książki / POEZJE

Połów. Poetyckie debiuty 2010

Bartosz Sadulski

Dominik Żyburtowicz

Filip Wyszyński

Krzysztof Dąbrowski

Krzysztof Szeremeta

Marcin Bies

Mariusz Partyka

Rafał Gawin

Urszula Kulbacka

Fragmenty książki Poetyckie debiuty 2010, wydanej w Biurze Literackim 25 marca 2010 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Marcin Bies

shadowplay

pierw­szy w tym roku śnieg, kawa sypa­na, czar­na, amfa.
nie ma zjeż­dża­nia z gór­ki, chłop­czyk ma karę tej zimy.
dziś zjeż­dża z tobą ktoś inny, ja liczę śnieg, śli­nię pal­ce,
doty­kam zimy, gdzieś w niej jesteś Ty. zama­rza­ją cie­nie

pają­ków spod lodów­ki. kara przyj­dzie też następ­nej zimy.
i jesz­cze następ­nej. pierw­sza w życiu kawa, pierw­sza
kobie­ta, miłość w małym mie­ście, nie ma co sypać popio­łu
na kolej­ną zmarszcz­kę. chłop­czyk bie­rze amfę, dotknię­cie

doty­czy innych dzie­ci. karę przyj­mu­je się jak suchy chleb
albo amfę z domiesz­ką jarze­niów­ki. sło­dzisz czy odcho­dzisz?
wybór jako gra w bier­ki. kara jako kar­ma, na domiar bra­ku
sub­sty­tut nad­mia­ru, pierw­szy w tym roku śnieg, kawa, amfa


gwiazdy tańczą na głodzie

potem nie będzie sub­sty­tu­tów. zamilk­niesz i zro­bi się
pusto od bra­ku jakich­kol­wiek nawet odnie­sień. nawet
cień na ścia­nie będzie jak nie­ży­wy. i nic się nie sta­nie.
taka for­ma bytu jak rak życia, lub o mały włos. war­ko­czyk

czy dre­dzik? nie­do­pał­ki papie­ro­sów doda­dzą otu­chy, brak
toż­sa­mo­ści oka­że się zba­wien­ny. to zako­rze­nie­nie w
pust­ce spra­wia, że nie machasz ręka­mi, nie zaci­skasz
pię­ści. bóg miał plan jedy­nie co do two­jej zapal­nicz­ki.

wzo­ro­we uśmie­chy zamie­nią się w gry­mas. kse­ra zer
zaj­mą swo­je miej­sce w sze­re­gu i nie­po­strze­że­nie for­ma
nabie­rze tre­ści, gdy wyglą­da­jąc nijak, nie będziesz mieć
nic do powie­dze­nia. pozo­sta­nie tyl­ko ele­ment wyco­fa­nia,

z któ­re­go sko­rzy­stasz. tym­cza­sem wście­kłość i wrzask
w wer­sji super­li­ght oka­zu­je się być hitem sezo­nu. tłum
pod­no­si w górę chiń­skie zapal­nicz­ki, trans­kryp­cja pust­ki
dro­gą ese­me­so­wą może zapew­nić ci atrak­cyj­ne nagro­dy.


Rafał Gawin

Figi, migi. Ostateczne rozwiązanie

Masz pięk­ne cia­ło, ja umiem pięk­nie
o nim opo­wia­dać; uciek­nij­my! To będzie roman­tycz­ne
w przeded­niu ślu­bu, to będzie zdro­we
i świe­że. Ha! Nie zdą­żysz osty­gnąć,

będę wier­cić języ­kiem w środ­ku, języ­kiem,
któ­ry kie­dyś wybuch­nie. Mamy pięk­no
na wcią­gnię­cie ręki! Na skró­ty, przez lewe ramię -
uwierz­my w zabo­bon i poćmy się sie­dem dni.

Stwo­rze­nie nigdy nie było tak peł­ne,
kar­ma tak ape­tycz­na. Świat nie koń­czył się
na życze­nie, nie wra­cał bez pestek.

Stru­mień świa­do­mo­ści będzie jesz­cze cie­pły,
gdy zno­wu zacznie­my się lepić. Ale wte­dy
przyj­dzie kolej na cie­bie. Jeden cel­ny strzał.


Materiał się wyczerpuje,

mię­dzy zęba­mi bra­ku­je przerw,
do któ­rych mógł­by się dostać pokarm,
czar­na mate­ria – z bli­ska, jak prze­źro­cza.
Język się pru­je, jak­by był zakład­ni­kiem

adi­da­sa z ryn­ku – alma mater koło nosa,
brzę­cze­nie uro­jeń. Wiesz, mate, jesteś cen­ny,
dopó­ki two­je sło­wo coś waży,
choć­by mia­ło cią­żyć. Tej gry nie koń­czy

mat. To nawet nie jest gra, ktoś
ma sobie nie­wie­le do zarzu­ce­nia
i powo­li zdej­mu­je ubra­nie w roz­grza­nym

do czer­wo­no­ści pie­cu. Mmm, jak nie­jed­no­znacz­nie
powie­la się sche­mat. Koniec jest począt­kiem
w miej­scu, gdzie nastę­pu­je ukłu­cie i prze­bu­dze­nie.


