Oto jest pisanie
recenzje / IMPRESJE Iwona BassaImpresja Iwony Bassy na temat prozy Justyny Machaj, wyróżnionej w ramach projektu „Pracownie otwarte prozą 2023”.
WięcejFragmenty książki Połów. Poetyckie i prozatorskie debiuty 2021, wydanej w Biurze Literackim 3 października 2022 roku.
Iwona Bassa
Głodni (fragment)
Kiedyś zakochiwałam się tak łatwo, jak mydło wyślizguje się z wilgotnej dłoni i spada na płytki w łazience. Wystarczyło, że komuś udało się zetknąć ze mną oczami, przebić przez dzikość i narowistość, przełamać twardą rogówkę, wemknąć do źrenicy, odcisnąć na siatkówce i wystrzelić impulsem nerwowym w górę głowy, a już zieleń soczystniała, czerwień nabierała rumieńców.
– Dzień dobry, poproszę kawę Fort. – Grzechotałam paczuszką, by dwa metry za sklepem runąć w miłość, niczym do studzienki odkrytej na środku chodnika, gdzie robotnicy w drelichach ciągną światłowody.
Gdyby zwołać moich wybranków w jedno miejsce, powiedzmy: pod pretekstem ćwiczeń przeciwpożarowych, zaludniłoby się całkiem tłuściutkie miasteczko, taki Inowrocław na przykład, Aleksandrów albo Zgierz. Zbiegliby się tam chłopcy z Kujaw, którzy widłami rozrzucali obornik pod rzepak i majeranek. Praktykanci z mechanika wystawiający przez okno pekaesu fakju ze smarem za paznokciami. Aj fil stjupid end kontejdżes – śpiewaliby kolesie grunge, ci z teledysków, włosy zarzuciwszy na twarz, by zasłonić heroinowe źrenice wielkości łebka od szpilki; koszule im się pruły przy nadgarstkach, w tym, heloł hał loł, nie Seattle, lecz Wierzbinku miłości.
I jeszcze poeci z dyplomami za udział w konkursie literackim imienia Franciszka Becińskiego, wstrząsającym co roku posadami domu kultury Radziejów city. Krusi bardziej niż czipsy ser-cebula, co drżeli, bo „straszna, straszniejsza jest ziemia, skąd korzeń słowa wyrasta”, a potem wychodzili na ludzi i obejmowali w urzędzie gminy stanowiska do spraw gospodarowania odpadami komunalnymi.
To była tylko próba, chciałoby się ogłosić przez megafon, nie wybuchł jeszcze prawdziwy pożar, co lasy tropików równa z ziemią, pozostawiając popioły i zgliszcza. Wracajcie do domów. Rozejść się.
Wydobywałam się z tych uczuciowych zapaści po kilku tygodniach zazwyczaj, w najgorszych wypadkach płaciłam kwartałem albo rokiem, czasem pękało mi żebro lub wypadał ząb, najczęściej nie ponosiłam innych obrażeń, poza utratą głowy, która jednak wracała na kark.
U góry świat toczył się po staremu – hooligansi sprejowali na przystankach „Bóg wybacza, Wiślanka nigdy” oraz „CHWDP”, rozgorzała wojna masła z margaryną, a z jeziora wyłowiono niebieskie zwłoki Laury Palmer – w zgoła odmiennym porządku, w trybie „normalność”.
Teraz już nie, teraz już mi przeszło. Ochłonęłam. Potrafię się wlepić w czyjeś oczy i nie ponieść większego uszczerbku na ciele i umyśle. Ale co ja się nachorowałam, by przełamać, gorączką i maligną, tych wszystkich Romeów wyobrażonych, pojętych, teoretycznych i a priori, którzy szeptali moje imię przed snem – gdzie jesteś, Różo, Stokrotko, Justynko? – żeby się na nich uodpornić, żeby wytworzyć przeciwciała, móc się przed nimi obronić.
Ech, chłopcy, chłopcy, chłopcy.
***
Kto to może być?
– Dzień dobry, to ja, Jerzy właściciel, trzeba by wreście zapłacić czynsz za listopad, umowę najmu my spisali. Już po czasie, a pieniążki potrzebne bardzo. Tak że tego. Tak być to nie będzie.
– Otwierać, tu inkasenci z elektrowni! Poznajesz ten papier? To rachunek za prąd, termin płatności zalałaś kawą i udajesz, że minął miesiąc temu, a już przeleciały trzy. Za darmo to boli gardło.
– Jest tam kto? Moje nazwisko mgr Marianna Błońska, bibliotekarka z wypożyczalni na Rajskiej. Żądam zwrotu woluminów przetrzymanych dwieście trzydzieści siedem dni, dwadzieścia groszy za każdą jednostkę zwłoki. Widzę, że Rozmowy o śmierci i umieraniu Kubler-Ross wciąż nieprzeczytane.
– Halo, kanar się kłania i jego kolega Zbyszek, MPK Kraków, wlepiamy gapowiczce mandat za jazdę na trasie Teatr Bagatela – Biprostal.
– Cześć, poznajesz mnie? Magda Makowska, twoja przyjaciółka. Chciałam cię zapytać, czy w tamte wakacje spałaś z moim Rafałem?
Magdo, Magdo, jaki on tam twój. On był kwiatu lipy, zapachu miodu.
Dobijają się do drzwi, walą pięściami – zapłacę, za wszystko wam zapłacę, potrzebuję tylko więcej czasu, jak te urządzenia o długim okresie rozruchu, co wolno się nagrzewają.
Tu Ministerstwo ds. Uchylania Się Od Rzeczywistości. Ręce do przodu, zakuwamy cię w kajdanki. Nie, nie mam przy sobie ani w sobie żadnych substancji odurzających, kiedyś całe mnóstwo, aż mi chlupotało w układzie nagrody, na wyspach Langerhansa, w beleczkach wątrobowych. Teraz jestem czysta, pod każdym względem, ascetyczna.
Patrzymy na siebie z Chlebkiem. Skąd dzieci biorą takie gały? Ciii, kładę palec na ustach. Zaklejona plastrem szyba drży, gotowa zdradzić naszą obecność.
Nie oddychaj tak głośno, nie sap.
Po drugiej stronie wizjera głowa większa od reszty ciała krzyczy:
– Proszę otworzyć! Proszę mnie wpuścić!rka wciskająca ludziom kalendarze strażackie, tysiące kanałów w abonamencie, noże, co przetną nawet kamień.
Halo, zalała mnie pani, cały sufit przecieka! Przepraszam, spłuczka w toalecie się zacięła.
– Dzień dobry, nazywam się Zuzanna Grzybowska, jestem kuratorem sądowym. Czy składała pani pozew o alimenty?
– Ach, tak – spadam na ziemię. – Proszę.
Kiedy Zuzanna wchodzi, deska w podłodze skrzypi, zamek się zacina, klamki odpadają, kubek przewraca i wylewa zimną kawę na akty urodzenia i wezwania do zapłaty, noga od stołu się urywa. Błogosławiona Salomeo, któraś mieszkała w oficynie tej kamienicy w 1920 roku – jak informuje tabliczka, za którą uschły kwiatki – zmiłuj się nade mną, zrób coś z tym! Ale Zuzanna, z patologiami za pan brat, nie potyka się o próg, nie wybija sobie zębów.
– Proszę, niech pani siada. – Pozostawiam jej wybór pomiędzy zarwaną wersalką a krzesłem bez oparcia. Szafa nie wytrzymuje napięcia i obrywa się z zawiasu, drzwiczki uchylają się, skrzypiąc, jakbym ukrywała w środku kochanka. Wybiera wersalkę.
Może coś do picia, chciałabym zaproponować, ale licho wie, co piją kuratorzy, kuratorowie, na pewno atrament prosto z kałamarza, ale czy kawę Fort? Pewnie zażąda jeszcze mleka i cukru. Gdzie się podziała ta cholerna łyżeczka?
Ona tymczasem rozkłada formularze, na których zaraz spisze historię mojego upadku. Koniec kariery Justyny S. Po co pani taka wielka torba, boję się zapytać. Żeby ci zabrać dziecko. Wywieźć je do placówki z metalowymi kubkami i lastrikową podłogą, którą szoruje się szmatą założoną na szczotkę.
Chlebek przytaszczył książkę o piratach – czytaj mi, nie teraz – wyciska dwie wielkie łzy.
– Kiedy rozstała się pani z ojcem dziecka, Wojciechem? – zaczyna Zuzanna.
– Pół roku temu. Około.
– Co było powodem rozstania? – zerka na mnie znad kwestionariusza, w którym ma ułożone gotowe pytania oraz pozostawione okienka na odpowiedź. Ja nie mam gotowych odpowiedzi. Staram się mówić tyle, ile jest miejsca na kartce, małymi literami.
Aleksandra Byrska
Kalcyt (fragment)
nie jesteśmy sami
cząsteczki kosmosy istoty
które żywią się strzępami naszej skóry
zawsze jestem po twojej stronie
możesz śmiało uderzać
w twarz każdy ty
ty jak mucha w lepkiej szklance ty jak
bezradny popis dumnych odnóży
w krętych zaułkach za potylicą liczba
pojedyncza jak postrzał jak zadra tkwi
masz w głowie ogień
tulimy się sierść w sierść
skóra do skóry
sierść w skórę
u stóp lodowca kleimy świat śliną
podścielamy się ściółkujemy
kruszejemy dla
Barbara Frączyk
Lidka
– …dobra, no… tak… odbiorę go… zaraz powiem… w domu – Anka odłożyła na biurko telefon komórkowy i westchnęła. – Muszę wcześniej wyjść, odebrać młodego z przedszkola.
– Jasne. Nie ma problemu, ja dopiszę tych kilka pomysłów do jutrzejszej prezentacji i też spadam. Może pójdę do kina… – trzydziestosześcioletnia kobieta zapatrzyła się na stary plakat filmowy wiszący na wprost niej. Ona nic nie musi. Jest swoją panią i swoim sługą, swoim bogiem. Więc ona, Lidka, może iść do kina. A może musi? Tak. Musi, żeby przez chwilę nie myśleć o sobie, nie zasysać tak patologicznie, perwersyjnie samej siebie.
– A jak Michaś? Polubił w końcu przedszkole? – zapytała.
– Twierdzi, że nie, chociaż już nie płacze. Bezczelny trzylatek. Ty wiesz, że dwa dni temu podszedł do nowej wychowawczyni, to był jej pierwszy dzień, i powiedział: „Ty się mną opiekuj, a nie tu sobie kawę pijesz” – Anka się uśmiechnęła szeroko. Lidka z zazdrością patrzyła, jak oczy młodej matki zachodzą delikatną mgiełką uwielbienia, wręcz samouwielbienia, skoro tak wielbi coś, co wyszło z niej samej. Taka miłość jest jak adoracja własnej ręki czy nogi. Narcyzm do kwadratu. Klęczenie przed sobą samym wyniesionym na ołtarze i przyjmowanie komunii z własnego ciała.
– Niezły typek. Pozdrów go od ciotki – rzuciła na odchodne koleżance i wróciła do składania prezentacji. Jeszcze jeden slajd i jeszcze jeden. Byle mieć zajęcie, wypełnić czas. Jak chciała, potrafiła być mistrzynią lania korporacyjnej wody.
Nie wychodziła ostatnia. Jeszcze paru singli niedobitków siedziało wpatrzonych w błękitne światło monitorów. Niech siedzą. Głupi i biedni. Nie mają dokąd iść. Jak ona. Ale ona, Lidka, pójdzie dzisiaj do kina. Sprawdziła: w „Lunie” grają nowego Jarmuscha, może zdąży.
