Patryk Czarkowski
[naucz mnie mowy i spraw]
naucz mnie mowy i spraw
by na mnie w niej
nie było miejsca
[tak bardzo mnie kochasz]
tak bardzo mnie kochasz
mówisz, tak rosną drzewa.
i ból
ból też rośnie
[wyobraź sobie]
wyobraź sobie
że nie ma tam
twojego domu,
i nie ma tam domu twojego sąsiada
i innych domów
zwierząt ludzi
nie ma.
i wyobraź sobie
że nie ma w tym żadnej ironii,
jest tylko prośba
cicha i otwarta
Oliwia Betcher
kalambur, słyszysz?
patrz! dla piękna brak skali. skakali do odry, szli na udry z życiem. mętna woda
życzyłaby sobie lepszych turystów. turnus się skończył, limit wyczerpał – kolejnego topielca
nikt nie zauważy – może powieszenie zaważy jedynie na wątłych wierszach. dla poezji
nie ma miejsca. miesza się światło, stapiają światy równoległe. z martwych wstaje miasto.
za szybką – szybko, szybciej! szybują szkła, szkolne lejtmotywy lecą
ze wschodnim wiatrem, wchodzą w wir. szyderstwo? śmieszna
jest wulgarność, która płacze. tu gra się tylko serio. seriami
strzela w kolana wrogów. w rogi puszcza przyjaciół z odzysku. więc przestań
się zacinać (zaczynać od nowa?). zamykać w pół słowa. bądź. zawsze
przegrywam, bo znajduję powody. i patrzę.
autokorekta
jeśli się wyprowadzić, to teraz. zanim czas stanie. zanim wszystko stanie
się ciche i ciemne. jak zbiory nocnych zdjęć. mocnych kadrów, z których niewiele
nadaje się do druku. na razie jest upodobanie błędu i braku. obłędu? zabrakło
miejsca dla dłuższych streszczeń, więc tylko spóźniony
coming-out dla leniwych. trochę dziecięcej retoryki, gra
w skacz albo wypierdalaj. potem możesz stracić punkt
oparcia. będziesz dryfować na tyle długo, by zapomnieć
skąd zacząłeś i po co przyszedłeś.
jeśli się wyprowadzi, to teraz. za nim pójdą wszyscy, których nie warto
zatrzymywać. pójdą wszyscy, których warto zapamiętać. zostanie
zapomniana wspólnotowość, udawany współudział w wypadku
niefortunnych zdarzeń, o których nic nie wiesz, nie opowiesz.
przestrzenny
zatem jestem, czy staję się smutnym wspomnieniem – stoję
i krzyczę: nie mieści się w kieszeni cała ta filozofia
czasu. nie, stać, mnie, właśnie mnie musisz dobrze
zrozumieć. zaczynamy od nowa. odbudowa
zaufania wymaga zbyt mało
wysiłku? poważnie, za dużo uwagi mnie to kosztowało. niech tylko bóg
trafi oceną. niech wreszcie na mnie spojrzy moimi oczami i darujemy sobie
wszystkie smutne rewolucje, które nie chcą się wydarzyć, modlitwy
bez układnych frazesów i drogi wytarte do granic
wytrzymałości ulubionych butów. ale najpierw trzeba mieć
za czym tęsknić. trzeba mieć czym tęsknić.
Piotr Nita
Proteza
znalazłam swoją protezę
schylona wśród krzewów ogrodu
liceum żeńskiego sióstr prezentek
między chłopcami od ojców pijarów
protezę znalazłam ostateczną
zgięta w pół i jak nigdy dotąd pełna
wśród krzaków kwitnących
gdzie przyjmowałam wszystko
co wskazane z tym co nie wskazane było
protezą ostateczną wypełniłam klisze
z dzieciństwa wyrwane gardłowe kadry
te zimne i przewiewnie skąpe rolki
schylona tak nad marnością własną
i marnością chłopców od pijarów
bo wskazane było pochylić się im
Kwiaty, minuty i urobienie
umywam ręce po łokcie, rozgryzam czas na minuty,
pępkiem dochodzę sedna spraw, rozgryzam trudne i złożone kwiaty,
trudne i złożone złamania, trudne i złożone minuty,
sam na sam w sekundzie; umywam ręce po brzuch,
mierzę puls, rozgrzewam czas w sobie; mięśnie odpinam,
zdejmuję z haków, z kości, ścięgna rozplatam,
brzuch utulam, wyjmuję zęby z dziąseł, korzeń po korzeniu,
kropla po kropli, minuta po minucie, sam ze swoimi słowami
– minuta po korzeniu, kropla po minucie płynie; w pępek sięgam,
zaciągam powieki i zakluczam uszy, twarzą w brzuch
– gdzie źródła tych spraw do rozgryzienia.
