Marcin Bies
shadowplay
pierwszy w tym roku śnieg, kawa sypana, czarna, amfa.
nie ma zjeżdżania z górki, chłopczyk ma karę tej zimy.
dziś zjeżdża z tobą ktoś inny, ja liczę śnieg, ślinię palce,
dotykam zimy, gdzieś w niej jesteś Ty. zamarzają cienie
pająków spod lodówki. kara przyjdzie też następnej zimy.
i jeszcze następnej. pierwsza w życiu kawa, pierwsza
kobieta, miłość w małym mieście, nie ma co sypać popiołu
na kolejną zmarszczkę. chłopczyk bierze amfę, dotknięcie
dotyczy innych dzieci. karę przyjmuje się jak suchy chleb
albo amfę z domieszką jarzeniówki. słodzisz czy odchodzisz?
wybór jako gra w bierki. kara jako karma, na domiar braku
substytut nadmiaru, pierwszy w tym roku śnieg, kawa, amfa
gwiazdy tańczą na głodzie
potem nie będzie substytutów. zamilkniesz i zrobi się
pusto od braku jakichkolwiek nawet odniesień. nawet
cień na ścianie będzie jak nieżywy. i nic się nie stanie.
taka forma bytu jak rak życia, lub o mały włos. warkoczyk
czy dredzik? niedopałki papierosów dodadzą otuchy, brak
tożsamości okaże się zbawienny. to zakorzenienie w
pustce sprawia, że nie machasz rękami, nie zaciskasz
pięści. bóg miał plan jedynie co do twojej zapalniczki.
wzorowe uśmiechy zamienią się w grymas. ksera zer
zajmą swoje miejsce w szeregu i niepostrzeżenie forma
nabierze treści, gdy wyglądając nijak, nie będziesz mieć
nic do powiedzenia. pozostanie tylko element wycofania,
z którego skorzystasz. tymczasem wściekłość i wrzask
w wersji superlight okazuje się być hitem sezonu. tłum
podnosi w górę chińskie zapalniczki, transkrypcja pustki
drogą esemesową może zapewnić ci atrakcyjne nagrody.
Rafał Gawin
Figi, migi. Ostateczne rozwiązanie
Masz piękne ciało, ja umiem pięknie
o nim opowiadać; ucieknijmy! To będzie romantyczne
w przededniu ślubu, to będzie zdrowe
i świeże. Ha! Nie zdążysz ostygnąć,
będę wiercić językiem w środku, językiem,
który kiedyś wybuchnie. Mamy piękno
na wciągnięcie ręki! Na skróty, przez lewe ramię -
uwierzmy w zabobon i poćmy się siedem dni.
Stworzenie nigdy nie było tak pełne,
karma tak apetyczna. Świat nie kończył się
na życzenie, nie wracał bez pestek.
Strumień świadomości będzie jeszcze ciepły,
gdy znowu zaczniemy się lepić. Ale wtedy
przyjdzie kolej na ciebie. Jeden celny strzał.
Materiał się wyczerpuje,
między zębami brakuje przerw,
do których mógłby się dostać pokarm,
czarna materia – z bliska, jak przeźrocza.
Język się pruje, jakby był zakładnikiem
adidasa z rynku – alma mater koło nosa,
brzęczenie urojeń. Wiesz, mate, jesteś cenny,
dopóki twoje słowo coś waży,
choćby miało ciążyć. Tej gry nie kończy
mat. To nawet nie jest gra, ktoś
ma sobie niewiele do zarzucenia
i powoli zdejmuje ubranie w rozgrzanym
do czerwoności piecu. Mmm, jak niejednoznacznie
powiela się schemat. Koniec jest początkiem
w miejscu, gdzie następuje ukłucie i przebudzenie.
Mariusz Partyka
migotania
rano kawa, po południu zielona herbata z guaraną,
antybiotyk i osłony, żeby nie zrujnować żołądka
i wątroby. ilu nie wytrzymało próby suszy. teraz chłód
i deszcz otuli pozostałych, zwierzęta znowu ruszą
w stronę centrum nieustającej ciemności.
w wilgotnym mchu zasną, przeczekają słońce i hałas.
ilu jeszcze przejdzie ścieżkę między czarnymi
konarami z całym dobytkiem pod ubraniem,
żeby zobaczyć zimne stada wchodzące w nurt
cichej rzeki. ilu wróci z prześwietlonymi kliszami,
głosem kamienia wrzuconego do wody.
zima niczyja
będziesz żył pośród zapasów martwych
zwierząt w ocynkowanej stali.
twoja woda zostanie oznaczona
i zabutelkowana. zima do ciebie przyjdzie,
ale nie umrzesz z chłodu.
palcem na zmrożonej szybie
zapiszesz fragmenty warte zapamiętania.
