książki / POEZJE

Poeci na nowy wiek

Agnieszka Mirahina

Anna Podczaszy

Bartosz Konstrat

Bianka Rolando

Edward Pasewicz

Jacek Dehnel

Joanna Lech

Joanna Mueller

Joanna Wajs

Julia Fiedorczuk

Julia Szychowiak

Justyna Bargielska

Konrad Góra

Łukasz Jarosz

Magdalena Bielska

Paweł Sarna

Przemysław Witkowski

Robert Rybicki

Roman Honet

Sławomir Elsner

Szczepan Kopyt

Tomasz Pułka

Fragmenty książki Poeci na nowy wiek przygotowanej przez Romana Honeta, która ukazała się nakładem Biura Literackiego w serii "Poezje" 14 lutego 2010 roku.  

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Justyna Bargielska

Piękna młynarka

Wczo­raj sze­dłem przez pusty­nię,
już po ciem­ku, i coś na mnie
zawar­cza­ło z cicha. Wra­że­nie

nie byle jakie, ser­decz­no­ści, M.

Lęk jak ze sta­rej książ­ki: ona się boi, że może stać się pan­te­rą
i wca­le jej to nie pod­nie­ca, bo co robi pan­te­ra? Czy pan­te­ra może
nie zamy­kać ust do zdję­cia, czy może iść spać w swo­ich nowych butach?

Pan­te­ra czer­stwi chleb, na któ­ry spoj­rzy, ma taki dar.
Mły­nar­ka ma dar też faj­ny, że oży­wia mię­so.

Ale jed­no chcia­ła­by mieć z pan­te­ry: gdy ktoś przy­cho­dzi i mówi
pociąg, któ­ry ist­nie­je tyl­ko w roz­kła­dzie, wła­śnie odszedł, umieć
powie­dzieć ach, tak? a nie pró­bo­wać zjeść słoń­ce, żeby nie zaszło.


dzień pod snem

we śnie jej przy­ja­ciel łamie pod­sta­wę czasz­ki.
śnią­ca wisi odcię­ta patrząc jak jego twarz
zapa­da się do środ­ka. zni­ka­ją usta w któ­re
mogła­by go poże­gnać. teraz poszu­ka
w sobie lecz nie powie co zna­lazł.

dzień mija na licze­niu. żół­tych prę­tów
w ogro­dze­niu tram­wa­jów, frędz­li lesz­czy­ny,
rudych kobiet na fil­mie, chwil dzie­lo­nych
na już i jesz­cze nie. ile przyj­dzie zosta­wić


Pole bawełny

To musiał być dzień Boże­go Cia­ła. Star­sza kobie­ta
wio­dła za sobą oka­za­łą downi­cę: cór­ciu, cór­ciu,
gdy umrę, co się z tobą sta­nie. A ja nie mogłam ci
star­sza obie­cać kobie­to, że jej nie zje­my, nie­do­kład­nie znam zwy­cza­je
moje­go gatun­ku, nie na tyle dokład­nie.
Widu­ję nas, jak przy­sta­je­my na rogach ulic,
wyj­mu­je­my z port­fe­li zdję­cia budyn­ków kry­tych zło­ty­mi kopu­ła­mi
i poka­zu­je­my je sobie nawza­jem, męż­czyź­ni i kobie­ty,
sta­rzy i mło­dzi, ale czy tęsk­niąc, czy gro­żąc, nie wiem.
To musiał być ten dzień, wzdłuż torów
albo skra­jem par­ku szedł męż­czy­zna w brą­zo­wej mary­nar­ce,
niósł pił­ka­rzy­ki głów­ka­mi do dołu
i nic na to nie pora­dzę, ale słoń­ce, ono chy­li­ło się ku zacho­do­wi.


Let’s kohelet

Dwa dez­odo­ran­ty, wła­ści­wie trzy, w siat­ce miał
i że go stać na myśle­nie o śmier­ci wresz­cie czuł.

Szu­ka­ją­ce­mu więc śmier­ci pośród urzą­dzeń mia­sta
wszy­scy ustę­po­wa­li, ucho­dząc przed nim jak łąka
ucho­dzi­ła­by przed napal­mem, gdy­by Bóg powo­łał ją
do chwa­ły ucho­dze­nia zamiast do chwa­ły
bycia zna­pal­mio­ną, aż przy­szło na panią
Vio­let­tę, któ­rej to uda i brzuch .

Hej, we mnie są two­je gro­by i zmar­li twoi są tu.


Irysowe drzewo

Jeże­li miłość szu­ka potwier­dze­nia,
to dzi­siaj jest śro­da. To jest jakiś kosz­mar,
ten auto­bus. Jed­na ma tur­ku­so­wą czap­kę, trzy zęby
i rów­nik w pasie, dru­ga jest na bia­ło, a w wóz­ku śpi nie­mow­lę
z roz­sz­cze­pem stąd dotąd. Jakie­go szu­kasz potwier­dze­nia, miło­ści?

Takie­go szu­kam potwier­dze­nia, dziew­czyn­ko.
Że bie­rzesz ten auto­bus razem z tam­tą w czap­ce,
z tą na bia­ło, z tym dziec­kiem i z drze­wem iry­so­wym.


Magdalena Bielska

***

Lip­co­wy wie­czór, słod­ko pach­nie maciej­ka, dzi­kie mali­ny;
sto­krot­ki mdle­ją, zakry­wa­ją oczy.
Bro­dzisz po kola­na w mokrej tra­wie.
Dzie­ci gra­ją po ciem­ku w pił­kę;
sły­chać ich zachryp­nię­te okrzy­ki.
Koń­czy się dzień i nie zaczy­na noc,
tyl­ko wie­czór roz­cią­ga się godzi­na­mi.
A upał nie prze­cho­dzi, męt­nie­je w powie­trzu
i jest słod­ko słod­ko, zupeł­nie obo­jęt­nie.


***

Pom­pa na podwór­ku zaro­sła mchem, potem asfal­tem.
W mie­ście co chwi­lę sły­chać dźwięk karet­ki.
Na sta­rej śli­wie owo­ce cho­ru­ją z prze­grza­nia.
Dzie­ci pojo­ne her­ba­tą i aspi­ry­ną,
kopią się pod sto­łem obra­żo­ne.
Drze­wa cho­wa­ją się we wła­snym cie­niu,
pochy­la­ją do zie­mi, któ­ra jak­by mści­wie
obo­jęt­nie żółk­nie schnie,
przy­po­mi­na pomarsz­czo­ną zło­śli­wą twarz z sąsiedz­twa,
któ­rą rodzi­ce stra­szą nie­grzecz­ne dzie­ci.
Miej­sca­mi moż­na dostrzec nawet rysy,
bez­zęb­ne usta, bez­wło­są czasz­kę,
zani­ka­ją­ce, nie­wy­raź­ne.


***

Powrót do mia­sta w upal­ny dzień,
w jeden z tych dni w poło­wie sierp­nia,
kie­dy lato jest już zmę­czo­ne, przej­rza­łe.
We wnę­trzu auto­bu­su oddy­cha­nie jest nie­moż­li­we;
pasa­że­ro­wie zasy­pia­ją nie­praw­dzi­wym snem
z otwar­ty­mi usta­mi, któ­re nie zaczer­pu­ją powie­trza.
Jest to raczej jak prze­rwa w ist­nie­niu,
kie­dy nie upły­wa ani minu­ta snu.
Za oknem poja­wia­ją się zna­jo­me uli­ce i budyn­ki,
nie od razu roz­po­zna­wa­ne,
jak­by wró­ci­ło się ze świa­ta, w któ­rym nie ma nicze­go
i cały nad­miar mate­rii form boga­te­go mia­sta
nie zachwy­ca, budzi raczej zdzi­wie­nie i nie­smak
nad pie­czo­ło­wi­to­ścią i mozo­łem, z któ­ry­mi te for­my były budo­wa­ne.


***

Ogród jest sta­ry, dzi­ki, nastro­szo­ny
poru­sza się, chwie­je, trzesz­czy
gru­by­mi łody­ga­mi jeżyn, rude sój­ki ostroż­nie
pod­cho­dzą do cho­rych jabło­ni.
Skrzy­wio­ne gałę­zie plą­czą się ze sobą.
Na pochy­lo­nych cze­re­śniach cięż­kie nabrzmia­łe owo­ce.
Co za prze­pych, duma, wynio­słość
w ciem­no­zie­lo­nych głę­bo­kich odcie­niach.
Przej­rza­łe cze­re­śnie spa­da­ją na zie­mię.
Cią­gły zamęt, ruch, hałas,
piskli­we gawo­rze­nie na gałę­ziach,
szep­ta­nie, obra­żo­ny płacz -
sły­sza­ny przez jed­ną krót­ką chwi­lę.
Falo­wa­nie skłę­bio­ne­go tłu­mu
obser­wo­wa­ne dzie­cię­cy­mi ocza­mi
jed­nym spoj­rze­niem, któ­re wchła­nia kolo­ry,
kształ­ty, ale wszyst­ko z dale­ka,
obo­jęt­nie, przy­pad­ko­wo
i od razu zapo­mi­na.


***

To zda­rza się cza­sem:
zasko­czo­ny, nagle mięk­ko wcho­dzisz w tę porę dnia,
kie­dy wszy­scy zmę­cze­ni upa­łem, pły­wa­niem,
suszą się w słoń­cu na tara­sie.
Te nie­koń­czą­ce się żar­ty przy­jem­no­ści
wra­ca­ją cza­sem – nagle oszo­ło­mio­ny
sta­jesz pośrod­ku oblo­dzo­nej uli­cy,
jakiś dźwięk przy­wo­łu­je obraz
dotyk sztucz­ne­go jedwa­biu widok jak z książ­ki dla dzie­ci
są takie zaba­wy, inne tu i teraz.
Wra­że­nie, że minio­ne dni, chwi­le
daw­no zapo­mnia­ne
roz­cią­ga­ją się, cią­gle trwa­ją gdzieś nie­za­koń­czo­ne.


Jacek Dehnel

Pociąg Pistoia – Poretta

Pra­wie dwa lata po tym – a nagle tak czy­sto
pamię­tam tam­ten lipiec i podróż z Poret­ty
do Pistoi, i powrót w skwar­ne popo­łu­dnie
na kola­cję (nad­mier­ne ilo­ści melo­na
i cien­kich pla­strów szyn­ki). Tam­te­go męż­czy­znę
w koście­le San Paolo, co kłó­cił się z Bogiem,
a potem się z Nim godził. Tam­te puste sale
muzeum Mari­nie­go, o któ­rym wie­dzia­łem
tyle, że Michał lubił jego krą­głe rzeź­by,
a tu całe muzeum. Dalej bap­ty­ste­rium
jak bia­ła gło­wa cukru, w środ­ku tapi­se­ria:
pięć­set gatun­ków kwia­tów, jed­no­ro­żec, pta­ki.
Lecz przede wszyst­kim powrót – wyso­kie wia­duk­ty
w górach jak paję­czy­ny ponad prze­pa­ścia­mi
głę­bo­kiej zie­lo­no­ści. Prze­świe­tlo­ne liście
– jak lipo­we, lecz więk­sze – biją­ce o ramy
pouchy­la­nych okien.
Nagle po dwóch latach,
w przy­pad­ko­wej podró­ży z Kra­ko­wa na pół­noc
myślę: „Tyle mi dano. Star­czy tam­ten lipiec,
i pół­to­rej godzi­ny podró­ży pocią­giem
z Pistoi do Poret­ty. Jeśli ktoś mnie kie­dyś
zapy­ta: „Czy jecha­łeś pocią­giem z Pistoi
do Poret­ty?” nie będę musiał opo­wia­dać
o wia­duk­tach i liściach, tapi­se­rii, słoń­cu,
tyl­ko powiem: „Jecha­łem”. I będzie­my obaj
jak dwo­je małych dzie­ci wpa­trzo­nych w ogrom­ną
i poły­skli­wą kulę z pole­ro­wa­ne­go
sre­bra.

Pociąg Kra­ków-War­sza­wa, 2. VI. 1903


Muzeum anatomii – sarna

Ze dwa rocz­ni­ki potwor­ne­go żłob­ka:
cyklop, gło­wo­nóg, kadłub i syre­na;
guz i kar­bun­kuł, nowo­twór gruź­la­sty -
– w sło­jach, na pół­kach, cytry­no­we w świe­tle,
prze­ni­ka­ją­cym toń for­ma­li­no­wą.

Czasz­ka szym­pan­sa, czasz­ka kota, czasz­ka
konia. Krtań, krę­gi. Musz­la. Mózg i układ
ner­wo­wy szczu­ra.
Co ty tutaj robisz,
spię­ta dru­ta­mi, wyso­ko na sza­fie,
sztyw­na i czuj­na, odda­lo­na,
sar­no?

War­sza­wa, 9. II. 1904


Zasłona

dla A. hr. J.

Jesz­cze trzy lata po naszym roz­sta­niu
wio­dłem na jawie życie podwój­ne
kli­sze nakła­da­ły się
i oto
na tle tego, co widzia­łem:
sypial­ni, uli­cy, sza­fy, sali teatral­nej
poja­wia­ły się sce­ny z innej, prze­rwa­nej histo­rii.

Wycho­dzi­li­śmy do fil­har­mo­nii
jedli­śmy obia­dy w jakimś obcym poko­ju
nasze twa­rze się zmie­nia­ły.

Szcze­gó­ły uka­zy­wa­ły mi się
ze zwod­ni­czą dokład­no­ścią
szu­ka­łem małych spi­nek do man­kie­tów
na brze­gu dywa­nu, któ­re­go nie zna­łem
a prze­cież i spin­ki i wzór na dywa­nie
jesz­cze dziś mógł­bym nary­so­wać z nie­pa­mię­ci.

Wszyst­ko to
było jak kawa­ły tłu­czo­ne­go szkła w oczo­do­łach
wiel­kie trój­kąt­ne pokrwa­wio­ne drza­zgi

wie­dzia­łem bowiem
że oto świa­tło prze­ni­ka przez bisior i jedwab
zasło­ny świa­ta

i tam­to życie jest rów­nie praw­dzi­we
tyl­ko się wła­śnie nie zda­rza.

War­sza­wa, 5. III. 1903


***

dla P.W.

Zaczę­li sezon grzew­czy – na par­te­rze wisi
sto­sow­na kart­ka. Dla nas to żad­na nowi­na;
i tak jest – od nie­daw­na – cie­pło, mięk­ko, czu­le,
bez­piecz­nie i przy­tul­nie. Codzien­na oboj­niość
wygła­dza kon­tur zda­rzeń – a jesz­cze nie mamy
po sie­dem­dzie­siąt parę lat, gdy każ­da sój­ka
lecą­ca nad podwór­kiem, każ­da zmia­na cza­su
z let­nie­go na zimo­wy, każ­de wyj­ście z domu
ura­sta do roz­mia­rów Waż­nej Czę­ści Życia.
Ta złość o zbi­tą szklan­kę! Prze­sta­wia­nie kub­ków
na ich wła­ści­we miej­sce, z cichą, zwar­tą furią!
Te kłót­nie o kolej­ność cze­go­kol­wiek, tro­ska
że spodnie się prze­tar­ły… My za lat pięć­dzie­siąt:
czu­wa­nie nad struk­tu­rą, któ­ra, nić za nicią,
nie­po­wstrzy­ma­nie pęka, pru­je się zacie­kle,
aż w koń­cu wypły­nie­my na nie­opi­sa­ne
morze bez zna­nych por­tów.

                                             Na razie może­my
pomi­jać roz­po­czę­cie sezo­nu grzew­cze­go
mil­cze­niem, lek­ce­wa­żyć porzą­dek tale­rzy.
Śmierć jest jak uży­tecz­ny, lecz nie uży­wa­ny
przed­miot, któ­ry gdzieś leży w tek­tu­rze i folii
na paw­la­czu, pomię­dzy pudła­mi z bomb­ka­mi
a nie noszo­nym płasz­czem – pew­na i goto­wa;
wystar­czy po nią się­gnąć, gdy będzie potrzeb­na.

War­sza­wa, 6–10. X. 1903


Saint-Malo Les Remparts, Partie Occidentale, XIIIe Siècle

Kim byłaś, co jada­łaś, z kim o trze­ciej w nocy
kłó­ci­łaś się, że wró­cił od Vio­let­ty, z jakiej
czę­ści Fran­cji czy świa­ta przy­by­łaś na pla­żę
w Saint-Malo – tego nie wiem. Nie wiem, kto ci uszył
suk­nię z wiel­ką tiur­niu­rą, kto do chrztu cię trzy­mał
i przed ilo­ma laty, czy zwie­dzi­łaś zamek,
czy zbie­ra­łaś kamy­ki, musz­le czy aman­tów,
jak czę­sto się modli­łaś i w jakich kościo­łach?