Prządki, pająki, kotary
Wieko, robiąc za powiekę, mruga raz, po czym zabiera zawartość gdzieś głęboko w skroń. Uśmiech szkatułki zbity jest z pajęczyn. Srebrne osnowy pobłyskują odbitym wdziękiem, rozciągają się, wypowiadają do dna, by opaść zaraz, na powrót, w pulchne lenistwo. Bo tylko napięcie daje dźwięk. Wyszczerbienie brzegu szkatułki nie pozwala wejrzeć do środka. Mignąć zdążyło jedynie:
Nie ma nagich kobiet w kraju inkwizycji. Zakryj sobie wstyd, choćby wodą, bo nie ma nagich kobiet w kraju inkwizycji. Wstyd zakryj sobie jajkiem, skorupką, wiankiem, bo nie ma tu tak nagich kobiet, w tym kraju inkwizycji.
Szprychy roztopiły się w migoczącym kręgu. Stara prządka stopą porusza węzły, osnowy, struny. Słowa pozostawia się tu jak obierki – na paszę dla bydląt. Wprawnie wybite zęby skutecznie wspomagają pamięć. Gest huczy łacińską składnią, nadaje rytm, kołowrotek podaje dalej – w eter. Kot, wierny kłębkom, zrezygnował z barw.
Wre pajęcza manufaktura, w takt świergotu przędnej nici. Wrzeciono się rozmazało, twarz rozsunęła się na zbyt krótkim czasie mrugnięcia, przy za szybkiej migawce – jeszcze bez biegłości. Fotografia zlewa się z gobelinem, gobelin jest pędzlem, szmatą do podłogi. Kotara obnaża sznurki, widać szwy, włóczki, zaplecze języka. Sztywne kryzy, mdła infantka, pulchna tkanina – w jednym kuble, czekają na wplecenie. Frędzle, kędziory, obrót monet.
Wszystkie włosy są upięte, wszystkie stopy bose. Krosna są pionowe i ciężarkowe. Maneż ostatnich chwil brzmi odwrotnie, niż maneż pierwszych. Gwoździe tkwią w stopach, każdy w swojej. Gałgany u słupa toczą się w fikołkach, jak spowiednicy cierni. Niewierne bywa odbicie, ryby na półmisku czasem zaszyte są z każdej strony.
Nie ma nagich kobiet w kraju inkwizycji. Zakryj sobie wstyd, choćby wodą, bo nie ma nagich kobiet w kraju inkwizycji. Wstyd zakryj sobie jajkiem, skorupką, wiankiem, bo nie ma tu tak nagich kobiet, w tym kraju inkwizycji.
Kręć się, kręć wrzeciono. Młoda prząśniczka zacięte ma usta i wrzecionem zacięty palec. Między bajki wkłada luksus snu, drzemki i fuszerki. Kręć się, kręć wrzeciono. Cegła w cegłę wejdzie, krew w szkarłatną wleje się tkaninę, bez śladu kolory się przenikną. Kręć się, kręć wrzeciono; najlepiej pamiętasz, czyja dłuższa nić.
Psia sierść po kryjomu wplata się w tkaninę. Niczym prochy zmarłych wsypane w zaprawę, sierść silniej wiąże plecionkę. Kundla przejście na salony, kundla uwznioślenie, kundla wpisanie się w annały. Takie grzeszki partyzanckie młodej prząśniczki. Płodność z piersi, mleko z przypadku, przekonania z wełny. Kręć się, kręć więc.