Na przystanku autobusowym czekali jacyś ludzie. Wypięła pierś, przeczesała grzywkę i nadęła swoją kobiecość, żeby ktoś ją wreszcie zauważył i oniemiał. Była naprawdę atrakcyjną kobietą, potrafiła bujnąć biodrami i zatrzepać rzęsami. Ale tu? Na przystanku? Kto miał ją zobaczyć? Rozejrzała się i skapitulowała. Piersi i głowa opadły z westchnieniem. Tak wyglądają zrezygnowane piersi, gotowe i smutne, bezsilne. Piersi wywieszające białą flagę.
Kiedy przyjechał autobus, chwilę zamarudziła, zanim wsiadła. Upatrzyła sobie miejsce przy oknie i rozejrzała się, czy nie powinna ustąpić komuś starszemu, chociaż coraz częściej to jej ustępowano. Przymknęła oczy i na kilka minut zniknęła. Ocknęła się tuż przy kinie. Nie pójdzie dzisiaj do kina. Wysiadła.
– Co dla pani? – znudzonym głosem zapytała sprzedawczyni.
– Cztery kajzerki, poproszę. I pączka z różą – odpowiedziała Lidka i położyła na ladzie odliczoną sumę. Miała nie jeść słodyczy, ale jeden pączek nic nie zmieni. Przecież nie przytyje od niego. Zresztą należy jej się trochę przyjemności. Coś więcej od życia niż drink, film i masturbacja. Pączek, który pęczniał w ustach, lepił wargi, był jak lekarstwo na samotność. Lepszy od seksu i drinka razem wziętych.
Nie chciało jej się wracać do domu. Powietrze pachniało już październikiem, ale słońce grzało jeszcze wrześniowo. Postanowiła się dotlenić. Ruszyć ciało i krew.
Park o tej godzinie był już raczej pusty. Matki z dziećmi jadły w domach kolację, a biegacze czekali aż zapadnie zmrok. Studenci, którzy grali tu zawsze w siatkówkę, zbierali się już do wyjścia. Robiło się szaro, ale latarnie nie były jeszcze włączone. Tam, gdzie krzyżowały się alejki, trzeba było uważać na nieoświetlonych pędzących rowerzystów. Było spokojnie i ciszej niż latem, kiedy o tej porze trele ptaków zagłuszały nawet najgłośniejsze i najbardziej bezczelne myśli. Byle do weekendu – myślała. W piątek miało być pożegnanie koleżanki, która po czterech latach zmieniała pracę, w sobotę koncert jazzowy i impreza u znajomych z liceum. Na chwilę się zatrzymała, w jej głowę wszedł dźwięk, którego nie potrafiła zidentyfikować. Ale był na tyle niepokojący, by kazać jej wypatrywać. Jak na polowaniu. Coś ją wołało. Pies? Kot? Delikatne chrypienie dobiegało zza ławki po prawej stronie oczka wodnego. Podeszła z ciekawością, ale też obawą. W wysokiej, niekoszonej trawie leżała reklamówka jednego z dyskontów, a w niej dziecko. Maleńkie dziecko, noworodek. Cały we krwi i szarej mazi, ale ubrany w białe śpiochy. Wciąż żywy. Czerwony, wyczerpany płaczem. Lidka rozejrzała się dokoła, ale nikt akurat nie przechodził, była z nim sama. Bezbronna i bezradna ona kontra kwilący noworodek w reklamówce. Schyliła się. Ostrożnie podniosła dziecko, które okazało się lekkie jak puch. Nie ważyło nic. Przytuliła do piersi, przykryła połami płaszcza i szybkim krokiem zaczęła iść w stronę domu. Już na ulicy mijała ludzi, ale nikt nie zwracał na nią uwagi. Mimo całego zaaferowania była przezroczysta. Wklepała kod do domofonu i pospiesznie zaczęła szukać kluczy w torebce. Gdzieś na górze trzasnęły drzwi od mieszkania i poniosły za sobą odgłosy czyichś kroków na schodach. „Żebym zdążyła, żebym zdążyła…” – myślała. W jednej sekundzie zalały ją litry potu. Weszła do mieszkania i dopiero teraz… Dziecko. Dziecko! Aaaa…
Żyło. Spało. Ukołysane wstrząsami po prostu zasnęło.
– Co teraz? Co ja mam robić? – przestraszona mówiła do siebie.
Położyła dziecko na łóżku i zaczęła mu się przyglądać. Maleństwo. Jakie maleństwo. Laleczka. Dziewczynka? Chłopiec? Drobne rączki, i te paluszki jak nieprawdziwe. Jak można być tak małym okruszkiem? Co się wtedy myśli?
– Moje maleństwo. Co ja mam z tobą zrobić? – zaczęła się trząść. Po omacku biegać, szukać czegoś, ale czego? – Co robić? Co robić? – jej głos niósł się po pustym mieszkaniu.
Przyniosła z łazienki podpaski i kilka ręczników. Wzięła jeden z nich i wróciła, żeby go zmoczyć. Pochyliła się nad dzieckiem i drżącymi rękoma rozebrała to małe czerwone stworzonko. Przestraszył ją kikut pępka, który widziała pierwszy raz w życiu z tak bliska. Zdjęła pieluszkę pełną ciemnej mazi. Mokrym ciepłym ręcznikiem zaczęła delikatnie trzeć ciałko chłopca, żeby obmyć je z pozasychanych śladów niedawnego porodu, co było trudne. Zadzwonił telefon, ale nawet nie spojrzała w stronę torebki. Dziecko obudziło się i cicho rozpłakało.
– Leee, leee, le…
– Nie płacz, maleńki. Mamusia zaraz cię przytuli, już, no już, już – Obmyła pupę wielkości kajzerki, wyciągnęła z opakowania podpaskę i przykleiła plastrem do skóry dziecka. – Już, nie płacz, wszystko będzie dobrze. Ubiorę Cię, dam jeść, będzie dobrze. – Założyła dziecku z powrotem brudne, za duże ubranko, podciągnęła bluzkę i przyłożyła do piersi. – Jedz, syneczku, jedz.
Dziecko łapczywie chwyciło pierś, zaczęło ssać. Lidka poczuła przypływ szczęścia. Nie myślała o tym, co będzie jutro czy za tydzień. Teraz, w tej chwili znalazła się na planecie błogostan i nie zamierzała z niej uciekać. Stało się. Nie była sama. Pojawił się drugi człowiek, który jej potrzebował. Mogła istnieć już tylko dla niego. Dać mu coś. Oddać. I dostać. Wymieniać się najprawdziwszą miłością. Trzeć skórą o skórę i uzależnić jego i siebie. Stopić się z nim w związku chemiczno-fizycznym. Nareszcie.
– Synku, synku – nigdy wcześniej jej głos nie brzmiał tak czule i łagodnie. Nigdy wcześniej nie miała w sobie tyle miłości. Będzie musiała przypomnieć sobie wszystkie zdrobnienia i pieszczoty, żeby z jej ust sypały się już tylko cukierki i całuski. Głaskała cienką skórę policzków i główki. Czy istniało na świecie coś milszego w dotyku? Mistyka. Ktoś ją zaczarował. Ciekawe, czy jej matka, która potrafiła uderzyć ją mokrą szmatą w gołe nogi, albo wykręcić rękę, czy ona też to czuła? Czy kiedykolwiek kochała ją tak mocno, jak ona kocha teraz swojego synka? Czy głaskała z czułością muszelki uszu i liczyła paluszki? A może już od początku wiedziała, że jest do niczego. Że jej córka powinna mieć na imię „Pomyłka”. Czy śpiewała jej kołysanki? Bujała czy potrząsała?
Zniecierpliwiony i rozczarowany pustą piersią noworodek znowu się rozpłakał. Mała czerwona główka marszczyła się i wykrzywiała z bólu, głodu i zapewne strachu. Wszystko było nie tak, jak powinno być. Pierś pachniała perfumami, a nie mlekiem.
– No, no, maleńki, ssij – Lidka wkładała mu do buzi swój sutek, ale chłopiec go wypluwał i wracał do swojego „lee, le, le”. – Ciiii, maleńki, ciiii, ciiiii, nie płacz, zaraz coś wymyślimy – wstała i zaczęła delikatnie potrząsać dzieckiem. – Aaaaaa, aaaaaa, były sobie kotki dwa… – zanuciła wysoko, ale młode nie uspokajało się przy kołysance, tylko jeszcze głośniej śpiewało swoją. Włączyła telewizor, żeby zagłuszyć krzyk dziecka i sama się rozpłakała.
– Synku, nie płacz, synku, zaraz coś wymyślę – charczała. Grube łzy ściekały jej z policzków, rozmazując misterny makijaż. Przytulała dziecko coraz mocniej, bujając się w przód i w tył, ale chłopiec, już bordowy od tego ogromnego wysiłku, nie przestawał. W wiadomościach pokazywali zabiedzonych uchodźców z Syrii, przełączyła na inny kanał, gdzie były reklamy. Wyła bezgłośnie, próbując zmusić się do racjonalnego myślenia. Na pewno jest jakiś sposób. Na pewno ktoś wie, co zrobić. Ktoś mógłby pomóc. Tylko kto? Przecież to ona jest matką. Nosi, tuli, lula, buja i kocha jak nigdy nikogo. Bliskość, dotyk, skóra do skóry – ona to wszystko wie, nasłuchała się, naczytała. Dziecko najbardziej potrzebuje miłości i ona daje mu tę miłość, tę całą miłość, którą kumulowała latami, którą chowała w policzkach i pod paznokciami już od przedszkola. – Ciiiii, maleńki, mamusia cię kocha, królu mój, ty śpij, ty śpij, a ja… – Ale dziecko wyło coraz głośniej, a im głośniej on, tym ona mocniej nim potrząsała. Buju, buju, luli, luli synkiem w górę, w dół i na boki.
Kręciła się. Chaotycznie przebiegała z jednego pokoju do drugiego, od kaloryfera do okna, jakby w którymś z pomieszczeń leżało rozwiązanie tej sytuacji, a ona nie pamiętała, gdzie je zostawiła. Mocno zaciskała ramiona na małym ciałku, starając się nie wypuścić dziecka i nie uderzyć przypadkiem jego główką o framugę. – Moje maleństwo, moje, moje…
Pobiegła do przedpokoju, lewą ręką chwyciła klucze z komody i wyszła z mieszkania. Pośpiesznie zamknęła drzwi tylko na jeden zamek, wrzuciła klucze do kieszeni płaszcza i razem z łkającym dzieckiem zbiegła na dół, wyszła na ulicę. Było już ciemno i chłodno. Jeszcze mocniej przycisnęła do siebie dziecko i opatuliła chustą.
– Ciiii, nie płacz, nie płacz, wszystko będzie dobrze, wszystko będzie dobrze – nie przestawała powtarzać. Nie miała siły, ale biegła, a dziecko mocno wstrząsane przez te kilka minut, uspokoiło się. Ona też zgubiła gdzieś po drodze dygot. Zimny wiatr studził jej rozgrzaną głowę i suszył łzy. W pustej głowie zamiast myśli słychać było co chwilę szum przejeżdżającego samochodu. Co chwilę ktoś oślepiał ją ksenonowymi reflektorami, prześwietlając ją na wylot. Zwolniła. Nie musiała biec. Bała się, że kogoś spotka, ale nikt tędy nie chodził. Po tej stronie ulicy mieściły się same biurowce, puste i wygaszone o tej porze. Ich metaliczno-szklane ściany odbijały odgłosy ciężkich kroków i ciężkich westchnień. Samo dziecko zaczynało ciążyć, jakby przez ten półtoragodzinny lot nabrało masy, widać, że chłopak. Przejście nad torami, otoczone nieuporządkowanymi chaszczami, budziło w niej jeszcze większe przerażenie niż zwykle. Bała się. Strach jak plecak uderzał ją, popychał przy każdym kroku. Mocniej przycisnęła do piersi dziecko. – Syneczek, mój syneczek – szeptała. Co chwilę poprawiała płaszcz i szal, by dziecko nie marzło. Chowała małe rączki w zaplątany materiał.
