książki / ANTOLOGIE

Połów. Poetyckie i prozatorskie debiuty 2022

Agata Dyczko

Amelia Żywczak

Ewa Tondys-Kohmann

Jakub Grabiak

Jakub Gutkowski

Joanna Łępicka

Karolina Krasny

Łukasz Wojtysko

Marcin Czerniawski

Miłosz Fleszar

Fragmenty zapowiadające książkę Połów. Poetyckie i prozatorskie debiuty 2022, która ukaże się w Biurze Literackim 14 sierpnia 2023 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Miłosz Fle­szar

Sek­stans

marmurowe dłonie zaćmiły słońce

dora­sta­li­śmy w roz­kru­szo­nej wie­rze na wer­sal­ce.

tań­czy­my wokół doga­sa­ją­ce­go w brzu­chu ogni­ska.
two­je oczy się mie­nią, to naf­to­wy oce­an.

ojciec krzy­czy, że w ostat­nim zębie mądro­ści
hodu­je rdze­wie­ją­ce ple­mię. strza­ła prze­strze­la wid­no­krąg.

bie­rze­my się z urzęd­ni­kiem za ręce i zasy­pia­my
w roze­tlo­nych orga­nach. tam cze­ka na nas ban­kier.

śnieg z popio­łem otu­la­ją nagrza­ne cia­ła.


ciąg fibonacciego

ścię­gna nacią­gnię­te jak stru­ny w kon­tra­ba­sie.
kwas roz­le­wa się po mię­śniach, więc weksluj zwrot­ni­ce
cia­ła, by nie doszło do koli­zji, fuzji komór­ko­wej.

powieś się na chwi­li jak na skal­nej pół­ce, by po kośla­wym
sko­ku opaść w nadmu­cha­ną ciem­ność, gdzie błysz­czą
jaskra­we loga­ryt­my, a ja docho­dzę do sie­bie na krze­śle

z gra­wi­to­nów i ciem­nej mate­rii. mam prze­łyk
poro­śnię­ty zgni­łą lia­ną, w płu­cach cien­kie zgło­ski

bez ujścia. ską­pa­ny w cie­niu zamy­kam oczy
i widzę rzę­sę mni­cha tań­czą­cą pośród tor­nad.


proliferacja

chce­my wykrze­sać z ust tlą­cy się kolor,
wybiec przed tera­ko­to­wy sze­reg i zaśpie­wać:
borem, lasem, tan­da­ra­dei. wycze­su­jąc pło­mień

z war­ko­czy, kro­czyć przez pusty­nię,
gasić wap­no języ­kiem, gdy sza­lę prze­chy­la­ją
szron oraz rdza. bie­gnie­my gro­ma­dą, nio­sąc

świt na skro­ni, gdy z kaplic star­tu­ją jesien­ne
fajer­wer­ki, żeby poświę­cić nam wodę.
wykrę­ci się kule, napnie bie­gu­ny, by zna­leźć

puste: żyły wśród tka­nek i nagłe drga­nia splo­tu.
krwi­ste sal­wy z mię­śni, falu­ją­ce szar­fy.

ran jest wie­le, ale w domu naj­wię­cej


Jakub Gra­biak

Ludzie w stra­żac­kich kaskach mają dzi­siaj wol­ne

z moją śmiercią zgiń, ziemio, w płomieniach

na bar­kach pod­la­sia obo­zem się kła­dę!
wszy­scy to jeden i ten sam snop.

Swe­to­niusz opi­sał, lecz wła­śnie on dzier­żył
pochod­nię, to on miał w gar­ści wiatr.

sunie­my powo­li, powo­li do przo­du:
Cir­rus fibra­rus, Cumu­lus humil­lis.

o któ­rej godzi­nie prze­biegł po nas tętent,
a ilu zosta­nie pod brzusz­kiem?


kamieniarz I

pro­boszcz puch­nie jak balon. orzeł pła­cze,
gdy my pła­cze­my. dla­te­go zry­wa­my się z przy­rki,

lek­ką dło­nią mar­ku­jąc pod­pis? w par­ku grze­bią
liście. zgod­nie stwier­dza­my, że z liści scho­dzi skó­ra.

jeste­śmy pra­wie na miej­scu. on był kwar­co­wym homa­rem,
wspi­na­ją­cym się po ścia­nie jak pod szczu­pły szczyt.

teraz jest stu­let­nim żół­wiem. wpusz­cza nas, ale nic
nie mówi, zanie­chał mowy, tak jak moż­na zanie­chać się.

nie poka­żę wam języ­ka, nie prze­tłu­ma­czę zaklęć.
w kie­sze­niach ciu­ła kamycz­ki. kar­mi nimi wró­ble.


wesołe miasteczko

gdy mia­sto śpi, drze­wa zbli­ża­ją się do sie­bie,
miz­drzą. po wszyst­kim wypusz­cza­ją źró­dło.
poli­cja w tym cza­sie spo­rzą­dza pro­to­kół:

nie­bo to zbyt duży mun­dur, bóg się wpraw­dzie
topi, wciąż musi salu­to­wać, strą­cać samo­lo­ty.

gniaz­do może­my uwić w ustach, scho­wać się
w środ­ku, ale to wła­śnie ucho jest naj­czul­szym
punk­tem – trosz­kę zagil­go­cze i zje­dzie­my po szyi…

dotknij tyl­ko tych mięk­kich kulek!


kamieniarz II

wan­na jest peł­na, ale nie wiem, czy się zga­dza.
pusz­czam oko. łyse kle­pi­sko, na nim tytuł

wyma­chu­je łopa­tą, cho­ciaż to nie jest jego łopa­ta,
to nawet nie jest jego dom. bal­da­chim nad łożem

w poło­wie prze­rwa­ny. w poło­wie bal­da­chim.
wte­dy wyło­ży­ła na ladę wszyst­ko, co mia­ła, i tak

uczy­ni­łem z niej pierw­szą ladacz­ni­cę! w tym zda­niu
prze­czy­taj sta­ro­żyt­ną kaju­tę, cha­dze­nie na pal­cach.

gli­nia­ne dzie­ci i gli­nia­ne słoń­ce napi­na­ją żagiel.
rącz­ka w rącz­kę. to jest zie­lo­na szko­ła, o, kapi­ta­nie…


Jakub Gut­kow­ski

romb

wyobraź sobie Miej­sce jako debiut dla Cza­su
Tomasz Puł­ka

ktoś komuś wje­chał na kwa­drat. ktoś
otwo­rzył obóz śmier­ci przy trze­pa­ku. głę­bo­ka kon­spi­ra­cja
każe o tym mil­czeć.
han­dlo­wać spoj­rze­nia­mi jak napi­sa­mi pod kap­slem,
zwo­zić rzeź­by i świa­tło, chłod­ny kom­pot, zanim słoń­ce
znów zacznie napier­da­lać i obie­cy­wać tech­no, pik­sy

posze­rzo­ne o ruch skocz­ka w polu (ma na imię
syner­gia i nosi współ­rzęd­ne jak sekret) albo
rzut dwie­ma kost­ka­mi, z któ­rych jed­ną trze­ba zło­żyć,
żeby spraw­dzić, czy ma ten sam wynik.



każ­dy nasz filtr był skład­nią, mia­ro­wą
ado­ra­cją SVO w uję­ciu POV.
uczy­li­śmy się mówić na jed­nym odde­chu,
po otwar­tych powie­kach śli­zgał nam się puls.

moja mat­ka Riley Reid mówi­ła
jest mnie wię­cej niż spo­ty­ka oko.
moja mat­ka Faye Reagan mówi­ła
głód jest kwe­stią alo­ka­cji ryt­mu.


Joan­na Łępic­ka

Zeszyt ćwi­czeń

City of Zeugma

a gdy­bym nazwa­ła: drut żylet­ko­wy Con­cer­ti­na, wąwóz, w któ­ry wyrzu­ca­no śmie­ci,
z imie­nia każ­dą, któ­ra była w Bru­zgach. Meta­fo­rą cia­sną, jak nie­ozna­czo­na cię­ża­rów­ka,
a byli­śmy pie­szo.

prze­sko­czyć czas, któ­rej na imię: osy­pa­nie muru.

Jesz­cze „moż­na”. Widzieć
raj jako ogród. Była­byś porzecz­ką?

że nie idzie­my do lasu bo to jest nasz las
skąd przy­cho­dzę brud­na i wycho­dzę brud­na

ruch jako obrót, któ­re­go domem jest mała zapad­nia


[podp.nieczyt.]

prze­szłość jest upar­ta, świę­ta są zmię­te,
gorą­ce szczu­ry są świę­te, ścier­wo­ja­dy są świę­te,
seks jest świę­ty, roz­pa­sa­nie nóg jest świę­te,
kłi­ry są świę­te, pijal­nie wód­ki są świę­te,
ogon tadzi­ka jest świę­ty, obsi­ka­ne nogaw­ki są świę­te,
radość jest świę­ta, żar­ty są mar­twe i prze­klę­te,
księ­życ, jezio­ro i ser­ce są prze­klę­te,
góra i dół są pomy­lo­ne, róża wia­trów jest czar­na i ścię­ta,
języ­ki ognia są mar­twe, bra­my miast otwar­te,
mój szef jest mar­twy, jego pra­ca jest mar­twa,
wyli­cze­nia są mar­twe. Wyli­cze­nia są świę­te,
pró­ba jest spóź­nio­na,
Słoń­ce nas spa­li,
zga­szą za nas świa­tło. Owoc z nas kpi.
W cie­niu cze­ka cię ciem­na gałąź świa­tła, dru­ga stro­na ust.


miałam na myśli siebie

po piśmie pozna­ję że rośnie tu jaśmin
a ściem­niam świa­tło któ­re nie nadą­ża


Ame­lia Żyw­czak

mię­dzy­mia­sto­wie

halka

kie­dy patrzy­łam na por­no­gra­ficz­ny baner przy zako­pian­ce
moja sio­stra powie­dzia­ła:

wczo­raj spłu­ka­łam rzy­gi w łazien­ce. myśla­łam o ojcu,
pamię­tasz jak szu­kał żebra?