Próbna tkanina układa się tak, by wdrożyć palce do swojej melodii, zapleść się do rytmu i taktu. Arcydzieło dopiero w drodze, dopiero kurier je niesie, dopiero co wyruszył, lecz pędzi. Młoda prządka w sobie upatruje początku tej tkaniny, od niej alfabet startuje, ale nie przeprostowuj ręki – sobie powtarza – bo ją osłabiasz. Trzeba się rozerwać, młodzi mają to pod skórą i rozrywają to, co przeznaczone było trwać. Jeszcze węzełkowym zapisano – młodzi chcą być wierni i nie są, starzy chcą być niewierni i nie mogą. Ale czego nie ma w kraju inkwizycji?
Nie ma nagich kobiet w kraju inkwizycji. Zakryj sobie wstyd, choćby wodą, bo nie ma nagich kobiet w kraju inkwizycji. Wstyd zakryj sobie jajkiem, skorupką, wiankiem, bo nie ma tu tak nagich kobiet, w tym kraju inkwizycji.
W pysk tkaniny wrzucone wiotkie, gołe, wczesne życie, w pysku tkaniny frędzle, kędziory, kunszt zaplatania, z pyskiem tkaniny kły, kipiąca czerwień i włóczka na gardle zbratane. Tkackie, niedoścignione pierwszeństwo skutecznie pokusiło. Komu milsze pomponiki, troczki, wełenka? Komu wdzięczniej w dłoni czesak, moteczki, regan tańczą; czyjej obsesji wyroszony len przychylniejszy? Oszukanemu zwycięzcy stryczek stopy poderwie z klepiska, jakby podbierakiem z dna snu wyrywał, własnoręcznie plecionym, założonym i zaciśniętym powrozem. Z krzywdą trudno dojść do zgody, zwłaszcza gdy młoda krew kipi i z opuszka kapie.
Zaślepienie gniewem ustępuje w jasnym poranku. Nielinearne są boskie interwencje. Stryczek luzuje się i mięknie. Z runa owcy wrzosówki utkana historia słów. Stara prządka zapętliła wełniany warkocz – od narodzin, po kres biegnący tuż przy uchu. Zapętliła w precla.
Oddech wraca w ciało, ciało jednak odmienione – prostsze napędzają je żądze. Kręć się, kręć wrzeciono, prysła wątła nić. Wstydem dziewczę płonie, wstydź się, dziewczę, wstydź. Pajęczynówka stoi w kieliszku, po kres milenium stać będzie. Plecionka pleciugi się ubija, wyostrza, nabiera wyrazistości. O – sens.
Seweryn Górczak
Nieuzasadnione
Zbliża się koniec mojego świata, o czym
nie powiedzą w telewizji, ale czy kiedykolwiek
ich obchodziłem? I mogę spacerować po Starówce
dalej udając, że tysiące kilometrów stąd
nikt nie pochyla się nad mapą, zaznaczając
ołówkiem wsie czekające na wiosnę, że nie widzę
śladów grafitu na ulicach, którym przypisywałem
wieczność. I mogę przyglądać się twarzom
obcych mi ludzi – wkrótce znikną, wcześniej jednak
zostaną na nich wyryte historie pożarów (
jak pięknie będzie się nimi wnuki straszyć
) i kampanie o czerstwy chleb. Jakie te poranki
stały się nagle porcelanowe! Każda mijająca sekunda.
Każda cegła. Każda wiara.
Kartki całe w odziedziczonym języku i płachty materiału
odbijające długości światła, które tylko tutaj można zobaczyć
stają się dosłowne, dopiero teraz ten strach
nie jest już tylko kulturą. Zbliża się koniec naszego świata -
kto poukłada następny?
Zeznanie
Nie mogę zapewnić, że mówię o prawdzie,
ale doszło do desperacji; widzę przez piksele
jak kremowe aktorki nakładają makijaż na kartki
i tłumaczą kamerze ruchy swoich rąk,
a reżyser sprawdza, gdzie w rytuale jest
miejsce na trochę prywaty. Widzę całe instytucje
które nagle okazały się ludźmi, z imionami,
nazwiskami, kontami, dokumentami, a nawet
ze spoconą twarzą, która zapewnia i uspokaja
sentencjami powtarzanymi w głośnikach
wzorowanych na muszych oczach. Zapisujemy je
na amuletach, chowanych za uchem, pod
kością – co z tego, że kłamstwa, jeśli wspólne?