W parku nikogo nie było, nawet biegaczy czy całujących się nastolatków. Latarnie świeciły tylko gdzieniegdzie i raczej oszczędnie. Rozejrzała się, czy nikt jej nie widzi i podeszła do ławki, przy której znalazła dziecko. Wciąż leżała tam ta reklamówka. Rozchyliła ją i delikatnie włożyła do niej chłopca.
Bartosz Horyza
Część wierszy o jaraniu się (fragment)
Zofia Kiljańska
chóry podziemne (fragment)
Wołałam, czołgałeś się okopem snu. Pod językiem niosłeś kamyk, mały i ciepły.
Z nudów połykałam świerszcze, aż zrobiło się cicho.
Wtedy weszłam na drzewo – zobaczyć świat z bezpiecznego brzucha lornetki. Mimo to nie chciałeś wyjść na powierzchnię.
Nocą bałam się żołnierzy, tego, że zauważą mnie, ściągną w dół i będą się bawić jak dzieckiem. Ciągle było cicho, nawet krzyki spod ziemi udobruchał wiatr.
Kiedy zamknęłam oczy, podniosłeś się, a nagłe huki porwały kolejno ciszę i twoją pierś. Kamyk wypadł ci z ust.
I ja ciągle tam idę, żeby go ze sobą zabrać.
Pamięci O.
Twoje nieruchome ciało
w mojej perspektywie:
oczko drzwi, katarakta
okien – to tylko tyle.
Gdyby istniała odpowiedź
trzeba powydzierać wszystkie drogi
mojego ciała, wznieść się popiołem nad miasto, wrzasnąć
chmurą, spaść sykiem w las, wyjść.
Z jaką łąką chcę dzisiaj walczyć Czym podzielę się
w oczekiwaniu, żeby uwolnić oko, w imię pędu dachów
Płaczące pola – przywołujesz centrum,
mój szloch rwie się jak niebo
ścięte szkłem i słowem zostań.
I okna
wyniosą drogę w ciszę
Szymon Kowalski
Ja i moja banda zdegradujemy wszystkie całuny (fragment)
Moja krew ma fakturę aksamitną.
Moja krew nieprzenikalnie zaschnie pastucha.
Lecz upadłem w pole mikołajków, pogwałcony przez Senusereta II.
słodycz,
husario,
Idę, po stronach Wrocławia, po ludzikach na obwieszczeniach Drezna!
Stryczki w namiocie.
I
Jaskier. Jaskier.
W twoich objęciach, ojcze, umrę!
Nić nas nie złączy podczas następnych
mistrzostw Polskiji.
Czy sen zostanie objawiony? Człowiek z piątego piętra dobrze wie.
Chyba.
Czy będę się tarzał w cykliczności znaków?
II
Trodubadrowiec.
Poczuł wymazywanie działek. Grupa pozostała tym samym przedmiotem
Ja też. w obrębie monotonicznym.
Ponętna filozofka odeszła. Oczywiście płacz.
I
To był ten pierwszy raz, kiedy wiersz ucieleśnił się,
ale wciąż żywił się tkanką wyznaczenia.
Wciąż żywił się końmi na mojej kołdrze.
Mirek Kulisz
Pierwszy raz (fragment)
***
Plac zabaw świecił pustkami. Zupełnie jak nigdy.
– Chodźcie na bujki!
Pobiegli w stronę huśtawek. Oliwka pierwsza, bo na rowerze. Za nią truchtali kuzyni – Darek i Agata. Lubić ich nie lubiła, ale żadne inne dzieciaki nie przyszły.
Oliwka – na wyraźne, dwukrotne żądanie mamy – zdjęła z ociąganiem białą komunijną suknię i przebrała się w inną, prawie białą, choć tak naprawdę był to brudny róż. No, trudno już. Niech będzie. Za to uparła się, że wianek ma zostać. Jechała więc na żółtym rowerze, z białym sercem na głowie.
Wyskoczyła prosto z siodełka i już raz, i dwa. Buja się! Sandałki już prawie nad głową. Buj i buj.
Z otwartych okien dookoła dźwięczał rytmiczny stukot sztućców. Powiał lekki wiaterek. Nadłamany krzak bzu sypnął białym kwieciem. „Może jednak zostanę bielanką?” – rozmarzyła się Oliwia.
Darek dopadł huśtawki jako drugi, ale Agata się poryczała.
– Powiem mamie, że mnie bijecie!
Darek sapnął. Kopnął piasek, po czym ustąpił młodszej siostrze miejsca na huśtawce. Agata z godnością wciągnęła gila i zaczęła powoli, z mozołem gramolić się na siedzenie.
– Robimy kto pierwszy sto bujków od teraz? – zaproponowała jej Oliwka.
– Kto się ściga, ten wiesz co – ucięła krótko Agatka.
Oliwka wyobraziła sobie, że huśtawka unosi ją wysoko w górę, aż pod gruby konar starej topoli, aż prawie pod niebo. Wreszcie dolatuje do tego najwyższego punktu, gdzie rozpęd naraz się urywa. Staje tam na moment. Białe serce na ułamek sekundy przestaje bić. Ale już rusza z powrotem. W dół. Ciągle w dół. I zaraz potem z jej lekko rozchylonych ust chlusta na cały świat olbrzymi, wielobarwny paw. Niczym tęczowa fontanna prosto z Disneylandu. A ona jest Myszką Miki, co nawet jej rzygi pełne są ulubionych piosenek, mydlanych baniek wielkości tramwaju i kolorowego ptactwa, które z radosnym piskiem siada przechodniom na ramionach.
– A czemu nie ma twojego tatusia? – zapytała naraz Agata, machając błękitnymi kokardkami na głowie. Oliwka popatrzyła na nią przeciągle.
– Musiał zostać w pracy. W Norwegii. Ma bardzo ważne zadanie. Przenoszą platformę wiertniczą z jednego miejsca na drugie.
– Platformę?
– Takich rzeczy nie można przerywać. To zbyt niebezpieczne. Przysłał mi rower.
– A ja słyszałem, że twój stary znalazł sobie nową córunię! – włączył się Darek.
Korzystając z okazji, dorwał żółtego górala Oliwki. Stał na pedałach i z zaciętą miną starał się zmienić przerzutkę. Zgrzytnęło. Kolebiąc się na siodełku, pocisnął wokół placu.
– Złaź! – wrzasnęła Oliwka.
– Matka mówiła, że ją przeleciał i właśnie za to go zamknęli.
– Morda!
Darek z wolna nabierał rozpędu. Krążył wokół nich, zakreślając kolejne kółka. Niczym po torze przeszkód – omijał karuzelę, chybotliwe koniki, zakręcał za zjeżdżalnią.
– Ty? To prawda, że on się z nią ukrywał w jakimś domku na działkach?
Oliwka zeskoczyła z huśtawki. Jedną ręką przytrzymała białe serce na głowie.
– Na działkach?! – skrzywiła się Agatka – Błe. Tam są przecież żaby.
– I ogóry! – zachrumkał Darek. – Za-ki-sił o‑gó-ra!
Grube koła górala dzielnie pokonywały złączenia płyt chodnikowych, trawę, nawet piasek. Twarde opony miażdżyły z trzaskiem suche patyki.
– Za-ki-sił o…
Nie wiadomo, jak to się stało. Ręce Oliwki same odłamały gałąź bzu i cisnęły ją prosto w szprychy. Rower stanął dęba. Darek wyleciał z siodełka. Nawet nie zdążył pisnąć.
– No to teraz masz grzech śmiertelny i całkowicie przejebane! – zawyrokowała bezlitośnie Agatka.
***
Jak nie można w nocy spać, różne rzeczy chodzą po głowie. Ściany są cienkie i w mieszkaniu na parterze leży się trochę tak, jak w wannie, z głową ukrytą pod powierzchnią czarnej wody. Słychać każdy szmer. Odpryski innych żyć. Grający telewizor, odkryto nielegalną fermę norek, szuranie, sapanie, złorzeczenie, znowu cię, cholero, ciągnie, w odpowiedzi warczenie, psykanie ostatnich puszek piwa, przełykanie, sikanie. Obieg zamknięty. Kiedy ktoś spuszcza wodę, cały syf spływa do nich, na sam dół. Taki los. Rury we wszystkich ścianach dookoła głowy tłoczą z bulgotem całą tę złą, nieczystą krew mieszkańców budynku prosto do ich wanny. Jak w maszynie, do której doktorzy podłączali w szpitalu ciocię Ewę, kiedy popsuły jej się nerki i musiała chodzić na dializy. Tylko gdzie jest ten magiczny guzik, żeby – pstryk – maszyneria ruszyła i specjalne mieszadła zaczęły mozolnie oczyszczać czarny od szlamu zajzajer.
Gdzieś tam, sto tysięcy pięter nad nimi, w niedużej celi leży sobie ojciec. Ręce ma ułożone pod głową. Jego pierś unosi się miarowo. Ojciec porusza szorstkim wąsem, pochrapuje z cicha. Księżyc wpada przez zakratowane okienko i stempluje sen ojca srebrnym paznokciem, odbitym na ścianie tuż nad jego pryczą. I Oliwka wie dobrze, że nie ma jej w tym śnie. I wie, że nie powinno jej tam być. Ale ma to gdzieś. Idzie.
Wąską, zarośniętą ścieżką pomiędzy uśpionymi działkowymi ogródkami. Trawniczki karnie przystrzyżone. Ciężkie od rosy piwonie pospuszczały głowy. Zmętniałe oczka wodne łypią na nią złowrogo. Przez żywopłoty z berberysu przelewa się mgła. Na końcu alejki połyskuje cherlawe światełko.
„Zróbcie coś z tą waszą suką, bo się do mojego ślubnego łóżka ładuje!” – dudni Oliwce w głowie, matka strzyka jadem do słuchawki, a gdzieś tam, po drugiej stronie kabla, starzy Ady, jeszcze do niedawna przyjaciele domu, zaciskają pięści z bezsilnej złości i wstydu, próbując niemrawo odbijać piłeczkę. „Sama pilnuj tego swojego knura. Tego wieprza na smycz weź lepiej, bo Adusię nam psuje”.
Tyle lat jeździli wspólnie na wakacje. Domki, jezioro, wędeczki, ogniska. Czereda dzieciaków puszczonych samopas. Do raju po drzewach. Na brudasa.
Adusia cztery lata starsza od Pauli. Zawsze pierwsza. Pierwsze miniówy, pierwsze cycki. Pierwsze spacery w mrok wokół dyskotek w ośrodku. Miała skończone czternaście, ale w nocy dochodziła do dwudziestu.
– Ruszaj nim. Ale nie tak sztywno! To mają być ślimaki – instruowała potem Paulę.
Oliwka podejrzała je któregoś wieczora, jak popijały zwędzony starym ciociosan i wsuwały sobie języki w usta.
Ognisko płonie. Magnetofon trochę zwalnia i rzęzi, bo bateria słabnie, ale jeszcze ryczy na cały zicher „Oh, no! No, no, no, no!”, i Oliwka widzi wyraźnie, że ojciec się dymi. W oczach żarzą mu się węgle. Te same węgle, co w oczach Ady. I Oliwka nie chce widzieć, jak ręce ojca chwytają Adę za biodra. Stary podryguje jak trochę zbyt mocno nakręcony automat. Ada rośnie w oczach, jest prawie jego wzrostu albo i wyższa, jej rozkołysane biodra wiercą w rozgrzanym powietrzu niewidoczne tunele, jeszcze chwila i jej twarde piersi wykłują ojcu oczy. Deski pomostu drżą od ciężkich podskoków. Gwiazdy błyszczą tępo, jednostajnie. Mama niczego nie widzi. Chichocze przewieszona przez ramię wujka Waldka. „Oh, no! There’s no limits!”
I dlatego teraz Oliwka idzie ciemną działkową alejką w stronę cherlawego światełka. Bo musi coś zrobić. Bo to nie może tak być, że ktoś sobie przychodzi, jakaś tam zdzira, i ot tak zabiera ci ojca. Na to zgody nie ma.