Sto­isz na skra­ju zdję­cia; za ple­ca­mi mury
i kamien­ne bastio­ny, przed ocza­mi -,
któ­re­go nie zoba­czę. Mam cię pośród innych
plam sepii na papie­rze, ale morza – nie mam,
ani tego, co szu­mi za ple­ca­mi kli­szy,
ani tego, co w tobie – morza słów i rze­czy.

War­sza­wa, 26. V. 1903


Sławomir Elsner

Pochodzę z dna

Pocho­dzę z dna. Mam na to odpo­wied­nie
papie­ry. Pamię­tam sierp­nio­we upa­ły, jak pięk­nie
w ostrzach kos błysz­cza­ło słoń­ce i bla­de kobie­ty

pyta­ły mnie: skąd jesteś? Zawsze odpo­wia­da­łem
tak samo: pocho­dzę z dna. Mam krót­kie, ale trwa­łe
spoj­rze­nie w żela­znym kolo­rze. Widzę was,

jak­by z piw­nic. Nie wia­do­mo skąd się tutaj
wzią­łem – to tajem­ni­ca. Z jakie­go zde­rze­nia
powsta­łem? Może po pro­stu ktoś mnie wykrze­sał,

czysz­cząc bla­chę z rdzy.


Precyzja

Mie­wam czy­ste sny. W snach bywam
prze­zro­czy­stym poko­jem. Kie­dy wcho­dzę
do sie­bie, mam roz­cię­tą twarz. Tak widzę to

z zewnątrz: czło­wiek ubra­ny w cia­ło
roz­bie­ra się. Skó­ra lśni, krew szyb­ko paru­je.
Ktoś z wnę­trza krzy­czy, by uka­zać się

w peł­nej bar­wie.


Ten człowiek

dla W. Bono­wi­cza

Ten czło­wiek, któ­ry we mnie miesz­ka,
jest obra­żo­ny i bla­dy. Tego czło­wie­ka
trze­ba pro­wa­dzić za rękę i prze­pra­szać.
Kie­dy się gło­śno skar­ży, zakle­jam mu
usta czar­ną taśmą i przy­wią­zu­ję
w oko­li­cach tyłu gło­wy. Ten czło­wiek
wte­dy pła­cze. (Pro­szę go: nie płacz.)
Tego czło­wie­ka nie inte­re­su­ją moje
proś­by. Ten czło­wiek z pła­czu
prze­cho­dzi w złość i się wyry­wa.
Kie­dy się wyrwie, roz­ra­sta się.
Sta­je się więk­szy ode mnie, zakle­ja mi
usta czar­ną taśmą i przy­wią­zu­je
w oko­li­cach tyłu gło­wy. Wte­dy ja
miesz­kam w tym czło­wie­ku.


Mówię do ciebie

Mówię do cie­bie, wypusz­cza­jąc z ust obło­ki pary.
Sie­dzisz, jak­byś cze­kał na dia­gno­zę. Twój lekarz
nie żyje, two­je cia­ło nie ma sen­su.

Uwi­jasz sobie w gło­wie wytłu­mio­ny schron,
auty­stycz­ne gniaz­do. Wyplu­wasz drob­ne,
suche czą­stecz­ki. Dopie­ro prze­sta­ły ci rosnąć

paznok­cie i wło­sy, fry­zjer powie­dział: nie­ste­ty,
napraw­dę przy­kro mi patrzeć
. Wchła­niam świat,
odda­ję go w zmie­nio­nej posta­ci.


Wianuszek

Jestem odwró­co­ny ple­ca­mi. Za mną roz­cią­ga się
mar­twe wybrze­że. Moi rodzi­ce i bra­cia uto­pi­li się
w morzu, morze uto­pi­ło się we mnie.

Uro­dzi­łem się ze skrę­co­nym kar­kiem. Kie­dy kocham,
nie­na­wi­dzę. Ze skrę­co­nym kar­kiem cho­dzę
na rękach. Mój brzuch mi pod­po­wia­da, że tak ma być.

Kocham swój brzuch, choć jestem odwró­co­ny ple­ca­mi.
Przede mną bia­ła ścia­na, na któ­rej wid­nie­ję.


Julia Fiedorczuk

Wiersz z podróży

Dla J.

Co inne­go mogłam czuć w nocy
w auto­bu­sie linii Grey­ho­und
na auto­stra­dzie Pen­syl­wa­nii?
Spo­koj­na tym­cza­so­wość podró­ży z gło­wą
na two­ich kola­nach.

Wczo­raj przy­sze­dłeś póź­no.
Po cichu wyło­wi­łeś mnie ze snu
na bez­pań­ską chwi­lę bez daty, przed star­tem.
Nie­któ­re przed­mio­ty podró­żu­ją z nami.

Przed odlo­tem wyrów­na­li pla­żę
a wiatr przy­wiał chmu­rę pta­ków znad morza.
Gdy spa­li­śmy na pusty­ni przy­szedł czas:
nie musie­li­śmy marzyć przed snem.

Cel zbli­żał się do nas jak kamień. Na miej­scu
dni podzie­lą się zno­wu,
po kil­ku dniach miej­sce będzie domem.


[cały dzień ładna pogoda]

cały dzień ład­na pogo­da
mar­no­wa­ła się na dwo­rze
świa­tło ście­kło
za hory­zont
skoń­czył się widok
w moim oknie

i zwy­kła wie­czor­na podróż
na bosa­ka po chłod­nej pod­ło­dze
do lodów­ki peł­nej świa­tła
jak roz­kro­jo­ny bursz­tyn

zapa­lę świa­tło i dzień
prze­pro­wa­dzi się do środ­ka
tak dłu­go
jak zechcę wszyst­ko
jest w moich pal­cach
wie­czo­rem


[chciałabym mieć mistrza]

Dla S.F.

chcia­ła­bym mieć mistrza
uczył­by mnie życia, czy­li
oprócz jedze­nia nożem i widel­cem
tak­że pisa­nia wier­szy

mówił­by mi o tym, że gwiaz­dy
jak ludzie
rodzą się i umie­ra­ją
i jak ludzie
żyją w kon­ste­la­cjach

słu­cha­ła­bym moje­go mistrza
uważ­nie
bo jed­no zbie­głe sło­wo
było­by upad­kiem kró­lestw
zawie­sze­niem cza­su

sło­wa moje­go mistrza
wyrzeź­bio­ne z cia­ła
były­by jasne.


[i wtedy zdecydowałam się]

i wte­dy zde­cy­do­wa­łam się
pamię­tać: żaden z tych dni
wpa­da­ją­cych sobie na ple­cy nie przy­niósł
ani jed­nej chwi­li rześ­kie­go spo­ko­ju a noce były
krót­kie i teraz peł­ne są
nie­spo­koj­nych kształ­tów.
wte­dy nie myśla­łam wca­le, że spad­nie śnieg
na tra­wę i krza­ki przy­kle­jo­ne do pobo­cza
jak małe bia­łe duchy.
czy gwiaz­dy zwi­sa­ły z nie­ba
jak małe bomb­ki na cho­in­kę już wte­dy?
chodź­my wresz­cie do domu. ta noc gęsta
jak stóg sia­na jest pusta
jak pierw­sze lep­sze słoń­ce.


Październik nad Narwią

rzę­dy okien i krze­seł i pada­ło
jakiś czas temu
te sza­lo­ne domy
jak dra­bi­ny
w słoń­cu
kie­dy o tym myślę
tro­chę tra­wy i znów
prze­czu­wam wspo­mnie­nia
uprosz­czo­ne jak las.

ten dzień jest dobry w doty­ku
i chcia­ła­bym zawsze
być wyspa­na i tro­chę głod­na
i przejść po lodzie
na dru­gą stro­nę Narwi
gdzie kie­dyś roze­grał się
twój sen
i byli­śmy boso
na śnie­gu.


Konrad Góra

Tekst na zamówienie

Jej powie­trze jest kla­ro­wa­ne dłu­tem, to Pol­ska.
W spoj­rze­niu ukry­wa głóg na zło­mo­wi­sku, to Pol­ska.
Bło­to, jele­nie, szczęk ognia w psze­ni­cy, to Pol­ska.
Tur­bi­na na maź bra­ną z kotłow­ni, to Pol­ska.
Listo­pad w małym, tłu­stym, księ­ży­cu, to Pol­ska.
Kla­ser do pają­ków na zebra­niu Rady, to Pol­ska.
Wibr pozo­sta­ły po urwa­nym zno­ju, to Pol­ska.
Zająk­nię­cie w dokład­nie utra­co­nej chwi­li, to Pol­ska.
Bażant, ta kura z tur­bo­sprę­żar­ką, to Pol­ska.
Jeż i dwo­je małych, to w peł­ni Pol­ska.

Jeż i dwo­je małych, to w peł­ni brak Pol­ski.
Bażant, ta kura z tur­bo­sprę­żar­ką, to brak Pol­ski.
Zająk­nię­cie w dokład­nie utra­co­nej chwi­li, to brak Pol­ski.
Wibr pozo­sta­ły po urwa­nym zno­ju, to brak Pol­ski.
Kla­ser do pają­ków na zebra­niu Rady, to brak Pol­ski.
Listo­pad w małym, tłu­stym, księ­ży­cu, to brak Pol­ski.
Tur­bi­na na maź bra­ną z kotłow­ni, to brak Pol­ski.
Bło­to, jele­nie, szczęk ognia w psze­ni­cy, jest bra­kiem Pol­ski.
W spoj­rze­niu ukry­wa głóg na zło­mo­wi­sku, ten brak Pol­ski.
Jej powie­trze jest kla­ro­wa­ne dłu­tem, to brak Pol­ski.


(uwa­ga tech­nicz­na dla ewen­tu­al­ne­go trans­la­to­ra: w wypad­ku tłu­ma­cze­nia tego tek­stu na dowol­ny język, pro­szę o prze­kład ter­mi­nów „Pol­ska” i „brak Pol­ski” na ekwi­wa­lent miej­sco­wy; np. w wypad­ku tłu­ma­cze­nia na szwedz­ki jako „Szwe­cja”, „brak Szwe­cji”. Tybe­tań­czy­kom, Kur­dom, Baskom itd., bez­pań­stwow­com, anar­chi­stom, itd., pozo­sta­wiam wol­ny wybór.)


źródło

Stru­mień kobiet sprzed Bie­dron­ki
Wpły­wa do mar­twych miesz­kań
Stru­mie­nia męż­czyzn zza Bie­dron­ki

8.01.07.


W fabryce

Teraz to widzę okiem widze­nia,
Teraz tam patrzę okiem patrze­nia,
Teraz to sły­szę jak pio­sen­kę z mię­sa,
Wyty­ka­no nam języ­ki gazet,
Nad­uży­wa­li­śmy gazet za języ­ki:
W fabry­ce spło­nął tapi­cer scho­wa­ny w tap­cza­nie,
Ja posia­da­łem jesz­cze dwo­je oczu,
Oko widze­nia, oko patrze­nia.
W fabry­ce top­niał łój i wrza­ły nasze noz­drza,

Zosta­li­śmy ubru­dze­ni, żeby nie mylić nas z ludź­mi.
Teraz to widzę okiem patrze­nia,
Teraz tam patrzę okiem widze­nia:
Na dzie­dziń­cu fabry­ki usechł kasz­ta­no­wiec i dla
Uczcze­nia histe­rii tłu­mu wie­sza­no na nim
Kukły z zajęć lal­kar­skich przy domu osie­dlo­wym.
Ja posia­da­łem jesz­cze dwo­je oczu,
Jesz­cze widzia­łem okiem widze­nia,
Jesz­cze patrzy­łem okiem patrze­nia:
W fabry­ce scho­dzi się po oże­bro­wa­niu wie­ży poża­ro­wej
Do dziur w tapi­cer­ce mościć się jak w biał­ku oka.


Ślepiec-pasożyt, dla którego to piekło

Śle­piec-paso­żyt, dla któ­re­go to pie­kło:
Cia­ło w odde­chu otwar­te na nie­bo,
Oble­pia­ją­ce potem wykrwa­wio­ne war­gi,
Jak para dla soli język w język
Zli­zy­wa­na z lustra. Tak w cie­niu
Miło­ści doj­rze­wa żółć nie­skoń­czo­ne­go
Łak­nie­nia i sypie się popiół spod powiek
Pierw­sze­go dnia, jaki dane znieść. Nie ma
Żad­ne­go Połu­dnia; to noc, w jej skó­rze wszy-
Poli­cjan­ci mają się za prze­wod­ni­ków, wizja
Tła odpy­cha do głę­bi i aż po kres ska­li
Ogrom­nie­je rezo­nans tej ciszy, któ­ra zasta­ła
Nas żywych i nie masz już zębów
Jak ryż w garn­ku kobie­to mojej śmier­ci i
Dobrze ci w czer­wo­nym do mdło­ści.

7.01.07


Powietrze

Przy bra­niu powie­trza nie sły­szeć
Oddech ma być bar­dzo szyb­ki
Nie­do­strze­gal­ny i nie­do­sły­szal­ny czło­wie­kiem
Musi być obser­wa­cja
Musi być dany znak na oddech wspól­ny
Nale­ży wystrze­gać się fał­szy­wej cało­ści
Fał­szy­we odde­chy ćwi­czyć
Musi się brać powie­trze i odda­wać gro­zę
Musi być odda­na gro­za
Musi być wybra­ne powie­trze
Powie­trze wybrać z czło­wie­ka


Łukasz Jarosz

***

Opie­ra­jąc się o szla­ban, liczy­my wago­ny.
Za ple­ca­mi tir wypeł­nio­ny mil­czą­cym bydłem.
Słoń­ce jest jesz­cze wyso­ko, wcho­dzi­my do lasu –
ojciec i syn na tle rdza­wej jesie­ni.
Nakru­szy­ła wokół, roz­rzu­ci­ła pod noga­mi
poła­ma­ne liście, suchy tytoń. Przy­pad­kiem znaj­du­je­my
drze­wo, na któ­rym zatrzy­mał się pio­run.
Wzdłuż kory prze­bie­ga szra­ma, podob­na do tej,
któ­ra kie­dyś prze­kre­śli i nasze twa­rze.


MRÓZ KRUSZY SIĘ Z KAŻDYM KROKIEM

Mróz kru­szy się z każ­dym kro­kiem.
Z chmu­rą pary wokół ust, dep­cząc kość
lodu wra­cam przez wieś do domu.
Mil­czą­ce auto mija moją opa­tu­lo­ną postać,
w oknach miesz­kań miga­ją świa­tła tele­wi­zo­rów,
dzie­ci z cho­inek ostroż­nie zdej­mu­ją ozdo­by.
Póź­niej w cie­ple oglą­dam sta­re, retu­szo­wa­ne zdję­cia.
Patrzę w okno, w wiel­kie, sinie­ją­ce płót­no.
Ona gdzieś tam jest – w szme­rze okru­chów żuż­lu
stu­ka­ją­cych o karo­se­rię, w szu­mie gasną­ce­go ekra­nu,
w trza­sku upa­da­ją­cej bomb­ki.


ZWIERZĘ ZABITE

Zwie­rzę zabi­te. Rodzi­ce do póź­na ćwiar­tu­ją mię­so.
Z piw­ni­cy, gdzie na ścia­nach w ciszy doj­rze­wa pleśń,
dobie­ga­ją głu­che ude­rze­nia. Roz­mo­kły śnieg jak utar­te
jabł­ko, gład­kie oko stud­ni. Na dło­niach rdza, nad sosna­mi
oboj­czyk księ­ży­ca. Kot­ka w zębach prze­no­si swo­je
śle­pe małe, wśli­zgu­je się mię­dzy deski sto­do­ły.

Po nas też przy­cho­dzi wło­cha­te zwie­rzę, obwą­chu­je
i chwy­ta za kark. Skra­da się po paję­czy­nach ner­wów,
gnieź­dzi w źre­ni­cy. Przez okien­ko spo­glą­dam, co robi
ojciec – wiszą­ce jeli­ta zapy­cha mię­sem, kroi w kost­kę i wrzu­ca
do paru­ją­ce­go garn­ka wiel­kie, bor­do­we ser­ce. Pod sufi­tem peł­ga
w kagań­cu żarów­ka, w jej świe­tle koci język obli­zu­je ostrze.