Bartosz Sadulski
implozja
miesiąc ćwierćfinałów i pierwszych
burz droga do finału jeszcze daleka
ale można wybierać: ja o tobie piszę
on by robił zdjęcia – wierzę że to nie sprawia
różnicy albo wyobrażam sobie własne
fotografie: naga kobieta w pustym pokoju
i pościel marszczona jak przejrzałe jabłko
kobieta płacze bo nikt nie podarował jej
snów i wielki piątek spędza w towarzystwie tych
którzy odeszli – ich dotyczy znane mi prawo fizyki:
dwa ciała nie mogą jednocześnie znajdować się
w tym samym miejscu nawet jeśli tym miejscem
jest żarówka a w niej sny bywają dziwaczne:
o dotykaniu o nagłej śmierci w rzece
syte dziecko
coraz mniej zachwytu a więcej strachu
tyle śladów noszą twoje ręce jakbyś
zrywała pokrzywę i przykładała ją do ust
jak parzący instrument – cierpki jest smak
wygranych melodii przy których serce się kraje
jak na widok brudnego miasta gdzie wiatr
poczyna swoje tańce aż zostaną ślady dziecka
w asfalcie – dwudziesty trzeci dzień deszczu
potop wdziera się do piwnic oraz komórek
skąd wywleka słoje i ukochane nieczystości
gromadzone przez lata: fotografie rodzinne
i niedokończone historie (bo nie bez powodu
są łzy na dworcach w pociągach pospiesznych)
mamy głód i ostatnie słowo – możemy wywołać wojnę
Krzysztof Szeremeta
Asperges
Pierwsze spotkanie w śniegu, kruszone szkło,
mięso abstrakcji – twoje plecy, naturalna ściana.
W ciemni zostaje abstrakcja. Miasto spływa
z wodą, metale ciężkie, błyskawice w trakcjach.
Przez chwilę nie widać nieba, lecz jest hałas,
pod językiem natychmiast ciało staje słowem.
Bolą zęby. Biali jak pierwszy śnieg
spotkany na drodze, zdajemy sobie sprawę
ze skruszonych twarzy, czystymi palcami
podtrzymujemy mowę. Gdy zamykam oczy,
widzę wnętrze twoich powiek. Reszta ciała
nieistotna w istniejącej formie. A przechodnie,
architektura, inne dziewczęta, mijają się
lub mylą, wybierają mgłę. Na zanikającym tle
otwórz wargi moje, a będą głosić chwałę,
nie opuszczaj krwi, weź ofiarę z ognia.
Pozostań we włosach sklejonych hizopem.
Confiteor
Zimne powietrze, sprawdź to, bolesna zadyszka.
Narracja prowadzi pomiar czasu. Łączy nas
każdy zakręt. Niby mam jakieś wahania,
ale tracąc równowagę, określam cię jako głos
bez dźwięku. Wszechobecna powtarzalność
nazywa cię głosem bez dźwięku, obca kobieta
obraca wilgotny papierek i też cię tak nazywa.
Maszynista nie otwiera drzwi. Papierek osuwa się,
bezgłośne usta. Sprawdź to: przystanek cracovia,
czynię całopalenie, dotykając śniegu, moja wielka
wina w płucach, narracja prowadzi do złego.
Oddech boli, bo z ciebie
nie zdaje sobie sprawy.
Nie widzę wyciągniętej ręki.
Filip Wyszyński
Strzeżone plaże
Ścierałem pot z czoła Boga. Morze.
W Rimini trwa strajk ratowników:
mężczyźni w czerwonych koszulkach
z gwizdkami w ustach chodzą
pomiędzy leżakami. Dzień w dzień robią swoje wśród nas.
Mówisz o falach, pełnej plaży.
Wdychamy coś innego niż powietrze.
Gdzieś w szczelinie, w cieniu ucha
miesiące przejdą w chłód.