Domek jest mały, z zielonej płyty, weranda porośnięta dzikim winogronem. Z drewnianego ogrodzenia zwisa luźno jedna deska. Oliwka schyla się i wyciąga ją z płotu. Na końcu deski sterczy przerdzewiały gwóźdź, którym Oliwka rozgarnia ciemność tuż przed sobą.
Robi krok. Chrzęst żwiru na ścieżce przypomina wystrzał. Schodzi więc na grządkę. Płócienne trampki grzęzną w wilgotnej ziemi.
Skobel w drzwiach odgięty, tak że nie da się ich całkiem domknąć. Oliwka wchodzi do środka prawie bezszelestnie i omiata wzrokiem zagraconą izbę. Światełko z uchylonej lodówki pokrywa powierzchnię przedmiotów cienkim, bladym nalotem podobnym do szronu. Jest tu koślawa, trochę zbyt niska ława przykryta musztardową serwetką. Stoją na niej dwie szklanki z wytartymi od mycia nadrukami piłkarzy i niedopita flaszka owocowego wina domowej roboty. Pod ścianą przedpotopowa komódka przygnieciona do ziemi paroma rocznikami starych, zawilgoconych „Magazynów Działkowca”. Paździerzowa szafa z obluzowaną połową drzwi. W ogóle wszystko tu jest paździerzowe. Oprócz kury. Bo kura jest słomiana. Wisi sobie na żyłce, ponad ławą, upleciona ze słomy kokoszka. Na co, po co? Gdyby tak usiąść tuż pod nią, miałoby się na głowie coś jakby kurzą koronę. Królowa. Głupia kwoka.
Na rozchwierutanej wersalce pod oknem rozwaliła się Ada. Jezu, jaka ona długa! – dziwi się Oliwka. Całe łóżko zajmuje prawie. Leżący obok ojciec skurczony jakby, zmalały. Powietrze z niego uszło, jak z dziurawego materaca. Ledwo chrapie. Ledwo zipie. Wypompowała go, szmata – Oliwka zaciska palce na drewnianej desce zabranej z płotu. Ostra krawędź wrzyna się we wnętrze dłoni prawie do krwi.
Oliwka unosi zakończoną gwoździem deskę i zaczyna sunąć nią tuż ponad bladym, oszronionym ramieniem Ady, krąży nad rozlaną piersią, potem znowu opada w dół masywnego uda. Jak różdżkarz, co pod skorupą ziemi skutej grubym lodem ma znaleźć żyłę ciepłej krwi. Naprężona różdżka drży leciutko. Tutaj! Tutaj wbij łopatę!
Pić. Naraz w gardle sucho. Śliny przełknąć nie można. Jakby kto gardło na skobel zawarł. Że aż boli. Dusi. Oliwka musi się napić. Jest tylko wino. No to wino. Niech będzie i wino. Słodziuśkie. Mniamuśne. Bierze łyk i drugi. Naraz w gardło pali. Błe! Co za świństwo piją!
Albo i nie świństwo. Czekaj. Jeszcze popróbuję. Leje Oliwka więcej. W brzuchu ciepło, cieplej. Gorąco. Letnia noc w końcu. Co się będę czaić! Ta noc do innych jest nie… W pokoju cieplej, milej. Szron z wolna topnieje.
– Tańcz, Królowo nasza! – gdacze raźno kokoszka pod sufitem.
No i tańczy Oliwka. Tańczy, jak ta głupia. Mała Lady Li. Berłem zaostrzonym macha. Czary sobie odprawia. Pęki starych suszków, co wisiały zakurzone pod sufitem, naraz głowy podnoszą, po latach ze snu się budzą. Kto my, kto my, kiedy my?
Na ojca, na Adę macha. Podnosić mi się zaraz. I do tańca, już! Ciaramciam ciam!
Nie wstają. Leżą jak te kłody. Ojciec pod nosem mamrocze, opędza się jak od muchy. Jak się zawsze opędzał. A idź mi stąd, zołzo. Daj żyć.
Ada spuchnięta jakaś. Wilgotna. Gąbczasta. Zmarnieli tu oboje. Bo bez słońca stale. Chowają się przed ludźmi jak szczury. Jak te krety w norze. A bez słońca ani rusz. Każde dziecko wie. I Oliwka też.
W „Magazynie Działkowca” stoi jasno: idealna pora na sadzonki jest właśnie dziś. Do ziemi się ich wsadzi, po pas albo i po samą szyję, konewką podleje, słoneczkiem w dzień podgrzeje, zaraz odżyją oboje, zaraz ruszą w tany!
Adę precz odegna. Won, do rodziców, zgago. W domu czekają, łzy za ciebie piją. Wstydem zagryzają.
Z ojcem się zastanowi. Może go jednak do domu zabierze. Patrz, matka, jaki rozkwitnięty. Wąs jakby bujniejszy. Lico bardziej ogorzałe. Ramiona mocne, sękate, jak kiedyś. „Zatańczymy, Bożenka?” – mrugnie okiem stary.
Bożenka jeszcze się boczy. Jeszcze fuka gniewnie. Ale od razu widać, że to tylko na pokaz. Żeby nie od razu. Żeby za łatwo nie miał. Sukinkot. Skurwipołeć. No, chodź. Już chodź.
No to do ziemi oboje! Oliwka się nadyma, siły wszystkie zbiera, ojca szarpie, za nogę Adę ciągnie. Ale to jeden kloc i drugi kloc. Czekaj, Oliwka, na spokojnie. Grunt to narzędzia. Narzędzia przecież masz. Trzeba po taczkę. Ciaram ciam! Pląsa Oliwka do ogrodu. Kroczek tu, kroczek tam.
Ale noc jeszcze ciemna. Gwiazdy, coście takie słabe. Proszę mnie tu świecić raźno!
I gwiazdy na ten tychmiast wszystkie się w kupę zbijają i do Oliwki zzzium! Ramiona jej obsiadają i dalejże błyszczeć, migotać. Bo to nie gwiazdy wcale. Haha! Tylko świetliki przecież. A Oliwka dzisiaj królowa. To i słuchać muszą.
No to dołki najpierw. Na jednego. Na drugiego. Łapie Oliwka łopatę. I ciach. A ziemia taka miękka, jak masło rozgrzane. Łopata wchodzi gładko. Świetliki migoczą jak lampiony. Robota sama się robi.
No to kop. Kop, Oliwka.
Kop.
(…)
Patryk Kulpa
Święta w domu
Widziałam go z okna. Wyszedł z autobusu i szedł z siatką w stronę bloku. Powiedziałam matce, że już idzie, żeby się szykowała. Poprawiła garsonkę, musnęła włosy. Trochę się denerwowała chyba. Zaraz przyjdzie i się zacznie. Usiadłyśmy do stołu. Po chwili z przedpokoju dobiegł nas dźwięk otwieranego zamku i trzask drzwi, potem szelest kurtki i kroki w naszą stronę. Położył na stół martwą rybę i powiedział:
– To nasz świąteczny obiad. Ryba to symbol, mówią.
Matka złapała się za głowę, skuliła się i zaczęła cicho szlochać. Jezu, rok w rok to samo. Ona ryczy, a ojciec swoje. I taka iskierka zapala mi się w głowie, może w tym roku coś mu do rozsądku przemówię.
– Surowe – zaczęłam.
– Słucham? – odpowiedział.
– Surowe jest. Ryba.
– E tam – skontrował i dotknął jej delikatnie, jakby się bał, że go ugryzie czy coś.
Po chwili głaskał już rybę z czułością. Bolało nas to z matką, bo wyglądało, jakby więcej uczuć miał wobec tej martwej ryby na stole niż do swojej, bądź co bądź, rodziny. Zielony pokój zdał mi się wówczas jeszcze bardziej zielony, niby morski. Spojrzałam w kominek. Ogień dogasał. I poczułam nagłą chęć, coś jak wołanie, żeby wejść do tego kominka. Stać się popiołem i wylecieć. Wylecieć przez komin w czarną grudniową noc, zatańczyć nad ciemnymi dachami, popatrzeć z góry na światła innych, obcych mieszkań. I przestać żyć życiem, którego nie potrafię przeżyć.
Ale tak nie stało się nigdy.
Zupełnie jak normalny dzień, zupełnie jak każdy inny. Niby słońce świeciło, ale nie cały czas, trochę kropiło, ale tylko przez chwilę. Wiało, choć nie za mocno. Przez chwilę było nawet parno, potem coś niby chłodno i taka wilgoć w powietrzu się utrzymywała. W każdym razie było jak zawsze, gdy razem spacerowaliśmy. To niby tylko okolica osiedla, a miało się wrażenie, jakby pogoda chciała dać coś z każdej pory roku, tak dla nas, tak zawiesić się trochę pomiędzy, dać poczucie, że jesteśmy zawsze i jesteśmy nigdy. I nam to się podobało, choć powinienem mówić za siebie, więc mnie się to podobało, bardzo podobało.
Mówiło się na to łąki, idź z psem na łąki, pojechać na rower na łąki, przejdziemy się na łąki, ognisko na łąkach, będę zbierać jeżyny na łąkach, a były to zwykłe pola między blokami od tebeesów a obwodnicą, miejscami nawet gęsto zarośnięte. Nazwa osiedla wzięła się z kształtu tych pól, działek w zasadzie, długich, ciągnących się trójkątów, które, jak zawsze mi się wydawało, szpicami wskazywały poza miasto. Ciekawiło mnie, skąd ten pomysł, kto pierwszy taką działkę wyznaczył i zajął. My co prawda nie mieliśmy działki, tylko mieszkanie na poddaszu w jednym z bloków przy pętli autobusowej, a przeprowadziliśmy się, bo to poprzednie stało się zbyt zielone, a przynajmniej tak je zapamiętałem. Jakby ta zieleń je pochłaniała, jakby gniło od środka, a to gnicie jeszcze potęgował rosnący na ścianie bluszcz. Tamto mieszkanie było niebezpiecznie zielone, to był kolor szaleństwa, strachu, i zdawało mi się, że widziałem w nim duchy, tak opowiadałem chłopakom w szkole, i nikt mi nie wmówi, że to były tylko cienie przechodniów, nikt a nikt, bo ja swoje wiem, i nawet jak czasami powątpiewam, to wraca z krzykiem ta myśl, że nie można tak tracić wiary w zjawiska nadprzyrodzone, w magię, zabobony i duchy tylko dlatego, że się ze mnie śmieją, oni nie widzieli tego mieszkania, oni nie budzili się obejmowani ścianami w kolorze ciemnego, niebezpiecznego lasu.
Zupełnie jak normalny dzień, pamiętam to do dziś, idziesz ścieżką w stronę tego miejsca, gdzie leżały pozostawione betonowe studzienki, jak zieleń krzewów i traw rozstępuje się przed tobą, ucieka w cień i wpuszcza cię do środka. I bałem się tego koloru, bo myślałem ciągle o swoim dzieciństwie, ale pokazywałeś mi, że ten kolor jest inny, jest „naturalny”, a nie sztuczny, że tu niczego nie musi pochłaniać, jak pochłaniało tamto mieszkanie, że to nie rekonkwista przyrody, żeby walczyć z tym, co ludzkie, tylko tutaj ta przyroda istnieje i była od wieków, tu jest spokojna i jeśli tylko ją uszanujesz, potrafi się odwdzięczyć. Uczyłeś mnie takich słów jak „współistnienie” czy „symbioza”. Patrzyłem więc, jak uważnie stawiasz kroki, jak ręką badasz fakturę liści, jak gładzisz korę czułym gestem, który sam zaraz miałem poznać. Szedłeś dalej przed siebie, witając się z każdym krzakiem jak ze starym znajomym. Ja mogłem tylko iść za tobą, podążać twoimi śladami. Nawet się za mną nie oglądałeś, wiedziałeś, że muszę tak iść. Byłeś pewny siebie za nas dwóch, przekonany, że to, co chcesz mi pokazać, to, gdzie mnie prowadzisz, musi mi się spodobać.