BRZEGIEM LASU

Brze­giem lasu docho­dzę do wznie­sie­nia, skąd widać
całą wieś. W odda­li zgrzy­ty traj­zy­gi, gło­sy zwo­łu­ją­ce dzie­ci
do domów. Pta­ki dziw­nie skrze­czą nad gło­wą i odla­tu­ją.
Zaczy­nam rozu­mieć: obok mają gniaz­do, chcą odwró­cić uwa­gę.
Odcho­dzę, patrząc na kory­ta­rze wyrzeź­bio­ne przez myszy w tra­wie.
Na łąkach, podwór­kach gubi­łem dro­bia­zgi: kap­sle, zabaw­ki, tali­zma­ny
prze­ciw śmier­ci, pla­sti­ko­we pisto­le­ty – jedy­ną wów­czas waż­ną broń.
Może znaj­do­wa­li je inni, może sza­rza­ły, wta­pia­ły się w zie­mię –
prze­sta­wa­łem o nich pamię­tać. W pobli­skim sta­wie odgło­sy żab.
Idę tam, by zoba­czyć rytu­ał kopu­la­cji, bul­go­czą­cy skrzek.
Pró­bu­ję się pod­kraść, lecz kru­che, sze­lesz­czą­ce źdźbła
zdra­dza­ją mnie. Tafla po chwi­li wyrów­nu­je się, wygła­dza.


ERENGETI NIE MOŻE UMRZEĆ

Ukry­ty w lesie cze­kam aż pło­mie­nie zmie­nią paty­ki
w kup­kę żaru, w któ­ry moż­na by wrzu­cać ziem­nia­ki.
Z odda­li dobie­ga sygnał „Lata z Radiem”,
prze­no­si w odle­głe miej­sca, mię­dzy krza­ki agre­stu,
mię­dzy wypeł­nio­ne sia­nem bur­ty sto­do­ły.

Przy­cho­dzą wspo­mnie­nia, giną­ce gatun­ki zwie­rząt;
razem z bra­tem nale­wa­my do balii nagrza­ną w szlau­chu wodę.
Na tafli sta­wia­my wyrzeź­bio­ne w sosno­wej korze łód­ki,
któ­rych pasa­że­ra­mi są skor­ki. Po dru­giej stro­nie dro­gi
zaczy­na się sezon wypa­la­nia traw. Ogień prze­glą­da się
w ciem­nych, nie­ru­cho­mych oczach owa­dów.


Bartosz Konstrat

Linienie

Psy szcze­ka­ją w podwó­rzu, jest jesień
i wiatr wol­no prze­cho­dzi z cie­płe­go
w zim­ne,

cze­kam przy bra­mie z moim bra­tem, mamy razem
jede­na­ście lat,

czy mamy jesz­cze szan­sę wyobra­zić sobie, że umar­li
wró­cą nagle, wła­śnie z tego mro­ku, że sią­dzie­my
razem

obser­wu­jąc start radziec­kiej rakie­ty?

Trzy­ma­my się za ręce, pomię­dzy skó­ra­mi wil­goć, reszt­ki
psiej sier­ści i nie­zmy­ty obiad.

Czu­ję, jak pod moją orta­lio­no­wą kurt­kę dosta­je się
owad, błą­dzi przez chwi­lę,

instynkt lotu,

wte­dy tego nie myślę, jestem dziec­kiem.


Lub to

Mała, brzyd­ka dziew­czyn­ko to cie­bie zawsze zdzie­ra­łem z ulicz­nych pla­ka­tów
rekla­mu­ją­cych nie­czyn­ne hospi­cja i domy dla głu­chych,
nie mia­łaś kil­ku zębów, a two­je wło­sy były pochla­pa­ne przez wdzie­ra­ją­ce się w
asfalt
koła auto­bu­sów,

nie wie­dzia­łem, co z tobą zro­bić, byłaś w tylu kopiach,
wszę­dzie tak samo mar­twa, bo pew­nie umar­łaś już wcze­śniej,
zosta­wi­łaś po sobie tyl­ko te ulicz­ne zdję­cia, któ­re póź­niej cho­dzi­ła oglą­dać
two­ja mat­ka
zamy­ka­jąc w sobie powo­li żało­bę,

zamiesz­ka­łem z tobą na stry­chu,
patrząc na cie­bie przez cią­gle obec­ny pół­mrok, marzy­łem, że pew­ne­go dnia
obja­wisz mi się cie­le­śnie, uśmiech­niesz się lub przez sen dotkniesz mojej ręki,

lecz pozo­sta­łaś mar­twa,

wte­dy zmie­ni­łem zda­nie na twój temat: prze­sta­łaś być moją pry­wat­ną świę­tą,
wyrzu­ci­łem twój obraz,

czy to nie tak jak gdy­byś ozdro­wia­ła nagle, przy­pad­kiem?


Stacja benzynowa ze śmiercią

W Cza­szy­nie zgu­bi­łem śro­dek świa­ta,
nawet latar­ka ze świe­żą bate­rią, któ­rej dotkną­łeś języ­kiem
nie była w sta­nie odna­leźć nam dro­gi,

przy sta­rej sta­cji, któ­rej kon­struk­cja była jak szkie­let zepsu­tej para­sol­ki
spa­li­śmy przy­tu­le­ni do pochy­lo­nych kra­węż­ni­ków,

twój brzuch pul­so­wał jak bęben pral­ki,
księ­życ oświe­tlał kon­tur tego per­pe­tu­um mobi­le,

nie mia­łem wię­cej potrzeb – zamknię­ty w ulu nocy – niż to zapi­sać.


Oddychamy tym samym powietrzem, co pies

Roz­strze­lać wszyst­kich świad­ków – ta histo­ria powta­rza się zawsze,
kie­dy dzwo­nię do cie­bie z infor­ma­cją o jego śmier­ci:

tak, umarł wczo­raj, przez sen, rze­ka zamar­z­ła i dwóch mło­dych pie­lę­gnia­rzy
tar­ga­ło nosze przez wydep­ta­ną w śnie­gu ścież­kę,

za każ­dym razem spóź­nia­ją się o ide­al­nie ten sam moment, w cza­sie któ­re­go
jego kochan­ka zdą­ża otwo­rzyć okno i – tak się o tym mówi – wypusz­cza duszę,

jeden z leka­rzy ma brą­zo­we oczy, duże, oczy łagod­ne­go zwie­rzę­cia
pro­wa­dzo­ne­go przez instynkt w obec­ność ran,

ocie­ram się o jego obec­ność zanim wyj­dę zadzwo­nić
i otrę się o two­ją obec­ność w słu­chaw­ce,

co jest bliż­sze, dla­cze­go, do cze­go jest bliż­sze, bo czy do mnie, czy do cie­nia,

on odje­chał, kochan­ka zosta­ła sama,

wciąż dzwo­nię do cie­bie z infor­ma­cją o jego śmier­ci, a ty się mylisz i
odpo­wia­dasz mi kwe­stią z zupeł­nie innej książ­ki:

roz­strze­lać wszyst­kich świad­ków.


Bez

Wie­czo­ra­mi zawsze przy­po­mi­nam sobie sce­nę nad rze­ką, gdy bez­pań­scy męż­czyź­ni
obser­wo­wa­li mnie z dala. Odtrą­cić, umrzeć? Nie mam takie­go wybo­ru,
nawet. Zamknię­ta wiecz­nie w swo­ich oczach, w speł­nia­niu nie­chcia­ne­go losu,
liza­ka. Więc się ubie­ram w zie­lo­ną sukien­kę. W płaszcz myśli­we­go, pytam:
czy ta zie­lo­na sukien­ka ma w sobie wystar­cza­ją­co dużo spor­to­wej wal­ki,
mamo? Dla cie­bie prze­cież ta nie­na­wiść, bło­na. Dla cie­bie prze­cież jestem
czter­dzie­sto­let­nią adept­ką tre­nin­gu czy­sto­ści. Z deli­kat­nym noży­kiem sprze­ci­wu,
z uli­za­nym coming outem. Skó­ra zdzie­ra­na z trza­skiem, śpie­wam pod nosem:

nie mam z tobą punk­tów wspól­nych, linio wdzię­ku i dobre­go sma­ku,
pudrze,
nie­mow­lę­cy odru­chu ssa­nia, tak, jestem raczej tobą,

wymar­ły gadzie, jasz­czur­ko na smy­czy
nie­chcia­ne­go spad­ku, w smut­ku ocze­ku­ją­ca
na koń­ców­kę losu.


Szczepan Kopyt

jeszcze o snach i porankach

nigdy nie śni­ły mi się pta­ki.
kasia oznaj­mia w liście z dale­ka,
że ją znu­dzi­ła już cier­pli­wość

i że zosta­wia tro­chę powie­trza
płyt cd, odpły­wa jak na zdję­ciu
w prze­świe­tlo­ną toń okna

rano

nie ma kawy. jest łóż­ko i miłość.
w jej śnie były pają­ki. mar­ta bie­gnie
do okna – patrz na śmie­ciar­kę na dole -

mały wie­lo­ry­bek – posłu­chaj – sły­szę:
w jej oczach jest całe teraz – (boże!) –
i jest taki świt, że oślep­nąć moż­na


franzgeneza

    toż to nie­to­perz
    jął kopu­lo­wać z kotem
    na trak­cjach elek­trycz­nych
    gdzie śpią kru­ki pra­wicz­ki
    na papier uczu­lo­ne

myśli­na mózgu
umar­łych kamie­ni­czek
wędzo­nych dymem pie­ców
snów cho­rych geo­me­trów
na sta­cjach ben­zy­no­wych

    zły super­mar­ket
    śmierć w oło­wi­cy gazet
    mistycz­ne kre­ski kodów
    a spo­nad cza­szek domów
    peł­zną po stru­gach myśli


wiersz dla borata z kazachstanu

jutro wsta­nie dzień, to pra­wie pew­ne
jest nas mnó­stwo i jesz­cze sobie
z tym nie pora­dzi­li­śmy, testy lustra
prze­cho­dzą też szym­pan­sy, zobacz
to two­je oczy, to oczy moje, i co
nas nie zabi­je to nas wzmac­nia, jak
powia­da­ją kum­ple o swo­ich drin­kach

jed­ni odnaj­du­ją struk­tu­ry, inni lep­ko­ści
ja wolę fale w posta­ci dźwię­ków, mów
śnia­da­nie prze­szło nasze ocze­ki­wa­nia
podob­no na sta­rość słoń­ce jest
jaśniej­sze – że się zgu­bi­my, to pra­wie
pew­ne – jed­ni widzą struk­tu­ry a inni
labi­ryn­ty, jed­ni sły­szą ryt­my. [jed­ni] czy­li kto?

ja mogę ci powie­dzieć, że lubię cie­pły
poma­rańcz, zgło­skę ą, try­to­ny, sekun­dy,
że pomy­śla­łem, że jed­nak nie wdep­ną­łem
w ulicz­ną kakę, i bra­wo, śle­py los
zegar­mistrz wśród grup­ki głu­cho­śle­pych
wszel­kie nasze śnia­da­nie zaczy­na się
od kawy, to pra­wie pew­ne, mam­ma mia                                                   {fine

mam lamp­kę – taką jak ta z fil­mu
almo­do­va­ra – fluk­tu­acje, frak­tal­ny beł­kot
anty­kwa­rycz­ne ryb­ki powie­dzą ci wię­cej
wrzu­ci­łem im roba­ki, no to może one?
jakie są gra­ni­ce twej linii brze­go­wej?
zmierz fle­tem, suw­miar­ką, kalej­do­sko­pem
zapal­nicz­ką, luf­ką, czy strzy­kaw­ką? – i?

jak widać z krop­ką, w tej czcion­ce jest
kwa­dra­tem, nie­moż­li­we są te wasze
bez­okien­ne świa­ty, ja wybra­łem pep­si

c’est la vie jest be. pie­kło to inni? też,
rewo­lu­cja wchło­nie nasze całe iksy
nasze pro­le­ta­riac­kie mózgi połą­czy­ła sieć –
gra­ni­ce netu są pojem­no­ścia­mi naszych
ser­we­rów, zamknij okno, zamknij okno!
postaw meta­fi­zy­kę z powro­tem na nogi
a kolor czer­wo­ny odej­dzie. cze­go chce­my?

dostę­pu do tru­pa boga – chce­my go powie­sić
za jaja, żąda­my odczy­tów czar­nych skrzy­nek
naszych myśli, defrag­men­ta­cji mózgu i
plu­ra­li­zmu, żąda­my praw­dy o isto­cie
rze­czy z pla­sti­ku i drew­na, sklo­no­wa­nia papy
w wer­sji hap­py, maso­wych odczy­tów
naszych wier­szy plus omdleń pięk­nych kobiet

w zamian? w zamian mamy milio­no­we zło­ża
gene­tycz­ne­go kodu, otę­pia­łe maszyn­ki
od gole­nia golo­nek, fabry­ki kurzych mor­dów
meta­nar­ra­cje z holo­cau­stem w tle
her­me­neu­ty­kę podej­rzeń dla opor­nych
tro­chę por­no z kulu­arów komi­sji śled­czych
nie wykrę­ca­my się sia­nem, nasz pro­gram
to reduk­cja armii, biu­sto­no­szy, kościo­ła

a oto prze­rwa na rekla­mę: dobre piwo
ubez­pie­cze­nie od życia, życie na gorą­co
bez­piecz­ny seks, ter­mi­na­tor dwa w divik­sie
mini­ster nie ostrze­ga, gaze­ta, coca-cola
wybierz pep­si, nowy vizir wypie­rze wszyst­ko

w tym pro­gra­mie zaj­mie­my się spra­wa­mi
bła­hy­mi, zwy­czaj­ny­mi i naj­waż­niej­szy­mi,
na któ­re nie macie pań­stwo wpły­wu
wte­dy zoba­czy­łam błysk na polu, sąsie­dzi
twier­dzą że mario­la g. była zawsze zwy­kłą

i nor­mal­ną oso­bą – jej mąż hodo­wał kró­li­ki
byli­śmy w szo­ku gdy zna­le­zio­no mar­twe
nowo­rod­ki, to była prze­rwa na śmierć, a teraz

rekla­my: nasza par­tia ma ser­ca po wła­ści­wej
stro­nie w sek­to­rze dużych przed­się­biorstw
eks­tra duże kawał­ki, leć do bie­dron­ki
pysz­ne maśla­ne leib­niz – po co się męczyć…

spa­cer po mie­ście zaczę­li­śmy od cen­trum
trzy pię­tra i dwie piw­ni­ce, rucho­me
scho­dy, chi­lij­skie wino, parów­ki sojo­we
ciem­ne pie­czy­wo, orzesz­ki ziem­ne, oliw­ka
dużo towa­rów, może zbyt sola­rycz­nych
jak na sty­czeń (rok zaczę­li­śmy gan­dzią i spi­dem)

bruk, gwiz­da­nie, akor­de­on, tram­wa­je
nie­wi­dzial­ne psy pro­wa­dzą
nie­wi­do­mych                                                                        {da capo al fine


wierszyk dla lotnych bramkarzy

poznań­cza­nie wyło­wi­li mnie z war­ty
mia­łem na sobie gar­ni­tur i przy­cię­te
usta i dło­nie, modli­łem się za nich,
bo dalej zrzu­ca­li się na rebe­lię
pod noc­nym skle­pem, potem w tram­wa­ju
pan miał wózek dzie­cię­cy z grab­ka­mi
i z wia­der­kiem. brak pasa­że­ra to był
jego grze­bień w kie­sze­ni dżin­sów &
spoj­rze­nia ład­nych dziew­czyn, któ­re
igno­ro­wa­łem z nie­kła­ma­nym wdzię­kiem.
gdy mnie pyta­ją czy jestem maso­chi­stą
to odpo­wia­dam, że owszem, kocham życie
naj­pierw to mówię, a potem myślę:
świat się roz­bi­ja na fak­ty, a prze­cież
moż­na mieć twarz przy­kle­jo­ną, na słu­pach
z napi­sem, że zagi­nął, że poszu­ku­je się


wiedza radosna

na począt­ku były kilo­me­try suche­go gar­dła i szo­sa
po któ­rej się szło, i słoń­ce, samo­cho­dów jak na lekar­stwo
sta­cje ben­zy­no­we; na nich była woda więc brnę­li­śmy
w spie­ko­cie, z ple­ca­ka­mi obcią­żo­ny­mi namio­tem
sta­rej kon­struk­cji, z gita­rą wrzy­na­ją­cą się w ramio­na
pokry­te trą­dzi­kiem i scho­dzą­cą skó­rą, kurz pobo­cza
wdy­cha­li­śmy niko­ty­no­wą pier­sią wie­czor­nych ognisk
tanie­go piwa, kiep­skie­go pod­ry­wu w nad­mor­skim disco
pamię­tam zwłasz­cza, kie­dy zaczę­ły się sosny z obu stron
nie było co pić i gwiz­da­li­śmy sta­ry numer ksu, kie­dy
ja przy­sta­ną­łem, spoj­rza­łem na zwy­czaj­ne nie­bo
i wie­dzia­łem, że wie­czo­rem znów naje­bie­my się jak ston­ki


Joanna Lech

Głód

był w miej­scach, w któ­rych ocie­ra­li­śmy się o brzeg. Na sty­ku pal­ców,
na przy­kład, w pod­brzu­szach. To było w cza­sach, kie­dy miesz­ka­li­śmy
w obcych domach, w cudzym świe­tle, kra­dzio­nym spod okien.