A oni idą z deskami, gwizdkami i lornetkami,
idą w koszulkach i kąpielówkach
czerwonych jak słońce, jak miłość, jak nic.
Atlantique Nord
Gwiazdy będą biec i przepadać jak żwir na długiej bieżni.
Dziewczyny na dyskotekach za jakiś czas będą
miały coś do powiedzenia. Trzeba dać im trochę czasu.
Kiedyś obudzisz się zmarznięty
i będzie to po prostu marzec
Będzie taki dzień, że nie spotkasz tłoku w tramwaju ani w autobusie,
że nocą będzie można chodzić po ulicach, że już nic nie zrodzi się
z agresji, przypływów nadziei, pomyłek i przypadku.
Będzie taki dzień, że każdego zabierze taksówka.
Przyjdzie dzień, w którym spotkasz się ze znajomymi
pogracie w brydża, będziecie się bawić i śpiewać,
później oni wyjdą w noc, przecinając chłodne powietrze,
i zostawią cię samego z tym wszystkim, i sam już zostaniesz
na zawsze. Trzeba będzie żyć dalej.
Przyjdzie też dzień, który będzie beze mnie, niedostępny
i nadejdzie jeszcze wiele dni, które nas ominą.
Nastanie czas, w którym umrą rodzice, naczelnik, dyrektor,
kilku młodych lekarzy i ratowników. Później nikt nie będzie
znał uzależnień, nie będzie powodów do narzekań.
Zapomnisz o smakach, nutach i odpoczynku w lesie,
mieszkaniu, literaturze, ciepłym wybrzeżu.
Skóra nie będzie się łuszczyć, ciało nie będzie boleć,
nikt po nikim nie zapłacze. Poczujesz się wolny, spotkasz
kobietę, będziesz ją kochał, ale nic się nie zdarzy.
Będzie dzień, w którym dostaniesz własny punkt widzenia
i dzień, kiedy zobaczysz topiące się dziecko w żyletkach chłodnej tafli.
I będzie dzień, kiedy pomyślisz, że to wszystko nie jest ludzkie,
i nie będziesz w błędzie, bo życie jest czymś więcej.
N.
Otwieram okno. Sąsiad zamiata liście.
Glina jest wszędzie taka sama, może
w niektórych miejscach działa trochę wolniej.
Ktoś opowiada film, ktoś śpi, tam jest ślad, tam
światło pada na ściany i księżyc jest jak dziecko
pochowane w tynku. Jakiś embrion lub kołnierz
na zimę, który trzeba znaleźć, tak jak się szuka drogi
ucieczki, czyli złożenie mapy przed wyjazdem,
przetarcie wszystkich szlaków przed wyjściem do kina.
Wpadłem samochodem w żyłę rzeki, ale najpierw
zobaczyłem trasę: na poboczu kobieta przepasana
czarną chustką wyciąga kciuk, by mnie zatrzymać.
Z drugiej strony dziewczynka próbuje karmić lalkę
swoją niedojrzałą, małą piersią. Nie wiem, co wybrać.
Sposób życia
Przy wielkim przybrzeżnym jeziorze
każdego dnia tego upalnego lata
zbierały się tłumy plażowiczów
i plażowiczek.
Narzekali na letnie upały
i błogosławili letnie upały.
Większość z nich miała
swoje koce i kolorowe parasole,
niektórzy radia na baterie,
arsenał napojów lub piłki.
Jedni ubierali się i wychodzili,
na ich miejsca przychodzili następni.
Ich prywatności chroniły
kawałki materiału poniżej pasa.
Byli też tacy, którzy się ich zrzekli.
Kobiety w ogóle nie zasłaniały
górnej części ciała.
Dzieci grzebały w rozżarzonym piasku.
Kobiety smarowały swoje piersi
tłustym, świecącym filtrem,
mężczyźni chodzili i obserwowali,
ich ciała wyglądały na niespokojne i drżące.
Od czasu do czasu ktoś
gwizdał piosenki, ktoś sprzedawał lody.
Kilkaset metrów za wydmami
był cmentarz żołnierzy
z krzyżami ciemnymi
jak dno misy jeziornej.
Na niebie nie było żadnych chmur.
Po tafli pływały jakieś ciała.
[Wszystko zaczyna się według historii]
Wszystko zaczyna się według historii.