praga

wyje­ba­łam się na rowe­rze jadąc przez pra­gę co spo­wo­do­wa­ło otwo­rze­nie się tęt­ni­cy udo­wej z któ­rej ku ucie­sze prze­chod­niów zaczę­ła wyła­niać się postać: kana­dyj­ski mate­ma­tyk po pogo­dze­niu źre­ni­cy ze świa­tłem wycią­gnął z tyl­nej kie­sze­ni zapis roz­bież­no­ści w mojej doku­men­ta­cji medycz­nej po czym szyb­ko go spo­żył. ugryzł mnie w palec dla stwo­rze­nia pozo­rów i odszedł pozo­sta­wia­jąc w bło­gim sta­nie wty­ku.


poe i

poe wjeż­dża odnó­żem pod koł­drę mizia­jąc łyd­kę wło­skiem
brąz prze­po­czwa­rzy się kie­dyś w solów­kę stra­to­ca­ste­ra

zawsze gdy odwra­cam na chwi­lę wzrok zaczy­na przę­dze­nie
moje­go swe­ter­ka zamiast w gran­ny squ­ares zata­cza się w man­da­li
roz­cią­gnię­tej jak jama ust­na pod­czas zdej­mo­wa­nia apa­ra­tu sta­łe­go
klesz­cza­mi szcze­gól­nie zam­ków przy­kle­jo­nych do sió­de­mek

patrzy­my na sie­bie gęsto opu­szek krą­ży po kara­pak­sie
igła wosk heli­ce­ry pisk kara­czan sub­i­ma­go hydro­żel z pie­lu­chy


Mar­cin Czer­niaw­ski
Łobu­zy

Od Zakrystii (fragment pierwszego rozdziału)

Wcho­dzisz do Zakry­stii. Jest tam cicho, woń kadzi­dła mie­sza się z odo­rem zjeł­cza­łe­go cia­ła. Sta­ry prze­bie­ra się za para­wa­nem, zzu­wa z sie­bie prze­po­co­ną sutan­nę. Pół­mrok nie­wiel­kie­go pomiesz­cze­nia dzia­ła na cie­bie usy­pia­ją­co. Powie­ki robią się cięż­kie, człon­ki drę­twie­ją. Jezu­sa nie ma dzi­siaj z tobą, jesteś sam. Na sam ze sta­rym. Jezus nie pomo­że ci, choć nigdy mu nie ufa­łeś. Zacho­dzisz w gło­wę dla­cze­go zosta­łeś przy­dzie­lo­ny do nie­go, a może to jego przy­dzie­lo­no tobie? Popa­dasz w hip­no­tycz­ną zadu­mę. Sły­szysz chrząk­nię­cie sta­re­go, któ­re wybi­ja cię ze sta­nu pół­snu. Ostry smród jego spo­co­ne­go ciel­ska draż­ni two­je noz­drza. Nie masz ocho­ty dłu­żej tu prze­by­wać. Przy­świe­ca ci jed­na jedy­na myśl. Jest jasna, wyra­zi­sta i kry­tycz­na: wynieść się stąd czym prę­dzej i zapo­mnieć o raz po raz odna­wia­nej far­sie. Coś jed­nak przy­ku­wa two­ją uwa­gę. Na nie­wiel­kim drew­nia­nym kre­den­sie stoi taca wypeł­nio­na po brze­gi haj­sem. Są tam dzie­siąt­ki, są dwu­dziest­ki, a zda­rza­ją się i set­ki. Spod ster­ty bank­no­tów miło prze­świ­tu­ją pęka­te piąt­ki. Patrzysz na tacę dłuż­szą chwi­lę. Coś kieł­ku­je w two­jej czer­stwej łepe­ty­nie. Nie jest to jesz­cze myśl ani tym bar­dziej plan. To tyl­ko przy­jem­ne pobu­dze­nie neu­ro­nów mózgu.

Dzwo­ny, dzwo­necz­ki. Biją, dzyń-dzyń czy­nią. Wszyst­ko ci się mie­sza: tem­po, kolej­ność, czę­sto­tli­wość ude­rzeń. Rudy­men­tar­ny porzą­dek obrząd­ku zagi­na­ny przez cza­so­prze­strzeń. Kościel­ny ślub ludz­kich zaso­bów Haj­lów­ki. Koń­ców­ka. Po chwi­li koniec. Scho­dzisz do Zakry­stii z wypeł­nio­ną po brze­gi tacą. Sta­ry wita się i żegna się z owiecz­ka­mi, uro­czy­stą swą trzód­ką uro­czą. Bło­go­sła­wi nowo­żeń­ców tłu­stym jak ser­de­lek pal­cem. Za tobą w bazie insta­lu­je się Jezus. Pręd­ko zzu­wa z sie­bie prze­po­co­ną kom­żę mini­stran­ta. Spod bia­łej sza­ty wyła­nia się czar­na jak grdy­ka sza­ta­na koszul­ka zespo­łu Kat. Jezus pręd­ko ulat­nia się z Zakry­stii, a co za tym idzie z kościo­ła. Zosta­wia za sobą nie­co słod­ka­wy, a nie­co siar­ko­wy zapa­szek pro­ku­ro­wa­ny przez gru­czo­ły poto­we jego nasto­let­nie­go cia­ła. Przy­glą­dasz się wypeł­nio­nej po brze­gi tacy. W jed­nej chwi­li myśl. Bar­dziej może impuls przed myślą, ale nie bez­myśl­ny. Rzut­ki ruch tak­tycz­ny. Pod­cho­dzisz, bie­rzesz dwie stó­wy z gór­ki, wsa­dzasz do kie­sze­ni spodni. Pod kom­żę. Eks­cy­ta­cja i strach, jak dwa wcze­śnia­ki z nie­chcia­nej cią­ży. Tuż pod ser­cem. Po chwi­li wcho­dzi Sta­ry. Uśmie­cha się do cie­bie dwu­znacz­nie. Zzu­wasz kom­żę, w pośpie­chu wycho­dzisz z Zakry­stii. Zzu­wa­nie Sta­re­go odpro­wa­dza cię do domu jak wiecz­no­tr­wa­ły smród.

Jeśli uda­ło się raz, uda się i dru­gi. Nie poprze­sta­niesz na pro­stym haśle: do trzech razy sztu­ka. Juwe­nil­ny trans ponie­sie cię w świe­tla­ną przy­szłość kolej­nych prób. Mne­mo­tech­ni­ka kocich ruchów i tak­tycz­nej zwin­no­ści to two­ja nie­za­wod­na broń nic­po­nia. Jest póź­ny piąt­ko­wy wie­czór. Zapach eks­ce­su mie­sza się z cie­le­snym mia­zma­tem swoj­skich inwen­ta­rzy. Spa­ce­ro­wym kro­kiem podą­żasz w stro­nę lasku. Mijasz oko­licz­ne pło­ty, budy i koty. Wcho­dzisz do lasu jak­byś wkra­czał w doro­słość. Odnaj­du­jesz cień przy­ja­cie­la, cień czło­wie­ka. Boży­da­ra. Z Boży­da­rem pijesz tanie wino do ścię­cia biał­ka. Sie­dzi­cie na skra­ju lasu jak dwa zde­pra­wo­wa­ne fau­ny ani myślą­ce myśleć o flo­rze. Noc będzie dłu­ga i dusz­na. Natę­że­nie mro­ku słusz­ne. Tym razem do rana nie zasną demo­ny czu­wa­ją­ce nad two­ją dys­kre­cją. Jesz­cze nie czas na ujaw­nie­nie.

Nur­ku­jesz w ciem­nię Zakry­stii jak jesiotr. Ana­dro­micz­nie, gib­ko i głę­bi­no­wo. W jed­nej ręce masz tacę, a w dru­giej nega­cję ducha świę­te­go w posta­ci skrę­ta z mari­hu­aną. Scho­dzisz do kruch­cia­nych kaza­mat, piw­nicz­ki, w któ­rej wino mszal­ne przy­oble­ka się w naj­wy­kwint­niej­sze rocz­ni­ki bur­gun­da. Sta­ry roz­ga­dał swo­je ogło­sze­nia dusz­pa­ster­skie do roz­mia­rów mono­lo­gu na górze Mont Blanc. W nagro­dę za prze­wle­kłą i bra­wu­ro­wą nawij­kę o dzie­ciach nie­na­ro­dzo­nych nale­wasz mu wiń­ska do kie­li­cha mszal­ne­go. Trzep­nie sobie, bo naj­pew­niej zaschło mu w gar­dle od kom­pul­syw­nej dia­try­by. Ty odpa­lasz sobie skrom­ną pen­syj­kę za tę dobro­dusz­ność. Dzi­siaj jedy­nie sto zło­tych. Cho­wasz je do kie­sze­ni. Po scho­dach wpeł­zasz na górę jak zdra­dli­wy wąż z Ede­nu. Sta­ry już tam na cie­bie cze­ka. Patrzy na cię spod byka. Pra­we oko zani­ka pod jarz­mem tiku. Lewe świ­dru­je, jak­by coś podej­rze­wa­ło. Jed­nak­że Sta­ry tyl­ko dwu­znacz­nie się do cie­bie uśmie­cha i roz­po­czy­na pro­ces zzu­wa­nia. Szczę­ścisz mu boże jesz­cze i może, a następ­nie ulat­niasz się z Zakry­stii i co za tym idzie z kościo­ła. Naj­chęt­niej w ogó­le byś już tam nie wra­cał. Pusz­czasz się cwa­łem w stro­nę lasku. Sia­dasz na zwa­lo­nym pniu, wypusz­czasz z ulgą powie­trze z płuc, zapa­lasz skrę­ta. Jak miło.