Co z tego, jeśli jest na czym wiarę zawiesić,
gdy wreszcie ma ona sens, choć nie ma znaczenia.
Jestem z pokolenia, które jeszcze nie wie, że
będzie kłócić się ze sobą o mitologię,
o kolor dymu z pożarów.
Tak konstruujemy sobie realia
tuż przed wyschnięciem cieśniny Ormuz.
Apokatastaza
Obietnice, wypowiedziane kiedyś cicho
sobie nawzajem z okazji błyskawic, które
przekazane w bajce trwają do dzisiaj,
zaczynają się spełniać akurat w chwili
ogłoszenia tymczasowej mgły przez władze,
co jak zwykle sprzyja mitologiom pocieszającym,
że koniec jest na horyzoncie, że koniec
jest w zasięgu naszego tuszu.
Od ust do ust krążą rozmowy, zmęczone oczy wodzą za sobą pytająco,
bo jeśli już mają umrzeć, to ostatnią śmiercią, jeśli mają umrzeć,
to razem z puentą. A papieros
smakuje tak samo, niezależnie od nastroju
powszechnego oczekiwania i gorzkich nadziei. Siedzę na piwie
z przyjaciółką. Nie rozmawiamy o znakach, rozpalających
wyobraźnię i media. Rozmawiamy
o kościanym flecie, o wulkanie, który zakrył niebo,
o matce wszystkich kobiet i ojcu wszystkich mężczyzn.
Rozmawiamy o obietnicach, które stały się przepowiednią
o końcu świata, a dokładniej – jego braku.
Maciej Kulis
Pojedynczy
Samotność to martwe drzewo. Ma szorstkie gałęzie i zębate kolce.
Wbija je sprawnie w pękate pęcherze. Nie
oszczędza także serca i żołądka. Na
zastygłych ranach napisałem list: Nie mam
kompasu, więc jestem daleko. Zamiast
niego jest stwardniałe znamię. Gdy je
rozdrapię, wychodzi małe i drżące zwierzę:
kulawy szarak, który nie ma oczu ani ust.
Znicze, perełki
Urodziłem się z kamieniami w ustach.
Ścieram kolejno, kocham i wypluwam. Stoję
w mokrej plamie i jestem jak na dworcu:
pociąg odjechał, plama zaczęła uciekać.
Pobiegłem za nią i wszedłem do siebie.
Zobaczyłem, że rośnie. Modelowałem tak,
by zasłaniała zimne światło. Wyszedł
pomnik. Zgubiłem go, gdy pojawiło się na
nim nazwisko, przechylił się i mnie przygniótł.
Mam teraz ładny nagrobek, który od dołu
czyszczę i odkurzam.
Dziecinada
Ten sznur jest goły i tępy – powiedziałem i nie
do końca wiedziałem dlaczego. I tak nikt by
nie usłyszał. Łazienka była zamknięta. Zresztą
mało to kogo obchodzi, co się dzieje i gdzie.
Związałem sobie kostki i zrobiłem supełek.
Odłożyłem brzytwę, wziąłem do ręki igłę i
zacząłem się bawić jak dziecko. Gdybym wykłuł
sobie oczy, byłbym ślepym wołem – powiedziało
i mogłem w końcu spojrzeć w lustro.