Byli­śmy mło­dzi i jed­na­ko­wo bla­dzi, z siny­mi sto­pa­mi.
Odpływ zna­czył tyle, co cie­pło, więc chło­nę­li­śmy wil­goć
roz­chy­lo­ny­mi usta­mi, unie­sio­ny­mi do góry. Tam wszyst­ko było pro­ste.

I nigdy nie było za dużo. Zja­da­li­śmy się nawza­jem, a głód,
ten zim­ny dotyk, zapla­tał w nas supły, pod­cho­dził do gar­deł.


Nic więcej

Chłod­ny pora­nek. Dopie­ro przed chwi­lą roze­szła się mgła
i słoń­ce wscho­dzi nad mia­stem. Cisza, tyl­ko gdzieś dalej
sły­chać war­kot sil­ni­ka i zaraz potem krót­ki pisk w tra­wie.

W zasa­dzie nic się nie dzie­je. Jest siód­ma i chło­piec patrzy na rze­kę.
świa­tło się wzbie­ra i pada chłop­cu na ręce. Krzep­nie na war­gach,
kie­dy odchy­la gło­wę i prze­su­wa pal­cem po skó­rze policz­ka.

Cie­płe muśnię­cie w miej­scu, gdzie szcze­rzy się bli­zna.
Blask wciąż napły­wa do oczu i roz­bi­ja się na wodzie jak szkło.


Agnieszka W. odkręca gaz

Coś było, bo jesz­cze nie mogę prze­ły­kać. I chy­ba nadal jest
we mnie, bo czu­ję, jak dra­pie pod skó­rą, a kie­dy chcę to powie­dzieć,
pęka­ją pęche­rze na ustach. Jaki smak mia­ły jego sło­wa? Gorz­ki?

I czy w ogó­le coś mówił, kie­dy wycho­dził? Już nie pamię­tam.
I nie wiem, co chcia­łam zna­leźć za tam­tą ścia­ną. Cie­pło?
Czy coś zgu­bi­łam, odwra­ca­jąc się od powie­trza?

Wycią­gnię­ta na brzeg, oddy­cham płyt­ko, przez zęby
i nadal nie patrzę na ręce. Bli­zna, któ­ra prze­cho­dzi przez gar­dło,
zaczę­ła się od doty­ku.


Z braku

Ten kwa­śny zapach – powie­dział, to przede wszyst­kim,
a jesz­cze ścia­ny, zim­no i suche ręce leka­rzy,
któ­re myją po każ­dym doty­ku.

Poza tym nie­bo i wszyst­ko na zewnątrz.

Po paru dniach zaczy­nam rozu­mieć, gdy mówi,
że boi się śnie­gu, że śnią mu się pola maków,
któ­re nigdy nie zakwit­ną ani nie zwięd­ną.


Ciąg dalszy

Zaraz za dwor­cem ruiny domu, roz­bi­te okna, śmie­ci. Zła­ma­ny trze­pak.
I nic tutaj nie ma, nic nie zosta­ło; zaro­sły śla­dy, więc nie rozu­miem,
co robisz, w obro­cie, z wycią­gnię­ty­mi ręka­mi?

Może jesz­cze pró­bu­jesz coś zła­pać – tam­tą chwi­lę, pocię­te nie­bo, sie­bie
na zdję­ciu? Prze­cież nicze­go tu nie ma. Nic tu nie jeź­dzi; pusty dwo­rzec,
ław­ki, pero­ny. Las za zakrę­tem. Nicze­go tu nie ma,

powta­rzam, gdy się­gasz do góry i mię­dzy pal­ca­mi łusz­czy się świa­tło;
ostat­nie bły­ski, okru­chy, któ­re tak trud­no zatrzy­mać, trud­no się ich uchwy­cić.


Agnieszka Mirahina

Żelazo

żela­zo puści­ło i mogę otwo­rzyć oczy, mam gorącz­kę, czu­ję żela­zo,
teraz już sto­pio­ne, nie śpij pro­szę,

mówię żela­zo, siła tego snu, żela­znej obrę­czy, lub żeber jakiejś trum­ny,

daję ci żela­zo żeby prze­pro­wa­dzić cię z góry na dół, od sło­wa do sło­wa,
bar­dzo wąską ścież­ką,

gdy­bym się potknę­ła i powie­dzia­ła ogień, w oka­mgnie­niu wyle­cia­ła­bym
w powie­trze,

muszę więc trzy­mać się ścież­ki, żela­znej siły tych prze­żyć,

w poko­ju, któ­re­go kształt po prze­bu­dze­niu powin­nam była sobie
natych­miast dopo­wie­dzieć,

ale nie zro­bi­łam tego i cały pokój wypchnę­łam na kory­tarz,

skut­kiem cze­go w miej­scu gdzie wcze­śniej był pokój zosta­łam tyl­ko
ja i ciśnie­nie, któ­re we mnie rosło i prze­ro­sło, mnie

moje żela­zne ja, wygię­ło kosmicz­nie i roz­strze­li­ło na kawał­ki,

bie­gnę teraz w tych strzę­pach na skró­ty, żeby jak naj­szyb­ciej do cie­bie
dotrzeć, wybiec ci naprze­ciw, z roz­pę­du wpaść na cie­bie

i nie­chcą­co śmier­tel­nie cię prze­stra­szyć, śni­łaś mi się


Złomiarze biorą wszystko

dan­sing desant wiek żela­zny zlu­zo­wa­ny przez zło­mo­wi­sko radziec­kie
gar­ni­zo­ny przez odtaj­nio­ne mia­sta

kano­na­dy bom­bo­nier­ki wzdłuż głów­nych arte­rii na ryn­ku śmie­ci złom
meta­li kolo­ro­wych bate­ryj­ki pozy­tyw­ki

roz­ła­do­wa­ne razem z pio­ru­na­mi pomie­sza­ne spra­so­wa­ne w koro­wo­dzie
ogo­nie lataw­ca

gdzie rze­czy spo­ty­ka­ją się na nowo mie­sza­ją i giną w tłu­mie bła­zeń­sko
wygię­tych cudacz­nych splą­ta­nych pozba­wio­nych nazw


Wszystkie radiostacje związku radzieckiego

mówi moskwa pra­cu­ją wszyst­kie radio­sta­cje związ­ku radziec­kie­go
mówi moskwa

na począt­ku było sło­wo któ­re zor­ga­ni­zo­wa­ło armie dywi­zje puł­ki
nazwa­ło odsu­nę­ło roba­ki ponu­rą pie­cho­tę tej zie­mi

za sło­wem poszły w ruch mio­tły i szu­fel­ki zsy­py pie­ce tajem­ni­ce
poszły z dymem

albo zna­la­zły się za góra­mi za lasa­mi na śmiet­ni­ku

i wła­ści­wie nie wia­do­mo kogo sprząt­nął realizm tej baj­ki sko­ro roba­ki
cią­gle tu były zosta­ły w azji mówi moskwa mówi moskwa

każ­de sło­wo to roz­kaz przez wszyst­kie przy­pad­ki trza­ski szu­my
zakłó­ce­nia pra­cu­ją wszyst­kie radio­sta­cje związ­ku radziec­kie­go

a pod pod­ło­gą tłukł jazz czy ist­nie­je dusza piec
kre­ma­to­ryj­ny pło­nie z cie­ka­wo­ści

ostat­niej nocy pali się ciem­ność i roba­ki prze­cho­dzą na naszą stro­nę
mówi moskwa pra­cu­ją wszyst­kie radio­sta­cje związ­ku radziec­kie­go

ostat­nia kula dla sie­bie sło­wo to roz­kaz pod pod­ło­gą tłukł jazz
na począt­ku było sło­wo i zosta­ło uży­te prze­ciw­ko tobie pra­cu­ją

wszyst­kie radio­sta­cje związ­ku radziec­kie­go


Praprawnuczce

słu­chaj mała
mam nadzie­ję
że pew­ne­go dnia
mimo trza­sków i zakłó­ceń usły­szysz mój głos
przy­ło­żysz ucho do zie­mi usły­szysz morze
trza­ski szu­my gło­sy fale mnie ja
już bez pośpie­chu będę
lizać ci uszy


Milknąc

świa­tło tak moc­ne że mogła­bym coś prze­ciąć

że gdy­bym przy­ło­ży­ła je jakie­muś czło­wie­ko­wi do gar­dła mogła­bym
nie­źle zaro­bić pół­księ­życ pod okiem

cią­gle jesz­cze mówię o księ­ży­cu w peł­ni, na nie­bie. o nie­zu­peł­nym
obłą­ka­niu na zie­mi od tego świa­tła

pomy­śleć tyl­ko. jestem nie­przy­tom­na od fil­mów ero­tycz­nych co dopie­ro
od świa­tła księ­ży­ca

zbłą­ka­na jak kula. samot­na jak gra­nat któ­ry się toczy pustą bez­lud­ną uli­cą
i gdzieś po dro­dze zatra­ca cały roman­tyzm, bez sło­wa


Joanna Mueller

Patetica ars poetica

to mniej lub bar­dziej uda­ne uda­nie
słow­na przy­nę­ta na któ­rą nabie­ram
z wodą w usta ławi­ce

te godzi­ny przy pió­rze oka­le­czeń nie leczą
zro­sty skład­nie roz­gra­bią ran­kę lek­ką ręką
odsą­czą w strup­ki wzru­szeń

ten wię­zien­ny dom w mowie któ­ry
wię­cej ozna­cza niż wmó­wie­nie
że się żyje
                       i moc­niej i czu­lej


Korekta

„nie będziesz czy­ta­ny do muzy­ki mowy ale do zgieł­ku rze­czy”
                                                                                                   P. Som­mer

Nie jest ryt­mem życia rytm języ­ka,
rym wier­sza. Więc dyle­mat :
zwią­zek zgo­dy ? rzą­du ? przy­na­leż­no­ści ?
Upa­da­ją para­dyg­ma­ty, a w syn­tag­mach
coraz wię­cej pomy­łek : elip­tycz­nych mijań,
tau­to­lo­gicz­nych spo­tkań. Popraw­ność
jest spra­wą uzu­su, nie nor­my, zresz­tą
mniej­sza o to. Z Ksiąg pozo­sta­ną po nas
cyta­ty, do któ­rych nie da się zro­bić
przy­pi­sów, tro­chę bra­ków i powtó­rzeń,
zda­nia, co nie­skoń­czo­no­ścią być mia­ły,
a sko­na­ły w nie­do­ko­na­niu. Błą­dze­nie
wzro­ku wśród liter sta­je się błę­dem :
brak kwa­li­fi­ka­cji, mania prze­śla­dow­cza,
szu­ka­nie muchy w piw­ku. For­ma
nie­ade­kwat­na czy stre­ści cokol­wiek ?
Tacy jak my nie budu­ją świa­ta
od dymu z komi­na. Redak­cja jest
reduk­cją, ruina – cało­ścią, zawsze
frag­ment. Zaczy­na­my od fone­mów. Koniu­szek
języ­ka zaczy­na drą­żyć szpa­rę mię­dzy
zęba­mi. Wydo­by­wa­my wresz­cie twar­de,
dźwięcz­ne, zwar­to-wybu­cho­we włó­kien­ko
Księ­gi. Prze­żu­wa­my, by prze­żyć, by
prze­rzu­cić mógł kart­kę korek­tor,
któ­ry przyj­dzie po nas. Ręko­pi­sy
są wątłe. Choć nie pło­ną, jego
nie­dba­ły gest obra­ca je w


Autoentyzm

„język wyczer­pie z ser­ca nawet jego brak”
                                                        T. Kar­po­wicz

cho­ciaż ustom w Biblan­dzie
usta­łym zabra­kło snów, dźwię­kom –
- wdzię­ku, z samot­no­ści wyssa­ne
pal­ce pozo­sta­ły przed pro­giem
zapi­su

nazbyt wylew­na lite­rat­ka
(muł – powia­da­ją – książ­ko­wy)
pró­bu­je brzeg wer­su wyczer­pać
fan­to­mo­wym wyle­wem ser­ca

umie już czy­tać, uczy się
tyczyć, po rozum nie ska­cze
do gar­dła, wciąż bez
pew­no­ści, tro­chę bez
sie­bie, pisze, co ma do
zwie­dze­nia

(obej­rzyj­cie ją sobie,
nie­ja­sną, obru­sze­ni, nie­pod­le­gli
wzru­sze­niu, gdy przed lustrem
wytu­li się w pust­kę, kie­dy

język
zwi­nie w
bole­jek)


Do lustra szczerzę się

„oka­zu­je się, że jed­nak moż­na doj­rzeć, a przy­naj­mniej doj­rzeć do pew­nych rze­czy”
                                                                                                          M. Pod­gór­nik, „Jeden”

 

Napi­sać świa­do­mie swój pierw­szy wiersz, w któ­rym nie
uda­je się, że chło­pa­ki nie pła­czą, a sko­ro tak jak oni
pisać pró­bu­ję (dalej, maleń­ka, rób­my to bez wzru­szeń),
jestem jed­nym z nich. Zdo­być się na łzy nie­mę­skie –
- kobie­ce. A potem być może wymie­nić jesz­cze
uda­wa­ną (uda­ną ?) nie­czu­łość na wzru­sze­nie
kru­chych ramion, wresz­cie swo­ich,
przy­tul­nych. Tam być może kie­dyś
zbu­do­wać komuś dom, inny niż
sze­lest per­ga­mi­nów, rzu­ca­nych
na wiatr. Prze­ło­żyć na cudzą
swo­ją pry­wat­ność. Zwró­cić
oczy w inną stro­nę,
niech łza­wią, gdy
zabo­li obce
cia­ło.

A potem
może nawet
zamknąć za sobą
kart­kę. Otwo­rzyć się
w sobie na jakieś Ty (trud­no
dotrzeć języ­kiem do nowych słów). Na jakieś
Ty, któ­re podej­dzie bli­żej niż na wycią­gnię­cie
z koper­ty zadru­ko­wa­nych kar­tek. Bli­żej niż na sło­wo,
któ­re­mu dotąd nie chcia­łam udzie­lić gło­su. Bli­żej niż na
obło­czek odde­chu, któ­re­mu nigdy jesz­cze nie udzie­li­łam sie­bie.


Ból tabuli

co wynik­nie co umknie co wyło­wię
gdy ency­klo­pe­dię mnie ode­mknę
co wysło­wię gdy roz­dra­pię nie­roz­cię­te
kart­ki bie­lą zabo­lą jało­we
co chcia­łam odkryć do sie­bie
już daw­no odkry­te ode mnie
w myślo­wej pust­ce na siód­me
spu­sty pocę się po co zamy­kam
w wiersz co wymknie się
co wemknie się co
minie mnie


Edward Pasewicz

Nieskończone okna

Nie­skoń­czo­ne okna. Pusz­ka z far­bą
przy rol­ce tape­ty. Remont osią­gnął
etap, w któ­rym prze­mie­nia się w teatr.

Trzy zło­te bra­ku­je do roz­pusz­czal­ni­ka.
Wszyst­ko, co gęste, w tym upa­le
sta­je się jesz­cze bar­dziej nie­re­al­ne

Dla miesz­kań­ców sąsied­nich okien,
prze­sta­li­śmy już być wido­wi­skiem.
Już nie pyta­ją o pod­ło­gę zasła­ną gaze­ta­mi
i oto dla­cze­go póź­ną nocą czy­tasz je,
cho­dząc na czwo­ra­ka i skąd ten napis,
wiel­ki tak, by wszy­scy widzie­li:

moja skó­ra koń­czy się nocą


Senne saneczki

Czy mnie potę­pisz, śpią­cy mię­dzy szy­na­mi
liściu łopia­nu,
kie­dy się głu­cho odbi­ja­ją od cie­bie
pomru­ki pierw­szych prze­chod­niów?

