na półoficjalnych imprezach, żeby zaistnieć. Teraz siedzisz przed swym czarodziejskim lustereczkiem i klikasz.” Krzysiek opowiada. „Nigdy nie należałem do KKMP ani innych organizacji, stowarzyszeń, związków pisarzy, tak jak zawsze byłem apolityczny, co przejawiało się także w tym, że nie uczestniczyłem w wyborach. W latach 80. i na początku 90. wygrywałem wiele konkursów literackich. Taki był wtedy mój sposób na życie. Kilka takich konkursów organizowanych było przez KKMP – dzięki wygranym, przy okazji wręczania nagród, miałem okazję poznać m.in. Romka Giletę z Wałbrzycha i Tadzia Olszewskiego z Warszawy. Byli to ludzie, którzy obok Marka Garbali towarzyszyli moim pierwszym próbom literackim. Każdy z nich poświęcił mi kawałek swojego życia i za to jestem im dozgonnie wdzięczny.”
Pamięć podsuwa obrazy czołowego polskiego bitnika tamtych lat. O Śliwce krążyły legendy, a moja wyobraźnia widziała go wiecznie w drodze, pijanego, naćpanego. Niewiele się pomyliłem. Ta opowieść to potwierdza. „Tadzia Olszewskiego miałem okazję poznać w 1988 roku przy okazji konkursu poetyckiego, w którym był on bodajże głównym jurorem. Niedługo potem poprosił mnie o zestaw wierszy do arkusza poetyckiego ‘Okolic’. Skorzystałem z jego oferty, nie dociekając zbytnio pod jaką egidą wychodzą ‘Okolice’. Wisiało mi to zupełnie. Byłem rad, że ktoś się pochylił nad moimi tekstami i je docenił. Kiedy ma się dwadzieścia lat, jest to ważne, teraz jest zupełnie inaczej. Przestałem się łudzić, że to, co robię, jest komuś potrzebne. Tadziu był na tyle w porządku, że nigdy mnie nie namawiał, abym wstąpił do KKMP. Mało tego, postarał się nawet, żebym przez pół roku (1989) dostawał stypendium im. Tadeusza Borowskiego. Ten szmal pozwolił mi przetrwać jakiś czas. Za końcówkę stypendialnej kasy udałem się autostopem dookoła Polski. W podróży towarzyszył mi Marek Karwowski, poeta z Międzygórza. Oczywiście waluta szybko się upłynniła, dosłownie i w przenośni. Ostro w tamtych czasach dawaliśmy z Markiem w palnik. Z Beskidu Niskiego, z mojej ukochanej Łemkowiny, pojechaliśmy do Warszawy, wiedziałem bowiem, że Tadziu wyciągnie do nas pomocną dłoń i pożyczy trochę grosza na dalsze peregrynacje. Złapaliśmy go w redakcji ‘Okolic’. Kiedy usłyszał w czym problem, bez wahania załatwił nam fikcyjne diety i zwrot kosztów podróży, dzięki czemu mogliśmy jeszcze przez tydzień błąkać się po Polsce, aż szmal wyparował z naszych kieszeni całkowicie.”
Na koniec jeszcze raz pytam o lokalność, o nasze debiutowanie po Kłodzkach i Wałbrzychach. „Dlaczego na swój debiut wybrałem Kłodzko? Sprawa jest prosta. Od 1985 roku jeździłem tam z Ząbkowic na imprezy literackie i nie tylko. Wiele osób miało okazję czytać moje wypociny, m.in. Boguś Michnik, Michał Fostowicz. Widocznie coś zaiskrzyło, skoro Garbala, jeden z redaktorów serii poetyckiej ‘WitrynArtystów’, zaproponował mi po trzech latach debiut. Musiał upłynąć jeszcze rok, zanim światło dzienne ujrzał tomik Spokojne miasto. Mogłem z tym debiutem poczekać jeszcze rok, może dwa. Jego zawartość byłaby zupełnie inna. No ale jak się ma 22 lata, to się nie ma czasu na pierdoły. Trzeba działać – i to już! Ten pośpiech nie zawsze działa na korzyść. Wiem to teraz, po dwudziestu latach. Traktuję więc Spokojne miasto jako zapis mojego młodzieńczego obłędu i szaleństwa. Czy jest tam poezja, sam już nie wiem. I się nad tym specjalnie nie zastanawiam.”