Mariusz Partyka

migotania

rano kawa, po połu­dniu zie­lo­na her­ba­ta z guara­ną,
anty­bio­tyk i osło­ny, żeby nie zruj­no­wać żołąd­ka
i wątro­by. ilu nie wytrzy­ma­ło pró­by suszy. teraz chłód

i deszcz otu­li pozo­sta­łych, zwie­rzę­ta zno­wu ruszą
w stro­nę cen­trum nie­usta­ją­cej ciem­no­ści.
w wil­got­nym mchu zasną, prze­cze­ka­ją słoń­ce i hałas.

ilu jesz­cze przej­dzie ścież­kę mię­dzy czar­ny­mi
kona­ra­mi z całym dobyt­kiem pod ubra­niem,
żeby zoba­czyć zim­ne sta­da wcho­dzą­ce w nurt

cichej rze­ki. ilu wró­ci z prze­świe­tlo­ny­mi kli­sza­mi,
gło­sem kamie­nia wrzu­co­ne­go do wody.


zima niczyja

będziesz żył pośród zapa­sów mar­twych
zwie­rząt w ocyn­ko­wa­nej sta­li.
two­ja woda zosta­nie ozna­czo­na

i zabu­tel­ko­wa­na. zima do cie­bie przyj­dzie,
ale nie umrzesz z chło­du.
pal­cem na zmro­żo­nej szy­bie
zapi­szesz frag­men­ty war­te zapa­mię­ta­nia.


Bartosz Sadulski

implozja

mie­siąc ćwierć­fi­na­łów i pierw­szych
burz dro­ga do fina­łu jesz­cze dale­ka
ale moż­na wybie­rać: ja o tobie piszę
on by robił zdję­cia – wie­rzę że to nie spra­wia

róż­ni­cy albo wyobra­żam sobie wła­sne
foto­gra­fie: naga kobie­ta w pustym poko­ju
i pościel marsz­czo­na jak przej­rza­łe jabł­ko
kobie­ta pła­cze bo nikt nie poda­ro­wał jej

snów i wiel­ki pią­tek spę­dza w towa­rzy­stwie tych
któ­rzy ode­szli – ich doty­czy zna­ne mi pra­wo fizy­ki:
dwa cia­ła nie mogą jed­no­cze­śnie znaj­do­wać się
w tym samym miej­scu
nawet jeśli tym miej­scem

jest żarów­ka a w niej sny bywa­ją dzi­wacz­ne:
o doty­ka­niu o nagłej śmier­ci w rze­ce


syte dziecko

coraz mniej zachwy­tu a wię­cej stra­chu
tyle śla­dów noszą two­je ręce jak­byś
zry­wa­ła pokrzy­wę i przy­kła­da­ła ją do ust
jak parzą­cy instru­ment – cierp­ki jest smak

wygra­nych melo­dii przy któ­rych ser­ce się kra­je
jak na widok brud­ne­go mia­sta gdzie wiatr
poczy­na swo­je tań­ce aż zosta­ną śla­dy dziec­ka
w asfal­cie – dwu­dzie­sty trze­ci dzień desz­czu

potop wdzie­ra się do piw­nic oraz komó­rek
skąd wywle­ka sło­je i uko­cha­ne nie­czy­sto­ści
gro­ma­dzo­ne przez lata: foto­gra­fie rodzin­ne
i nie­do­koń­czo­ne histo­rie (bo nie bez powo­du

są łzy na dwor­cach w pocią­gach pospiesz­nych)
mamy głód i ostat­nie sło­wo – może­my wywo­łać woj­nę


Krzysztof Szeremeta

Asperges

Pierw­sze spo­tka­nie w śnie­gu, kru­szo­ne szkło,
mię­so abs­trak­cji – two­je ple­cy, natu­ral­na ścia­na.

W ciem­ni zosta­je abs­trak­cja. Mia­sto spły­wa
z wodą, meta­le cięż­kie, bły­ska­wi­ce w trak­cjach.

Przez chwi­lę nie widać nie­ba, lecz jest hałas,
pod języ­kiem natych­miast cia­ło sta­je sło­wem.
Bolą zęby. Bia­li jak pierw­szy śnieg
spo­tka­ny na dro­dze, zda­je­my sobie spra­wę

ze skru­szo­nych twa­rzy, czy­sty­mi pal­ca­mi
pod­trzy­mu­je­my mowę. Gdy zamy­kam oczy,
widzę wnę­trze two­ich powiek. Resz­ta cia­ła

nie­istot­na w ist­nie­ją­cej for­mie. A prze­chod­nie,
archi­tek­tu­ra, inne dziew­czę­ta, mija­ją się
lub mylą, wybie­ra­ją mgłę. Na zani­ka­ją­cym tle

otwórz war­gi moje, a będą gło­sić chwa­łę,
nie opusz­czaj krwi, weź ofia­rę z ognia.
Pozo­stań we wło­sach skle­jo­nych hizo­pem.