Gdy­byś się nagle uniósł, mógł­byś cał­kiem
zakryć tę wia­tę na Kór­nic­kiej,
gdzie cze­kam na szóst­kę i wymy­ślam, co
powiem sze­fo­wi, gdy zapy­ta, dla­cze­go
tak póź­no przy­cho­dzę.

Mógł­byś mnie otu­lić i zwi­nąć się jak cyga­ro,
tak, żebym mógł prze­cze­kać atak mgły
i ten chłód, któ­ry się wzma­ga i rodzi
podej­rze­nie, że zatrzy­ma się wca­le.

Mógł­byś też (wca­le nie żar­tu­ję) stać
się tym tajem­nym zie­lem, któ­re daje
przez chwi­lę wra­że­nie, że jest się bez cia­ła.
Ale ty jesteś postrzę­pio­ny i żółk­niesz
w kil­ku miej­scach naraz

Jesz­cze kil­ka
dni i nie zoba­czę cię tu wca­le – sen­ne sanecz­ki
będą ześli­zgi­wać się z pagór­ka,
dzie­ci ugnio­tą śnieg, wdra­pu­jąc się pod górę,
będę wsia­dał na innym przy­stan­ku.


Kalekie kontynenty

Wąska ulicz­ka Jaskół­cza lub Kozia,
domy jak gdy­by pną się ku górze,

Mam wra­że­nie, że to tunel,
któ­ry jest prze­ły­kiem węża.

Opie­rasz się o ścia­nę
i mówisz: nie­moż­li­we.
A prze­cież nie da się wyklu­czyć,
że jeste­śmy dro­bin­ka­mi jadu
i rośnie­my, by zatruć te cegły, okna, dachy,
że ist­nie­je­my, by psuć drzwi wewnątrz węża,
by jego żebra brać za mosty i ska­kać z nich
w rze­kę jego zim­nej krwi.


Nad Odrą

Dzia­dek Bar­czuk umie­rał na raka
w Kostrzy­nie nad Odrą. Tam było peł­no mew
i dla­te­go to są mar­twe pta­ki.

dni już nie pamię­tam, ale są ścież­ki,
zna­ki wydra­pa­ne w małym kamie­niu,
Na przy­kład stud­nia, któ­rą czy­ścił,
a do któ­rej ja wrzu­ca­łem śmie­ci i zabaw­ki.

Pulch­ny jak lalecz­ka, w zie­lo­nym swe­ter­ku,
buła z pla­ste­li­ny, wrzesz­cza­łem,
kie­dy wyszedł z niej w gumo­wym ubra­niu.

Chciał­bym powie­dzieć: cały
w wodo­ro­stach, z wod­nym bogiem we wło­sach,
z bły­skiem w oku jak­by odkrył
tajem­ni­cę, któ­rą – wie­cie – prze­ka­zał mnie.
Lecz nie powiem, był suchy i miał
sze­ro­ką szczę­kę, żół­tą skó­rę
i sęka­te dło­nie.

i nie myli­łem się wca­le.


Żegnaj Plastusiu

Drob­niut­kie sacrum idzie pod prysz­nic,
poga­sło w nim coś raz i dru­gi, przed
lustrem spraw­dza opryszcz­kę na war­dze,
nie moż­na ufać opryszcz­ce, trze­ba zawsze kąsać.
Choć świa­tło żarów­ki zwę­ża źre­ni­ce,
koń­ców­ki wło­sów trze­ba przy­strzyc,
to co nowe też patrzy uważ­nie,
cho­ciaż we mnie jest jesz­cze i żebra nie wyjął.
aby wyko­ły­sać cie­bie. Ale ruch już się zaczął,
na krzy­wych nóż­kach kuś­ty­ka dooko­ła,
nic kon­kret­ne­go w bla­sku oka.


Anna Podczaszy

Śmiech

Jesz­cze w zasię­gu ręki, jesz­cze go widzę i mogła­bym
pal­ca­mi pochwy­cić wydłu­ża­ją­cy się cień.
Ale wzro­kiem nie zatrzy­mam nik­ną­ce­go
zakrę­tu. Więc – go to hell – ta dro­ga pro­wa­dzi

mnie za nos, ręce bez­ład­nie trze­po­cą w powie­trzu.
Mijam set­ki ludzi. Wystar­czy, by dostrzec,
jak nie widzi­my. Ludzie pogrze­ba­ni

jak psy, pil­nu­ją­cy swo­ich wła­sno­ści i nico­ści.
Zry­wam się cza­sem ze śmie­chu w środ­ku
nocy, prze­ra­żo­na, pościel jest zim­na,

gdy śmie­je się, śmie­ję naj­pierw przez sen,
potem już przez cie­bie, chwi­lę i nic, zasy­piam
cała czar­na.


Niewzruszenie

Powa­lo­na wierz­ba rośnie teraz pozio­mo.
Chci­wie wypi­łam butel­kę wody, od razu całą.
Wszyst­ko w tym roku jest szyb­sze – mamy maj
a już kwit­ną lipy, topo­la otrzą­sa się z puchu.

Z czar­ne­go kina wyszłam, gdy z ust
boha­te­rów wła­śnie się snuł szept, że cza­sem,
że zda­je się, że pięk­nie, że sekun­dy, że tuż tuż,
a jesz­cze tyle melo­dii, któ­re na mnie gra­ją!

Mam mia­sto jak na dło­ni, mogę wró­żyć ze strun
prze­ci­na­ją­cych łąkę. Nie ma odwro­tu, dobrze.
Te drze­wa obo­jęt­ne są na kształt, pozy­cję.
Rosną. Nie­wzru­sze­nie, chęt­nie.


Mnóstwo

 

W poło­wie lip­ca liście oka­zu­ją
pew­ne zmę­cze­nie. Widzisz? To ludz­ka rzecz –
cho­ro­wać ukrad­kiem. Nie, nic się nie dzie­je
we mnie
bły­ska­wicz­nie.

Ale prze­cież się sta­je. Rosną we mnie gło­sy
i mnó­stwo rze­czy umie­ra. Wchła­nia­my
się nawza­jem i tak jest dobrze,

choć zawsze mogło­by być lepiej.
Już jestem duża, coraz wię­cej mam
odwa­gi, by błą­dzić, by po omac­ku, tam.


Dosyć

Chwy­tam, co pod ręką:
ładu­ję, doda­ję do tego
wszyst­kie­go (cze­go tu)
mam dosyć

pra­wie, zupeł­nie
nie moje, nie­me.


[Otwiera się jednak]

 

Otwie­ra się jed­nak –
I w mar­twej niby ranie jakaś
żył­ka jak­by rącz­ki do cie­bie wycią­ga­ła
woła­jąc:
weź mnie.


Tomasz Pułka

Punkty papilarne (accelerando)

Potrze­ba żyle­tek i snu, ta gra jest jed­no­oso­bo­wa
jak two­ja pierw­sza dziew­czy­na któ­rej szu­ka pio­ru­no­chron.
Tu sto­isz, tam gęst­nie­je las, pośrod­ku tyl­ko skraw­ki mchu,
poje­dyn­cze kro­ple krwi. Gra­li­śmy już wczo­raj,

oby­ło się bez miejsc. Jest tak: o żylet­kach zapo­mnij, nie
będą potrzeb­ne; nie pytaj cze­mu i po co, po pro­stu. Mamy
dwie stro­ny na któ­rych odbi­ja się wszech­rzecz, jak­kol­wiek
mogła by się nazy­wać. Więc sen, pro­sto­kąt snu niby tape­ta
powiek, roz­kro­jo­na ryba i per­ła w brzu­chu morza. Tam cię

zabio­rę, ale zosta­wię ubra­ną. Jest bur­ta sto­łu i jest
pokład krze­sła więc pro­szę: bez uogól­nień, po pro­stu
graj­my. Mój ruch, mój palec, pole z cho­rą­giew­ką. Tra­dy­cja
mówi, że wcho­dzisz we mnie pierw­sza, panie mają pierw­szeń­stwo,
pano­wie whi­sky lub wąsy. O, widzisz: dogo­ry­wa krzew,

liście krzep­ną i rodzą się mia­sta. Znak czy regu­ła? – nie wiem,
bo nie uwa­ża­łem, teraz muszę uda­wać. Widzisz: jestem tutaj,
a tam nas nie ma. Nigdy nas tam nie będzie, bo są gra­ni­ce
sma­ku; to nami kie­ru­je i kie­dyś zabi­je. A śmierć jest
taką małą dziew­czyn­ką z luź­nym war­ko­czy­kiem i ona ten
war­ko­czyk co noc musi zja­dać.


kilka słów o mówieniu przez sen

To wyszło z roz­mów i gru­dek zie­mi mię­dzy lista­mi. Z pro­ble­mów
ze zna­le­zie­niem pierw­sze­go sło­wa. Powin­no błysz­czeć, a pach­nie
jaśmi­nem? Cóż – tyle dróg, a każ­da nie­wła­ści­wa, jak kie­run­ki
wyzna­czo­ne przez krzyż wiszą­cy nad łóż­kiem. Per­for­man­ce zna­ków

tań­czą­cych na tale­rzu. I my po prze­ciw­le­głych krań­cach obra­zu,
tak zni­ka­ją wie­czo­ry. Mie­sza­ją się z far­bą, ście­ka­ją wprost
w usta. Połknij, zapo­mnij, odwróć się na pię­cie

nie wra­caj do domu.


Wybieganie z raju

Komi­ny pra­cu­ją na nasze zamy­śle­nie, mają ast­mę,
oddy­cha­ją cięż­ko. Cze­kam aż skoń­czysz wpa­try­wać się
w tą nie­bie­ską cegłę wiszą­cą nad nami, zauwa­ży­łeś
jak rzad­ko uży­wa­my w roz­mo­wie kolo­rów? Każ­de
dopo­wie­dze­nie koń­czy się na brze­gu ław­ki, mar­twie­je.

Wiesz dobrze jak była nie­śmia­ła. Zawsze sia­da­ła
na moich kola­nach, a ty w myślach cedzi­łeś: dziw­ka.
Teraz myślę że bra­ło się to ze zwy­czaj­ne­go zro­zu­mie­nia,
nie z zazdro­ści, a rodzin­ne­go powi­no­wac­twa.

Chodź, bo spad­nie nam jesz­cze na gło­wy. Było by
nie­do­brze wra­cać do domu z oskar­że­niem
o dewa­sta­cję nie­ba. Przy­spiesz kro­ku,
ta cegła obra­sta sadzą. Rzę­sy się tlą.


Bilet (calando)

- O czym myślisz?

że mój sen jest kształ­tem świa­tło­wo­du więc jest
i dwor­cem ręka­wicz­ką kokard­ką lub jabł­kiem
frag­men­tem mar­twej natu­ry z two­im spoj­rze­niem
bo nie ma cię na zewnątrz więc tyl­ko we mnie

- Jestem tam?

jesteś jak sakral­ny głód spo­krew­nio­ny ze śmier­cią
jak koniecz­ność krą­że­nia wokół defi­ni­cji świa­tła
i jak garść pro­stych słów pod­pro­wa­dzo­na na szkle
pod koniecz­ność zmian dla kom­po­zy­cji warg

- To dobrze?

bez obra­zy ale dobrze było­by stwo­rzyć wra­że­nie
pust­ki tak oszczęd­nej w tre­ści że nawet prze­czu­cie
koń­ca napa­wa­ło­by lękiem o względ­ność wyobra­żeń
jaki dają two­je nagie ple­cy i nagi szept na skó­rze

- Więc śpij­my już kocha­nie.


zwykłym

Był taki dzień po któ­rym śli­zga­li­śmy się jak waż­ki
po brzu­chu Adria­ny Skle­na­říko­vej (naj­dłuż­sze nogi
lub naj­dłuż­sza dro­ga) Pyta­łaś mnie o moje fascy­na­cje
uro­dą cze­skich mode­lek któ­re zło­cą się w pil­sne­rze
nie zwa­ża­jąc na wła­sne zdro­wie Liczy się kom­po­zy­cja
jaką osią­ga­ją chmu­ry zaraz po zga­sze­niu gwiaz­dy
co naj­mniej for­ma­tu Andri­ja Szew­czen­ki Tak się topi
w sło­wach tak moczy się nogi w ujściu źre­ni­cy gdzie

jadę wspo­ma­gać twój trze­ci dzień bez znie­czu­le­nia
jest nadzie­ja że popra­wi mu się zaraz po wnie­sie­niu
kwia­tów albo po zdję­ciu zro­bio­nym przez zagię­ty
łokieć Tu nie wol­no palić listów bo woź­na pil­nu­je
drzwi nad­zo­ru­je prze­pływ kurzu choć mamy marzec
docho­dzą­cy do per­fek­cji w przy­ci­na­niu pal­ców i nic
z tego nie wia­do­mo bo wszy­scy mówią i mówią a
prze­cież jutro będzie wte­dy i tyl­ko wte­dy

piłaś ze mną czar­ną kawę a to potra­fi przy­ga­sić
prze­strzeń Zobacz: wabię przy­go­dę krzy­czę na reki­ny
i wyj­mu­ję ości z two­ich warg bru­dząc pęse­tę Wiesz
jak to jest gdy czło­wie­ka budzi krzyk Te nakłu­cia są
koniecz­ne jak to że masz prze­ście­ra­dło na bio­drach

Drzesz się


Bianka Rolando

Pieśń zerowa

Uspra­wie­dli­wie­nie

Niech zaczną się tajem­ne i skry­te mru­czan­ki
z wita­mi­na­mi, z mine­ra­ła­mi, z kle­ikiem ryżo­wym
dla cie­bie, pach­ną­cy mle­kiem cie­la­ku
byś był jesz­cze bar­dziej syty niż zwy­kle
Obie­cu­ję nie stać na palusz­kach u nóg
nie doty­kać czu­pry­ną wiel­kiej kazal­ni­cy
Jej mrocz­ne sapa­nie sły­chać już z dale­ka
Wszy­scy mają pod­nie­sio­ne wyso­ko oczy
dostrze­ga­ją roz­wią­za­nia skle­pień żebro­wych
Pani w dru­giej ław­ce popusz­cza mocz
sta­ry niedź­wiedź moc­no śpi, my się go boimy
Oto wscho­dzi nowa gwiaz­da na Połu­dniu
jej ciem­ność oble­wa mnie lukrem
skle­ja moje ruchy, czy­ni je monu­men­tal­ny­mi
Pani orto­dont­ka ostrze­ga­ła mnie przed sło­wa­mi
któ­re psu­ją od swej sło­dy­czy zdro­we zęby
Moje koń­skie uzę­bie­nie pra­wi­dło­wo spo­czy­wa
w smy­czy z nie­rdzew­ne­go dru­tu, pocią­gnij dalej
pogry­zę swój język do mię­śnia, do ana­to­mii
Zosta­nę przy­sy­pa­na magicz­nym prosz­kiem
bym mogła skryć swe bli­ki i odbi­cia od cie­bie
gru­ba war­stwa niech skry­je moją gło­wę
niczym pokry­wa śnie­go­wa będzie cięż­ka
nie­spo­dzie­wa­nie wywo­ła kata­stro­fy kon­struk­cyj­ne
Oby ich ogrom prze­ra­ził eki­py budow­la­ne
zasta­na­wia­ją­ce się nad tym, jak temu zapo­bie­gać
Pan maj­ster radzi – szli­fier­ki uży­wa­my ostroż­nie
by nie ranić jaśmi­no­wych i pach­ną­cych rąk
Pogłaszcz, no pogłaszcz mnie, no jesz­cze bole­śniej
Wydra­pa­łam reszt­ki kom­for­to­we­go naskór­ka
spod kolan, spod łok­ci, z szyi, z ramion, z ple­ców
Dra­pa­łam się bole­śnie, ale i z bole­sną przy­jem­no­ścią
do czar­nej krwi, do bia­łej kości
Czer­wo­ne śla­dy po tych wyciecz­kach są obec­ne
Nic nie poma­ga, pró­bo­wa­łam alan­ta­nu, cukru pudru
nic nie zła­go­dzi tych obja­wów, żad­na tajem­na maź
Mimo swej kru­cho­ści oraz ten­den­cji do cukrzy­cy
uczy­ni­łam swe kro­ki hała­śli­wy­mi i monu­men­tal­ny­mi
Reha­bi­li­ta­cja obśli­nio­nej i bez­wład­nej Bian­ki
Nie ma już wóz­ka inwa­lidz­kie­go, ni pomoc­nej dło­ni
dro­ga jest tyl­ko na oślep
Trud­no wyma­cać jakieś zna­jo­me, przy­ja­zne kształ­ty
zna­leźć jakąś barier­kę