Zawsze byłeś poucza­ny. Stro­fo­wa­no cię z patriar­chal­ną kon­se­kwen­cją. Wma­wia­no ci błę­dy, złe zacho­wa­nie, leni­stwo. Celo­wa­li w tym przed­sta­wi­cie­le star­szy­zny, któ­rej prze­wod­ni­czył Sta­ry. Twoi sta­rzy trak­to­wa­li jego reli­gianc­ką kazu­isty­kę jak sądy nie­omyl­nej wyrocz­ni. Auto­chto­ni nagi­na­li się krę­go­słu­pa­mi moral­ny­mi do jego „boskie­go” cia­ła. Spi­ja­li mu z ust tru­pią man­trę obu­rze­nia. Ich usta sinia­ły w potę­pień­czym sza­le hiper­bi­go­tów. Twa­rze wykrzy­wia­ły się w gry­ma­sie suro­wych sędziów. Wyglą­da­li strasz­nie i gro­te­sko­wo, głu­pio i groź­nie. Nie­ludz­ko. W duchu z nich szy­dzi­łeś i tyl­ko wycze­ki­wa­łeś dnia, w któ­rym ode­grasz rolę zuchwa­łe­go mści­cie­la. Chy­ba nad­szedł już czas, by zała­twić się z nimi za wszyst­kie cza­sy.

Pod­czas mszy wiel­ka­noc­nej dewo­cja obfi­cie przy­sy­pu­je tacę kabo­ną. W myślach sza­cu­jesz przy­pływ kapi­ta­łu. Usta­na­wiasz pułap bez­piecz­ne­go urob­ku. W Zakry­stii wdzię­czysz się do lustra jak demo­nicz­ny nar­cyz. Pod­cho­dzisz do tacy usta­wio­nej na zydel­ku pod wiel­kim Cor­pus Chri­sti. Chwy­tasz szyb­kim ruchem dło­ni dwa bank­no­ty o nomi­na­łach sto i dwie­ście zło­tych. W tym samym momen­cie wpeł­za do pomiesz­cze­nia krót­ko­wi­dzą­ca ultra­po­boż­ni­sia, prze­wod­ni­czą­ca kół­ka różań­co­we­go, pani Eula­lia. Mru­ga ner­wo­wo ocza­mi i cmo­ka z nie­sma­kiem. Tobie język skle­ja się z pod­nie­bie­niem i drga tęt­ni­ca szyj­na z prze­ra­że­nia. Cno­tli­wa matro­na Eula­lia rze­cze peł­nym obu­rze­nia gło­sem: Na Boga! Wywie­trzyć tu mini­strant, raz dwa! Trzy, szep­czesz sam do sie­bie.

Robisz to po raz czwar­ty, siód­my, dzie­sią­ty. Po osiem­na­stym prze­sta­jesz liczyć. To two­je wkro­cze­nie w peł­no­let­niość prze­stęp­stwa czy­ni cię pew­nym swe­go i spo­koj­nym. Powo­li sta­jesz się ruty­nia­rzem. Usta­na­wiasz swój wła­sny, wewnętrz­ny kodeks zbó­ja. Prze­strze­gasz jego reguł z god­ną naj­wyż­sze­go uzna­nia skru­pu­lat­no­ścią. Nigdy nie bie­rzesz wię­cej niż trzy­sta zło­tych, nie mniej niż sto. Wystrze­gasz się bilo­nu, pre­fe­ru­jesz papier. Chwy­tów, bo tak nazy­wasz tę w grun­cie rze­czy pospo­li­tą kra­dzież urwi­poł­cia, doko­nu­jesz w pierw­sze piąt­ki mie­sią­ca, w co dru­gą nie­dzie­lę i każ­de moż­li­we kościel­ne świę­to. Ta czę­sto­tli­wość to swo­isty rytu­ał, któ­re­mu ani myślisz uchy­biać. Nie masz dla nie­go racjo­nal­ne­go uza­sad­nie­nia, ale gdzieś tam w odmę­tach łepe­ty­ny, w jej miej­scu odpo­wie­dzial­nym za kom­bi­na­to­ry­kę z zakre­su teo­rii zabaw, do gło­su docho­dzi wątła intu­icja zwią­za­na z ogól­ni­ko­wym hasłem: Reduk­cja Ryzy­ka.

Nigdy nie doko­nu­jesz Chwy­tu w trak­cie zzu­wa­nia przez sta­re­go prze­po­co­nej sutan­ny. Musi to być tuż przed albo tuż po tej czyn­no­ści. Nigdy w trak­cie! To kolej­ny prze­sąd, któ­ry niczym zna­mię rze­zi­miesz­ka wypa­lasz w swym zuchwa­łym, nasto­let­nim ser­cu, ogniem nie­wzru­szo­nej deter­mi­na­cji. Natę­że­nie potne­go odo­ru jest rodza­jem sygna­łu dla twej szyb­kiej dło­ni. Noz­drza wręcz ste­ru­ją łok­ciem, mię­śnia­mi przed­ra­mie­nia, nad­garst­kiem. Gdy feto­rek jest led­wo ćmią­cą obiet­ni­cą cze­goś więk­sze­go – możesz chwy­tać, gdy wszech­ogar­nia­ją­cy smród bie­rze w swo­je posia­da­nie powie­trze Zakry­stii – chwy­tać już powi­nie­neś. Nic pośrod­ku, nic pomię­dzy. Akt zzu­wa­nia jako swo­ista blo­ka­da, nie­na­ru­szal­ny zakaz.

Doko­nu­jesz pierw­sze­go ujaw­nie­nia. Jego bene­fi­cjen­tem sta­je się Boży­dar. W krót­kich, har­cer­skich sło­wach prze­ka­zu­jesz mu znak woj­ny. Roz­pę­ta­łeś ją w swo­im umy­śle. Prze­ciw­ni­kiem usta­no­wi­łeś obraz sta­re­go, a może ide­olo­gię, któ­rą repre­zen­tu­je. Sam tego do koń­ca nie poj­mu­jesz. Jesteś kłęb­kiem ener­gii nie­pa­nu­ją­cym nad myśla­mi. Jesteś bun­tow­ni­kiem peł­nym pasji, gnie­wu i non­sza­lan­cji. Jesteś nie­dziel­nym natu­ra­li­stą. Tak jak przy­pusz­cza­łeś, two­je wyzna­nie nie mia­ło pra­wa wpra­wić Boży­da­ra w kon­ster­na­cję. Jego entu­zjazm pod­bech­tu­je two­je ego, jego dzie­cię­cia apro­ba­ta tyl­ko utwier­dza cię w słusz­no­ści twej pry­wat­nej kru­cja­ty. Zna­kiem odwró­co­ne­go krzy­ża bło­go­sła­wisz nad­cho­dzą­ce czy­ny świę­to­krad­cze­go zbó­ja. Zni­ka­ją wszel­kie wąt­pli­wo­ści. Pro­ce­der trwa w naj­lep­sze.

Idzie ci coraz lepiej. Wpra­wiasz się w fachu drob­ne­go zło­dzie­jasz­ka. Gro­ma­dze­nie mszal­nej mamo­ny spra­wia ci coraz więk­szą fraj­dę. Oszczęd­no­ści, któ­re uda­ło się poczy­nić, pozwa­la­ją ci na spra­wia­nie sobie kon­sump­cyj­nej fraj­dy. Na więk­szą i mniej­szą ska­lę. Jesteś próż­ny i poży­tecz­ny, roz­rzut­ny i hoj­ny. Kupi­łeś sobie desko­rol­kę i wybu­do­wa­łeś drew­nia­ną wia­tę na dział­ce ojca, sakra­menc­kie­go piju­sa. Poma­lo­wa­łeś płot i naby­wa­łeś dro­gi, nie­do­stęp­ny two­im rówie­śni­kom alko­hol, któ­rym upi­ja­łeś się z Boży­da­rem do nie­przy­tom­no­ści. Wszyst­ko zasi­la­ne para­fial­nym skarb­czy­kiem, drob­ną cząst­ką świę­to­je­bli­we­go szmal­cu. To pry­wat­ny poda­tek od kościo­ła, któ­ry odpro­wa­dzasz na wła­sne kon­to zamiast pań­stwa, któ­re zapo­mnia­ło o tobie, ale nie myśli zapo­mi­nać o dobro­sta­nie wła­snych świą­ty­ni.

Ostry smród prze­po­co­nych szat. Przy­kry swąd mie­sza ci w gło­wie. Posta­na­wiasz uchy­bić wewnętrz­ne­mu kodek­so­wi zbó­ja. Sta­ry zzu­wa swą sutan­nę ospa­ły­mi rucha­mi syte­go kota. Impuls, któ­ry sta­je się wykro­cze­niem prze­ciw­ko same­mu sobie, prze­ciw­ko wła­snym zasa­dom. Chwy­tasz z tacy pięć stów w trak­cie star­cze­go zzu­wa­nia. Podwój­ny błąd w sztu­ce. Nie masz cza­su na wyrzu­ty sumie­nia. Sta­ry wyła­zi zza para­wa­nu. Jego nie­sy­me­trycz­ne ciel­sko prze­je­dzo­ne­go kano­ni­ka wywo­łu­je w tobie mdło­ści. Sta­ry uśmie­cha się do cie­bie dwu­znacz­nie. Two­je myśli czer­stwie­ją. Otwie­ra­ją się drzwi od stro­ny kruch­ty. Do dusz­ne­go pomiesz­cza­nia wta­ra­ba­nia się Jezus. Pół­mrok sal­ki kom­po­nu­je się z gry­ma­sa­mi jego dzie­cin­nej twa­rzy, dając zgo­ła lucy­fe­rycz­ny efekt. Zzu­wasz kom­żę, świe­żo upra­ną, więc jesz­cze nie­cuch­ną­cą. W pośpie­chu wycho­dzisz z Zakry­stii. Do domu odpro­wa­dza cię przy­tłu­mio­ny odgłos szep­tów. Seria złych zna­ków.