Confiteor

Zim­ne powie­trze, sprawdź to, bole­sna zadysz­ka.
Nar­ra­cja pro­wa­dzi pomiar cza­su. Łączy nas

każ­dy zakręt. Niby mam jakieś waha­nia,
ale tra­cąc rów­no­wa­gę, okre­ślam cię jako głos
bez dźwię­ku. Wszech­obec­na powta­rzal­ność
nazy­wa cię gło­sem bez dźwię­ku, obca kobie­ta
obra­ca wil­got­ny papie­rek i też cię tak nazy­wa.
Maszy­ni­sta nie otwie­ra drzwi. Papie­rek osu­wa się,

bez­gło­śne usta. Sprawdź to: przy­sta­nek cra­co­via,
czy­nię cało­pa­le­nie, doty­ka­jąc śnie­gu, moja wiel­ka
wina w płu­cach, nar­ra­cja pro­wa­dzi do złe­go.

Oddech boli, bo z cie­bie
nie zda­je sobie spra­wy.

Nie widzę wycią­gnię­tej ręki.


Filip Wyszyński

Strzeżone plaże

Ście­ra­łem pot z czo­ła Boga. Morze.
W Rimi­ni trwa strajk ratow­ni­ków:
męż­czyź­ni w czer­wo­nych koszul­kach
z gwizd­ka­mi w ustach cho­dzą

pomię­dzy leża­ka­mi. Dzień w dzień robią swo­je wśród nas.
Mówisz o falach, peł­nej pla­ży.
Wdy­cha­my coś inne­go niż powie­trze.
Gdzieś w szcze­li­nie, w cie­niu ucha

mie­sią­ce przej­dą w chłód.
A oni idą z deska­mi, gwizd­ka­mi i lor­net­ka­mi,
idą w koszul­kach i kąpie­lów­kach
czer­wo­nych jak słoń­ce, jak miłość, jak nic.


Atlantique Nord

Gwiaz­dy będą biec i prze­pa­dać jak żwir na dłu­giej bież­ni.
Dziew­czy­ny na dys­ko­te­kach za jakiś czas będą
mia­ły coś do powie­dze­nia. Trze­ba dać im tro­chę cza­su.
Kie­dyś obu­dzisz się zmar­z­nię­ty
i będzie to po pro­stu marzec

Będzie taki dzień, że nie spo­tkasz tło­ku w tram­wa­ju ani w auto­bu­sie,
że nocą będzie moż­na cho­dzić po uli­cach, że już nic nie zro­dzi się
z agre­sji, przy­pły­wów nadziei, pomy­łek i przy­pad­ku.
Będzie taki dzień, że każ­de­go zabie­rze tak­sów­ka.
Przyj­dzie dzień, w któ­rym spo­tkasz się ze zna­jo­my­mi

pogra­cie w bry­dża, będzie­cie się bawić i śpie­wać,
póź­niej oni wyj­dą w noc, prze­ci­na­jąc chłod­ne powie­trze,
i zosta­wią cię same­go z tym wszyst­kim, i sam już zosta­niesz
na zawsze. Trze­ba będzie żyć dalej.

Przyj­dzie też dzień, któ­ry będzie beze mnie, nie­do­stęp­ny
i nadej­dzie jesz­cze wie­le dni, któ­re nas omi­ną.
Nasta­nie czas, w któ­rym umrą rodzi­ce, naczel­nik, dyrek­tor,
kil­ku mło­dych leka­rzy i ratow­ni­ków. Póź­niej nikt nie będzie
znał uza­leż­nień, nie będzie powo­dów do narze­kań.
Zapo­mnisz o sma­kach, nutach i odpo­czyn­ku w lesie,
miesz­ka­niu, lite­ra­tu­rze, cie­płym wybrze­żu.

Skó­ra nie będzie się łusz­czyć, cia­ło nie będzie boleć,
nikt po nikim nie zapła­cze. Poczu­jesz się wol­ny, spo­tkasz
kobie­tę, będziesz ją kochał, ale nic się nie zda­rzy.
Będzie dzień, w któ­rym dosta­niesz wła­sny punkt widze­nia
i dzień, kie­dy zoba­czysz topią­ce się dziec­ko w żylet­kach chłod­nej tafli.
I będzie dzień, kie­dy pomy­ślisz, że to wszyst­ko nie jest ludz­kie,
i nie będziesz w błę­dzie, bo życie jest czymś wię­cej.


N.