Jestem strasz­li­wie zaku­dlo­na, zakun­dlo­na
Oczy pora­sta cierp­ki zarost zapo­mnia­nej
na policz­ku rośnie war­kocz mojej siły Sam­so­na
po moim grzbie­cie bie­ga­ją dro­go­cen­ne pchły
Weszłam po skrzy­pią­cych z deli­kat­no­ści scho­dach
na sta­ry, zapo­mnia­ny strych pełen bibe­lo­tów
Kie­dyś były tak dobrze roz­po­zna­wa­ne z dale­ka
teraz wszy­scy zapo­mnie­li ich przy­jem­ne­go wido­ku
Takie deko­ra­cyj­ne, takie dodat­ki do wszyst­kie­go
po pro­stu świet­ne się nada­ją na black gar­den par­ty
Idę z wypu­kłą pier­sią peł­ną nie mle­ka, ale sta­li
przy­po­rząd­ko­wa­ną mi przy­pad­ko­wo i śpiesz­nie
przez świat natu­ry, kotów, gru­szek, lep­kich much
Natu­ral­na odpor­ność wzmac­nia­na przez skład­ni­ki
w mle­ku nowej mat­ki o chłod­nym spoj­rze­niu
Nie spo­dzie­waj się cie­płe­go, roz­po­zna­wal­ne­go
to wszyst­ko dla tych, któ­rzy mają tyl­ko dzią­sła
nie potra­fią dobrze i pra­wi­dło­wo prze­py­chać dalej
Moja kon­struk­cja tak deli­kat­na, wraż­li­wa
będzie nie­znisz­czal­na, wie­ku­ista i trwa­ła
Będą się o nią roz­bi­jać kutry rybac­kie peł­ne węgo­rzy
jak o górę lodo­wą lub nie zano­to­wa­ną na mapie rafę
Padli­no­żer­ne ryby będą mia­ły zdzi­wio­ny wyraz pyska
nad wyraz, nad sło­wo
Moje pod­brzu­sze mięk­kie kute jest w nie­zwy­kłym sto­pie
z kowal­skim zacie­trze­wie­niem wyku­wa­ne w piw­ni­cach
Tech­no­lo­go­wie z Uni­wer­sy­te­tu w Chi­ca­go
nigdy nie doj­dą, z jakich skład­ni­ków jest ten stop
mimo licz­nych badań i wie­lo­ści papie­ru do dru­kar­ki
będą uśmie­chać się nie­pew­nie, spo­glą­da­jąc na sie­bie
Oto idzie przed wami Bian­ka, wasza pry­wat­na bie­lan­ka
sypie w nie­zwy­kłej obfi­to­ści czar­ne kwia­ty
z zawie­szo­nym na szyi koszycz­kiem
Roz­sy­pu­ję ich kadziel­ni­czy swąd pod wasze sto­py
by ośmie­lić wasze kro­ki i uczy­nić je odtąd inny­mi


Pieśń pierwsza

Stroj­ne przy­go­to­wa­nia

Cierp­kie wil­cze jago­dy o kolo­rze nie­prze­nik­nio­nym
w mojej roz­war­tej jamie ust­nej niczym per­ły maci­cy
tur­la­ją się, roz­sa­dza­ją się przez wewnętrz­ne ciśnie­nia
mają nie­zwy­kłą moc tru­cia i ata­ko­wa­nia ślu­zów­ki
Być może ist­nie­ją sank­tu­aria Mat­ki Bożej z żyla­ka­mi
od zbyt cięż­kich rekla­mó­wek rekla­mu­ją­cych pust­ki
gdzie przez pomył­kę komuś śnią się nie­wła­ści­we sny
Przy­go­to­wa­łam się odpo­wied­nio do pisa­nia pie­śni
Noc­ne rzu­ca­nia kamie­nia­mi w zwie­rzę­ce sko­wy­ty
Stro­iłam się, zer­ka­jąc na małe, scho­wa­ne luster­ko
takie kosme­tycz­ne, takie żeby nikt nie widział
Wkła­da­łam róż­ne wer­sje ubrań, chcąc robić wra­że­nie
nie­bie­skie spodnie, czar­na bluz­ka, bia­ły sta­nik
Nic jed­nak nie paso­wa­ło w mojej gar­de­ro­bie
z rado­ścią odkry­łam, że wszyst­kie moje ubra­nia
są za małe na mnie, co za miła nie­spo­dzian­ka
Sta­nę­łam naga, bar­dzo nara­żo­na przed sobą
Spo­glą­da­łam cie­ka­wie, uśmie­cha­łam się cynicz­nie
wobec sie­bie, wobec moje­go wła­sne­go pod­glą­dac­twa
W moich wło­sach zaszcze­pi­łam dys­kret­ne sadzon­ki
byłam bar­dzo tkli­wą ogrod­nicz­ką dla moich paso­ży­tów
jak dziw­ne zwie­rzę w głę­bi ciem­nych kolo­rów
z drob­ny­mi żyjąt­ka­mi naro­śnię­ty­mi na nim
natu­ral­nie, bez deko­ra­tor­stwa, bez desi­gnu
Tyl­ko niech one zdo­bią moją nie­zręcz­ną nagość
Jest wśród nich parę nie­zwy­kłych oka­zów, spójrz
moje słod­kie naro­śla, moje guzy scho­wa­ne
Ze wzglę­du na tę uro­czy­stą, pod­nio­słą oka­zję
zało­żę tyl­ko dzie­cię­cy śli­nia­czek, bo będę się śli­nić
od dużej ilo­ści słów, nad­miar może mnie pobru­dzić
Bru­da­sek będzie opo­wia­dał
Pro­sto do kąpie­li, marsz
Pro­sto do chlo­ru, marsz
Moja uciecz­ka przed deter­gen­tem zaczy­na się
Mogła­bym zapu­ścić sobie dłu­gą, gęstą bro­dę
cze­sa­ła­bym ją, zmie­nia­jąc codzien­nie sty­li­sty­kę
to w pra­wo, to w lewo
Mer­da­ła­bym nią jak dłu­gim ogo­nem uzna­nia
star­cze doświad­cze­nie zaklę­te w koń­skim wło­siu
To napraw­dę robi cyr­ko­we wra­że­nie
ilu jest chęt­nych na takie roz­wią­za­nie
Sto­ją cier­pli­wie w dłu­giej kolej­ce, docze­ku­jąc się
Prze­no­szą cię­żar cia­ła z jed­nej nogi na dru­gą
delek­tu­jąc się roz­da­wa­ny­mi za dar­mo drin­ka­mi
Moja bro­da paso­wa­ła­by sty­li­stycz­nie do powa­gi sytu­acji
Mój zła­go­dzo­ny wzrok osia­dał­by na pobli­skiej ław­ce
ze zmę­cze­nia, już nie mogła­bym iść dalej, jesz­cze
dalej, i jesz­cze przejść przez płot, i jesz­cze przez ten
dziu­ra­wiąc swo­je nylo­no­we raj­sto­py z prze­ce­ny
Więc uda­ję się na dzi­ką wypra­wę do źró­deł Ama­zon­ki
jako tako doga­dam się pew­nie z każ­dym ludem
pogry­zą mnie jakieś łaciń­skie musz­ki prze­szka­dzaj­ki
Moją samot­ną prze­pra­wę zre­la­cjo­nu­je chrząszcz
Dosta­nę po buzi od jakie­goś nazi­stow­skie­go przy­błę­dy
Wsłu­chu­jąc się w zwia­stu­ją­ce dźwię­ki odmę­tów
macze­tą będę ciąć ostro zaro­śnię­tą od daw­na ścież­kę
Sze­lesz­cząc zło­wiesz­czo i deli­kat­nie
ze śli­nia­kiem i ze spin­ka­mi we wło­sach przez las
będę szep­tać o Nie­bie, Pie­kle, sta­ro­świec­kim Czyść­cu
Wyso­ko draż­nią­cy śro­dek do czysz­cze­nia toa­let
stoi z boku obok nisz­czą­ce­go wszyst­ko prosz­ku
wraz z bru­dem zgi­nie wszyst­ko
Obsi­ka­ne dooko­ła, tyl­ko nie tam
Roz­luź­nij noz­drza teraz


Pieśń druga

Rebus I

Został mi zada­ny pewien rebus, nie do roz­wią­za­nia
Nie­ste­ty nigdy nie był ani czy­tel­ny, ani ocze­ki­wa­ny
Czy był napi­sa­ny w języ­ku łaciń­skim, czy fiń­skim
a może jakiś tajem­ny dia­lekt kre­tów w cza­sie nocy?
Rebus cią­gle tkwił spa­lo­ny, w tłusz­czu pły­wa­jąc
wbi­ty jak nóż har­cer­ski dla zaba­wy w zie­mię, we śnie
Poty­ka­łam się cią­gle o nie­go, prze­kli­na­jąc
jego przy­pad­ko­wą namol­ność i tępe ostrze
Do tego te obraz­ki w środ­ku nie­go, do roz­wią­za­nia
Nic nie rozu­mia­łam z ich kształ­tów, ze zna­czeń
mimo że uzbro­jo­na byłam w wie­dzę o abs­trak­cji
Nic nie pomo­gło mi zbli­żyć się do tego, co zna­łam
One cią­gle śle­dzi­ły, śle­dzi­ły każ­de moje drgnie­nie
śle­dzi­ły moją wyciecz­kę do skle­pu spo­żyw­cze­go
Ner­wo­wo odwra­ca­łam się do tyłu, czu­jąc się obser­wo­wa­na
w poszu­ki­wa­niu tajem­ni­cze­go spraw­cy moich nie­po­ko­jów
Ich nie­roz­po­zna­wal­ność i nie­moż­li­wość zro­zu­mie­nia
była nie­zwy­kle stroj­na, kuszą­ca dla znu­dzo­ne­go
a ich powłó­czy­ste tre­ny cią­gnę­ły się, cią­gnę­ły
świad­czy­ły o ich nie­zwy­kłym dosto­jeń­stwie i ran­dze
To wszyst­ko zaplą­ta­ło się w moje krót­kie wło­sy
Jako kobie­ta muszę się regu­lar­nie cze­sać z poko­rą
by wszy­scy zna­li mój jasny i dobry wize­ru­nek
Chcia­łam się roz­cze­sać, z rado­ścią roz­po­znać
swo­je obli­cze w lustrze, ale się już nie roz­po­zna­łam
nie­ste­ty już nie, na zawsze będę już roz­czo­chra­na
Rebus został mi zada­ny, a roz­wią­za­nie nie może go doty­czyć
już nie ma żad­nych goto­wych roz­wią­zań w zesta­wach
w zesta­wach z warzy­wa­mi z plan­ta­cji czyść­co­wych
Chó­ry, zastę­py krzy­czą w odpo­wie­dzi jed­no­cze­śnie
każ­da jest inną wła­ści­wo­ścią, każ­da jest wła­ści­wa
więc posłu­cham nie­uważ­nie tych wie­ku­istych stwo­rów
Niech w chó­rach, bo tak raź­niej, niech krzy­czą, niech fał­szu­ją
Niech zaczer­wie­nią się na widok publicz­no­ści
Niech ich gigan­tycz­ne pło­mien­ne obli­cza będą nie­śmia­łe
scho­wa­ne za moim mię­si­stym ramie­niem, podzi­wiaj­cie


Pieśń trzecia

Oblu­bie­niec na dro­dze

On ma maśla­ne sto­py peł­ne pro­chu, peł­ne maku
Roz­pły­wa­ją się w żarze tanie­go asfal­tu
poło­żo­ne­go tu tyl­ko lokal­nie, na chwi­lę
Sły­szę, jak stu­ka­ją jego bro­ka­to­we obca­sy
Jak wyglą­dam, czy jestem dosta­tecz­nie pięk­na
czy zauwa­ży mnie w nie­zwy­kle ciem­nym lesie
Mój spe­szo­ny wzrok saren­ki zza krza­ka
Chodź ze mną w bar­dzo ciem­ne błą­dze­nie
bez ście­żek, bez gór­skich szla­ków, bez nicze­go
Sta­nę tak onie­mia­ła, ude­rzo­na jego bla­skiem
draż­nią­cym bole­śnie noc­ne spoj­rze­nie
Będę bez­bron­na, bez żad­nej ukry­tej kie­sze­ni
pach­ną­ca dzi­ki­mi odmę­ta­mi leśnych doty­ków
głasz­czą, głasz­czą moją dzi­ką skó­rę
Nad­cho­dzi, a jego wzrok prze­ni­ka ukry­wa­ne
pod paznok­cia­mi drob­ne tajem­ni­ce nie­czy­sto­ści
Myśli­wy bez nie­na­wi­ści w oczach, w powie­kach
Jego głos sły­chać z dala, jest prze­ni­kli­wie cichy
Ze wzru­sze­niem dopy­tu­je się o mnie u zna­jo­mych
poka­zu­jąc im moje nie­ak­tu­al­ne zdję­cie
Już tęsk­ni za szorst­kim, za ścier­nym cia­łem
Wszy­scy będą go mie­li za bez­piecz­ne­go sza­leń­ca
Jego zazdrość zawie­szo­na na wie­sza­ku w szat­ni
Ukła­dy współ­rzęd­nych, niech on będzie zerem
Teraz jest bar­dziej X niż Y, póź­niej bar­dziej Y niż X
Gołę­bie roz­no­szą­ce tyfus już zwia­stu­ją kro­ki kolo­sa
Jego naiw­ne cia­ło pach­nie cia­stem droż­dżo­wym
peł­nym cie­pła, wewnętrz­nej, rado­snej pulch­no­ści
Spo­ty­ka mnie liżą­cą swo­im różo­wym języcz­kiem ranę
Praw­dzi­we łobu­zia­ry łażą cały dzień po drze­wach
nie scho­dzą na zie­mię, tyl­ko bole­śnie spa­da­ją
na kola­na, na kola­na
Spoj­rzy na mnie bez pożą­da­nia, bez przy­wią­za­nia
Podej­dzie­my do sie­bie w poło­wie dro­gi do Mią­sko­wa
Na czar­nym pod­ło­żu rze­czy wszel­kiej pozdro­wi mnie
pod napo­rem tak banal­nie nie­zwy­kłe­go gestu roz­pad­nę się
na kawał­ki


Pieśń czwarta

Love will tear us apart

Oto efekt pry­zma­tu, jed­nak lek­cja fizy­ki
Zja­wi­sko cał­ko­wi­te­go wewnętrz­ne­go odbi­cia
pozwa­la użyć pry­zma­tu jako ide­al­ne­go ele­men­tu
odbi­ja­ją­ce­go świa­tło, mam kąt wyno­szą­cy 62°
kąt mię­dzy ścia­na­mi, gdzie skry­łam reszt­ki
Odro­bi­na miło­sier­dzia ubra­ne­go w pla­sti­ko­we kwia­ty
roz­sz­cze­pi­ła mnie na kil­ka barw, na kil­ka wła­ści­wo­ści
już nie mogła­bym być tyl­ko jako Bian­ka
Muszę już chó­ral­nie, oral­nie, muszę pisz­czeć już
w trzech posta­ciach, w trzech wygod­nych zapa­chach
Sto­ję na zło­tym trój­no­gu przed tobą, żeby się nie potknąć
Jestem teraz jesz­cze bar­dziej zwi­chro­wa­na niż zwy­kle
Moje czar­ne patycz­ki w kon­struk­cji koron­ko­wej
poła­ma­ły nóż­ki, zresz­tą mecha­nik kon­struk­cji to wie
były za sil­ne prze­cią­że­nia na deli­kat­ny mate­riał
Moż­na było się tego spo­dzie­wać od same­go począt­ku
Z prze­ra­że­nia tą kata­stro­fą każ­dy z kolo­rów uciekł
pośpiesz­nie cho­wa­jąc swe atry­bu­ty w zaro­śla
byś nie zauwa­żył, że wszy­scy są nadzy i tacy sła­bi
Sta­łeś jesz­cze przez chwi­lę, a potem z miną znu­dzo­ną
krok za kro­kiem wra­ca­łeś do domu na obiad
pozo­sta­wia­jąc mnie tak bar­dzo inną, poko­lo­ro­wa­ną
Mój pierw­szy kawa­łek scho­wał się w norze jako Nie­me
cze­kał on do wie­czo­ra, by ruszyć na noc­ne łowy i ruję
Dru­gi kawa­łek zna­lazł się pod ściół­ką i przy­tu­lał się
ucie­kał do przy­god­nych fute­rek dają­cych cie­pło
Trze­ci zaś skle­cił sobie gniaz­do z ostrej trzci­ny
Po pew­nym cza­sie zosta­łam wywą­chi­wa­ną
Moje tro­py zna­ły już wszyst­kie dzi­kie zwie­rzę­ta
Bian­ka już nie jestem tu, oto moje trzy ramio­na
Tyl­ko dla two­jej oso­bi­stej pocie­chy
przed­sta­wiam ci: Bian­ca, Bru­na, Blu


Robert Rybicki

Nie wiesz jeszcze, ile we mnie nie przebytych ścieżek,

ile nie­od­kry­tych, ciem­nych, cza­ru­ją­cych kory­ta­rzy,
ile zachwasz­czo­nych we mnie,
opusz­czo­nych wysy­pisk, po któ­rych wałę­sa­ją się roz­czo­chra­ne psy.
Ile prze­ze mnie prze­bie­ga kon­nic,
tra­tu­jąc.