Doszliśmy wreszcie do dobrego miejsca, gdzie mogliśmy się zatrzymać i ukryć za liśćmi bijącymi zielenią ciemną, prawie oliwkową, za korą brązową, która, jak się zdawało, słuchała cię i na twoją prośbę gałęzie gęstniały, żeby nas ukryć, odciąć od świata. Wyjąłeś papierosy, bo wtedy obaj jeszcze paliliśmy, to były pierwsze nasze kroki w dorosłość, popisywanie się i gorzkie oddechy, boleśnie niesmaczne przy pierwszych pocałunkach.
Tak naprawdę nie pamiętam, ale to ty musiałeś być pierwszy, ty musiałeś wykonać ten ruch, wiedziałeś, że ja pójdę za tobą, gdzie tylko chcesz. Na twoim ciele pot mieszał się z zapachem natury, tych liści i traw, gałązek młodych i pęczniejących kwiatów. Ze wszystkich zmysłów węch mam najsłabszy, to ty byłeś tym wyjątkiem, moim punktem odniesienia.
W takie same dni wracałem na łąki, błądziłem po piaszczystych ścieżkach, łowiąc krople tych wspomnień, wiatr igrał ze mną, rozniósł cię we wszystkie strony.
Palone samotnie, w ukryciu i w ciszy, papierosy smakowały podwójnie gorzko. Myślałem, że straciłem cię wtedy, że zabrały mi ciebie te łąki, może zawsze ich byłeś, a może to ja sam cię odtrąciłem, może to mój wzrok rozmyty, ruch zbyt spazmatyczny, objęcie ramieniem nazbyt dziurawe, nieumiejętne. A wspominam to teraz, po latach, bo znowu za oknem normalny dzień, całkiem pocztówkowy, w sam raz, żeby go zamknąć na kartce papieru z jednym jedynym słowem „pamiętasz?”. I wysłać ci pocztą albo lepiej wsunąć pod drzwi.
Teraz też jestem sam. Samotność z nadmiaru przecieka mi między palcami.
Patrick Leftwich
0°DLL
Ola Lewandowska-Ferenc
jesteśmy pierwszą ciemnością tego lata (fragment)
sąsiedzi wychodzą z domu my wszystkie idziemy patrzeć
z ogrodu widać całą drogę dwa domy dalej zbity las
powietrze pachnie jednym z wielu końców
jest wieczór
każde skrzypnięcie furtki płoszy ptaki
od zimna sztywnieją nam sutki
zaczynają przypominać o sobie
nie mówimy tego głośno
patrzymy za ruchem ptaków patrzymy w domy i w las
jakbyśmy były pierwszą ciemnością tego lata
młode kości pachną lodami śmietankowymi
dżinsowe spodenki odsłaniają jeszcze cierpkie miejsca
pokryte gęsią skórką od słońca
przebudzenie i przekwit nie różnią się wiele
jak bolało tak boli i będzie
o zachodzie od strony drzew maszerują gangi wąskobiodrych chłopców
ich cienie podchodzą pod same drzwi
jest cicho i bez wiatru
babka rozkłada świętych po kątach
dzisiaj lunie
chociaż niebo wam tego nie powie
Marta Lipowicz
O Hance
Kiedy go zabierali, wgapiał się w nią przez szybę radiowozu. Wgapiali się też sąsiedzi. Były krzyki, było kurwienie, była ślina i błagalne jęki. Cała orkiestra wyrzutów, symfonia oszczerstw, litania szmat, suk i dziwek. Nie było gróźb, bo na to akurat był już za sprytny. Hanka toczyła powoli wzrokiem po sytuacji, na twarzach nie było co się skupiać. Czuła mimo wszystko dziwny spokój, bo wreszcie coś się zmieniło.
Wzięła głęboki oddech, chyba pierwszy tak głęboki od kilku miesięcy, i ten wreszcie był pusty. Zamknęła oczy i trzymała go chwilę w sobie. Pustka i lekkość były nowe. Wszystko dookoła zaczęło znikać. Zniknął radiowóz na horyzoncie, zniknęli sąsiedzi, domy i płoty, zniknęły drzwi i okna, stół, fotele i łóżko. Oni zniknęli.
Ale wtedy Hanka usłyszała trzask. Wypuściła powietrze. Drugi trzask. Ktoś cmoknął pod nosem. Płot u Paszoła zachrzęścił, kiedy oparli się o niego z żoną, nasłuchując. Dzieciaki Krzeszowskich stały na środku ulicy z rozdziawionymi gębami. Bożeńska sterczała w oknie, bez pardonu paląc resztkę peta. Wszyscy wrócili, jeszcze bardziej natarczywie. Czekali. Na cokolwiek.
Trzeci trzask napiął atmosferę nie do wytrzymania. Hanka obróciła się na pięcie i szybkim krokiem, w starym, znajomym napięciu całego ciała, wracała do domu. Tam gdzie jej, tfu, miejsce. Słyszała, jak wnętrzności wsi wydają pomruk satysfakcji. Przetoczył się ulicami i zagonił ją pod same drzwi. Niech włazi, szmata.
Do korytarza doturlała się filiżanka. Uszko zostało dwa kroki dalej.
– Gówno, kurwa… – usłyszała Hanka, wymamrotane z pokoju obok, a zaraz po tym przytłumione beknięcie. Podniosła filiżankę i uszko, otarła je odruchowo rękawem i położyła delikatnie na szafce. Się sklei.
– Niewdzięczna pizda – sapnęła Stara zza rogu i mlasnęła głośno. Zakotłowała się w pościeli, jakby chciała wstać, ale po chwili się uspokoiła. Hanka odetchnęła i postanowiła, że może to jest dobry moment na ciche przejście do kuchni. Kiedy jednak tylko przekroczyła próg, dogoniło ją zadziwiająco donośne:
– Świnio ty niewdzięczna, ty szmato ty, podła, skundlona, żeby tak dobrego człowieka…
Ale tu Hanka zamknęła drzwi i głos się rozmył. Włączyła radio i zniknął zupełnie, choć muzyka leciała cichutko. Hanka dawno już nauczyła się wycinać to, co zbędne. Znowu coś trzasnęło, przebijając się przez hit lat siedemdziesiątych, ale postanowiła to zignorować. Kiedy czajnik pstryknął, zalała tanią melisę z marketu. Opadła na krzesło w kąciku i wreszcie spróbowała zastanowić się, co teraz. Niewiele jednak przychodziło jej do głowy. A jako że dochodziła trzynasta, należało przygotować obiad. Zatopiła się w ścieraniu ogórka na mizerię.
Paszoł zawsze mówił, że Hanka to kurwa. Chyba że Mietek akurat słyszał, to wtedy nie, Paszoł przecież nie był głupi. Ale była od początku podejrzana. Tak to jest, jak się zwoziło szmulę, co liznęła miasta. Wtedy się takiej za dużo wydaje i robi widowisko. A Mietek był swój chłop, znaczy się dobry. Do ślubu nikt jej nie zmuszał, ale umowa jest umowa. A jak się okazało, że z niej jałówa, niezbyt żyzna, że po prostu pusta jest w środku, to zamiast spuścić oczy i prosić na klęczkach o cud, ona jego z własnego domu wyrzuciła. A taka kurewka to wiadomo, bezczelna i świńska – z takimi trzeba porządek robić. Ale Mietek był dobry człowiek, wręcz za dobry, i Paszoł pomyślał, że utemperuje babę dla kolegi. I jak wróci, to będzie miał przynajmniej porządek. Bo z takimi to nie można za łagodnie.
Hanka poznała Paszoła dużo lepiej, niżby chciała. Często musiała wietrzyć zimą smród, jaki po sobie zostawiał, a latem słuchać jego zbereźnych piosenek pod oknem. Najczęściej gdzieś szli całą bandą, ale zdarzało się, że siadali z Mietkiem na schodkach i popijali do samego rana, drąc ryja czasem niemiłosiernie. Z jakiegoś powodu jednak to nie on, ale właśnie Hanka siała w okolicy zgorszenie i była obgadywana; częściej zresztą po kątach niż prosto w twarz. A Paszoł jaki jest, każdy widzi – swój. To nie było co języka strzępić.
Hanka z całego serca go nie cierpiała i szczerze współczuła jego żonie. Niestety nie było to obopólne, bo Maria Lorek nie wiedziała, co ma o Hance myśleć ani co wobec niej czuć. Tkwiła w jakimś takim impasie i nie miała pojęcia, którą nogą z niego wyjść. Z jednej strony rękę by sobie mogły podać nad zachlanymi mężami niejednego poranka, z drugiej jednak mąż jest mąż i tyle, każdy ma swoje małżeństwo i należy się nie wychylać, za to męża szanować. I kiedy darła się na swojego „A paszoł won!”, wcale nie z bezsilności, tylko w ramach swoistego układu, to była ich prywatna sprawa i rozgrywała się w ich prywatnym progu, toteż nikt nie komentował. Ale żeby wezwać policję, to trzeba nie mieć szacunku przede wszystkim do siebie. Dlatego też Maria uczucia do Hanki miała mieszane, a w wyniku ostatecznie dawało to coś koło „obojętne”. Objawiało się to głównie odwracaniem wzroku na ulicy i zmilczaniem każdego „dzień dobry”. Ktoś by powiedział, że różnice między nimi niewielkie, ale według Marii zdecydowanie fundamentalne, zatem bratanie się nie wchodziło w grę. Czuła przed nim po prostu opór w ciele, a wzrok sam ślizgał się po twarzy Hanki, jakby nie miał się o co zaczepić. I choć był moment, że ta próbowała jakoś się z Paszołową dogadać i coś razem poradzić, to teraz nie miała siły kopać się z koniem. Nie to nie, łasić się nie chciała.
Chono tutaj, chodź, no weź, taś, taś, cipeczko, chono, chodź – tak Paszoł chciał jej mówić i miał to ciągle na końcu języka, kiedy wstawał rano i kładł się wieczorem, kiedy wychodził przez zieloną bramkę i żwir mu chrzęścił pod nogami, kiedy zapalniczką otwierał kapsle i kiedy ssał kciuk pocięty od puszki. Przetykał zlew i o niej myślał, grzebał przy niejeżdżącej od lat motorynce i też o niej myślał, nawet wtedy, gdy w kościele po raz tysięczny liczył cherubinki o lekko pijanych oczkach. Czekał na swój moment.
Powiedziała jej kiedyś Beata, że a weź wyjedź, co ty tu będziesz siedzieć? A Hanka popatrzyła na nią tylko smutno i nawet się Beata trochę zawstydziła tego pytania. No bo tam, gdziekolwiek, to co ona będzie siedzieć? Na co i po co? Tu Hanka miała przynajmniej wysiedziane miejsca, oswojone metry sześcienne i wycinki dni, w których wiedziała, co ze sobą począć. Było jak było, jest jak jest, to też są przecież poważne argumenty. A jak nie poważne, to jednak chociaż z jakąś wagą. Można ich nie lubić, ale nic się nie da na nie poradzić. Zasiedzenie jest częścią natury człowieka i nie tak łatwo się poderwać i powiedzieć, że to już, teraz, do niezobaczenia.
Dostała ostatecznie Hanka z tego wszystkiego miecz obosieczny, ostateczny argument dla obu stron, na za i na przeciw. Nic to nie pomogło, tylko pogorszyło sprawę.