Noc i jej zimna blacha wytrzymują pustkę.
Prostuje się życie, wyrzeka się twarzy.
Krew płynie po ciele i kanalizacji.
Drogi są opuszczone i nie słychać ich
o zmierzchu. W ustach mamy ślady lądów.
Czujemy, jak płynie nasze krótkie życie.
Blask w głębinie. Gwiazdy kładą się
na źródło. Nikt nie wie, po co umiera.
Dominik Piotr Żyburtowicz
Dowody na istnienie umarłych
Po długiej zimie nastąpiła odwilż,
mgła odkrywa wilgotne zakamarki cmentarza,
przy końcu drogi dostrzegam białą jabłoń
(dopiero co rozkwitła) – i ziemia pod nią
jest pełna przebiśniegów.
Dębowe kutry opuszczające w deszczu zatokę,
czarny październik i czarny listopad, milczenie
ciążące nad lasem po burzy,
głębsze niż sen.
Późna noc na pustym placu,
szelest czytający na ławce gazetę;
dziwne, mrugające światło lamp
kiedy idziesz obok ulicą.
Dzień, w którym wszystko
staje się lżejsze, i ktoś
zupełnie nieobcy -
czeka na balkonie;
porusza firankami, otwiera
stare albumy, dotyka zdjęć
i widzisz jasny pył na wszystkich swoich rzeczach,
kiedy nagle,
w świetle słońca
ONI
pochowani w drzewach
wychylają się na chwilę.
Jak daleko spadają jabłka
Matce – Marii Żyburtowicz
gdy przebywasz daleko (a tak jest teraz zawsze),
chłopiec biegnie do morza, chłopiec czeka w nim
na wszystkich sennych kutrach, tam, gdzie obracasz się
lekko dotykasz ust palcem, głaszczesz mnie jak śnieg
czuję niedzielny rosół, który jadłem jak zwierzę
i deszcz różany, spadający w dzień kobiet -
(twój płacz uśmiechnięty)
gdy przebywasz daleko (a tak jest teraz zawsze),
z każdej innej matki podkradam kawałek
i kładę wzdłuż brzegu którym odchodzisz
przed świtem zrywając jabłka -
zazwyczaj rano po twoim zniknięciu
budzi mnie w łóżku właśnie ich zapach
Elegia na odejście pięknych saren
Jeżeli po śmierci miłość istnieje, na pewno
jest to wiosna, światło, które tak silnie świeci w tobie,
istnieje na zewnątrz rozległe i wolne, kiedy umierasz
kochając mocno. Dlatego kwitną kwiaty, pąki
na wzniesionych w górę drzewach, larwa, która była ciszą
krzyczy nagle pękając na wietrze -
Więc teraz odchodzisz w pyle rozwianego mleczu, gdy topi się słońce
na zboczu wzgórza znikasz, a trzciny wygięte są mocno, i patrzę
na ciebie znad zamkniętej księgi, ten deszcz, który pada
to twój pocałunek nadający tempo ziemi, i tak musi być zawsze.
Rodzimy się po to, żeby kochać, w miłości umierać, przenosić
tę miłość na drugą stronę. Tu serce jest środkiem, Ktoś
cichym napędem. Przestrzeń wchłania światło i żyje. Tak,
ty sam zielenisz lądy, czeszesz wiatrem morza. Bo cały ten świat,
energię ma w tobie, w twoim wnętrzu, w nas.
Przejście na 26 ulicy
Noc – jagody w słoju
zalewają przestrzeń i można już poczuć
smak dojrzałych lat. Dzisiaj powietrze
to ziarno pochodzące z wnętrza
epoki, z jej kolejnej zmiany. Oto woda
która mnie zalewa, przypomina tę
z jezior dzieciństwa. Oto nie
upłynął czas i jestem
we wszystkich beztroskich kałużach, w tych wieżach
z siana, ucieczkach i podróżach w baśń. Ale nie tylko,
nie tylko ten zapach.
Wczoraj nad rzeką zobaczyłem chłopca, który
puszczał łódeczki – i zacząłem płakać. Bo jest jeszcze żal:
coś jak w oddali machająca matka; albo w dziwacznym
pokoju jej senny, ciepły głos -
Albo teraz, w środku nocy – widzę stado brzóz.