Zamiast księ­ży­ca – na nie­bie jest klucz do drzwi,
któ­re pro­wa­dzą do moich kory­ta­rzy,
w któ­rych zapa­lasz świa­tła,
kon­trakt za kon­tak­tem.


Zapalisz ze mną?

Przy­ja­cie­le, któ­rych dźwi­ga­łem na ramie­niu jak wiot­kich sta­rusz­ków,
pro­si­li mnie o chwi­lę wspar­cia jak o nóż, któ­rym moż­na
zagrać na prze­gu­bach
z wdzię­kiem skrzyp­ka.

Ich prze­ży­cia w odle­głych mia­stecz­kach opa­tu­lo­ne w koł­dry.
Łuny kobie­cych wło­sów świe­cą w oczach.


Nicosen.

Przyj­dę do two­ich oczu albo wyro­sły od krwi.
Two­ja pest­ka będzie kością wino­gron w roz­pusz­czo­nych ustach.
Śnij­my się nawza­jem.

Nad pagór­ka­mi będzie zata­czał koła jak­by był sprę­ży­ną.
Nad pagór­ka­mi będzie fikał kozioł­ki i trwo­nił usta
po zej­ściu ze skal­nych prze­wier­tów,

po wizy­cie u jej mię­dzy­nó­ża, aby ich poczę­te
zapa­li­ło jawę. Jak anioł?

Teraz sie­dzę z papie­ro­sem wbi­tym w pysk.
Jego żar jest jed­nym z posu­nięć trój­ką­ta, któ­ry two­rzy
z ocza­mi cia­sną całość:

nie ma jej.


Zagajnik.

Przy­ja­dę na koniu, któ­ry wro­śnie z zie­mi.
Przy­wio­zę ci wytar­te pode­szwy i talerz z okrusz­kiem.
Z dala ręką zama­cha dia­beł z suche­go igli­wia,
będzie kiwał do naszych prze­kleństw, peł­nych nie­na­wi­ści.

Pło­nąc już, będzie wie­dział o nas wszyst­ko. Będzie się wpa­try­wał w nad­cią­ga­ją­ce wia­dro wody,
w ner­wo­wy, chy­bo­tli­wy trucht
dźwi­ga­ją­ce­go,

niby to cze­ka­jąc na pomoc,
niby to zwia­stu­jąc
nowe przy­go­dy.


Szczątki kosmosu.

Kosmos zaczy­na się od żabich
per­spek­tyw. Kosmos czy­li sufit,
nic czy­li komen­tarz. Co było,
zja­dło obrus, na któ­rym nas
roz­sma­ro­wa­no i wło­żo­no w
mikro­fa­le bytu, aby­śmy tam
zmie­ni­li się w soczew­kę dla
stę­sk­nio­ne­go oczka z chmur.
Widzia­łem, ale czy to istot­ne?

Wyła­niam się z łoży­ska,
odcię­ta pępo­wi­na zmie­nia
się w pas u klam­ki albo
krzyk śle­dzo­ne­go przez nie­wi­dzial­nych,
któ­rzy wyglą­da­ją jak poblask
na folio­wej toreb­ce i pyta­ją,
czy wiem, ale wie­dzą inni
za mnie, ci z pro­mo­cji
chle­ba w Afga­ni­sta­nie.

Widzia­łem, ale to szcze­gół?,
słom­ki traw, na któ­rych roz­tkli­wia
nas sieć zarzu­co­na przez pają­ka,
i zło­wio­na musz­ka z milio­nem
bez­rad­nych spoj­rzeń w jajecz­ka
kil­ka metrów dalej. Gdzieś
wyje pociąg roz­kosz­nie gnio­tąc
szy­ny. Dyrek­tor okła­da pej­czem
call-girl, albo na odwrót. śni­łem

jak śnią ci, któ­rym wypa­lo­no oczy,
przez przy­pa­dek, kosmos nie
przy­szedł, choć cze­ka­łem, Bóg
się nie zło­wił, rano mówi­ło
do mnie usta­mi radia, kawa
wspo­mi­na­ła okręt. A skoń­czy­ła
się całość twa­rzą wystrze­lo­ną
w noc i pie­nią­dze.


Paweł Sarna

Czerwony, czerwony

Doro­cie T.

Jest zmierzch czer­wo­ny pory suchej. Noc będzie chłod­na.
Widzia­łaś? Chwa­sty
uwi­ły swe gniaz­da. Coraz wię­cej kamie­ni –
kamień na kamie­niu powi­ja.
A dalej jest komin, stos drew­na na opał. Jest ogień.
Wystar­czy roz­nie­cić. Są okien­ni­ce otwar­te,
któ­rym się zatar­ły zawia­sy. Zoba­czysz,
jak się roz­pę­dza młyn rze­ki. Kamie­nie
otwo­rzą się i zakwit­ną.
Od kie­dy znów wie­je, wresz­cie
masz dłuż­sze wło­sy. Ta noc

będzie chłod­na.
Dom oświe­tli Ojciec.


Wszyscy będą ci bliscy

Dalej jest drew­nia­ne mia­sto gdzie domy cze­ka­ją otwar­te.
Któ­rejś nocy kobie­ty prze­sta­ną tkać sie­ci.
Męż­czyź­ni zwo­ła­ją się.
I wej­dą pomię­dzy tra­wy roz­chy­la­jąc jak uda.
A póź­niej gdy zstą­pią do rze­ki ogło­szą
że skoń­czył się Post.
I wyj­dą na brzeg obju­cze­ni.
I śmiać się będą. I będą patro­szyć
i wró­żyć pomyśl­ność.
A zdo­bycz naj­więk­szą pod­nio­są wyso­ko.
Otwar­tą jak dom
ponio­są.
I śpie­wa­jąc zako­pią
pośrod­ku dro­gi
któ­rą przej­dzie
Wędro­wiec.

śpie­wa­jąc
prze­kleń­stwo
bać się będą.

Będą cze­kać.


To wzgórze nazywa się Moria

Zawsze ma wzgó­rza nad sobą ( …ponie­dział­ko­we ma jasną
cerę, wtor­ko­we ma dużo wdzię­ku…)
, pło­ną­ce wzgó­rza,
prze­czu­wa ich zapach (…śro­do­we jest peł­ne nie­do­li,
nie­do­li, czwart­ko­we zaj­dzie dale­ko, dale­ko…)
, a usta ma peł­ne
siar­ki wyssa­nej z pier­si (…piąt­ko­we kochać nie umie,
nie umie, sobot­nie będzie pra­co­wać, ach, cięż­ko…)
, za sobą
ma wzgó­rza i ostry smak kobiet, i śmiech, co dźwię­czy
i zle­wa się w jeden dzwon (…ale dzie­cię
zro­dzo­ne w Dzień Ojca jest uro­dzi­we, pogod­ne,
szczę­śli­we, ach, śpij spo­koj­nie, mój synu)
, i był­by gotów,
wspiąć się – wraz z Ojcem na Wzgó­rze – by ujrzeć ostrze,
któ­re się wzno­si.

Widzi uli­cę o świ­cie i świa­tło neo­nów na noc­nej war­cie,
i są po czę­ści: świa­tło, któ­re ogar­nia, i świa­tło, któ­re ude­rza.


Tren

Jeśli pozwo­lisz
pocie­szę się
w ten spo­sób

teraz mogę

modlić się do Ojca.

Listo­pad ’99


I powiedziane jest

św. Paw­ło­wi Szyc­kie­mu

Na koń­cu naj­go­ręt­szej dro­gi po jakiej ci przy­szło się czoł­gać
napo­tkasz kobie­tę któ­ra uma­wia­ła się z tobą cza­sem
że od teraz będzie­cie dla sie­bie coś zna­czyć. I spo­tkasz
naj­dal­szych krew­nych co pła­wić będą swe dzie­ci
w bla­sza­nych baliach. I zanim zapy­tasz czy wie­rzą
w nawró­ce­nie cza­row­nic i mężów ich i wred­nych bękar­tów
splu­ną na cie­bie a każ­dy przez lewe ramię.
I zanim powiesz że nie­da­le­ko stąd wyla­ła rze­ka
na takie miej­sce jak tu i takich
ode­ślą cię skąd przy­sze­dłeś. I będą mieć rację.
I jest napi­sa­ne: Przez tę gra­ni­cę nie będziesz prze­my­cał
sie­bie. I nawet jeśli nie doty­czą cię tutaj żad­ne obrzę­dy.
I zaczniesz wie­rzyć w anio­ły.
I dowiesz się że dwa spo­śród wszyst­kich są miło­sier­ne.
I pło­chli­wy jest Anioł Euta­na­zji.
I leni­wy jest Anioł Ane­ste­zji.


Julia Szychowiak

Po

Moja róża ze śli­ny i mgły,
księ­życ jak pępek jezio­ra.
Bóg rzu­co­ny na wodę, nie­my chło­piec.


Rano

Gdzieś to już widzia­łam. Choć­by tu,
twarz jak nie­za­miesz­ka­ne podwór­ko.

Weź nuty pul­su i spójrz,
pod szy­ciem skó­ry jest miąższ słod­ki
i krew, krew cała ze szkła.


Sobie

Czło­wiek zza szy­by to nie ten, z któ­rym
sie­bie mylisz. Maku­la­tu­ra twa­rzy, włos
na języ­ku i czu­jesz nie­po­kój.

Pra­gnę wydo­stać się, odzwy­cza­ić
od pokre­wieństw.

W cią­gu paru chwil zro­zu­mia­łam
puste kościo­ły i rze­ki, któ­rym
nigdy nie brak odde­chu w płu­cach.


Dochodzenie

Mówie­nie tłu­ma­czy nas z ciszy pozo­sta­łych,
śmiech prze­cho­dzi w kaszel, świt wyje

w gar­dle, sam sie­bie poły­ka.
Języ­ku, mkniesz! Dokąd? Mam mówić?

To, co z nas wypeł­za, nie wró­ci. Mar­twe
nie zakwi­ta.


Nie tak

Sier­pień w kolo­rze żela­za, kie­dy krzy­że,
krzy­że obej­mu­ją cie­bie. Czar­ne dooko­ła.

Two­je ryby są głod­ne, Panie, ze szkła usy­pa­ne,
leżą w ciem­nym pia­sku, tak­że moje sło­wa.

Ode­szłam na moment i pusto mi po sobie.


Joanna Wajs

kiedy usiadłeś

kie­dy usia­dłeś żeby obrać jabł­ko
ktoś na chwi­lę zatrzy­mał papla­ni­nę świa­ta
i sły­sze­li­śmy jak skór­ka spa­da­ła na dywan

w mil­cze­niu ludzi kła­dły się zwie­rzę­ta
w spę­ka­ną zie­leń nachy­lał się dom
za domem chło­piec zako­pu­jąc psa
jesz­cze raz go dotknął żeby się upew­nić
co z bie­gu rze­czy uda się oca­lić


władca węży / trzy wiersze

1

jest gra­ni­ca wyobraź­ni za któ­rą wszyst­ko sta­je się
nie­ostre
na przy­kład zagłę­bie­nie w podusz­ce
ze śla­dem gło­wy ojca

nigdy nie widzia­łam jak śpi
nie umiem sobie wyobra­zić
jego wło­sów roz­sy­pa­nych na koł­drze

mogę zoba­czyć wszyst­ko na podusz­ce w moim cichym domu
ale nie gło­wę śpią­ce­go ojca

2

mogę ci opi­sać wszyst­kie te miej­sca
w któ­rych mnie z nim nie było
dom nad kana­łem z uschnię­tym pną­czem blusz­czu
nad para­pe­tem kuch­ni zie­lo­ny tynk i lwa na szczy­cie
z kiku­tem drew­nia­nej łapy

znam rów­nież szcze­gó­ły wybrzu­sze­nie w pod­ło­dze
gdzie wylał kawę ścię­cie w obca­sie buta
wyżło­bie­nie na scho­dach
opraw­ki oku­la­rów nie­mal bole­śnie odci­na­ją się
od ciem­ne­go tła sto­łu wszyst­ko ma swój kon­tur
i wszyst­ko rzu­ca cień
tak­że ścież­ka wydep­ta­na w zbo­żu przez jeże
w let­nie popo­łu­dnie widział ją z pocią­gu jadą­ce­go przez Bel­gię
gdy odło­żył Cela­na z wystrzę­pio­ną na brze­gu zakład­ką
(sie­dze­nie w prze­dzia­le z czer­wo­nej błysz­czą­cej cera­ty
słoń­ce uko­śnie pod­kre­śla­ło wer­sy)

sły­szę też dźwię­ki trzask gwał­tow­nie zamy­ka­nych ksią­żek
z któ­rych wytrzą­sał kurz
kro­ki na skrzy­pią­cej pod­ło­dze odgłos pal­ców
na kla­wia­tu­rze skle­jo­nej brą­zo­wym nacie­kiem
earl greya z cukrem

każ­dy rok w innym kra­ju coraz wię­cej rachun­ków z pral­ni
i prze­świe­tlo­nych zdjęć uty­ka­nych mię­dzy kart­ki
wciąż je znaj­du­ję w powie­ściach któ­re mi poży­cza
i mam coraz wię­cej miejsc do zazna­cze­nia w zapi­skach
z jego podró­ży

nadal uzu­peł­niam bra­ku­ją­ce lata
napra­wiam ska­żo­ny ręko­pis

choć wiem że dziś znów jak kie­dyś
mój ojciec
oddał­by wład­cy węży
co ma naj­cen­niej­sze­go

3

list od ojca jedy­ny jaki przy­szedł
jest jak list od dia­bła mor­skie­go
nie moż­na się go pozbyć
uto­pić spa­lić wyrzu­cić zawsze cię odnaj­dzie
i gdy się budzisz rano zno­wu leży obok
pach­ną­cy dale­ką żeglu­gą i pola­mi tru­ska­wek

doma­gał się ode mnie przez lata współ­udzia­łu; pokąt­nie
pokręt­nie dawał do zro­zu­mie­nia winę
budził nie­na­wiść i miłość do otwar­te­go morza
do stat­ków któ­re wio­zą nie­moż­li­we ładun­ki
sto­sy nie­bie­skich cze­re­śni

wład­ca węży; odrzu­ca sta­rą zbyt luź­ną skó­rę
i nade wszyst­ko chce patrzeć
rachu­jąc bez­barw­ną źre­ni­cą
co jesz­cze mogła­bym mu dać

bia­ły miąższ jabł­ka ruch pal­ców błysk noża


dzień miał się ku końcowi

szli­śmy przez łąkę dzień miał się ku koń­co­wi
i zie­mia drża­ła pod cię­ża­rem lata
byli­śmy na zmia­nę bli­scy i nie­zna­ni
jak nigdy dotąd

przez chwi­lę patrzył na nas sza­ry zając
a kie­dy znik­nął w poru­szo­nym zbo­żu
zabrał ze sobą co widział cokol­wiek to było
suchy dym ognisk grzą­ską zie­leń sta­wu
i nas jeśli waż­ni byli­śmy choć tyle
co mgły na polu

może już w jego oczach zatarł się ten obraz
- let­nie popo­łu­dnie, dwo­je ludzi, zbo­że –
a może będzie­my przez wiecz­ność prze­ci­nać tę łąkę
i nic się na podwój­nym por­tre­cie nie zmie­ni
choć­by­śmy chcie­li


Przemysław Witkowski

POWIERZCHNIOWE NAPIĘCIE

ten takt jest sta­tycz­ny, przy­cią­ga. ona tam jest,
widzia­łem. rusza się pod nim, te same odgło­sy,
któ­re dobrze pamię­tam.

tak nie­wie­le prze­cie­kło przez pal­ce, a chłód
zaczy­na znów gościć. były odcie­nie pio­łu­nu,
a jest mer­ku­ro­chrom, sen o lepie na muchy,

że dusz­no, że ci ludzie, któ­rzy tu przy­cho­dzi­li
po pro­stu cho­dzą gdzie indziej,

że zamiast otwo­rzyć usta, tyle przy­da­wek,
prze­cin­ków. gdzie wyzna­czyć linię podzia­łu,

jak waż­ne jest, żeby w odpo­wied­nim miej­scu
się prze­ję­zy­czyć, zapo­mnieć?