Złe prze­czu­cia zwy­kły tra­fiać w punkt. I tym razem, niczym boha­ter grec­kiej tra­ge­dii, padasz ofia­rą samo­speł­nia­ją­cej się prze­po­wied­ni. W kaza­ma­tach kościo­ła, tuż pod pod­ło­gą Zakry­stii, przy­dy­bu­je cię Jezus. Jego demo­nicz­ny wzrok będzie ci się śnił po nocach. Szu­ka­cie zaku­rzo­nych dewo­cjo­na­liów na świę­to Prze­si­le­nia Pań­skie­go. Sły­szy­cie świń­ski chrum­kot sta­re­go docho­dzą­cy z góry. Jezus zda­je się być fatal­nym pro­ro­kiem. Oka­zu­je się, że odkrył twój sekret. W szo­ku­ją­cych szcze­gó­łach opi­su­je ci swo­je spo­strze­że­nia. „Wiem wię­cej, niż ty sam. Przej­rza­łem cię gał­ga­nie.” Jest bez­względ­nym dema­ska­to­rem zde­ter­mi­no­wa­nym ujaw­nić każ­dą nie­go­dzi­wość. Jezus łapie twą duszę we wny­ki pod­łe­go szan­ta­żu. Jego zda­niem Chwy­tasz zbyt wie­le flo­ty. Powi­nie­neś się z nim podzie­lić. Tyl­ko za cenę wej­ścia z nim w spół­kę możesz liczyć na jako taką dys­kre­cję. W prze­ciw­nym razie sprze­da cię sta­re­mu jak psa.

Jezu­so­we dic­tum dopro­wa­dza cię do bia­łej gorącz­ki. Nie spo­dzie­wa­łeś się takie­go obro­tu spraw. Po pod­wie­czor­ku grzech Ona­na roz­luź­nia twe napię­te mię­śnie, w żyłach mądrzej pły­nie krew. Wyda­jesz się być jeśli nie zupeł­nie spo­koj­ny, to przy­naj­mniej spo­koj­niej­szy. Jesteś nie­dziel­nym natu­ra­li­stą, biki­nia­rzem ona­ni­stą, mlecz­nym hedo­ni­stą. Roz­wa­żasz w duchu róż­ne moż­li­wo­ści. Jesteś skon­fun­do­wa­ny, wewnętrz­nie roz­bi­ty, roz­dar­ty jak ser­ce pogrze­bo­wej płacz­ki. Potrze­bu­jesz rady, dobre­go sło­wa, pocie­sze­nia. Posta­na­wiasz nie skła­dać bro­ni. Następ­ne­go dnia, gdy budzą cię koty szcza­ją­ce na pło­ty, zapra­gniesz roz­mó­wić się z Boży­da­rem. Spo­tka­cie się w lasku fau­nów na nara­dę. Mar­twe słoń­ce buj­nej pro­win­cji, zawie­szo­ne wyso­ko na nie­bo­skło­nie, będzie przy­świe­ca­ło waszej gorącz­ko­wej wymia­nie myśli. Lęgną się wywro­to­we pomy­sły w maków­kach dwóch narwa­nych chło­pa­czysk. Prym w sza­leń­stwie wie­dzie Boży­dar. W tym sza­leń­stwie jest nie­zgo­da.

Docho­dzi­cie do jako takie­go kon­sen­su­su. Decy­zja odno­śnie czy­nów może być jed­na. Posta­na­wia­cie skle­pać maskę Jezu­so­wi. Uci­sze­nie przez zastra­sza­nie to wasz maje­stat, wasza god­ność. Obmy­śla­cie chy­try plan. Macie zamiar schwy­tać Jezu­sa w zasadz­kę. Po mszy zacza­icie się na nie­go na skra­ju lasu. To ten dzień, w któ­rym nie doko­nu­jesz kolej­ne­go Chwy­tu. Ta ostat­nia nie­dzie­la. Jutro się rozej­dzie­cie. Być może. Dzwo­ny, dzwo­necz­ki. Biją, dzyń-dzyń czy­nią. Woń kadzi­dła mie­sza się z odo­rem zjeł­cza­łe­go cia­ła. Sta­ry zzu­wa prze­po­co­ną sutan­nę. Obra­zy nakła­da­ją się na sie­bie, dźwię­ki inter­fe­ru­ją. Zapa­chy wybu­cha­ją wie­lo­wąt­ko­wą burzą. Zmy­sły wariu­ją, myśli kła­dą do snu moral­ność. Kościół trzesz­czy w szwach od bru­tal­ne­go kocio­kwi­ku hor­mo­nów. Będzie się dzia­ło!

Pot i krew, śluz. Wydzie­li­ny. W cie­niu wie­ko­wych modrze­wiów, w zgrzeb­nej niszy paro­wu, w samym ser­cu dzi­kiej gęstwi­ny, spusz­cza­cie bez­względ­ne man­to Jezu­so­wi. Zacza­ili­ście się na nie­go za wyzna­czo­ną wcze­śniej skar­pą, tuż przed godzi­ną zero. W mro­ku stu­mi­lo­we­go lasu pod­ci­na­cie nogi dłu­go­wło­se­go dra­ba. Chwy­tasz Jezu­sa za kudły. Boży­dar wali go z kopa w żebra, a potem z bań­ki w mostek. Dokła­dasz pra­wy sier­po­wy w pocią­głą, przy­stoj­ną twarz syna nie­bo­że­go. Jezus zale­wa się krwią i zło­rze­czy. On wam jesz­cze poka­że. „Wy chu­je papla­te, wy prąt­ki sza­ta­na ska­żo­ne rogo­wa­ci­zną odby­tu”. Nie zwykł nad­sta­wiać dru­gie­go policz­ka ani myśli rzu­cać sło­wa na wiatr. Z jego kino­la ciek­ną smar­ki wymie­sza­ne z krwią. Drze się jak potę­pie­niec. Obie­cu­je zemstę pie­kieł. Nie wiesz. co robić, nie masz pomy­słu na dal­szy roz­wój wypad­ków. Z maja­ków dzie­cin­nej bra­wu­ry nie spo­sób spre­pa­ro­wać choć­by namiast­kę pla­nu B. Wasza chwiej­na odwa­ga, wasz kna­jac­ka dezyn­wol­tu­ra, wasza bez­względ­ność mło­do­cia­nych katów, wyrżnę­ła mlecz­ny ząb o pierw­szy tward­szy kant rze­czy­wi­sto­ści.

Pod­ku­lasz ogon. Cho­wasz się, cho­wa­cie z Boży­da­rem, na dział­ce two­je­go sta­re­go, sakra­menc­kie­go piju­sa. Pięć kilo­me­trów od Haj­lów­ki. To jest twój azyl, tu możesz wyli­zać rany i prze­my­śleć wła­sne poło­że­nie w struk­tu­rze cha­osu. Przed wami dłu­ga noc, peł­na kosz­ma­rów na jawie i oni­rycz­nej hiper­re­al­no­ści. Będzie­cie zakład­ni­ka­mi sprzecz­no­ści, kozła­mi ofiar­ny­mi ilu­zji, więź­nia­mi błę­dów logicz­nych. Wasze zapi­ja­czo­ne mor­dy smar­ka­tych łobu­zów swo­im wykrzy­wie­niem zga­szą blask księ­ży­ca, roz­kwa­szą porzą­dek nocy wyzie­wy waszych ciał. Jed­ną nogą będzie­cie kro­czyć przed upad­kiem pychy, pod­czas gdy dru­gą sto­pę cie­lacz­ka ssa­ła będzie pokor­na mat­ka (tor­tu­ra). Wasza głu­po­ta się­gnie szczy­tów, a wasza chuć wybie­gnie poza hory­zont. W kro­to­chwil­nej wizji zje­cie cia­ło Jezu­sa w towa­rzy­stwie same­go Bel­ze­bu­ba po lobo­to­mii, któ­ry oka­że się być waszym cuch­ną­cym krew­nym. Dia­beł­kiem stró­żem. Coś zosta­ło zaprze­pasz­czo­ne i nic jesz­cze nie­stra­co­ne. Wiru­ją obra­zy, kołu­ją emo­cje. Plą­czą się nici wasze­go fil­mu. Star­szy­zna o was zapo­mnia­ła. Pociąg do upodle­nia, do zatra­ce­nia, do wnie­bo­wzię­cia! Wła­śnie odjeż­dża. Cała naprzód! Na zdro­wie rze­tel­ni gamo­nie!

Budzisz się, więc jesteś… nie­dziel­nym natu­ra­li­stą, biki­nia­rzem ona­ni­stą, mlecz­nym hedo­ni­stą. Do roz­ła­do­wa­nia wewnętrz­ne­go napię­cia potrze­bu­jesz aktu miło­ści wła­snej; ego­tycz­nej, kom­pul­syw­nej i cia­snej. Samo­speł­nia­ją­ca się prze­po­wied­nia wyno­si auto­ero­tycz­ny akt poran­ka na ołta­rze. Wiel­ki Strzał kła­dzie się cie­kłym na posadz­ce. Jesteś spo­koj­ny i odprę­żo­ny, choć nie pozby­łeś się trosk ści­ga­ne­go. Zda­niem Boży­da­ra, dziś nastą­pi dema­ska­cja twe­go nie­cne­go pro­ce­de­ru. Jezus słu­ży do mszy, a ty masz dzi­siaj wol­ne. Ide­al­na oka­zja do zdra­dy. Wisi nad tobą wid­mo pro­win­cjo­nal­nej infa­mii. Histe­rycz­ne fana­tycz­ki z kół­ka różań­co­we­go już śli­ną się do wizji sto­su, na któ­rym zapło­nie twój mlecz­ny kor­pus. Miej­sco­wi dewo­ci z nagła ostrzą scy­zo­ry­ki potę­pie­nia, mrocz­ni gra­ba­rze inten­sy­fi­ku­ją tel­lu­rycz­ne namięt­no­ści. Twe tru­chło zosta­nie zhań­bio­ne, a kości obgry­zio­ne przez psy din­go. Zosta­niesz pierw­szym potę­pio­nym Haj­lów­ki, zaka­łą czer­stwej pro­win­cji, wiel­kim bluź­nier­cą. Tu nikt nigdy nie był z cie­bie dum­ny. Od teraz będziesz na wiecz­nym cen­zu­ro­wa­nym.