Kiedy wyjeżdżałem 10 lat temu,
nie było ich tu:
myślę o czasach osiedlowej bandy, o pierwszym
winie na przystanku i o oczach dziewczyny,
z którą szedłem do domu ode mnie z altanki, Rometach i WSK-ach
wprawiających w szał sąsiadów – lecz to my,
to my zajrzeliśmy w pęd wiatru, do nas należały
polne drogi, brzask, ucieczki w świat.
I ponownie,
płacz,
na widok kilku brzóz. Jakby wyrosły
tu właśnie ze szczeniackich lat, z tych opłatków
słońc wchodzących wtedy w ziemię -
Oto pęcherzyk czasu pęka i widzę list:
Kochana mamo, mówię ci, kiedy dorosnę nie chcę być
nikim innym jak tylko
Supermanem. Czy jestem nim dziś?
Jesteś – mówi dziewczyna z pierścionkiem na palcu.
*
Tak kończy się noc w podgwiezdnej bajeczce
o chłopcu, który wrócił i zapalił świeczki,
a teraz biegnie w mgłę, tuż za nim zabawki:
szklane konie, szklany Paź i szklane bałwanki.
Sypie śnieg.
Obcy
Kiedy umiera w domu człowiek – można poczuć,
że jest tam ktoś jeszcze: ktoś obcy, który stoi
na balkonie i patrzy w dal albo chodzi
cicho po pokojach, ogląda obrazy.
Kiedy umiera w domu człowiek – obcy w cieniu czeka.
Tuż za głowami bliskich, i nawet gdy
wybucha płacz, gdy wszyscy
zaczynają biegać, krzątać się – on
nie ujawnia się – : przybysz z krainy
dobrych fal, przezroczystych wydm. A z nim
jakiś okręt, ognisty żaglowiec
zawieszony nad dachem jak przepiękny dzień.
Ale tutaj nie, nikt nie zauważa:
jak wychodzi z cienia, jak rozchyla
firanki i obraca się – dziecko,
znane też pacjentom z dna klinicznych
jezior; śpiące pod łóżkami, tkwiące w korytarzach.
W pustce burzy – przed błyskiem pioruna. W pożarowych
łunach migających na wieczornym niebie. Może
w oczach saren, kiedy płoszą się. Tak więc
dusza – jeszcze nieświadoma – widzi go
i wie. Pierwszy krok: zapomnieć. Drugi:
wcielić się. Po prostu wejść z nim
w drzewa jak w głęboki sen.
Krzysztof Dąbrowski
CANKARJEVO NABREŽJE
Możesz być kimś przy stoliku kawiarni na wysokim Cankarjevo nabrzeżu.
W dniu z resztką upału na fasadach domów, w niskim i miedzianym świetle.
W niezbyt dużym państwie, niezbyt wielkim mieście. Wysoko nad spokojną rzeką.
Czy też w chwili końca dnia, kiedy idziesz zajętą upałem i słońcem aleją,
Myśląc o tym, jak to jest patrzeć na nią rano z okien. Czy gdziekolwiek indziej.
Na ulicy, placu. Słuchając w barze obcego języka. Jako przechodzień.
Doznać więcej niż jednego życia.
A TERAZ CIEMNOŚĆ
Przychodzą obrazy z tego lata i przez chwilę jest upał i pachnie kurzem.
Widać San biały od słońca i to miasto rozsiane po wzgórzach. Rzeka wychodzi z miasta,
Spomiędzy domów, opuszcza je powolnym ruchem. Powinna zaczynać się tutaj Azja,
Jednak miasto ściska ze sobą rzymskie kościoły. Za to kobiety ubrane odważniej
Należą już jakby do wschodu, chyba że rozebrał je upał. Biją dzwony, kuranty
I przez powietrze o błysku brązu idziemy zadrzewioną ulicą. Powietrze dźwięczy, trwa.
A teraz znów ciemność.
MODLITEWNE MŁYNKI
Poważne zachody słońca, tarcza słońca wisząca nisko, chowająca się za linię lasu
I wracająca wyżej na niebo, gdy jadę autem i odrywam wzrok od drogi myśląc coś o braciach Karamazow.
Albo wcześniej tego dnia, niebo, które obraca się wokół brązowego punktu skowronka,
Gdy w świetle tamtego krajobrazu wskazuję nieruchomy wschód, zachód.