Otwie­ram okno. Sąsiad zamia­ta liście.
Gli­na jest wszę­dzie taka sama, może
w nie­któ­rych miej­scach dzia­ła tro­chę wol­niej.
Ktoś opo­wia­da film, ktoś śpi, tam jest ślad, tam
świa­tło pada na ścia­ny i księ­życ jest jak dziec­ko

pocho­wa­ne w tyn­ku. Jakiś embrion lub koł­nierz
na zimę, któ­ry trze­ba zna­leźć, tak jak się szu­ka dro­gi

uciecz­ki, czy­li zło­że­nie mapy przed wyjaz­dem,
prze­tar­cie wszyst­kich szla­ków przed wyj­ściem do kina.
Wpa­dłem samo­cho­dem w żyłę rze­ki, ale naj­pierw
zoba­czy­łem tra­sę: na pobo­czu kobie­ta prze­pa­sa­na
czar­ną chust­ką wycią­ga kciuk, by mnie zatrzy­mać.

Z dru­giej stro­ny dziew­czyn­ka pró­bu­je kar­mić lal­kę
swo­ją nie­doj­rza­łą, małą pier­sią. Nie wiem, co wybrać.


Sposób życia

Przy wiel­kim przy­brzeż­nym jezio­rze
każ­de­go dnia tego upal­ne­go lata
zbie­ra­ły się tłu­my pla­żo­wi­czów
i pla­żo­wi­czek.

Narze­ka­li na let­nie upa­ły
i bło­go­sła­wi­li let­nie upa­ły.
Więk­szość z nich mia­ła
swo­je koce i kolo­ro­we para­so­le,
nie­któ­rzy radia na bate­rie,
arse­nał napo­jów lub pił­ki.

Jed­ni ubie­ra­li się i wycho­dzi­li,
na ich miej­sca przy­cho­dzi­li następ­ni.
Ich pry­wat­no­ści chro­ni­ły
kawał­ki mate­ria­łu poni­żej pasa.
Byli też tacy, któ­rzy się ich zrze­kli.

Kobie­ty w ogó­le nie zasła­nia­ły
gór­nej czę­ści cia­ła.
Dzie­ci grze­ba­ły w roz­ża­rzo­nym pia­sku.
Kobie­ty sma­ro­wa­ły swo­je pier­si
tłu­stym, świe­cą­cym fil­trem,
męż­czyź­ni cho­dzi­li i obser­wo­wa­li,
ich cia­ła wyglą­da­ły na nie­spo­koj­ne i drżą­ce.
Od cza­su do cza­su ktoś
gwiz­dał pio­sen­ki, ktoś sprze­da­wał lody.

Kil­ka­set metrów za wydma­mi
był cmen­tarz żoł­nie­rzy
z krzy­ża­mi ciem­ny­mi
jak dno misy jezior­nej.
Na nie­bie nie było żad­nych chmur.
Po tafli pły­wa­ły jakieś cia­ła.


[Wszystko zaczyna się według historii]

Wszyst­ko zaczy­na się według histo­rii.
Noc i jej zim­na bla­cha wytrzy­mu­ją pust­kę.
Pro­stu­je się życie, wyrze­ka się twa­rzy.

Krew pły­nie po cie­le i kana­li­za­cji.
Dro­gi są opusz­czo­ne i nie sły­chać ich
o zmierz­chu. W ustach mamy śla­dy lądów.

Czu­je­my, jak pły­nie nasze krót­kie życie.
Blask w głę­bi­nie. Gwiaz­dy kła­dą się
na źró­dło. Nikt nie wie, po co umie­ra.


Dominik Piotr Żyburtowicz

Dowody na istnienie umarłych

Po dłu­giej zimie nastą­pi­ła odwilż,
mgła odkry­wa wil­got­ne zaka­mar­ki cmen­ta­rza,
przy koń­cu dro­gi dostrze­gam bia­łą jabłoń
(dopie­ro co roz­kwi­tła) – i zie­mia pod nią
jest peł­na prze­bi­śnie­gów.

Dębo­we kutry opusz­cza­ją­ce w desz­czu zato­kę,
czar­ny paź­dzier­nik i czar­ny listo­pad, mil­cze­nie
cią­żą­ce nad lasem po burzy,
głęb­sze niż sen.

Póź­na noc na pustym pla­cu,
sze­lest czy­ta­ją­cy na ław­ce gaze­tę;
dziw­ne, mru­ga­ją­ce świa­tło lamp
kie­dy idziesz obok uli­cą.

Dzień, w któ­rym wszyst­ko
sta­je się lżej­sze, i ktoś
zupeł­nie nie­ob­cy -
cze­ka na bal­ko­nie;
poru­sza firan­ka­mi, otwie­ra
sta­re albu­my, doty­ka zdjęć

i widzisz jasny pył na wszyst­kich swo­ich rze­czach,
kie­dy nagle,
w świe­tle słoń­ca
ONI
pocho­wa­ni w drze­wach

wychy­la­ją się na chwi­lę.