Maciej Papierski
u kresu
nie było w nas ani chwili nie prześwietlonej
blaskiem opadania śniegu
zmienił się kolor naszych oczu i przez plamki tęczówek
(przeziernych wziętych ze szlifowanego lodu) ujrzeliśmy
mnogość przedmiotów zupełnie zapomnianych
czas zatrzymał się w opadaniu płatków i wirował w zamieci
(natura sekundy podobna jest naturze kropli wody)
zaspy puszyły się przy nas jak zwierzęta w zimowych futrach
łasiły się i kazały zapominać że stąpamy po bruku
i że nasza droga jest ruchoma
(natura czasu podobna jest naturze rzeki)
każde spojrzenie w głąb domu było łowieniem artefaktów
srebrne trąbki w których mieszkają białe pszczoły
cukier błękitniejący w czystym powietrzu
lunety z poświęconego szkła i rzemienie z anielskiego włosia
oraz inne rzeczy dzięki którym dialog z wszechświatem
nabierał piękna rytuału
tak właśnie nie pytając o odwilż wiedliśmy spokojne dni
gdy czas zbierał się wokół i drogi niknęły w bieli błogosławionego światła
(natura śmierci podobna jest naturze mgieł i wodospadu)
nie było w nas ani chwili nie prześwietlonej
blaskiem opadania śniegu i niczego innego
nie potrafiły dostrzec nasze przeziernie czyste oczy
do Scarlett o miłości
jego stada odleciały z naszych stron Scarlett
w łatwość gołębników w miękkość poduszek z pierzem
i wiesz dobrze w pustych lasach
nie ma dumy ni wolności
znowu czyjaś dłoń roztrzaskała się o twoje biodra
turkus nowej sukni gładzisz w talii
kołysząc dziecko w łódce ramion patrzysz w lustro
gasną zorze falują łagodnie wrzosowiska
nie bój się że nie znasz ścieżek
nie tłumacz im się krwią która barwi kwiaty
idź
temu co przeminęło wiatr znalazł nowy dom
otwórz oczy nim wyblakną
jutro nie będzie dnia
upnij włosy
wiąż rzemienie na nadgarstkach
on nie tylko swoją wolność sprzedał
mistyka rzeczy
sen rzeczy jest jej najgłębszym przeznaczeniem
przedmioty śnią nieprzerwanie
świadczy o tym ich milczenie
które różne jest od milczenia ludzi
to śnienie wyznacza powołanie poety
który ma studiować wnętrze milczenia
sen słońca jest światłem w którym mieszka światło
można dojść do najbardziej ukrytego światła
w jednym tylko słońcu
wymaga to jednak bardzo wiele czasu
ukrytego w czasie który znają ludzie
wiem już
rzeczy zawsze śnią same siebie
dlatego właśnie kpią z pojęcia własności
uczą się też kpić poeci
śniąc snem rzeczy spisującej nieprzywłaszczalny sen
środka środków
Dawid Kujawa
1#
od tych upałów sierpień wypada z tonacji, psują się
telewizory, autobusy i małżeństwa. rozsądek rozstraja
mi się na dobre, między nami zostaje free jazz na
barbituranach. bezmyślnie wpadamy w dysonanse
schadzek, czy przyciszysz w sobie te jaskrawe dźwięki.
granice błędu są wąskie, ale gdyby chcieli nas szukać
jesteśmy w błędzie.
2# (the love cats)
zanim bieżnik prawej opony naszego czerwonego
renault mégane (we move like cagey tigers) wyrzeźbił
finezyjny wzorek na jego grzbiecie, kot wyłonił się
znikąd. (we slip through the streets) co to za interwał:
śmierć kota i muzyka pop? (throw all the songs we know)
teraz kot chroni przed deszczem trzydzieści centymetrów
kwadratowych nierównego asfaltu (we bite and scratch
and scream all night) gdzieś pod ciemnym, barytonowym
Włocławkiem, który na mapie do złudzenia przypomina
finezyjny wzorek na grzbiecie kota, wyrzeźbiony przez
bieżnik prawej opony naszego czerwonego renault mégane.
3# (erotyk)
jako bezlitosny podmiot liryczny
pozwolę sobie o połamanych rytmach
zeszłej nocy nie wspomnieć:
przesunąć akcent na wyjście
z jej mieszkania, o
siódmej rano, ukradkiem,
mezzo piano w trytonach.
Szymon Słomczyński
Po dziesiątym
Przeklęty tydzień. O tym samym radio
drze się od rana, a gazety puchną
od zdań. Wykrzyknik równa je ze sobą.
Zobacz, zamknęli oczy czerwone od świec
i wiadomości. Wychodzą z plakatów,
tną monitory. Pasek liter mąci
fabułę filmu. Wyrazy współczucia
łatwo się mnożą. Znów zbiera się na deszcz.
Dalej podobnie. Ulice zamglone
ludźmi. Kościoły nabiegają tłumem.
Ciemnieje z wolna. Ustępują czarnej
jaskrawsze barwy. Czasem się odgryzie
jakiś parasol. I ty też przyjmujesz
ciszę na usta. Ktoś ci wrzeszczy, wściekle,
nad uchem, że nie, że on protestuje.