I potem, widok z okna, komin ciepłowni, dach i fragment domu pośród drzew,
Gdy patrząc na srebrny błysk tej pory roku, nie usiłowałem nic więcej jak tylko oddzielić dni od dni.
ZIMA
Zima. Cebulaste kopuły kamienic na tle nieba. Oglądam to co rano.
I przez chwilę nie wiem, kim dokładnie, w jakim miejscu jestem.
Zazwyczaj to uczucie każe siebie szukać. Na przykład w obcym, przygranicznym mieście,
Pełnym śniegu i zimowej mgły, z rynkiem i operą wyniesioną w góry.
Na stromych i krętych ulicach. O świcie w pociągu. Być może na szarym pasku autostrady.
A teraz to wrażenie jest. I zastanawiam się, czy ono może dokądkolwiek zaprowadzić.
SZÉCHENYI UTCA
Kosy w nienazwanej alei. Żółte tynki Széchenyi utca.
Ulice w majowym, kwietniowym świetle. Dzielnice przedmieścia w pełnym maju.
Widzę przez szkło pamięci. W refleksach. Na prześwietlonej fotografii.
Na przykład stoję po deszczu bez słów na ulicy, olśniony jednokrotnością chwili.
Idę aleją, w której nawołują się kosy, w tym widzianym jak w symbolu mieście.
A teraz mogę przeżyć to wszystko ponownie. Mocniej, silniej niż było.
Urszula Kulbacka
oswajanie
znaczymy pole długimi krokami. światło rozszczepia się
tuż przy skórze. trzeba powiązać je w snopy, zanim
otworzy rany, rozdrapie blizny. dawniej nie było tu
klepiska. musimy uważać, by ziemia nie rozprężyła
ścięgien, nasłuchujemy jak dawni indianie. szukamy
szczelin, które można zasypać, by nie czuć,
jak kilka stóp pod ziemią pulsuje światłoczułe.
mimikra
kiedy klucz zacina się w drzwiach, chłopiec po drugiej
stronie śmieje się do łez. zostało mu jeszcze kilka
mleczaków. zapędził do kąta dzikiego konia,
pogania go lejcami – rzeźbi mu grzbiet, szuka
drogi między jego żebrami. chciałby zostać dobrym
jeźdźcem, nauczyć się zawracać. na razie tnie dywan
biegunami. podobno północ zazębia się o południe,
rzeki ostrzą brzegi i toczą kamienie. miasto wygląda
jak piaskownica, z granic odpryskuje farba. trzeba
wysypać piasek i zbudować dom.
chłopcy malowani
mówią, że kobiety wyciągnęły ją z rzeki, kiedy prały
koszule mężów. już od dawna podcinała brzegi, żłobiła
dno. od dawna szukała miejsca, gdzie mogłaby wyjść,
rozprostować kości. dzieci podglądały lato, które wieczorem
zasychało za domem. zdrapywały je ze ścian i chowały na
strychu. zabezpieczały ślady – pamiątkę po ostatnich
zabawach. bitwy trwały wtedy do południa.
ojciec przychodził z pola i zabierał drewniany karabin.
ranni otrzepywali się z piasku i szli na kolację, pewni,
że krew nie wgryza się we włókna.
przerębla
ziemia leży odłogiem, przeklinają nieużytek.
nie lubią, kiedy ich kobiety krwawią akurat
po sezonie. wtedy pyli pokrzywa, wszystko
inne od dawna zalega w płucach, zagradza
przejścia. za domem gęstnieje szarówka.
kaszel. niedługo okna zaropieją od mrozu.
dzieci sąsiadów pójdą nad jezioro
skręcać bibułki. będą chciały sprawdzić, czy
przy dnie jest rzeczywiście najcieplej. później
trzeba będzie odrywać krzyk od języków,
opowiadać matkom.
matrioszki wychodzą z siebie
podobno przenosi góry, a ciężarnych kobiet
nie chce. nadrywa im nerwy i szoruje stopy,
podgląda, jak ksiądz czwarty rok stawia
kościół. witraże będą miały odcień butelkowej
zieleni. okna wschód – zachód, tędy
biegnie światło rozszczepione na dwa cienkie
pasma. kolejna córka ma znamię po matce.
pokażą jej piątą stronę świata, nadzieleń.
za kilka lat rozłożą ją jak pudełko, podzielą
na pomniejsze.