Jak daleko spadają jabłka

Mat­ce – Marii Żybur­to­wicz

gdy prze­by­wasz dale­ko (a tak jest teraz zawsze),
chło­piec bie­gnie do morza, chło­piec cze­ka w nim
na wszyst­kich sen­nych kutrach, tam, gdzie obra­casz się
lek­ko doty­kasz ust pal­cem, głasz­czesz mnie jak śnieg
czu­ję nie­dziel­ny rosół, któ­ry jadłem jak zwie­rzę
i deszcz róża­ny, spa­da­ją­cy w dzień kobiet -
(twój płacz uśmiech­nię­ty)

gdy prze­by­wasz dale­ko (a tak jest teraz zawsze),
z każ­dej innej mat­ki pod­kra­dam kawa­łek
i kła­dę wzdłuż brze­gu któ­rym odcho­dzisz
przed świ­tem zry­wa­jąc jabł­ka -

zazwy­czaj rano po two­im znik­nię­ciu
budzi mnie w łóż­ku wła­śnie ich zapach


Elegia na odejście pięknych saren

Jeże­li po śmier­ci miłość ist­nie­je, na pew­no
jest to wio­sna, świa­tło, któ­re tak sil­nie świe­ci w tobie,
ist­nie­je na zewnątrz roz­le­głe i wol­ne, kie­dy umie­rasz

kocha­jąc moc­no. Dla­te­go kwit­ną kwia­ty, pąki
na wznie­sio­nych w górę drze­wach, lar­wa, któ­ra była ciszą
krzy­czy nagle pęka­jąc na wie­trze -

Więc teraz odcho­dzisz w pyle roz­wia­ne­go mle­czu, gdy topi się słoń­ce
na zbo­czu wzgó­rza zni­kasz, a trzci­ny wygię­te są moc­no, i patrzę
na cie­bie znad zamknię­tej księ­gi, ten deszcz, któ­ry pada

to twój poca­łu­nek nada­ją­cy tem­po zie­mi, i tak musi być zawsze.
Rodzi­my się po to, żeby kochać, w miło­ści umie­rać, prze­no­sić
tę miłość na dru­gą stro­nę
. Tu ser­ce jest środ­kiem, Ktoś

cichym napę­dem. Prze­strzeń wchła­nia świa­tło i żyje. Tak,
ty sam zie­le­nisz lądy, cze­szesz wia­trem morza. Bo cały ten świat,
ener­gię ma w tobie, w two­im wnę­trzu, w nas.


Przejście na 26 ulicy

Noc – jago­dy w sło­ju
zale­wa­ją prze­strzeń i moż­na już poczuć
smak doj­rza­łych lat. Dzi­siaj powie­trze
to ziar­no pocho­dzą­ce z wnę­trza
epo­ki, z jej kolej­nej zmia­ny. Oto woda
któ­ra mnie zale­wa, przy­po­mi­na tę
z jezior dzie­ciń­stwa. Oto nie
upły­nął czas i jestem
we wszyst­kich bez­tro­skich kału­żach, w tych wie­żach
z sia­na, uciecz­kach i podró­żach w baśń. Ale nie tyl­ko,
nie tyl­ko ten zapach.

Wczo­raj nad rze­ką zoba­czy­łem chłop­ca, któ­ry
pusz­czał łódecz­ki – i zaczą­łem pła­kać. Bo jest jesz­cze żal:
coś jak w odda­li macha­ją­ca mat­ka; albo w dzi­wacz­nym
poko­ju jej sen­ny, cie­pły głos -

Albo teraz, w środ­ku nocy – widzę sta­do brzóz.
Kie­dy wyjeż­dża­łem 10 lat temu,
nie było ich tu:
myślę o cza­sach osie­dlo­wej ban­dy, o pierw­szym
winie na przy­stan­ku i o oczach dziew­czy­ny,
z któ­rą sze­dłem do domu ode mnie z altan­ki, Rome­tach i WSK-ach
wpra­wia­ją­cych w szał sąsia­dów – lecz to my,
to my zaj­rze­li­śmy w pęd wia­tru, do nas nale­ża­ły
polne dro­gi, brzask, uciecz­ki w świat.
I ponow­nie,
płacz,
na widok kil­ku brzóz. Jak­by wyro­sły
tu wła­śnie ze szcze­niac­kich lat, z tych opłat­ków
słońc wcho­dzą­cych wte­dy w zie­mię -

Oto pęche­rzyk cza­su pęka i widzę list:
Kocha­na mamo, mówię ci, kie­dy doro­snę nie chcę być
nikim innym jak tyl­ko
Super­ma­nem
. Czy jestem nim dziś?
Jesteś – mówi dziew­czy­na z pier­ścion­kiem na pal­cu.