W akcie despe­ra­cji wysy­łasz do Jezu­sa sms o tre­ści: „zapra­szam do współ­pra­cy”. Godzi­ny mija­ją. Odpo­wiedź nie nad­cho­dzi. Wiesz, że jest już raczej po her­ba­cie. Odcho­dzisz od zmy­słów. Uwa­żasz, że nie ma dla cie­bie ratun­ku. Zosta­niesz odsą­dzo­ny od czci i wia­ry, pod­da­ny ostra­cy­zmo­wi lokal­sów, na wie­ki prze­klę­ty. Wszel­kie związ­ki z lokal­ną spo­łecz­no­ścią będą sys­te­ma­tycz­nie odci­na­ne. Zosta­niesz wydzie­dzi­czo­ny z wła­sne­go mikro­ko­smo­su, z cie­płej macie­rzy, z małej ojczy­zny. Nie masz nadziei, nie znaj­du­jesz w sobie słów pocie­sze­nia. Jesz kanap­kę, pijesz zsia­dłe mle­ko, palisz ostat­nie­go papie­ro­sa ska­zań­ca. Dra­piesz się po pęp­ku, walisz gło­wą w ścia­nę, kopiesz sto­pą w drzwi. Pod­da­jesz się, cze­kasz na nie­unik­nio­ne. Wypa­tru­jesz kata.

Na dział­ce two­je­go sta­re­go, pod­łe­go piju­sa, pijesz tanie­go beł­ta do ścię­cia biał­ka pospo­łu z Boży­da­rem. Jest to wasz poże­gnal­ny trip, final­na liba­cja, ostat­nia wie­cze­rza. Sądzi­cie, że nie zosta­ło wam wie­le cza­su. W każ­dej chwi­li ocze­ku­je­cie wizy­ty Sta­re­go w towa­rzy­stwie lokal­nych orga­nów ści­ga­nia, rze­czo­nych psów goń­czych Haj­lów­ki. Będzie to z całą pew­no­ścią spek­ta­ku­lar­ny nalot, w któ­rym szy­ki zewrą stró­że pra­wa i obroń­ca moral­no­ści. Jer­ry, Janu­ary i Sta­ry. Śnię­ta Trój­ca. Wskrze­szo­ny zosta­nie pło­mień świę­tej zemsty. Pije­cie łap­czy­wie i wiel­ko­dusz­nie. Pra­gnie­cie znisz­czyć do cna swo­je mło­de orga­ni­zmy nim nadej­dzie świt. Wtem! Sły­szy­cie gło­sy, kro­ki, sze­lest. Two­je ser­ce zamie­ra. Spo­dzie­wasz się naj­gor­sze­go. Two­im pija­nym w sztok oczom uka­zu­je się postać Jezu­sa (sic!); wisu­sa, skunk­sa, gał­ga­nu­sa. Pod dachem wia­ty ster­czy roz­ma­za­ny cze­rep, a dłu­gie blond wło­sy świe­cą ską­pa­ne cie­płym bla­skiem, jak­by zło­ci­stą aure­olą. Masz otwar­tą sze­ro­ko buzię. Boży­dar czy­ni znak krzy­ża, choć nigdy nie prze­stą­pił pro­gu jakiej­kol­wiek świą­ty­ni. Jezus uśmie­cha się szel­mow­sko i powia­da w te sło­wa: „Szu­ka­łem was, a teraz wy przy­szli­ście do mnie. Wcho­dzę w ten układ skur­ko­wań­ce”.


Aga­ta Dycz­ko

Żuko­wo
[frag­ment]

intro

jeśli czte­ry myszy prze­bie­gły przez dro­gę
jeśli czte­ry myszy
domy i obo­ry scho­wa­ne są za wznie­sie­niem
bo sil­ne wia­try cią­gną oko­li­cę za tra­wę i drze­wa
i wszyst­ko
cią­gnię­te jest z zacho­du na wschód

pochy­lił się szpa­ler drzew przy dro­dze
pochy­li­ła się cała wieś
wyła podwó­rzem
i świ­sta­ła szpa­ra­mi i okna­mi
o kilo­metr stąd tań­czy­ło i stra­szy­ło
morze
aż pla­ży nie było
ale nikt nie patrzył, bo wszy­scy byli tu

czte­ry myszy prze­bie­gły
kot z psem bawi­li się
kro­wy patrzy­ły na sie­bie w cichych obo­rach
cze­ka­ły

kobie­ty we wsi były cho­re
pięć sióstr leża­ło na tap­cza­nach
i pięć domów im się przy­glą­da­ło
ze ścian patrzy­li przod­ko­wie i jezus

drze­wa i księ­życ w nie­bie­skim ogrój­cu i papro­cie na meblo­ścian­kach
goto­wał się rosół i lał w nie­miec­ką por­ce­la­nę, któ­rej nikt nigdy nie kupił
dym z komi­nów ucie­kał szyb­ko na wschód
podwó­rza wyły
luź­ne bla­chy rezo­no­wa­ły w powie­trzu
jak świę­te

Zamiesz­ka­ły­śmy we wsi, któ­rej ścia­ny zosta­ły wypa­lo­ne w cegiel­niach gór­nej Odry jesz­cze przed woj­ną. We wsi były trzy duże sta­da krów, jed­na gospo­dy­ni hodo­wa­ła kacz­ki i kury, były dwa lisy, któ­rych ścież­ki cią­gnę­ły się po polach, mię­dzy lasem, a wsią i dalej, przez wieś w stro­nę morza. Były ruiny cmen­ta­rza żydow­skie­go, a przy­naj­mniej wia­do­mo, że kie­dyś tam był, bo macew uży­to do wzmoc­nie­nia wypłu­ki­wa­ne­go przez rze­kę frag­men­tu wału. Zosta­ły tyl­ko nie­rów­no­ści grun­tu, kępy traw i drze­wa. Był wał, któ­ry odgra­dzał rze­kę od pól. Były pola, któ­re na sta­rych mapach ozna­cza­no jako jezio­ro, ale nie­miec­ka melio­ra­cja zamie­ni­ła je w żyzne pastwi­ska poprze­ci­na­ne gęstą sie­cią rowów. (Jak chcesz dojść do lasu, musisz prze­sko­czyć przez rów jakieś dwa­dzie­ścia razy). Tyl­ko jed­na gospo­dy­ni we wsi trzy­ma­ła świ­nie, kie­dyś we wsi było ich znacz­nie wię­cej. To ona zacho­ro­wa­ła jako pierw­sza, ta od świń, po niej kolej­ne, wszyst­kie w cią­gu czte­rech mie­się­cy.
Był most.

Przy­je­cha­ły­śmy do wsi mostem przez rze­kę, weszły­śmy do pierw­sze­go domu. Jedli­śmy rosół zgro­ma­dze­ni wokół cho­rej, któ­rą w łóż­ku, wspar­tą na podu­chach, kar­mi­ła jej naj­star­sza cór­ka.

Było spo­koj­nie i przy­jaź­nie. Było nie­wy­mow­nie smut­no. Kot patrzył na nas przez szy­bę, trzy­ma­jąc w pysku jed­ną z czte­rech myszy. Zosta­ły trzy. Pomy­śla­ły­śmy obie naraz, ja i moja towa­rzysz­ka, i spo­tka­ły­śmy się wzro­kiem. Kobie­ta odsło­ni­ła wiel­kie zaban­da­żo­wa­ne koń­czy­ny i zaczę­ła szlo­chać. I wszy­scy zapła­ka­li.

Ukry­wa­łam wzru­sze­nie pod nało­giem, sta­łam na podwó­rzu i pali­łam. Na nie­bie krą­żył heli­kop­ter. Z domu jak gra­nat wypadł syn gospo­da­rzy, biegł tak szyb­ko, że nie zdą­żył wyha­mo­wać i wła­ści­wie zatrzy­mał się na mnie. Miał oko­ło sie­dem­na­stu lat, zadarł gło­wę. Patrzy­li­śmy. Na sznur­ko­wej dra­bi­nie wypusz­czo­nej z maszy­ny dyn­da­ły czte­ry małe figur­ki. Zamiast pocze­kać, aż hałas ucich­nie, posta­no­wił wykrzy­czeć mi wyja­śnie­nie do ucha.

– Ćwi­czą! Robią pętlę nad naszym domem. Obser­wu­ję to! – chwa­lił się.

Nie mam w zwy­cza­ju uśmie­chać się z grzecz­no­ści, poza tym bola­ło mnie ucho. On jed­nak patrzył na mnie z bli­ska, jak­by nie zamie­rzał prze­stać, dopó­ki się nie uśmiech­nę. Uśmiech­nę­łam się, skrę­po­wa­na jego zaru­mie­nio­ną skó­rą i jakimś mor­skim zapa­chem ‒ świe­żym, ostrym, nie stam­tąd, gdzie dotych­czas bywa­łam, i też nie stąd, zapa­chem przy­wia­nym z dale­ka i zdro­wym. Wte­dy spy­tał:

– Moja mat­ka umrze, praw­da?

– Nie wiem.

– Tak.

I nie wiem, czy sam sobie odpo­wie­dział na pyta­nie, czy po pro­stu dał mi znać, że rozu­mie, co do nie­go powie­dzia­łam.

– Tak – powtó­rzył. – Chce Pani zoba­czyć zdję­cia nóg? Powin­na je Pani obej­rzeć, praw­da?