TRANSFORMACJE

dzwo­ni­ły dziew­czyn­ki sąsia­dów, chlor na języ­kach,
głos się łamał, ude­rzał w mem­bra­ny ich oddech.

w wil­got­nych wnę­trzach tlił się cierp­ki pło­mień gło­gu
i ocze­ki­wa­li­śmy poża­rów, pre­pa­ra­tów tego wrze­śnia,
któ­re trze­ba było połknąć.

poja­wi­ły się pierw­sze kolo­ry w naszych zim­nych ustach,
w ban­kach rosły zło­gi – wła­śnie stam­tąd pły­nę­ły roz­ka­zy,
przy­wle­czo­no gra­ni­ce i reje­stry.

i trze­ba było zostać oby­wa­te­lem, wyjść z błon i łodyg,
wsłu­chać się w innych ludzi, nauczyć dia­lek­tu reklam.
i są już tak dobre kon­tak­ty, że pięk­nie nale­ży­my.

nie­wie­le z tego zosta­ło: sze­lest kra­dzio­nej ener­gii,
męt­ne sadzaw­ki sal kino­wych i ciem­ne dno rze­ki,
któ­ra pły­nie wytrwa­le z pro­jek­to­rów.


OBUDOWY APARATÓW

pod wie­czór jezio­ra odda­wa­ły cie­pło.
zaraz obok akwa­rium, któ­re roz­bi­ła mi sio­stra.
teraz spa­la­nie, pre­pa­ra­ty w gabi­ne­cie ojca.

ostrzy­łem nóż i zabi­ja­łem ryby.
sąsiad­ka z góry co rano mówi­ła – bóg daje.
pod­glą­da­łem ją, kie­dy cho­dzi­ła się kąpać.

nagra­dza­no tych, któ­rzy byli cicho,
bo coś już zaczy­na­ło węszyć.
do ich kro­ku ćwi­czy­li­śmy oddech.

pośród drgań, roz­kła­dów jaz­dy w nie­ła­dzie,
wyklu­wał się wte­dy porzą­dek, tam­ten chłop­czyk
z zamknię­ty­mi usta­mi ze zdję­cia.


LEKKIE CZASY CIĘŻKICH CHORÓB

zara­ża­łem i byłem zara­ża­ny, niech świad­czą:
zapach chlo­ro­for­mu, fio­le­to­we oczy konia
w zaprzę­gu, życie psz­czół w roju i osa,
któ­rą uto­pi­łem w butel­ce.

klucz leży w kinach, w sta­rych radio­sta­cjach –
rze­czy nie zni­ka­ją, gdy prze­sta­jesz patrzeć –
(pinez­ka pod paznok­ciem i pinez­ka w ser­cu)
dobrze prze­ćwi­czy­li z nami waż­ne ele­men­ty

i życie jest już wszę­dzie – w win­dzie, gaze­cie –
fisz­bi­ny, kształt­ki, zaślep­ki; zdro­wie i prze­mysł
idą prze­cież w parze; komi­sa­ria­ty i stan­cje
są już goto­we na przy­ję­cie.

ale w każ­dym kwit­nie­niu są począt­ki gni­cia,
ten trój­kąt w górze to już dzi­siaj wakat.
mar­twa jest ręka, któ­ra przy­pi­na­ła tablicz­ki.

wystar­czy prze­krę­cić klucz, wrzu­cić mone­tę;
kie­dy się opa­rzysz, zosta­nie pęche­rzyk
i albo cię wchło­nie, albo kie­dyś pęk­nie.


OBRÓT, ZAMKNIĘCIE KOŁA

widzia­łem. on był. śnił się –
twarz miał jesz­cze bar­dziej pocią­głą.

puste miej­sca są po jego zdję­ciach.
mamy rze­czy nie­zmien­ne, inne moż­na wyrzu­cić,
(gwóźdź tkwi tam, gdzie wbi­ła go jego ręka).

cho­dzi o nostal­gię
- jest w tym kró­le­stwie pro­so i kadzi­dło;
pew­na uczci­wość, pewien brak reak­cji,
zgu­bie­nie w obło­ku, któ­ry cza­sem rzed­nie.

ale już czu­je tęże­nie tych samych mię­śni.
cią­gle śni mi się park przed zamknię­ciem

O autorach i autorkach

Agnieszka Mirahina

Urodzona w 1985 roku. Poetka. Absolwentka filologii polskiej na Uniwersytecie Wrocławskim i filologii rosyjskiej na Uniwersytecie Warszawskim. Laureatka głównej nagrody w projekcie Połów 2009. Mieszka w Warszawie.

Anna Podczaszy

ur. w 1972 r. Poetka, wykładowczyni w Centrum Kształcenia Językowego i Ustawicznego Kadr. Nominowana do Nagrody Literackiej Nike za tomik danc (2000), który był jej poetyckim debiutem. W kolejnych latach opublikowała również zbiór wierszy Wte i nazad (2003) oraz Mniej, więcej (2007), a w 2018 r. również książkę z wierszami dla dzieci Grymasy. Życie między wierszykami. Mieszka w Legnicy.

Bartosz Konstrat

Urodzony w 1977 roku w Lublinie. Poeta. W wykształcenia animator i menadżer kultury. Laureat IX edycji Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego im. Jacka Bierezina (2003). Mieszka w Warszawie.

Bianka Rolando

Urodzona w 1979 w Warszawie. Pisarka i artystka sztuk wizualnych. Absolwentka poznańskiej Akademii Sztuk Pięknych. Laureatka Medalu Młodej Sztuki w dziedzinie literatury (2008) i Nagrody Kazimiery Iłłakowiczówny za najlepszy debiut poetycki (2009). Mieszka w Poznaniu.

Edward Pasewicz

Urodzony w Kostrzynie nad Odrą. Poeta, pisarz i kompozytor. Laureat głównej Nagrody w Konkursie Bierezina 2001. Nominowany do Nagrody Literackiej Gdynia (2007, 2009) oraz do Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius (2009). Mieszka w Krakowie.

Jacek Dehnel

Urodzony 1 maja 1980 roku w Gdańsku. Poeta, prozaik, tłumacz. Zajmuje się także malarstwem i rysunkiem. Laureat m.in. Nagrody Fundacji im. Kościelskich (2005), Paszportu "Polityki" (2007), Nagrody Splendor Gedanensis (2008) oraz Nagrody Śląski Wawrzyn Literacki (2009). Nominowany do Nagrody Literackiej Nike w 2009 i w 2010 roku. W 2014 roku nominowany do Nagrody im. Wisławy Szymborskiej i Nagrody Literackiej m.st. Warszawy za tom Języki obce (2013). Mieszka w Warszawie.

Joanna Lech

Urodzona w 1984 roku. Poetka, pisarka, autorka tomów Zapaść (2009), Nawroty (2010) oraz Trans (2016). Laureatka wielu ogólnopolskich konkursów poetyckich. W 2007 roku nagrodzona Grand Prix w VI konkursie im. R. M. Rilkego w Sopocie oraz nagrodą główną w XIII konkursie im. Jacka Bierezina w Łodzi. Wyróżniona w X edycji Konkursu Literackiego PTWK (2010), nominowana do Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius (2010) i Nagrody Literackiej Nike 2011. Stypendystka Miasta Krakowa i Fundacji Grazella (2011). Publikowała prozę i poezję również w czasopismach oraz w antologiach takich jak: Poeci na nowy wiek (2010), Free Over Blood (2011), Antologii współczesnych polskich opowiadań (2014) i Scattering the Dark (2016). Tłumaczona na język angielski, niemiecki, ukraiński, rosyjski i czeski. Joannalech.pl

Joanna Mueller

Urodzona w 1979 roku. Poetka, eseistka, redaktorka. Wydała tomy poetyckie: Somnambóle fantomowe (2003), Zagniazdowniki/Gniazdowniki (2007, nominacja do Nagrody Literackiej Gdynia), Wylinki (2010), intima thule (2015, nominacje do Nagrody Literackiej m.st. Warszawy i do Silesiusa), wspólnie z Joanną Łańcucką Waruj (2019, nominacje do Silesiusa i Nagrody im. W. Szymborskiej) oraz Hista & her sista (2021, nominacja do Silesiusa), dwie książki eseistyczne: Stratygrafie (2010, nagroda Warszawska Premiera Literacka) i Powlekać rosnące(2013) oraz zbiór wierszy dla dzieci Piraci dobrej roboty (2017). Redaktorka książek: Solistki. Antologia poezji kobiet (1989–2009) (2009, razem z Marią Cyranowicz i Justyną Radczyńską) oraz Warkoczami. Antologia nowej poezji (2016, wraz z Beatą Gulą i Sylwią Głuszak). Członkini grupy feministyczno-artystycznej Wspólny Pokój. Mieszka w Warszawie.

Joanna Wajs

Urodzona w 1979 w Warszawie. Poetka, tłumaczka, redaktor prowadząca w wydawnictwie „Nasza Księgarnia”. Za tomik sprzedawcy kieszonkowych lusterek (2004) otrzymała m.in. Nagrodę Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek oraz Nagrodę im. Kazimiery Iłłakowiczówny. W latach 2006–2011 prowadziła rubrykę „Wiersz Świątecznej” w „Gazecie Wyborczej”. Przekłada głównie literaturę włoską (w tym takich pisarzy jak Umberto Eco, Italo Calvino, Tiziano Terzani, Oriana Fallaci, Dino Buzzati, Sandro Veronesi). Wiersze Vanniego Bianconiego w jej tłumaczeniu znalazły się w finale konkursu Europejski Poeta Wolności 2016. Obecnie pracuje nad książką tego autora nominowaną do nagrody głównej.

Julia Fiedorczuk

Urodzona w Warszawie. Prozaiczka, poetka, tłumaczka. Na Uniwersytecie Warszawskim prowadzi zajęcia z literatury amerykańskiej, teorii literatury i ekokrytyki. Nagrodzona przez Polskie Towarzystwo Wydawców Książek za najlepszy debiut (2002). Laureatka austriackiej nagrody Huberta Burdy (2005). Członkini ASLE (Association for the Study of Literature and the Environment). Mieszka w Warszawie.

Julia Szychowiak

Urodzona we Wrocławiu. Poetka. Za debiutancką książkę Po sobie (2007) otrzymała Wrocławską Nagrodę Poetycką Silesius (2008), nagrodę Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek (2008) oraz nagrodę "Gazety Wyborczej" wARTo (2009). Mieszka w Księżycach.

Justyna Bargielska

Urodzona w 1977 roku w Warszawie. Poetka, pisarka. Laureatka konkursu poetyckiego im. Rainera Marii Rilkego (2001) i nagrody specjalnej im. Jacka Bierezina (2002). Otrzymała dwa razy Nagrodę Literacką Gdynia (2010 i 2011). Mieszka w Warszawie.

Konrad Góra

ur. w 1978 r. Za tom Pokój widzeń(2011) nominowany do Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius. Wydał również książki Requiem dla Saddama Husajna i inne wiersze dla ubogich duchem(2008), Siła niższa (full hasiok) (2012), Nie (2016) i Kalendarz majów (2019), który przyniósł mu nominację do Nagrody Literackiej Gdynia i Nagrody Literackiej Nike. W 2020 r. ukaże się jego wybór wierszy Wojna (pieśń lisów). Autor wyboru wierszy Anny Świrszczyńskiej Kona ostatni człowiek. Mieszka w Ligocie Małej i lasach.

Łukasz Jarosz

Urodzony w 1978 roku. Poeta, wokalista, perkusista i autor tekstów grupy Lesers Bend, Chaotic Splutter, Panoptikum, Katil Ferman, Zziajani Porywacze Makowców, Mgłowce. Laureat wielu konkursów poetyckich m.in.: im. K. K Baczyńskiego, im. Rafała Wojaczka, im. Reinera Marii Rilkego. Jego debiutancka książka poetycka Soma została wyróżniona I nagrodą w Konkursie Młodych Twórców im. W. Gombrowicza. Laureat pierwszej edycji Nagrody im. Wisławy Szymborskiej (2013) za tom Pełna krew. Mieszka w Żuradzie pod Olkuszem.

Magdalena Bielska

Urodzona w Krakowie. Poetka. Za debiutancki tom otrzymała nagrodę im. Kazimiery Iłłakowiczówny (2006). Nominowana do Gdańskiej Nagrody Literackiej „Europejski Poeta Wolności”. Mieszka w Krakowie.

Paweł Sarna

Urodzony w Jaworznie. Poeta, krytyk literacki. Były redaktor w magazynie literackim „Kursywa”. Jego wiersze tłumaczono na język chorwacki, serbski, czeski i słowacki. Pracuje jako nauczyciel akademicki w Wyższej Szkole Humanitas. Mieszka w Katowicach.

Przemysław Witkowski

Urodzony we Wrocławiu. Absolwent stosunków międzynarodowych na Uniwersytecie Wrocławskim, doktor nauk humanistycznych w zakresie nauk o polityce. Jego teksty publikowały m.in. „Odra”, „Tygodnik Powszechny”, „Tygiel Kultury”, „Krytyka Polityczna”, „Gazeta Wyborcza” i „Twórczość”. W 2008 roku finalista Konkursu im. Jacka Bierezina, a w 2009 r. nominowany do nagrody kulturalnej "Gazety Wyborczej" wARTo. Stale współpracuje z czasopismem literacko-artystycznym „Rita Baum”, magazynem „Ha!art” i „Krytyką Polityczną”. Od 2008 r. współredaguje "młodoliteracki" dział miesięcznika „Odra” (8. Arkusz Odry). Mieszka we Wrocławiu.

Robert Rybicki

Urodzony w 1976 roku. Poeta, tłumacz, happener, były redaktor pisma artystycznego „Plama” w Rybniku oraz polskiego tygodnika „Nowy Czas” w Londynie. Autor siedmiu tomów poetyckich: Epifanie i katatonie (2003), Motta robali (2005), Stos gitar (2009), Gram, mózgu (2010), masakra kalaczakra (2011), Dar Meneli(2017) wyróżniony Górnośląską Nagrodą Literacką „Juliusz” oraz POGO GŁOSEK (2019). W 2018 roku w Biurze Literackim ukazał się zbiór jego wierszy Podręcznik naukowy dla onironautów (1998–2018). Mieszka w Krakowie..

Roman Honet

Urodził się w 1974 roku. Poeta, wydał tomy: alicja (1996), Pójdziesz synu do piekła (1998), „serce” (2002), baw się (2008), moja (wiersze wybrane, 2008), piąte królestwo (2011), świat był mój (2014), ciche psy (2017), redaktor antologii Poeci na nowy wiek (2010), Połów. Poetyckie debiuty, współredaktor Antologii nowej poezji polskiej 1990 –2000 (2004). Laureat Nagrody im. Wisławy Szymborskiej 2015 za tom świat był mój. Tłumaczony na wiele języków obcych, ostatnio ukazał się wybór jego poezji w języku rosyjskim Месса Лядзинского (Msza Ladzińskiego, przeł. Siergiej Moreino, Moskwa 2017), tom w języku ukraińskim Світ належав мені (przeł. Iurii Zavadskyi, Tarnopol 2019) i serbskim Svet je bio mój (przeł. Biserka Rajčić, Belgrad 2021).

Sławomir Elsner

Urodzony w 1976 roku. Poeta. Laureat projektu Połów 2008. Za debiutancki tom Antypody otrzymał w 2009 roku Nagrodę Złoty Środek Poezji oraz nominowany był do Nagrody Literackiej Nike oraz Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius. Mieszka w Irlandii.

Szczepan Kopyt

Urodzony w 1983 roku we Wrocławiu. Poeta, muzyk. Absolwent filozofii na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Laureat głównej nagrody X Konkursu im. Jacka Bierezina oraz nagrody Medalu Młodej Sztuki w dziedzinie literatury. Nominowany do Nagrody Literackiej Gdynia i Paszportu Polityki. Mieszka w Poznaniu.

Tomasz Pułka

Poeta, prozaik. Pochodził z Rudnika k. Myślenic, mieszkał w Krakowie, gdzie studiował polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim. Członek grupy „Perfokarta” zajmującej się tworzeniem i promocją poezji cybernetycznej. Współredagował art-blog „Cichy Nabiau”. Laureat Nagrody Literackiej Dżonka (2007). Zmarł 9 lipca 2012 roku we Wrocławiu.

Powiązania