*

Tak koń­czy się noc w pod­gwiezd­nej bajecz­ce
o chłop­cu, któ­ry wró­cił i zapa­lił świecz­ki,
a teraz bie­gnie w mgłę, tuż za nim zabaw­ki:
szkla­ne konie, szkla­ny Paź i szkla­ne bał­wan­ki.
Sypie śnieg.


Obcy

Kie­dy umie­ra w domu czło­wiek – moż­na poczuć,
że jest tam ktoś jesz­cze: ktoś obcy, któ­ry stoi
na bal­ko­nie i patrzy w dal albo cho­dzi
cicho po poko­jach, oglą­da obra­zy.

Kie­dy umie­ra w domu czło­wiek – obcy w cie­niu cze­ka.
Tuż za gło­wa­mi bli­skich, i nawet gdy
wybu­cha płacz, gdy wszy­scy
zaczy­na­ją bie­gać, krzą­tać się – on

nie ujaw­nia się – : przy­bysz z kra­iny
dobrych fal, prze­zro­czy­stych wydm. A z nim
jakiś okręt, ogni­sty żaglo­wiec
zawie­szo­ny nad dachem jak prze­pięk­ny dzień.

Ale tutaj nie, nikt nie zauwa­ża:
jak wycho­dzi z cie­nia, jak roz­chy­la
firan­ki i obra­ca się – dziec­ko,
zna­ne też pacjen­tom z dna kli­nicz­nych

jezior; śpią­ce pod łóż­ka­mi, tkwią­ce w kory­ta­rzach.
W pust­ce burzy – przed bły­skiem pio­ru­na. W poża­ro­wych
łunach miga­ją­cych na wie­czor­nym nie­bie. Może
w oczach saren, kie­dy pło­szą się. Tak więc

dusza – jesz­cze nie­świa­do­ma – widzi go
i wie. Pierw­szy krok: zapo­mnieć. Dru­gi:
wcie­lić się. Po pro­stu wejść z nim
w drze­wa jak w głę­bo­ki sen.


Krzysztof Dąbrowski

CANKARJEVO NABREŽJE

Możesz być kimś przy sto­li­ku kawiar­ni na wyso­kim Can­kar­je­vo nabrze­żu.

W dniu z reszt­ką upa­łu na fasa­dach domów, w niskim i mie­dzia­nym świe­tle.

W nie­zbyt dużym pań­stwie, nie­zbyt wiel­kim mie­ście. Wyso­ko nad spo­koj­ną rze­ką.

Czy też w chwi­li koń­ca dnia, kie­dy idziesz zaję­tą upa­łem i słoń­cem ale­ją,

Myśląc o tym, jak to jest patrzeć na nią rano z okien. Czy gdzie­kol­wiek indziej.

Na uli­cy, pla­cu. Słu­cha­jąc w barze obce­go języ­ka. Jako prze­cho­dzień.

Doznać wię­cej niż jed­ne­go życia.


A TERAZ CIEMNOŚĆ

Przy­cho­dzą obra­zy z tego lata i przez chwi­lę jest upał i pach­nie kurzem.

Widać San bia­ły od słoń­ca i to mia­sto roz­sia­ne po wzgó­rzach. Rze­ka wycho­dzi z mia­sta,

Spo­mię­dzy domów, opusz­cza je powol­nym ruchem. Powin­na zaczy­nać się tutaj Azja,

Jed­nak mia­sto ści­ska ze sobą rzym­skie kościo­ły. Za to kobie­ty ubra­ne odważ­niej

Nale­żą już jak­by do wscho­du, chy­ba że roze­brał je upał. Biją dzwo­ny, kuran­ty

I przez powie­trze o bły­sku brą­zu idzie­my zadrze­wio­ną uli­cą. Powie­trze dźwię­czy, trwa.

A teraz znów ciem­ność.


MODLITEWNE MŁYNKI

Poważ­ne zacho­dy słoń­ca, tar­cza słoń­ca wiszą­ca nisko, cho­wa­ją­ca się za linię lasu

I wra­ca­ją­ca wyżej na nie­bo, gdy jadę autem i odry­wam wzrok od dro­gi myśląc coś o bra­ciach Kara­ma­zow.

Albo wcze­śniej tego dnia, nie­bo, któ­re obra­ca się wokół brą­zo­we­go punk­tu skow­ron­ka,

Gdy w świe­tle tam­te­go kra­jo­bra­zu wska­zu­ję nie­ru­cho­my wschód, zachód.

I potem, widok z okna, komin cie­płow­ni, dach i frag­ment domu pośród drzew,

Gdy patrząc na srebr­ny błysk tej pory roku, nie usi­ło­wa­łem nic wię­cej jak tyl­ko oddzie­lić dni od dni.


ZIMA

Zima. Cebu­la­ste kopu­ły kamie­nic na tle nie­ba. Oglą­dam to co rano.