Wycią­gnął tele­fon. Otwo­rzył gale­rię, chwi­lę prze­su­wał pal­cem po ekra­nie, zna­lazł zdję­cia, zawa­hał się jesz­cze chwi­lę i mi go podał.

– Frag­men­ty czer­nie­ją i kru­szą się, cza­sa­mi jak pur­chaw­ki zamie­nia­ją się w puch, każ­de dotknię­cie spra­wia, że defor­mu­ją się lub zni­ka­ją. To, cze­go nie widać na zdję­ciach, to cier­pie­nie mat­ki… – Wzru­sza się nie­spo­dzie­wa­nie, pró­bu­jąc to opa­no­wać, na ści­śnię­tym gar­dle mówi dalej. – Mamy tutaj taki staw, zara­sta gru­bą war­stwą glo­nów, glo­ny two­rzą kożuch. Póź­nym latem, kie­dy je zbie­ram, wyplą­tu­ję z nich szkie­le­ty ryb, pta­sie nie­do­lo­ty, mnó­stwo owa­dów i obro­śnię­te śmie­ci, butel­ki. Te nogi mają zapach wody z tego sta­wu albo nawet bar­dziej zapach bagien, mokra­deł w lesie, sto­ją­cej wody, w któ­rej roz­kła­da się drew­no i zie­mia… Popro­si­ła mnie wczo­raj, żebym jej je odciął… Nogi. Ja bym je odciął i zako­pał. One już chcą do zie­mi.

– Two­ja mat­ka jest mło­da i pięk­na, ma pięk­ną twarz, taką świe­tli­stą. Zawsze tak wyglą­da­ła?

– Praw­da? I Pani też to widzi. Ta cho­ro­ba przy­szła z zewnątrz i to nie jest ona, ta cho­ro­ba nie jest moją mat­ką. Dla­te­go myślę sobie, czy moż­na by ją zabrać do szpi­ta­la i odciąć te nogi, prze­to­czyć krew? Odłą­czyć ją od obcej cho­ro­by. Zacząć od począt­ku.

– Nie wiem.

– Pro­szę Pani, my tu przy­szli­śmy.

– Co masz na myśli?

– Nie jeste­śmy stąd, umie­my zaczy­nać od począt­ku. Niech nam Pani pomo­że. ‒ Przy­tu­la się do mnie gwał­tow­nie i mówi szep­tem szyb­ko. – Rodzi­ce byli w lesie. Wyszli tutaj zaraz, dwa kilo­me­try stąd. Ktoś zaświad­czył, że kuzyn­ka, że szwa­gier, i ponoć nic by z tego nie było, gdy­by nie to, że mama ma sza­re oczy.

– Sza­re? Wyda­wa­ły się zie­lo­ne.

Prze­la­tu­je heli­kop­ter. Chło­pak się drze:

– Ścia­na w poko­ju jest zie­lo­na, to zda­je się, że zie­lo­ne, ale one są sza­re.

– A resz­ta?

– Z tego, co wiem, resz­tę przy­wie­zio­no czte­ry, pięć lat wcze­śniej, trans­por­tem kole­jo­wym. Jakiś czas po woj­nie. Potem szli przez te pola. Z kro­wą, z wóz­kiem, z wor­kiem. Ze wszyst­kim. – Zapa­trza się na deli­kat­nie wybrzu­szo­ny hory­zont. – Tyl­ko żuki są stąd. Taka histo­ria. Była Pani u krów?

– Nigdzie nie byłam.

– To pro­szę oddać mi tele­fon, pój­dzie­my, dobrze? Zawo­łać tę dru­gą panią? Zawo­łam.

– Tak.

– Tak.

Powo­li zaczy­na­łam rozu­mieć „tak”, któ­re zapro­po­no­wał mi chło­pak. Było jak uścisk dło­ni, potwier­dze­nie wspól­ne­go pla­nu i wza­jem­ne­go poro­zu­mie­nia, może nawet pobrzmie­wa­ła w nim empa­tia i sym­pa­tia.

– Tak – powtó­rzy­łam bar­dziej do sie­bie niż do nie­go.

– Tak – powtó­rzył jak echo i ruszył do domu.

Odwró­ci­łam się. Na pro­gu sta­ły dwie cór­ki. Patrzy­ły na nas. Cie­ka­we od jak daw­na. Wiatr prze­chy­lał ich spód­ni­ce i poskrę­ca­ne wil­go­cią strą­ki wło­sów na lewo, na wschód. Sta­ły jak figur­ki na pochy­łym bla­cie. Dom też się chy­lił. Podwó­rze wyło. Co mogło, świ­sta­ło.


Karo­li­na Kra­sny
Love song

XY i Zet biorą polowy ślub, ale zanim to się stanie, wyznają sobie krótkie zdania

Odpo­wie­dzi na pyta­nia zapi­sał na małych kar­tecz­kach, pier­wot­nie stwo­rzo­nych do pod­trzy­my­wa­nia wię­zi. Przed ocza­mi miał widok ściół­ki, mno­żą­cej się pod naroż­ną lodów­ką, dywan z „kocha­nie” i „będę spóź­nio­na”, w każ­dym odcie­niu różu, w ludz­kiej pod­czer­wie­ni. Bez dopły­wu świa­tła, bez dowo­du, że kogo­kol­wiek jesz­cze obcho­dzą

sty­gną­ce zupy i koła tłusz­czu na drew­nia­nym sto­le, usta­wio­nym przo­dem do okna. Potem te kar­tecz­ki uło­żył kolo­ry­stycz­nie, od naj­bar­dziej widocz­nej do nie­ist­nie­ją­cej, uło­żył, i prze­czy­tał wróż­bę, według któ­rej póź­niej postą­pił, bo tak bar­dzo im ufał, tak bar­dzo dobrze je znał.

***

— Kocham cię jak naj­dal­szy zaką­tek świa­ta — ogło­sił, kie­dy sta­ła do nie­go tyłem. Oddzie­la­ła śliw­ki od pestek, wkła­da­ła mię­dzy nie pal­ce lub wyka­łacz­kę, potem je pod­wa­ża­ła, a kie­dy to robi­ła

zwę­ża­ła wzrok do mini­mum, do naj­cień­szej z żyją­cych żył. Ogra­ni­cza­ło to pale­tę kolo­rów i szan­se na poten­cjal­ny uszczer­bek (w mono­chro­mie życie było ostrzej­sze i czyst­sze). Na koń­cu dzie­li­ła też pest­ki, dzie­li­ła je na brzyd­kie i cał­kiem zno­śne, nazy­wa­ła je i wrzu­ca­ła. W obu przy­pad­kach do wor­ka, któ­ry ście­lił czer­wo­ny kosz.

Za oknem toczy­ła się dys­ku­sja o to, kto powi­nien wygrać, kto powi­nien odejść, jako wygra­ny, a kto zostać i patrzeć.

— I nie opusz­czę cię do skut­ku.

Zet odwró­ci­ła się. A pest­ki wyko­rzy­sta­ły to i wydu­si­ły się, w ramach woj­ny.

***

— Nie wiem, czy rozu­miem to zesta­wie­nie – sta­ła przed nim pro­sto, w skro­jo­nej na wazon sukien­ce. Paso­wa­li do sie­bie kro­kiem i kształ­tem paznok­cia, jego skar­bo­wa­ną od cie­pła płyt­ką, lek­kim różem.

Z nich całych nie­ru­cho­me były tyl­ko gło­wy, stu­diu­ją­ce czter­dzie­sto­ca­lo­wy ekran. Po drob­nych szarp­nię­ciach wra­ca­ły do punk­tu wyj­ścia, do czar­ne­go gar­nia­ka i mówią­ce­go cia­ła, ści­ska­ją­ce­go nie­wi­dzial­ną part­ner­kę

w dokład­nie opi­sa­ny spo­sób, w pożą­da­nej przez widzów talii. Na wyświe­tla­czu zebrał się kurz.

— Pierw­szy taniec musi być tak dobry, jak­by miał być ostat­nim

Jego głos był spo­koj­ny, bo cho­ciaż tego był pew­ny.

***

Na polu, któ­re wybra­li, wyko­szo­no koło i doj­ście do tego koła, o sze­ro­ko­ści dwóch metrów. Goście przy­szli głów­nie na boso, bo tego lata było łatwo o otar­cia. Ale ogól­nie to było trud­no, tego lata i przed nim też, cza­sy były cięż­kie same w sobie, z wie­lu nie­po­wią­za­nych powo­dów.

rze­czy roz­bi­ja­ły się, resz­ta sty­gła.

Ubra­li się w kolor, jaki narzu­ci­ła pogo­da. I zde­cy­do­wa­li się na kil­ka przy­siąg, nie­zwią­za­nych ze sobą jak ten oko­licz­ny stan, na wypa­dek innych ksiąg, na wypa­dek nie uzna­nych słów. Ubra­li się w osiem warstw, w osiem kul­tur i zesta­wów praw, uzbro­ili się

w osiem głów, powa­ża­nych na każ­dym z wybrze­ży. Bo naj­bar­dziej bali się nie­do­mó­wień i bra­ków wstę­pów.

Naj­pierw byli pro­ści, z rów­ny­mi sto­pa­mi i nie­tknię­ciem. Kie­dy zaczę­li plą­sać, to było jakoś w poło­wie; mate­ria­ły wpi­ja­ły się i rolo­wa­ły, skó­ra była mokra i zdez­o­rien­to­wa­na, nie­oswo­jo­na, z tak wiel­ką ilo­ścią pytań i para­fek.

Ich kur­cze­nie się nastą­pi­ło nagle. Po dia­ble i trzy­gło­wym bogu, któ­ry mógł­by ich strą­cić pal­cem, poczu­li, że war­stwy są cięż­sze. Że ramio­na zgi­na­ją się, jak nie­dziel­ny pomu­zycz­ny ste­laż, kola­na zbli­ża­ją się, z tęsk­no­ty za suchą zie­mią. Że linii hory­zon­tu jest już bli­żej do kopu­ły; że wszyst­ko jest wiel­kim, roz­pę­dzo­nym drze­wem, tyl­ko oni sami – nie.