Drugi się modli, coraz głośniej, śmielej.
Później chcą patrzeć. Może nawet obok
siebie. W nawiasie. Tam się nie pokłócą,
choć nie pogodzą. I ty też tu jesteś.
Stajesz na palcach, żeby lepiej widzieć.
Pchasz się łokciami. Musisz rzucić kwiaty
pod koła. Czekasz. Za kordonem, taśmą
jest coś twojego. Bo przecież naprawdę
drżą ci kolana. Nisko, tuż nad ziemią.
O ważnych sprawach rozmawiamy zazwyczaj w ogrodzie
Kokornak znów urósł, zdobi całą latarnię.
Always on the sunny side – śpiewa mu Johnny Cash
z głośników w komputerze. Szkliście. Aż szyby drżą.
Bluszcz nam zielenieje, bardzo butelkowo
(staram się nie kojarzyć, nie piję od dwóch lat).
Ogród lśni, a ty pytasz: czy mamy w domu broń?
Może trzeba by kupić? Rozumiem, ale milczę
i biorę cię pod ramię. Rudziki są w gnieździe.
Patrz, mają już pisklęta. Odstaw w końcu te
tabletki. Chcę mieć syna. Słucham. Jest niebiesko
od popołudnia, tak się, całkiem nagle, wzdęło
i musi wydać na świat co najmniej piętnaście
chmur (czy piętnaścioro?). Idziesz parzyć kawę. Ja
wrastam zwinnie w ziemię. To jest łatwy etap;
z rozkwitaniem już gorzej, a z przekwitaniem,
zapewne, całkiem trudno. Ta osa wiedziona
instynktem ku moim (Chodź do domu!) pąkom
się myli. Nie jestem (Już!) kwiatem. Nie zapylisz mnie.
Wysokie obroty
Sto sześćdziesiąt na czwórce, bo więcej nie pójdzie.
Żadne festina lente – przenigdy nie zwalniaj
nikogo z obowiązku przyjścia na twój pogrzeb.
Zginąć za kierownicą – to tak jak z dziewczyną,
która jest tego warta (francja pięćdziesiąt,
klasyk w gumce sto, kotku). Właśnie udowadnia,
robiąc to świetnie, choć jej nikt nie uczył;
to jedna z wielu Bułgarek, które rosną przy tej
szosie, aż je ktoś zerwie. Zerwiesz się, wyprzedzisz
każdego tira, repów w Octaviach, „rasowych” w Passatach
TDI, czarne Vectry i grzybów w Seicentach.
Gdzieś, na przeciwnym pasie, czeka para świateł,
która przyniesie finał (ej, jeśli chcesz w ustach,
to musisz mi dopłacić!). Béla Bartók, koncert
na orkiestrę: Finale. Tam to świetnie słychać:
uwalnia się – i brawa. Tatiana wyciera
usta rękawem lekkiej, cekinowej bluzki.
Byłeś dziś jej dziewiątym, a teraz znów będziesz
pierwszy. Droga jest drogą, jest drogą, jest drogą,
tania Tatiana nie jest – różą, nie jest różą,
nie jest różą – jest z tobą. Za chwilę odjedziesz,
kręcąc wóz jak najwyżej, wyciśniesz z silnika,
co się da. Ona wróci; już czeka następny,
dziś jest duży ruch. Razi – słońce odarte z chmur,
a w CB mówią: suszą na dwieście dwunastym,
zaraz za mostem. Więc powódź? Co tu mogło wylać?
Szeroka Wisła czy też jakiś mały dopływ:
Skrwa, Drwęca, Osa, Liwa? Albo może Leta;
zapomnij o Tatianie. Przyspiesz, póki możesz,
niech Bartók wybrzmi w tobie; nie Finale, tylko
Elegia. Andante non troppo – potem jest zmierzch.
Podkręć go jeszcze, niskie obroty zostaw tym
słuchającym Radia Zet, droższe dziwki wolnym
zawodom: lekarzom i adwokatom; jedź na
trzeciego, na styk; to Styks, pod mostem; zmierzą cię
i wszystko wyjdzie na jaw – ale pędź, nie zwalniaj.