O tym, że wielu kolegów odpadło po drodze
A teraz chyba najtrudniejsze wyznanie. O tym, że wielu kolegów spotkanych w akademikach, redakcjach, domach kultury, na warsztatach, imprezach, konkursach i zlotach odpadło po drodze. Zostało w zakładach psychiatrycznych, klinikach odwykowych, na cmentarzu. Krzysiek Śliwka miał szczęście. Opamiętał się w porę, poszedł w stronę normalnego życia. Ale dawno nie widziałem jego nowych wierszy. Na pewno się piszą. Na pohybel szaleństwu młodości. Więc to ci chciałem powiedzieć. Zaczynając tę przygodę, nie wiesz, dokąd cię zaprowadzi i jak będzie wyglądało twoje osobiste rozregulowanie zmysłów. Nie traktuj Wojaczka jak rytualnej lalki, nie buduj pustych ołtarzy. Spróbuj dojrzeć w jego życiu i twórczości coś w rodzaju ostrzeżenia, a dopiero potem zastanawiaj się, czy ten heroiczny program maksymalisty świadomego rozmiarów podjętej rewolty to coś na twoje siły.
Nie zastanawiają cię zdarzające się od czasu do czasu wypowiedzi wyznawcze, świadczące o tym, że ktoś czytając Wojaczka, doznał objawienia, zrozumiał, o co naprawdę w poezji chodzi? Sam należę do tej grupy czytelników. Bodaj w drugiej klasie ogólniaka poraziły mnie czytane na stojąco w bibliotece jego wiersze. Później zrozumiałem, że oto objawiła się nowa norma mówienia, że na moich oczach przesunięto granice kontestacji i obnażenia. Wielu poetów urodzonych w latach 50. i 60. niejednokrotnie wspominało o tej podstawowej dla nich tradycji. I chyba nie będzie zbyt wiele przesady w stwierdzeniu, że Rafał Wojaczek przeorał samoświadomość poetycką, przeorientował ją i następne po nim pokolenia nie mogą już obojętnie przejść obok postawionych przez niego pytań. Jedno z takich pytań tłumaczę sobie następująco. Można sadzić smętne kwiatki na zagonie wiersza, być literatem i dobrze się mieć w ramach wykonywanego zawodu. Ale jest w tym coś niejasnego i nieuczciwego, zastanów się – młody adepcie pióra – czy chcesz być tego typu urzędnikiem muzy albo wyrobnikiem na usługach takiej czy innej korporacji. Czy będziesz tańczył, jak wydawnictwo zagra, redaktor działu w telewizji, dziennikarzyna z wysokonakładowego pisma? Jeżeliś dobrze pojął lekcję Wojaczka, to nie możesz spać spokojnie, podpisawszy cyrograf z siłami zła w postaci interesów medialno-wydawniczych. Również i w tym sensie Wojaczek odnowił pytania o status pisarza, kondycję poety. Na ile poeta służy, a na ile ma być niewygodny, ma stać kością w gardle, drażnić?
Bo być poetą to – jak rozumiem to przesłanie – coś więcej niż pisanie wierszy. Pisanie wierszy pojawia się jako efekt przyjętej postawy, pierwotnego instynktu oporu. To świadomie celebrowane bycie na przekór, sakralny kloszardyzm obnażający słabości oficjalnego życia literackiego, ułomności życia społecznego, a w końcu wady całej kultury opartej na błędnych podstawach. To sięganie do tych podstaw, obmacywanie korzeni bytu i rzucanie nowego światła na poślednią, zdegenerowaną rolę jednostki. Według Wojaczka status poety jest z natury antydemokratyczny i anarchistyczny. Ktoś, kto nazywa się poetą, w ramach swojego jasnowidzenia niszczy wszelkie zastane struktury i wykazuje ich fałsz. Wygodnie, ciepło, bezpiecznie jest w tych strukturach człowiekowi pozbawionemu metafizycznych skrupułów, zaś pozostali tylko udają, żeby nie psuć harmonii. Prawdziwy poeta nie udaje. Boleje oficjalnie. Niszczy bezwzględnie. W związku z tym zostaje odrzucony. Mechanizmy obrony systemu społecznego łamią mu kark. Mówi się o samobójstwie. Potem masowo odwiedza się grób. Zakłada się instytut w miejscu urodzenia.
Zdarzało mi się słyszeć wypowiedzi, w których padało sformułowanie „po Wojaczku”, i mówiło się wówczas, że po Wojaczku jest już możliwe albo niemożliwe myślenie, obrazowanie czy w ogóle pisanie pewnego typu. Ja chcę tylko zwrócić uwagę na to, że pewnego rodzaju bycie stało się po Wojaczku nie do końca wiarygodne. Po Wojaczku – nie możemy już spać spokojnie nienurtowani zasadniczą wątpliwością. Mikołowsko-wrocławski poeta udowodnił, że poeta to nie zawód. To misja. Nieobliczalna, arogancka, bezczelna. Co wrażliwsze natury czują się teraz dwuznacznie. Wiedzą, że powinni kontestować, chłostać i głośno mówić „nie”, ale nie mają w sobie siły pierwowzoru, nie mają tej straceńczej pasji. Zresztą nie każdego stać na taki rodzaj szaleństwa. Dlatego z uśmieszkiem zawstydzenia dalej sadzimy swoje smętne kwiatki i czekamy na nowego Wojaczka. Przyjdzie i zdejmie z nas wszystkich nieznośny ciężar. Odświeży atmosferę. Odkupi.