A goście już sto­ją, i two­rzą z rąk fale. Umiesz­cze­ni w odpo­wied­nich odstę­pach i pod nad­zo­rem samo­zwań­cze­go mistrza cere­mo­nii.

Foto­graf wspiął się na czub­ki, żeby cią­gle ich widzieć, a nie­bo uklę­kło, żeby słoń­ce mogło prze­świ­ty­wać z ich nosów (nie­prze­rwa­nie). I każ­dy z wiel­kich łbów pochy­lił się, jak­by miał zamknąć

całe cia­ła w wiel­kie koła, odje­chać, i nie zosta­wiać za sobą. Sło­wa przy­się­gi nagło­śnił sound sys­tem:

— Jeśli by roz­pruć wszyst­kie swe­try na świe­cie, to weł­ny, któ­ra by z nich zosta­ła, star­czy­ło­by na roz­pę­ta­nie woj­ny. Nie zosta­ło­by nam wte­dy nic inne­go, jak tyl­ko dwu­krot­nie zło­żyć chu­s­tecz­kę, pod­dać się i obsmar­kać, z zazdro­ści.

— Gdy­by współ­czu­cie ubra­ło two­je buty, uwie­rzy­ła­bym, że słoń­ce nie może być kształ­tem. Że słoń­ce może, ale nie musi, zdra­dzić mi gdzie zaczy­na się zachód a koń­czy połu­dnie. Dając mi imię kolo­ru wyzna­czasz tu punkt zacze­pie­nia.

***

— Strąć­my się, zanim zro­bią to za nas — szep­nę­ła mu, w ramach dzie­wią­tej przy­się­gi,

i zrzu­ci­li, każ­dą z moż­li­wych warstw.

chwy­ci­li się i sto­ją: dwa nagie zia­ren­ka, bez bło­go­sła­wień­stwa

mój rower odje­chał, jak­by go ukra­dli.


Ewa Ton­dys-Koh­mann
Nie nazy­waj­my tego po imie­niu

O tym, jak Ruby bez palca u nogi skończył

Zaczę­ło się od kieł­ba­sy z Niem­ca. Pierw­szy kęs prze­są­dził o wszyst­kim. Sie­dzie­li­śmy we czte­rech i popa­try­wa­li­śmy po sobie ‒ czy któ­ry nie wyplu­je, czy się nie zakrztu­si albo coś. Ale nie, każ­dy ele­ganc­ko wpie­przał swój przy­dział. Wła­śnie ten z tru­dem prze­ły­ka­ny wurst zawa­żył o naszej przy­jaź­ni. Nie lata prze­szwen­da­nych po oko­li­cy popo­łu­dni, nie ścią­gi w dłu­go­pi­sie prze­ka­zy­wa­ne z uprzej­mą wymia­ną spoj­rzeń pod­czas kla­só­wek z ruskie­go, cho­ciaż gro­zi­ła za to pała bez moż­li­wo­ści popraw­ki, nawet nie fajek poko­ju palo­ny w tajem­ni­cy przed sta­ry­mi i oku­pio­ny napa­da­mi kasz­lu. Nie to wszyst­ko, ale wła­śnie kawał kieł­ba­sy. Od tam­tej chwi­li Maciek, Sebi­cze, Ruby i ja sta­li­śmy się jak bra­cia ‒ choć­by­śmy tłu­kli się wście­kle o dupe­re­le, w razie „W” goto­wi oddać za dru­gie­go życie. Albo nawet kolek­cję match­bo­xów.

Żar­to­wa­li­śmy, że jeste­śmy pośmiert­ny­mi wyznaw­ca­mi tego Niem­ca, z któ­re­go Sta­ry zro­bił kieł­ba­sę. Że szwab­skie mole­ku­ły, na któ­re roz­bi­ły go kwa­sy w naszych żołąd­kach, wżar­ły się nam w mózgi jak jakieś prio­ny i zosta­ną tam alter und altern. Teraz mogli­śmy się śmiać, bo już od daw­na wie­dzie­li­śmy, że Nie­miec w rze­czy­wi­sto­ści był reszt­ka­mi ze świ­nio­bi­cia, któ­re przy­wo­ził Sta­re­mu kuzyn spod War­sza­wy. Jed­nak kie­dy wyj­mo­wa­li­śmy pęta ze sło­ja, w któ­rym prze­trwa­ły dzie­się­cio­le­cia, niko­mu nie było do śmie­chu.

Trud­no powie­dzieć, co bar­dziej ‒ prio­ny czy spa­ja­ją­ca moc kani­ba­li­zmu (do dziś nie wiem, czy rze­czy­wi­sty skład kieł­ba­sy nas uspra­wie­dli­wia), z pew­no­ścią nato­miast zjed­no­czył nas palec Rube­go. Dokład­nie duży palec pra­wej sto­py.

Po śmier­ci Sta­re­go Wur­sta wła­my­wa­li­śmy się do jego miesz­ka­nia nie­mal codzien­nie. Przy­cią­gał nas rąbek tajem­ni­cy uchy­lo­ny w dniu, kie­dy Maciek przy­biegł do mnie z wia­do­mo­ścią, że Sta­ry chy­ba nie żyje. Hodo­wa­ne­go lata­mi gło­du nie nasy­ci byle ochłap. Po szko­le rzu­ca­li­śmy w kąt ple­ca­ki, i tyle nas w domu widzie­li. Popo­łu­dnia nale­ża­ły do poszu­ki­wań skar­bów w kra­inie Sta­re­go.

Obra­li­śmy tech­ni­kę dowol­ną ‒ każ­dy grze­bał gdzie chciał. W ten spo­sób Sebi­cze odkrył latar­kę na korb­kę, co nie potrze­bo­wa­ła bate­rii ani prą­du, Maciek ‒ zestaw do pędze­nia bim­bru, a Ruby ‒ maszyn­kę do samo­dziel­ne­go wyro­bu kon­serw. Mnie przy­pa­dło w udzia­le odkry­cie świersz­czy­ków, któ­re Sta­ry ski­trał w tap­cza­nie. I wca­le nie były to gaze­ty z goły­mi baba­mi, tak je tyl­ko nazwa­li­śmy od miej­sca prze­cho­wy­wa­nia. Sta­ry trzy­mał tam odręcz­nie wykre­ślo­ny plan schro­nu.

Wer­sji zna­la­złem czte­ry czy pięć, nawet nie pamię­tam. Wszyst­kie się ze sobą mie­sza­ły i prze­ni­ka­ły tak, że nie było pew­no­ści, czy wcho­dząc do schro­nu według pla­nu numer jeden, doj­dzie się do pomiesz­czeń ze szki­cu pierw­sze­go, dru­gie­go, a może czwar­te­go. Nicze­go nie moż­na było być pew­nym, nawet tego, czy ten schron kie­dy­kol­wiek ist­niał. To oczy­wi­ście krę­ci­ło nas naj­bar­dziej.

Dobry tydzień wodzi­li­śmy pal­ca­mi po cien­kich, żół­ta­wych kart­kach, snu­li­śmy coraz to nowe domy­sły, gdzie Sta­ry zre­ali­zo­wał swój mister­ny plan, po czym pędzi­li­śmy spraw­dzić, i nic. Z cza­sem Sebi­cze coraz czę­ściej wybie­rał czy­ta­nie bro­szu­rek o goto­wa­niu przy­droż­ne­go ziel­ska, Maciek leżał na tap­cza­nie i nawi­jał o takiej jed­nej, co ją ostat­nio przy­uwa­żył, a Ruby szpe­rał po sobie tyl­ko zna­nych kątach. Na polu świersz­czy­ków zosta­łem więc sam.

Jak się mia­ło nie­ba­wem oka­zać, dla Rube­go było­by lepiej, gdy­by oglą­dał ze mną pla­ny, bo z tego szpe­ra­nia wyszły same kło­po­ty. Choć bez nich do nasze­go bra­ter­stwa krwi mogło­by nie dojść. A sko­ro już o krwi ‒ cho­dzi­ło wła­śnie o to, że Ruby zna­lazł arse­nał bro­ni.

Maciek leżał na mate­ra­cu po daw­ne­mu wypcha­nym sło­mą i wyda­wa­ło się, że śpi. Sebi­cze z lubo­ścią śli­nił wska­zu­ją­cy palec lewej ręki i powo­lut­ku prze­wra­cał stro­ny jakie­goś ziel­ni­ka. Ja nato­miast, jak zwy­kle, sie­dzia­łem przy sto­le i wącha­łem plan schro­nu. Wte­dy Ruby jak­by się wydarł.

– Rany, chło­pa­ki! O rany!

Z począt­ku niko­mu nie chcia­ło się ruszyć, ale po dzie­sią­tej „ora­nie” jeden po dru­gim zaczę­li­śmy się pod­no­sić. Pierw­szy wstał Maciek, nie­sio­ny ner­wem prze­rwa­nej drzem­ki.

– Cze­go się drzesz?

– Rusz czte­ry lite­ry, to sam zoba­czysz – odkrzyk­nął Ruby i Maciek fak­tycz­nie się ruszył.

– O rany – usły­sze­li­śmy po chwi­li. – Chodź­cie chło­pa­ki. O rany, serio, chodź­cie.