I przez chwi­lę nie wiem, kim dokład­nie, w jakim miej­scu jestem.

Zazwy­czaj to uczu­cie każe sie­bie szu­kać. Na przy­kład w obcym, przy­gra­nicz­nym mie­ście,

Peł­nym śnie­gu i zimo­wej mgły, z ryn­kiem i ope­rą wynie­sio­ną w góry.

Na stro­mych i krę­tych uli­cach. O świ­cie w pocią­gu. Być może na sza­rym pasku auto­stra­dy.

A teraz to wra­że­nie jest. I zasta­na­wiam się, czy ono może dokąd­kol­wiek zapro­wa­dzić.


SZÉCHENYI UTCA

Kosy w nie­na­zwa­nej alei. Żół­te tyn­ki Széche­nyi utca.

Uli­ce w majo­wym, kwiet­nio­wym świe­tle. Dziel­ni­ce przed­mie­ścia w peł­nym maju.

Widzę przez szkło pamię­ci. W reflek­sach. Na prze­świe­tlo­nej foto­gra­fii.

Na przy­kład sto­ję po desz­czu bez słów na uli­cy, olśnio­ny jed­no­krot­no­ścią chwi­li.

Idę ale­ją, w któ­rej nawo­łu­ją się kosy, w tym widzia­nym jak w sym­bo­lu mie­ście.

A teraz mogę prze­żyć to wszyst­ko ponow­nie. Moc­niej, sil­niej niż było.


Urszula Kulbacka

oswajanie

zna­czy­my pole dłu­gi­mi kro­ka­mi. świa­tło roz­sz­cze­pia się
tuż przy skó­rze. trze­ba powią­zać je w sno­py, zanim
otwo­rzy rany, roz­dra­pie bli­zny. daw­niej nie było tu

kle­pi­ska. musi­my uwa­żać, by zie­mia nie roz­prę­ży­ła
ścię­gien, nasłu­chu­je­my jak daw­ni india­nie. szu­ka­my
szcze­lin, któ­re moż­na zasy­pać, by nie czuć,

jak kil­ka stóp pod zie­mią pul­su­je świa­tło­czu­łe.


mimikra

kie­dy klucz zaci­na się w drzwiach, chło­piec po dru­giej
stro­nie śmie­je się do łez. zosta­ło mu jesz­cze kil­ka
mle­cza­ków. zapę­dził do kąta dzi­kie­go konia,

poga­nia go lej­ca­mi – rzeź­bi mu grzbiet, szu­ka
dro­gi mię­dzy jego żebra­mi. chciał­by zostać dobrym
jeźdź­cem, nauczyć się zawra­cać. na razie tnie dywan

bie­gu­na­mi. podob­no pół­noc zazę­bia się o połu­dnie,
rze­ki ostrzą brze­gi i toczą kamie­nie. mia­sto wyglą­da
jak pia­skow­ni­ca, z gra­nic odpry­sku­je far­ba. trze­ba

wysy­pać pia­sek i zbu­do­wać dom.


chłopcy malowani

mówią, że kobie­ty wycią­gnę­ły ją z rze­ki, kie­dy pra­ły
koszu­le mężów. już od daw­na pod­ci­na­ła brze­gi, żło­bi­ła
dno. od daw­na szu­ka­ła miej­sca, gdzie mogła­by wyjść,

roz­pro­sto­wać kości. dzie­ci pod­glą­da­ły lato, któ­re wie­czo­rem
zasy­cha­ło za domem. zdra­py­wa­ły je ze ścian i cho­wa­ły na
stry­chu. zabez­pie­cza­ły śla­dy – pamiąt­kę po ostat­nich

zaba­wach. bitwy trwa­ły wte­dy do połu­dnia.
ojciec przy­cho­dził z pola i zabie­rał drew­nia­ny kara­bin.
ran­ni otrze­py­wa­li się z pia­sku i szli na kola­cję, pew­ni,

że krew nie wgry­za się we włók­na.


przerębla

zie­mia leży odło­giem, prze­kli­na­ją nie­uży­tek.
nie lubią, kie­dy ich kobie­ty krwa­wią aku­rat
po sezo­nie. wte­dy pyli pokrzy­wa, wszyst­ko

inne od daw­na zale­ga w płu­cach, zagra­dza
przej­ścia. za domem gęst­nie­je sza­rów­ka.
kaszel. nie­dłu­go okna zaro­pie­ją od mro­zu.
dzie­ci sąsia­dów pój­dą nad jezio­ro

skrę­cać bibuł­ki. będą chcia­ły spraw­dzić, czy
przy dnie jest rze­czy­wi­ście naj­cie­plej. póź­niej
trze­ba będzie odry­wać krzyk od języ­ków,

opo­wia­dać mat­kom.


matrioszki wychodzą z siebie

podob­no prze­no­si góry, a cię­żar­nych kobiet
nie chce. nad­ry­wa im ner­wy i szo­ru­je sto­py,
pod­glą­da, jak ksiądz czwar­ty rok sta­wia
kościół. witra­że będą mia­ły odcień butel­ko­wej

zie­le­ni. okna wschód – zachód, tędy
bie­gnie świa­tło roz­sz­cze­pio­ne na dwa cien­kie
pasma. kolej­na cór­ka ma zna­mię po mat­ce.

poka­żą jej pią­tą stro­nę świa­ta, nadzie­leń.
za kil­ka lat roz­ło­żą ją jak pudeł­ko, podzie­lą

na pomniej­sze.