Chciało jej się rzygać, po prostu. Jak tylko wyczuwała zapach Starej o poranku, to opadała ją pewna forma rozpaczy. Kompletna niemoc. Albo, jak to nazywała Stara, lenistwo. Lenistwo, bo zniknął syn, co to jej pilnował przynajmniej, a jak jej chłopa zabrakło, to wyszło szydło z worka. I pewnie z tego lenistwa ten grzech popełniła, że na dobrego chłopaka nakłamała. Bo Stara słuch miała dobry, tylko wybiórczy, takie prawo wieku, że jak stuka blaszka wyciągu z pieca, to się wie od razu, ale jak tłucze syn, to co też pan mówi, ja to nigdy nic nie słyszałam, a mieszkam tu z nimi cały czas, ja nawet nie wstaję już przecież, to jestem ciągle. A widzi pan, domek mały, to się nie ma gdzie schować, więc niemożliwe jest, żeby nie widzieć i nie słyszeć, jak się coś dzieje. No wniosek prosty jest, proszę pana, po prostu ewidentny. Przecież widać od razu, kalumnie i tyle.
I tak jak miała Stara też ciche dni, obrażone jakieś, tak zapach jej rozlewał się po całym domku, po tym małym domku, i Hanka miała wrażenie, że już się nie mieści, że wsiąkł w fundamenty i przecieka do gruntu, i ona musiała tak lubić znaczyć teren. Może coś chciała po sobie zostawić, bo nie pozwalała wietrzyć, bo jak jej się okno uchyliło, to od razu, że a co kogo obchodzi co u niej w domu słychać, co ona ogląda i jak kaszle, a kiedy mówi, że pieluchę?
Wszystko nasiąkło: małżeńskie pościele, herbata zamknięta w puszkach, nawet woda jakby dawała Starą. Hanka bała się, że i w niej Stara się zalęgnie na zawsze, że przejdzie jej skóra, każda rzęsa, nabłonek w nosie, że już nigdy się jej nie pozbędzie, zamieni się w końcu w Starą, bo już niewiele komórek w jej ciele pozostało, które nie narodziły się w tym domu. A przecież co tu narodzone, to wyjść nie może.
Pomimo tego wszystkiego Hanka wstawała i zmieniała te pieluchy, wyciągała kromki krojonego chleba i parzyła herbatę, i miała wrażenie, że ten napar tworzy zamknięty obieg, że wlewa Starą w Starą, i to jest odwieczny cykl, którego już nie przerwie. I sama wiedziała, że w siebie też to wlewa, że ta jej melisa, że biszkopt i wiśnie, to wszystko działa na jej niekorzyść. Ale jak podnosiła pościel, żeby się do ciała Starej dostać, to przestawała się martwić, bo to było tak dojmujące, że wszystko inne blakło. Mogła tylko kontrolować postępowanie zajmowania przez Starą wód gruntowych, a im częściej ją wietrzyła, tym mniej z niej ulatywało, mniej osiadało, przeciekało. Było jak było, jest jak jest, nie ma korzyści i niekorzyści, jest tylko kolejny dzień, w którym trzeba być człowiekiem.
Alicja Sawicka
Zasady poruszania się po ringu
dla Łukasza z Bałut
Powiedziała, że to głupie, kiedy wjechawszy fiatem na podwórko, wyskoczył na zewnątrz, nawet nie otwierając drzwi. W masce czerwonego cadillaca odbijały się czubki jabłoni. A co zrobisz zimą? – zapytała, więc zaprezentował, jak działa mechanizm zasuwanego dachu. Nie masz co robić z pieniędzmi? – próbowała narzekać. Stali znowu w dwóch narożnikach. Zaszurał po żołniersku butami, zostawiając w wyschłej ziemi ślad przypominający skrzydła motyla. Musiała się uśmiechnąć. Uśmiech czasem wygrywał z nawykami twarzy. Krążąca osa kreśliła pętle przeciągającego się oczekiwania. Kiedy odleciała, by wkomponować się w klomb wysokich gerber, wyciągnął w stronę matki kartonowe pudełko. Ona zapytała, z jakiej okazji, a on odpowiedział, że bez okazji. Otworzył pudełko, nadal stała bez ruchu, i potrząsnął nim, jakby chciał obudzić znajdujące się w środku zwierzątko. Otarła spocone dłonie w spódnicę i sięgnęła po apaszkę. Niebieski materiał zatrzepotał, rozpostarł się na wietrze. Ładna – przyznała. Trzymała rogi kciukiem i palcem wskazującym, dwa rogi apaszki, trzymała delikatnie, samymi końcówkami palców, pozwalając miękkiej tkaninie unosić się, powiewać. Zapatrzyła się. Stanął przed matką i zbliżył dłonie do jej dłoni. Napiął krawędź materiału, okrył nim włosy, równo nad czołem, a ona chwyciła brzegi pod brodą i zawiązała podwójny supeł. Uderzenie w gong lub nerwowy klakson od ulicy. To jak? – skinął. – Możemy jechać?
W ostrym świetle trzeba mrużyć oczy, ale nawet nie od spoglądania w samo słońce, które wznosi się, osiągając właśnie apogeum możliwości. Promienie przepalają wszystko, co spotykają na drodze, przez co barwa piasku, wody, otaczających rzekę drzew i traw zaczyna fosforyzować, migotać, pulsować. Kontury zacierają się i trudno przywrócić porządek – plaży, rzece i otoczeniu. Dopiero pod przymkniętymi powiekami rzeczy stają się na powrót rzeczami, do jakich przywykliśmy.
Samochód zaparkował na mostku, w pobliżu. Nie ze strachu, tylko w nadziei, że przechodzące małżeństwa i ich dzieci, że trzymające się za ręce pary i pokrzykujące grupy małolatów będą przystawać, rzucać zazdrosne spojrzenia. Nie mógł czytać, bo raz, że upał, dwa, że samochód, trzy, że mistrzostwa. Słowa zdawały się przypadkowe, zdania uciekały przed sensem. Nadal miał najlepsze noty w okręgu, więc dlaczego jeszcze go nie wystawili? Co czytasz? – zapytała, siadając. Piętami wykopała w piasku wgłębienia, w których umieściła szklanki z sokiem. Czerwony czy żółty? – zapytała znowu. Sięgnął po czerwony, był ledwo słodki, lekko gazowany. Schowajmy się w cień – on, prosząco, marudnie. Nie, trzeba się nagrzać przed jesienią – ona, rzeczowo, głosem dźwięczącym, jakby metalową kulkę toczyć po szkle. Mamo… – on. Idę – ona. Cios i kontra. Przystanęła tuż przy linii rzeki, zbliżyła się o krok, stopy zniknęły w wodzie. Kolejne dwa kroki i uniosła spódnicę na wysokość kolan. Kawałek dalej i beztrosko uwolniła brzegi. Spódnica uformowała kielich tulipana, jednak materiał szybko nasiąknął, napiął się, przyklejając się do kolan i łydek. Odwróciła się i pomachała. Ale nie jakby chciała go przywołać do siebie i nie w zabawnym pozdrowieniu. Jej postać rozmyła się w upalnym powietrzu, a wraz z nią znaczenie tego gestu.
Teraz ona siedziała na ręczniku, kiedy on raz za razem zanurzał się w wodzie. Nurkował, a po wynurzeniu potrząsał głową i przecierał twarz dłońmi. Zauważyła książkę rzuconą niedbale w piasek, nie sięgnęła jednak po nią. Przeczytała tylko tytuł – Ujarzmienie piorunów. Nie było potrzeby, żeby musiała wiedzieć cokolwiek na ten temat. Tym bardziej, że sam tytuł wydał jej się mało poważny, a książka zbyt cienka jak na tak skomplikowane zagadnienie. Dlaczego nie pływa? – zastanawiała się, obserwując jak zawisa w rzece, poruszając ramionami, mącąc wodę, by po chwili znowu zniknąć pod powierzchnią. Stop. Odliczała sekundy. Raz, dwa trzy. Bez strachu, o co miała do siebie pretensję. Sześć, siedem, osiem. Chciała nawet przywołać w wyobraźni makabryczne obrazy, żeby serce uderzyło o żebra. To byłoby właściwe, myślała, każda matka powinna tak czuć, to należy do jej obowiązków. Ale przecież przyrzekała. Nie będzie się bać, powiedziała, nie będzie. Obiecaj, że nie będziesz się bała – naciskał wtedy, przed pierwszym pojedynkiem – musisz obiecać, o nic więcej już nigdy cię nie poproszę. Przytaknęła, czego teraz bardzo żałowała. Trzeba było dopytać, jaki zasięg ma mieć obietnica. Postanowiła, że musi to w końcu wyjaśnić, a w ostateczności, jeżeli będzie uparty, złamać raz dane słowo. Bardzo potrzebowała tego lęku. Lęk przywróciłby porządek sprawom. Bałaby się, ale mogłaby z tym żyć. Wychodził właśnie na brzeg, więc udała, że ciekawi ją bawiący się nieopodal malec. Tarzał się w piasku, choć jeżeli lepiej się przyjrzeć, to chyba chodziło mu o zrobienie fikołka. Próbował w skupieniu, z powagą, ignorując grupkę innych smarkaczy, grzebiących bez sensu łopatkami. Jeszcze będzie z niego sportowiec – usłyszała nad głową. Czas iść – wstała. Podniosła ręcznik i wytrzepała go kilkoma szybkimi ruchami. Tuż przy twarzy syna, ale nawet nie drgnął.
Najbardziej lubił lipiec i sierpień, miesiące środkowe, które dodano do rocznego kalendarza, aby zatrzymać czas. Przez pierwsze sześć miesięcy dzień wydłuża się na linii wznoszącej godzin, a przez ostatnie cztery skraca, opadając coraz krótszymi dniami. Tak, wiedział, że to nie do końca jest prawda, że rzecz ma się nieco inaczej, lecz wolał swoją teorię od faktów. Są dwa letnie miesiące, kiedy czas tężeje w bezruchu. Zatrzymuje się, przystaje w pół kroku. Wzrok czasu jest zamglony. Całe to tak wyczekiwane lato jest po prostu stanem rezygnacji, odrętwienia, smutku. Najbardziej lubił lipiec i sierpień. Trochę przez ten smutek, kiedy fantazjował, jak by to było, gdyby jednak się poddał, a trochę dlatego, bo ona je lubiła. Zobacz, jaki pachnący koperek – powiedziała i podetknęła wilgotny pęczek, który łaskotał w nos. Koperkowej nagotuję, na zimno też smakuje, idź po śmietanę, w pierwszej szufladzie są drobne – nóż już uderzał o deskę. Mówiła bardziej do szatkowanego koperku, niż do niego, jakby on był bez większego znaczenia, jakby był tylko kolejnym przyrządem kuchennym potrzebnym, żeby obiad był na czas. Porozumiewali się, patrząc na przedmioty, a przedmioty przekazywały między sobą informacje w głuchym telefonie. Ile tej śmietany? – zapytał monet rozsypanych na dnie szuflady, a ona odpowiedziała ile.