* * *
Znowu wracam do lat 80., próbując przypomnieć sobie nazwisko kolegi, który zadebiutował i zniknął, zapisując schizofreniczną atmosferę epoki, życia społecznego, literatury i naszego dojrzewania w tym powszechnym rozdwojeniu jaźni. Myślałem o nim, pisząc o debiucie Śliwki. Nie mogłem sobie przypomnieć nazwiska. O ilu dzisiaj debiutujących powiemy tak za lat dziesięć czy piętnaście i nie będziemy mogli przypomnieć sobie niegdysiejszych tytułów do chwały? Jakiej chwały?
Wreszcie słowo „schizofrenia” podziałało jak klucz do zagadek młodości. Wiśniewski się nazywał. Dariusz Wiśniewski. Dla niektórych krytyków Lazaret był najlepszym debiutem roku 1985. I ja długo pozostawałem pod wrażeniem, lecz pewnego pięknego dnia zrobiło mi się duszno w tej poczekalni do psychiatry. Zapragnąłem wyjść na świeże powietrze i poszukać innych wzorców oddychania i mówienia. Taka ruchliwość umysłu i gimnastyka wrażliwości to niezła rzecz, debiutancie. Nasiąkaj sobie spokojnie i powoli, zbyt długo nie pozostając pod wpływem interesującej w danym momencie poetyki. Zbierz tych w sobie odprysków jak najwięcej, a z biegiem czasu wyciśniesz z tego coś własnego, złudzenie formy akuratnej i niepowtarzalnej.
Wszystkim nam się wtedy wydawało, że przed zwyczajnym szaleństwem jest ucieczka w inne szaleństwo. Przy maszynie do pisania. Tytuł ważnego dla nas zbioru Zdzisława Jaskuły brzmiał Maszyna do pisania. Bohater Wiśniewskiego też osiąga spokój, stukając w jej klawisze (jego nazywała się Kurt Sorge Olimpia). To narkotyk umożliwiający odlot, ucieczkę od rzeczywistości równie uciążliwej, co w ówczesnych wierszach Śliwki. Od znienawidzonego tłumu manekinów na ulicy. „Brzydzę się normalnością” – to hasło powtarzające się w wielu tomikach. Wiśniewski dedykował swoje utwory „pacjentom oddziałów zamkniętych”, a wiersze nasycał realiami pobytu w miejscach zaludnionych takimi jak on psychopatami. Tak o sobie mówił bohater jego utworów. Wspominał o samobójstwie, o umieraniu po zażyciu jakichś prochów. Wymieniał ich nazwy. Mówił, że pisanie wierszy to coś w rodzaju wentyla bezpieczeństwa. Trzeba je pisać, żeby nie oszaleć. I że to coś więcej niż terapia. To bezpośrednie dotykanie sensu, którego nie ma w niczym innym, którego nie ma nigdzie.
Być może tacy ludzie nie tworzą historii literatury. (I zaraz zakpisz, że dopisują coś do historii psychiatrii.) Tworzą nasze życie, stając się częścią doświadczenia. Cienki tomiczek leży głęboko na dnie wewnętrznej szuflady. I żadną igłą nie da się go stamtąd wydłubać. Taka osobista historia literatury. Przepiszę z niej fragment. Żenujący po latach. A wtedy jak światło, jak hejnał, jak apel:
dlaczego nie mogę przejść Do porządku dziennego
tak Jak się przechodzi do następnego pociągu
dlaczego namiastka jedzenia to Połykanie śliny
to wąchanie Nasienia
dlaczego mój dyplom Nie upoważnia mnie do tego
co chciałbym naprawdę robić
dlaczego jestem złym patriotą I nie marzą mi się
pagórki usypane z głów Nieprzyjaciół moich
dlaczego uciekam przez błotniste pola
tam Gdzie
brudne Chłopstwo chlebem i wódą się raczy
konie na Uwięzi
a wino Rozlane
więc kiedy przyjdzie strzelić sobie
prosto w Usta lub w to biedne Chore czoło
to w parku arkadyjskim pod Nieborowem
Gdzie dwa lwy umarłe
nadzieja karmi chimerę A życie upływa
nadzieja karmi chimerę A marmury wietrzeją
nadzieja karmi chimerę A ja strzelam sobie
prosto w czerep
więc na relikwie nasze
na honor i szubienicę
na krew i wino
na kurwę nędzę i odwagę
ty sam dziecino
dopisz
koniec Pieśni
(„Rozmyślając w pociągu relacji Łódź – Łowicz”)