O autorach i autorkach

Bartosz Sadulski

Ur. 1986. Poeta, dziennikarz. Autor arkusza poetyckiego artykuły pochodzenia zwierzęcego (2009) oraz tomów wierszy post (2012) oraz tarapaty (2016). Za pierwszy z nich był nominowany w 2013 roku do Nagrody Literackiej Silesius w kategorii „debiut”. Wiersze publikował między innymi w Lampie, Odrze, Gazecie Wyborczej, Chimerze i antologii Połów. Poetyckie debiuty 2010. Autor przewodników po Malcie i Bornholmie. Mieszka we Wrocławiu.

Dominik Żyburtowicz

Urodzony w 1983 roku, poeta. Wydał tom wierszy Żaglowce (WBPiCAK, Poznań 2015), za który otrzymał nagrodę „Złoty Środek Poezji”. Mieszka w Boninie koło Koszalina.

Filip Wyszyński

Urodzony w Stargardzie Szczecińskim. Poeta. Studiuje prawo na Uniwersytecie Warszawskim. W 2010 roku opublikował zestaw wierszy "Strzeżone plaże" w antologii Poetyckie debiuty 2010 w ramach projektu "Połów", którego jest laureatem. W 2012 roku ukazała się jego debiutancka książka poetycka Skaleczenie chłopca. Mieszka w Warszawie.

Krzysztof Dąbrowski

ur. w 1975 r. Poeta, laureat Połowu organizowanego przez Biuro Literackie, konkursu im. Haliny Poświatowskiej, Nadnyskich Spotkań Literackich, konkursu im. Rainera Marii Rilkego. Publikował w „Twórczości”, „Studium”, „Pograniczach”, „Zeszytach Poetyckich”, „Toposie”. Mieszka w Katowicach.

Krzysztof Szeremeta

Urodzony w 1990 roku. Poeta, student krytyki literackiej na Wydziale Polonistyki UJ. Związany z pismem "Pressje". Publikował m.in. w "Odrze", "Portrecie", "Ricie Baum". Autor arkusza Długi dystans (Wrocław 2009) i tomiku Nowy dokument tekstowy (Gniezno 2011). Mieszka w Krakowie i w Prudniku.

Marcin Bies

Rocznik ’82. Napisał i wydał: Atrapizm (Wrocław 2009), Funkcje faktyczne (Mikołów 2010), Renowacja zbytków (Mikołów 2015). Publikował poezją i prozą m.in. w „Arkadii”, „Arteriach”, „Odrze”, „Tyglu Kultury”, „Gazecie Wyborczej”, antologiach Połów. Poetyckie debiuty 2010 (Wrocław 2010), Antologia poetów górnośląskich (Mikołów 2014). Mieszka i pracuje w Mikołowie.

Mariusz Partyka

Urodzony 17 listopada 1976 roku w Zabrzu. Poeta, historyk. Laureat wielu konkursów poetyckich, m.in. konkursu im. Rafała Wojaczka (2000), im. Krzysztofa Kamila Baczyńskiego (2006), im. Klemensa Janickiego, im. Zdzisława Morawskiego (2011) oraz nagrody specjalnej konkursu im. Jacka Bierezina (2005). Mieszka w Zabrzu.

Rafał Gawin

Ur. 1984. Redaktor, korektor, konferansjer, animator, recenzent, poeta i przyszły prozaik. Wydał pięć książek poetyckich, ostatnio Wiersze dla koleżanek (Justynów 2022). Tłumaczony na języki. Prowadzi „Wiersz wolny” i „Liberté!”. Mieszka w Łodzi, gdzie pracuje (jako instruktor) w Domu Literatury i działa (jako skarbnik i wydawca) w oddziale Stowarzyszenia Pisarzy Polskich.

Urszula Kulbacka

Urodzona w Warszawie. Prozaiczka, poetka, tłumaczka. Na Uniwersytecie Warszawskim prowadzi zajęcia z literatury amerykańskiej, teorii literatury i ekokrytyki. Nagrodzona przez Polskie Towarzystwo Wydawców Książek za najlepszy debiut (2002). Laureatka austriackiej nagrody Huberta Burdy (2005). Członkini ASLE (Association for the Study of Literature and the Environment). Mieszka w Warszawie.

Powiązania