Opony są niezbędne do treningu. Źdźbła trawy właziły w oczy, słońce ciągle było wysoko. Leżąc, zastanawiał się, czy dzisiaj zadzwonią z klubu i gdzie schowała opony. Do treningu muszą być dwie. Jedna jest pewnie pod schodami, przykryta kocem, zastawiona skrzynią z cebulą. Ale druga? Druga zawsze była wyzwaniem. Przyciągnął ramiona, przewrócił się na brzuch. Zaczął liczyć, unosząc się raz na prawej, raz na lewej ręce. Z każdym ruchem w dół wdychał zapach suchej ziemi. Z każdym ruchem w górę serce gubiło rytm. Nikt się nie dowie. Jeżeli się dowiedzą, nigdy nie zadzwonią. Co prawda mówią, że jest za wolny, ale przecież nadrabia taktyką. Póki co, się maskuje. Matka stanęła w otwartych drzwiach. Ring wolny, pierwsze starcie. Opona! – krzyknął. Zniknęła w korytarzu. Próbował odtworzyć w wyobraźni jej trasę i miejsce potencjalnej skrytki. Grali w to od dawna, w kółko odtwarzali te same figury napiętego rytuału. Znowu pokazała się w drzwiach. Kiedy wstał, w jego kierunku toczyła się pierwsza, którą pchnęła mocno, dbając o precyzję toru. Zablokował oponę stopą. Po chwili druga, wyrzucona jeszcze silniejszym ruchem. Minęła go o kilka metrów i zakreśliła łuk, zatrzymana przez pień jabłoni. Odwrócił się w stronę domu, ale zobaczył tylko zatrzaskujące się drzwi wejściowe. Skuteczna kontra. Oddech już się wyrównał. Jeżeli dziś nie, to pojutrze, bo w niedzielę nie dzwonią – powiedział na głos, tak bardzo chciał uwierzyć. Młot wisiał na haku, koło okna kuchennego. Sięgnął i zajrzał do środka. Otwarte okno przesłaniała szara firanka o gęstym splocie. Zarys matki przesuwał się za tą kurtyną, postukiwał talerzami i sztućcami. Daj mi jeszcze dziesięć minut – on, łagodnie. I tak za gorąca, żeby od razu – ona, wychodząc, znikając za progiem. Remis. Po chwili pojawiła się na werandzie, przeszła przez podwórko. Nawet butów nie włożyła, tylko tak w kapciach – pomyślał. Zatrzymała się przy pierwszej oponie, trąciła ją czubkiem burego laczka. Spojrzała na drugą, westchnęła. Lewą dłonią chwyciła się w pasie, prawą otarła pot, co spływał po brzuchu. Schyliła się po rzuconą w trawie skakankę. Trzeba jedną na drugą położyć! – krzyknął. Ale chyba lepiej jak w cieniu – twierdząco, kiedy już stanął obok.
Od ponad kwadransa okładał opony młotem. Przymierzał, unosił, krok w tył, krok do przodu, uderzał. Odchyliła firankę. Teraz już poruszał się na ugiętych kolanach, krótkimi ruchami wyrzucał pięści przed siebie lub skrywał twarz przed wyimaginowanym przeciwnikiem. Walka z cieniem. W półmroku starych drzew jego sylwetka wtapiała się w tło, traciła barwy, sama stając się kształtem niewyraźnym, o miękkich konturach. Trochę nierealnym, a trochę komicznym, bo kiedy mrugała szybko powiekami, widziała podskakującą postać, której ruchy nie łączyły się płynnie. Chciała zamknąć oczy na dłużej, żeby nie dowiedzieć się, co będzie później i jak się to wszystko skończy. Zadrżała na dźwięk telefonu. A jednak – pomyślała. Pierwszy sygnał, długa, długa cisza. Drugi. Trzeci. Przy trzecim powrócił lęk, silny i nieomal zwierzęcy. Podeszła do stojącego w sieni telefonu. Czwarty sygnał.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego
Urodzona w 1990 roku w Krakowie. Absolwentka filologii polskiej i krytyki literackiej na Uniwersytecie Jagiellońskim oraz logopedii na Uniwersytecie Pedagogicznym w Krakowie. Krytyczka, bibliotekarka, poetka. Przygotowuje rozprawę doktorską na temat intymności i skandalu w prozie polskiej po 2010 roku. Wiersze publikowała w „Małym Formacie”, „Wakacie”, „Salt Hill Journal” i „La Piccioletta Barca”. Mieszka w Myślenicach.
Urodziła się w 1981 roku w Szczecinie. Obroniła doktorat w Instytucie Filozofii UW. Autorka publikacji z zakresu teorii sztuki w pismach i antologiach. Pracuje w sektorach non-profit i prywatnym w zakresie sztuki i kultury. Przez kilkanaście lat pełniła funkcję dyrektor programowej Festiwalu Fama w Świnoujściu. Menadżer programowa m.in. Festiwalu im. Zygmunta Haupta w Gorlicach oraz Festiwalu Filmu i Sztuki Dwa Brzegi w Kazimierzu Dolnym. Współpracuje z warszawską Szkołą Impro, której jest absolwentką. Brała udział w warsztatach prozatorskich Wydawnictwa Czarne. Zrealizowała kilka odcinków podcastu dla Tok FM, w których czytała autorskie opowiadania („Gdy pytasz, co u mnie słychać”). Mieszka na Grochowie w Warszawie.
Urodzona w 1981 r. Z wykształcenia nauczycielka plastyki, ale od lat pracuje w reklamie jako art directorka. Interesuje się typografią i kaligrafią, tworzy kartki i plakaty z brzydkimi wyrazami. W internecie publikowała rysunkowe perypetie antybohatera Człowieka Rany. Mieszka w Żyrardowie.
Urodził się w 2000 roku i mieszka w Krakowie. Na co dzień zajmuje się układaniem wystaw tymczasowych z przedmiotów natury nieożywionej i tostami. Oprócz tego raczej nigdzie nie publikuje.
Pochodzi z Kujaw, gdzie ziemie są żyzne, a wiatry porywiste. Odebrała niestaranne wykształcenie, ale i tak została psycholożką. Mieszka raczej w Krakowie. Pisała przez wiele lat w omszałej piwnicy, z dala od ludzi. Zgłosiła się do Połowu 2021 i oto skutki: debiutancka powieść Głodni już się robi.
Urodzona w 1992 roku w Poznaniu. Ukończyła sztukę pisania na Uniwersytecie Śląskim oraz kurs scenariuszowy w Szkole Wajdy. Laureatka konkursu na koncepcję serialu w ramach festiwalu Script Fiesta. Aktualnie pracuje w branży filmowej oraz zajmuje się narracją w grach wideo.
Urodzony w 1974 roku w Pruszkowie. Scenarzysta, copywriter, tancerz. Autor opowiadań, tekstów piosenek zespołu Kinky Lobster. Publikował m.in. w „Akcencie”, „Przekroju”, „Kontencie”. Laureat pracowni „Połów. Prozatorskie debiuty 2021”. Mieszka na warszawskiej Pradze.
Ola Lewandowska - poetka, typiarka. Z wykształcenia historyczka sztuki, z zawodu copywriterka. Laureatka Połowu 2021 i Pracowni pierwszej książki wierszem 2023. Tlenuje „Tlenowi Literackiemu" i lubi lato w mieście. Łobuzuje w Warszawie.
Teoretyk, tłumacz, poeta; pisze doktorat o diagramatyce post-prawdy, pracuje nad przekładem Fanged Noumena Nicka Landa, należy do jednostki badawczej HOMAR; wiersze publikował w „Stonerze Polskim” (pod pseud. 0°DLL) i „Stronie Czynnej”.
Urodził się w 1993 roku w Krakowie, gdzie potem studiował filologię rosyjską na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pisze wiersze i krótkie opowiadania. Szuka inspiracji w postpunku (zwłaszcza ze Wschodu) i prozie Artura Bolaño. Niedawno przeprowadził się do Warszawy i odkrywa uroki mieszkania w bloku z wielkiej płyty.
Urodzony w roku odkrycia pozasłonecznej planety typu superziemia Janssen. Pochodzi z okolic gwiazdy Alfa Canis Majoris. Zajmuje się tworzeniem błyskowych dzieł lirycznych.
Urodzona w 2001 roku w Warszawie. Zadebiutowała w almanachu Wiersze i opowiadania doraźne (2020).
Impresja Iwony Bassy na temat prozy Justyny Machaj, wyróżnionej w ramach projektu „Pracownie otwarte prozą 2023”.
WięcejCzytanie z książki Głodni z udziałem Iwony Bassy w ramach festiwalu TransPort Literacki 28. Muzyka Resina.
WięcejDwudziesty szósty odcinek z cyklu „Rozmowy na koniec” w ramach festiwalu TransPort Literacki 28. Muzyka Resina.
WięcejRozmowa Iwony Bassy i Aleksandry Byrskiej, towarzysząca premierze książki Połów. Poetyckie i prozatorskie debiuty 2022, wydanej w Biurze Literackim 14 sierpnia 2023 roku.
WięcejRozmowa Mirosława Kulisza z Januszem Rudnickim, towarzysząca premierze książki Człowiek na rondzie Janusza Rudnickiego, wydanej w Biurze Literackim 26 czerwca 2023 roku.
WięcejCzytanie z książki Romantyczność. Współczesne ballady i romanse inspirowane twórczością Adama Mickiewicza w ramach festiwalu TransPort Literacki 27.
WięcejRecenzja Aleksandry Byrskiej, towarzysząca premierze książki Rozcierki z ziemi Charlotte van den Broeck w tłumaczeniu Olgi Niziołek, wydanej w Biurze Literackim 12 czerwca 2023 roku.
WięcejRozmowa Marii Halber z Iwoną Bassą, towarzysząca premierze książki Głodni Iwony Bassy, wydanej w Biurze Literackim 1 maja 2023 roku.
WięcejAutorski komentarz Iwony Bassy, towarzyszący premierze książki Głodni Iwony Bassy, wydanej w Biurze Literackim 1 maja 2023 roku.
WięcejFragmenty zapowiadające książkę Głodni Iwony Bassy, która ukaże się w Biurze Literackim 1 maja 2023 roku.
WięcejRecenzja Aleksandry Byrskiej,towarzysząca premierze książki Trupi bieg Benedeka Tottha w tłumaczeniu Elżbiety Sobolewskiej, wydanej w Biurze Literackim 20 marca 2023 roku.
WięcejFragmenty zapowiadające książkę Głodni Iwony Bassy, która ukaże się w Biurze Literackim 1 maja 2023 roku.
WięcejRecenzja towarzysząca premierze książki Emily forever Marii Navarro Skaranger w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej, wydanej w Biurze Literackim 20 lutego 2023 roku.
WięcejFragmenty zapowiadające książkę Głodni Iwony Bassy, która ukaże się w Biurze Literackim 1 maja 2023 roku.
WięcejRecenzja Aleksandry Byrskiej, towarzysząca premierze książki Świerzb Fríðy Ísberg w tłumaczeniu Jacka Godka, wydanej w Biurze Literackim 23 stycznia 2023 roku.
WięcejDrugi odcinek z cyklu „Rozmowy na koniec” w ramach festiwalu TransPort Literacki 27.
WięcejPierwszy odcinek z cyklu „Rozmowy na koniec” w ramach festiwalu TransPort Literacki 27.
WięcejCzytanie z książki Połów. Poetyckie i prozatorskie debiuty 2021 z udziałem Iwony Bassy, Aleksandry Byrskiej, Barbary Frączyk, Bartosza Horyzy, Zofii Kiljańskiej, Szymona Kowalskiego, Mirka Kulisza, Patryka Kulpy, Patricka Leftwicha, Oli Lewandowskiej, Marty Lipowicz i Alicji Sawickiej w ramach festiwalu TransPort Literacki 27. Muzyka Hubert Zelmer.
WięcejRecenzja Aleksandry Byrskiej, towarzysząca premierze książki Histeria Yideum Kim w tłumaczeniu Lynna Suh, Ewy Suh i Katarzyny Szuster, wydanej w Biurze Literackim 26 września 2022 roku.
WięcejOdpowiedzi Marty Lipowicz na pytania Tadeusza Sławka w „Kwestionariuszu 2022”.
WięcejOdpowiedzi Patryka Kulpy na pytania Tadeusza Sławka w „Kwestionariuszu 2022”.
WięcejOdpowiedzi Mirka Kulisza na pytania Tadeusza Sławka w „Kwestionariuszu 2022”
WięcejOdpowiedzi Zosi Kiljańskiej na pytania Tadeusza Sławka w „Kwestionariuszu 2022”.
WięcejOdpowiedzi Aleksandry Byrskiej na pytania Tadeusza Sławka w „Kwestionariuszu 2022”.
WięcejOdpowiedzi Iwony Bassy na pytania Tadeusza Sławka w „Kwestionariuszu 2022”.
WięcejFragmenty zapowiadające książkę Połów. Poetyckie i prozatorskie debiuty 2021, która ukaże się w Biurze Literackim 3 października 2022 roku.
WięcejFragmenty zapowiadające książkę Połów. Poetyckie i prozatorskie debiuty 2021, która ukaże się w Biurze Literackim 3 października 2022 roku.
WięcejRecenzja Aleksandry Byrskiej, towarzysząca premierze książki Z kamienia i kości Bérengère Cournut w tłumaczeniu Hanny Igalson-Tygielskiej, która ukaże się w Biurze Literackim 12 września 2022 roku.
WięcejRecenzja Aleksandry Byrskiej, towarzysząca premierze książki Ostatni patriarcha Najat El Hachmi w tłumaczeniu Anny Sawickiej, wydanej w Biurze Literackim 27 czerwca 2022 roku.
WięcejRozmowa Zosi Kiljańskiej z Olą Lewandowską-Ferenc, laureatką projektu „Połów. Poetyckie debiuty 2021”.
WięcejAutorski komentarz Oli Lewandowskiej-Ferenc, laureatki projektu „Połów. Poetyckie debiuty 2021”.
WięcejPremierowy zestaw wierszy Oli Lewandowskiej-Ferenc jesteśmy pierwszą ciemnością tego lata. Prezentacja w ramach projektu „Połów. Poetyckie debiuty 2021”.
WięcejOdpowiedzi Oli Lewandowskiej-Ferenc na pytania Tadeusza Sławka w „Kwestionariuszu 2022”.
WięcejOdpowiedzi Alicji Sawickiej na pytania Tadeusza Sławka w „Kwestionariuszu 2022”.
WięcejPremierowa proza Alicji Sawickiej Zasady poruszania się po ringu. Prezentacja w ramach projektu „Połów. Prozatorskie debiuty 2021”.
WięcejAutorski komentarz Alicji Sawickiej, laureatki projektu „Połów. Prozatorskie debiuty 2021”.
WięcejRozmowa Barbary Frączyk z Alicją Sawicką, laureatką projektu „Połów. Prozatorskie debiuty 2021”.
WięcejRecenzja Aleksandry Byrskiej, towarzysząca premierze książki Ktokolwiek, tylko nie ja Hałyny Kruk w tłumaczeniu Bohdana Zadury, która ukaże się w Biurze Literackim 23 maja 2022 roku.
WięcejPremierowy zestaw wierszy Patricka Leftwicha 0°DLL. Prezentacja w ramach projektu „Połów. Poetyckie debiuty 2021”.
WięcejAutorski komentarz Patricka Leftwicha, laureata 16. edycji Połowu poetyckiego.
WięcejRozmowa Szymona Kowalskiego z Patrickiem Leftwichem, laureatem projektu „Połów. Poetyckie debiuty 2021”.
WięcejOdpowiedzi Patricka Leftwicha na pytania Tadeusza Sławka w „Kwestionariuszu 2022”.
WięcejPremierowa proza Barbary Frączyk Lidka Prezentacja w ramach projektu „Połów. Prozatorskie debiuty 2021”.
WięcejAutorski komentarz Barbary Frączyk, laureatki projektu „Połów. Prozatorskie debiuty 2021”.
WięcejRozmowa Mirka Kuliszaz Barbarą Frączyk laureatką projektu „Połów. Prozatorskie debiuty 2021”.
WięcejOdpowiedzi Barbary Frączyk na pytania Tadeusza Sławka w „Kwestionariuszu 2022”.
WięcejPremierowy zestaw wierszy Szymona Kowalskiego ja i moja banda zdegradujemy wszystkie całuny. Prezentacja w ramach projektu „Połów. Poetyckie debiuty 2021”.
WięcejAutorski komentarz Szymona Kowalskiego, laureata 16. edycji Połowu poetyckiego.
WięcejImpresja Dawida Mateusza i Jakuba Skurtysa na temat poezji Szymona Kowalskiego, laureata 16. edycji Połowu poetyckiego.
WięcejRozmowa Bartosza Horyzy z Szymonem Kowalskim, laureatem projektu „Połów. Poetyckie debiuty 2021”.
WięcejOdpowiedzi Szymona Kowalskiego na pytania Tadeusza Sławka w „Kwestionariuszu 2022”.
WięcejPremierowa proza O Hance Marty Lipowicz. Prezentacja w ramach projektu „Połów. Prozatorskie debiuty 2021”.
WięcejRozmowa Patryka Kulpy z Martą Lipowicz, laureatką projektu „Połów. Prozatorskie debiuty 2021”.
WięcejAutorski komentarz Marty Lipowicz, laureatki pierwszej edycji Połowu prozatorskiego.
WięcejAutorski komentarz Zofii Kiljańskiej, laureatki 16. edycji Połowu poetyckiego.
WięcejRozmowa Aleksandry Byrskiej z Zofią Kiljańską, laureatką projektu „Połów. Poetyckie debiuty 2021”.
WięcejPremierowy zestaw wierszy Zofii Kiljańskiej chóry podziemne. Prezentacja w ramach projektu „Połów. Poetyckie debiuty 2021”.
WięcejRecenzja Aleksandry Byrskiej towarzysząca premierze książki Myja Jakuba Wiśniewskiego, wydanej w Biurze Literackim 24 stycznia 2022 roku.
WięcejPremierowa proza Mirka Kulisza Pierwszy raz. Prezentacja w ramach projektu „Połów. Prozatorskie debiuty 2021”.
WięcejAutorski komentarz Mirka Kulisza, laureata pierwszego Połowu prozatorskiego.
WięcejRozmowa Alicji Sawickiej z Mirkiem Kuliszem, laureatem projektu „Połów. Prozatorskie debiuty 2021”.
WięcejRozmowa Patricka Leftwicha z Bartoszem Horyzą, laureatem 16. edycji Połowu poetyckiego.
WięcejAutorski komentarz Bartosza Horyzy, laureata 16. edycji Połowu poetyckiego.
WięcejPremierowy zestaw wierszy Bartosza Horyzy Część wierszy o jaraniu się. Prezentacja w ramach projektu „Połów. Poetyckie debiuty 2021”.
WięcejPremierowy fragment prozy Flash fiction Patryka Kulpy. Prezentacja w ramach projektu „Połów. Prozatorskie debiuty 2021”.
WięcejAutorski komentarz Patryka Kulpy, laureata pierwszej edycji Połowu prozatorskiego.
WięcejRozmowa Iwony Bassy z Patrykiem Kulpą, laureatem projektu „Połów. Prozatorskie debiuty 2021”.
WięcejPremierowy zestaw wierszy Aleksandry Byrskiej Kalcyt. Prezentacja w ramach projektu „Połów. Poetyckie debiuty 2021”.
WięcejAutorski komentarz Aleksandry Byrskiej, laureatki 16. edycji Połowu poetyckiego.
WięcejRozmowa Oli Lewandowskiej z Aleksandrą Byrską, laureatką 16. edycji Połowu poetyckiego.
WięcejPremierowy fragment prozy Głodni Iwony Bassy. Prezentacja w ramach projektu „Połów. Prozatorskie debiuty 2021”.
WięcejAutorski komentarz Iwony Bassy, laureatki pierwszej edycji Połowu prozatorskiego.
WięcejRecenzja Aleksandry Byrskiej towarzysząca premierze książki Nieobecność Krzysztofa Chronowskiego, wydanej w Biurze Literackim 6 września 2021 roku.
WięcejRozmowa Marty Lipowicz z Iwoną Bassą, laureatką pierwszej edycji Połowu prozatorskiego.
WięcejOpowiadanie Alicji Sawickiej Opowiadanie o starych kobietach nagrodzone w konkursie „Wiersze i opowiadania doraźne 2021”.
WięcejRozmowa Olivii Panufnik z Alicją Sawicką, laureatką konkursu „Wiersze i opowiadania doraźne 2021”.
WięcejPremierowy zestaw wierszy Szymona Kowalskiego Historia rozszarpana. Prezentacja w ramach projektu Połów 2020.
WięcejRozmowa Aleksandry Byrskiej z Martą Sokołowską, towarzysząca premierze książki Imperium Dzieci, która ukazuje się w Biurze Literackim 12 lipca 2021 roku.
WięcejRecenzja Aleksandry Byrskiej towarzysząca premierze książki Addy Djørup Najsłabszy opór, w tłumaczeniu Bogusławy Sochańskiej, wydanej w Biurze Literackim 17 maja 2021 roku.
WięcejGłos Aleksandry Byrskiej w debacie „Biurowe książki 2014 roku”.
WięcejDrugi odcinek z cyklu „Rozmowy na koniec” w ramach festiwalu TransPort Literacki 27.
WięcejPierwszy odcinek z cyklu „Rozmowy na koniec” w ramach festiwalu TransPort Literacki 27.
WięcejCzytanie z książki Połów. Poetyckie i prozatorskie debiuty 2021 z udziałem Iwony Bassy, Aleksandry Byrskiej, Barbary Frączyk, Bartosza Horyzy, Zofii Kiljańskiej, Szymona Kowalskiego, Mirka Kulisza, Patryka Kulpy, Patricka Leftwicha, Oli Lewandowskiej, Marty Lipowicz i Alicji Sawickiej w ramach festiwalu TransPort Literacki 27. Muzyka Hubert Zelmer.
WięcejRecenzja Anny Mochalskiej, towarzysząca premierze książki Połów. Poetyckie i prozatorskie debiuty 2021, która ukaże się w Biurze Literackim 3 października 2022 roku.
WięcejRozmowa Marii Krzywdy i Antoniny Tosiek, towarzysząca premierze książki Połów. Poetyckie i prozatorskie debiuty 2021, wydanej w Biurze Literackim 3 października 2022 roku.
WięcejFragmenty zapowiadające książkę Połów. Poetyckie i prozatorskie debiuty 2021, która ukaże się w Biurze Literackim 3 października 2022 roku.
WięcejFragmenty zapowiadające książkę Połów. Poetyckie i prozatorskie debiuty 2021, która ukaże się w Biurze Literackim 3 października 2022 roku.
WięcejRecenzja Jakuba Kornhausera, towarzysząca premierze książki Głodni Iwony Bassy, wydanej w Biurze Literackim 1 maja 2023 roku.
WięcejImpresja Dawida Mateusza i Jakuba Skurtysa na temat poezji Oli Lewandowskiej-Ferenc, laureatki 16. edycji Połowu poetyckiego.
WięcejImpresja Adama Kaczanowskiego na temat prozy Alicji Sawickiej, laureatki projektu „Połów. Prozatorskie debiuty 2021”.
WięcejImpresja Dawida Mateusza i Jakuba Skurtysa na temat poezji Patricka Leftwicha, laureata 16. edycji Połowu poetyckiego.
WięcejImpresja Adama Kaczanowskiego na temat prozy Barbary Frączyk, laureatki projektu „Połów. Prozatorskie debiuty 2021”.
WięcejImpresja Dawida Mateusza i Jakuba Skurtysa na temat poezji Szymona Kowalskiego, laureata 16. edycji Połowu poetyckiego.
WięcejImpresja Jakuba Kornhausera na temat prozy Marty Lipowicz, laureatki pierwszej edycji Połowu prozatorskiego.
WięcejImpresja Dawida Mateusza i Jakuba Skurtysa na temat poezji Zofii Kiljańskiej, laureatki 16. edycji Połowu poetyckiego.
WięcejImpresja Adama Kaczanowskiego na temat prozy Mirka Kulisza, laureata pierwszej edycji Połowu prozatorskiego.
WięcejImpresja Dawida Mateusza i Jakuba Skurtysa na temat poezji Bartosza Horyzy, laureata 16. edycji Połowu poetyckiego.
WięcejImpresja Jakuba Kornhausera na temat prozy Patryka Kulpy, laureata pierwszej edycji Połowu prozatorskiego.
WięcejImpresja Dawida Mateusza i Jakuba Skurtysa na temat poezji Aleksandry Byrskiej, laureatki 16. edycji Połowu poetyckiego.
WięcejImpresja Jakuba Kornhausera na temat prozy Iwony Bassy, laureatki pierwszej edycji Połowu prozatorskiego.
Więcej