Przy drzwiach sta­ła licha sza­fa na pal­ta. Kil­ka wie­sza­ków, miej­sce na para­sol, nic spe­cjal­ne­go. Płyt­ka tak, że buta w środ­ku nie posta­wisz, a już na pew­no nie gla­na w roz­mia­rze czter­dzie­ści trzy do czter­dzie­ści sześć, czy­li mniej wię­cej naszym. Ruby klę­czał tuż obok drzwi­czek, łeb zwie­sza­jąc do środ­ka jak nie­to­perz. Na pierw­szy rzut oka coś za dużo mie­ści­ło się tam Rube­go. Zacie­ka­wio­ny jego prze­sad­nym zni­ka­niem, pod­sze­dłem zoba­czyć, co tu się wła­ści­wie dzie­je. Ten wypro­sto­wał się nagle. W dło­ni trzy­mał dorod­ny kozik. Z ust, jak tłu­czo­na musz­tar­dów­ka, wypa­dło mi kolej­ne „ora­ny”.

– Ale nazbie­rał – powie­dział Ruby z uzna­niem, na pró­bę wyma­chu­jąc nożem jak sza­blą. – I to wca­le nie koniec.

Zamar­li­śmy z wra­że­nia.

– Zostaw­cie – huk­nął zza ple­ców Sebi­cze. – Może Sta­ry kogoś tym uka­tru­pił? A wy odci­ska­cie swo­je linie papi­lar­ne?

– I że niby nas wsa­dzą do mam­ra? – prych­nął Maciek. – Nawet jeśli ze Sta­rym to praw­da, to w cza­sie, kie­dy mor­do­wał tymi noża­mi, my sra­li­śmy w tetrę. Nikt nas nie ruszy, mówię wam.
– Maciek ma rację. Wylu­zuj, Seba ‒ głos Rube­go brzmiał pojed­naw­czo i jakoś jesz­cze. Ten dru­gi ton naj­czę­ściej koń­czył się z jakąś dra­ką. – Ej, chło­pa­ki, a może… piku­ty?

Maciek, Sebi­cze i ja, jak na hej­nał, popu­ka­li­śmy się w czo­ło, bo kto by taki­mi ostrza­mi grał w noża. Ruby obra­cał w dło­ni fin­kę. Chwy­tał trzo­nek, gła­skał ostrze i przy­glą­dał się zają­com ze słoń­ca. Potem nastą­pi­ła stan­dar­do­wa wymia­na uprzej­mo­ści zakoń­czo­na jed­no­stron­nym kom­pro­mi­sem: ‒ pew­nie się boicie – kto się boi? ja się boję? ‒ nie dasz rady? ‒ ja nie dam rady? ‒ no ty nie dasz rady ‒ poka­zać ci, że dam? ‒ dobra ‒ dobra! I już sta­li­śmy na kle­pi­sku przed domem, każ­dy ze szty­le­ci­kiem w gar­ści.

Chwi­lę porzu­ca­li­śmy bez punk­tów, dla roz­ru­chu i zapo­zna­nia się ze sprzę­tem. Następ­nie z miej­sca weszli­śmy w tryb wal­ki. Rącz­ka! Palec! Łokieć! Czół­ko! Ostrza cię­ły powie­trze nad naszy­mi gło­wa­mi, szy­bo­wa­ły chwi­lę, po czym ostro piko­wa­ły w dół jak mewy po płot­kę, by na koniec wejść w zie­mię jak w masło i pozo­sta­wić cien­ką, głę­bo­ką bli­znę. Co chwi­lę któ­ryś z feraj­ny krzy­czał, że nie za dup­kę, za dup­kę nie moż­na, bo sku­cha, albo że wbi­cie pod takim mar­nym kątem to się nie liczy. Zaba­wa szła przed­nio, do cza­su. Zaraz mie­li­śmy się prze­ko­nać, że żaden nóż zwi­nię­ty ze śnia­da­nia ani żaden kozik pod­wę­dzo­ny z ojcow­skiej skrzyn­ki z narzę­dzia­mi nie może się rów­nać z ostrza­mi Sta­re­go. Te zosta­wia­ły małe czer­wo­ne plam­ki w miej­scach, z któ­rych nimi rzu­ca­li­śmy. Szyb­ko więc naba­wi­li­śmy się krwa­wych pie­gów. Ostrza lądo­wa­ły bez­sze­lest­nie we wca­le nie tak zno­wu mięk­kiej tra­wie. Wcho­dzi­ły w pod­ło­że głę­bo­ko i ‒ jestem tego pewien ‒ pozba­wi­ły życia nie­jed­ną dżdżow­ni­cę. Rube­go nato­miast ‒ opusz­ki palu­cha pra­wej sto­py.

Rzu­cał on sam. Mio­tał swo­ją fin­ką jakoś tak kozac­ko, jak­by się chciał popi­sać, choć mu to cał­kiem nie paso­wa­ło do ryżej gęby. Sytu­acja wyglą­da­ła tak, że już, już miał wygrać, więc rzu­cał z bród­ki, dla dra­ki ‒ nie kła­dąc pal­ca pod ostrze. Fin­ka poszy­bo­wa­ła wyso­ko, zosta­wia­jąc na skó­rze gru­bą, krwi­stą kre­skę, któ­ra ‒ to pew­ne ‒ nie zagoi się przez następ­ny mie­siąc. A Rube­go nazwa­li­śmy tak z prze­ko­ry i obo­wiąz­ku. W każ­dej kla­sie musiał być prze­cież jakiś rudy, chu­dy albo gru­by. Ruby miał loki jak naj­bar­dziej poma­rań­czo­wa oran­ża­da w prosz­ku. Do tego skó­rę ryżą i cien­ką jak papier po śle­dziach, a i ważył z pięć­dzie­siąt kilo w peł­nym rynsz­tun­ku, przy wzro­ście o mało co dwa metry. W jego ksyw­kę wło­ży­li­śmy cały kom­pro­mis, prze­wrot­ność i przy­wią­za­nie do tra­dy­cji, na jakie było stać czte­rech pod­rost­ków spo­mię­dzy Pod­skar­biń­skiej i Zamie­niec­kiej.

Ale ja nie o tym. Fin­ka prze­cię­ła powie­trze jak strza­ła i wylą­do­wa­ła mię­dzy pal­ca­mi pra­wej sto­py Rube­go. Ciszy, jaka wte­dy mię­dzy nami zapa­dła, nie sły­sza­łem nigdy póź­niej. Oplo­tła naszą czwór­kę jak smo­ła, zabe­to­no­wa­ła nam sto­py. Zanim zorien­to­wa­li­śmy się co i jak, ubi­ty piach i tra­wa wokół leni­wie wchła­nia­ły czer­wo­ną kału­żę.

– Przez opusz­kę prze­szedł – powie­dział rze­czo­wo Maciek, któ­ry pierw­szy się otrzą­snął. – Zabrał też kawał paznok­cia.

Fakt był fak­tem, musia­ło spo­ry kawał mię­sa ucia­chać, bo juszy­ło jak­by kot­ka mia­ła się ocie­lić. Ruby raz tyl­ko zdą­żył spoj­rzeć na sto­pę, zanim wal­nął o zie­mię jak dłu­gi.

– Mat­ka na dyżu­rze? – Maciek ocu­cił go traf­nie zada­nym pyta­niem. – Idzie­my po nią, co nie?

– Chy­ba nie lałeś – wyce­dził z zaświa­tów Ruby. – Też latasz do mat­ki z byle kuku, żeby poca­ło­wa­ła? Sam sobie dam radę.

Musia­ła go ta kon­wer­sa­cja strasz­nie zmę­czyć, bo zaraz zno­wu odle­ciał. Kie­dy kła­dli­śmy go na sien­nik, beł­ko­tał coś bez ładu i skła­du. Ale jak tyl­ko Sebi­cze zaczął opa­try­wać palu­cha przy uży­ciu tego, co zna­lazł w aptecz­ce Sta­re­go, zaraz łeb pod­niósł i zaczął dowo­dzić akcją ratun­ko­wą ze swo­ją oso­bą w roli poszko­do­wa­ne­go. Był prze­cież pie­lę­gnia­rzem nascen­tis cau­sa, mat­ka pie­lę­gniar­ka zobo­wią­zu­je. Przej­rzał więc jed­nym okiem to, co Sebi­cze nazno­sił, i roz­po­czął dowo­dze­nie.

– Wode utle­nio­ne naj­pierw. Mów tyl­ko, kie­dy zaczy­nasz, bo będzie szczy­pać jak sto raków. Już? Nie ma wię­cej? Ban­daż daj. Tyl­ko taki masz? Jało­we­go nie było? Trud­no, ści­skaj, oby solid­nie. Nie tak moc­no, paca­nie, cała sto­pa mi sczer­nie­je.

W efek­cie Ruby miał ele­ganc­ko zapa­ko­wa­ny kikut i dodat­ko­wy przy­dział cze­ko­la­dy z okien­kiem, któ­rą Maciek zna­lazł w kuch­ni. Trze­ba uzu­peł­niać stra­ty. Wie o tym każ­dy, kto choć raz posta­wił nogę w Cen­trum Krwio­daw­stwa na Saskiej. Smak zasnu­tej deli­kat­ną mgieł­ką cze­ko­la­dy splótł się w naszych gło­wach z satys­fak­cją, że dali­śmy radę bez mat­czy­ne­go cału­sa w byle kuku.

Nawia­sem mówiąc, kuku oka­za­ło się wca­le nie takie zno­wu byle jakie. Ruby odma­wiał ćwi­czeń na wuefie przez dobry mie­siąc, bo koleś, któ­ry nas uczył, wymy­ślił sobie aku­rat tre­nin­gi pił­kar­skie. A jak tu pił­kę pro­wa­dzić, w obro­nie bie­gać i gole strze­lać z krwa­wą mia­zgą zamiast pal­ca pra­wej sto­py? Strach nawet pepe­ga zdjąć, bo śmier­dzi. Widać swąd doszedł do wycho­waw­czy­ni, a zaraz potem do dyr­ki, bo zaraz wezwa­ła mat­kę Rube­go.

Mat­ka wró­ci­ła ze szko­ły cze­goś zamy­ślo­na. W drzwiach posta­ła jesz­cze chwi­lę, gapiąc się na sta­re tramp­ki syna, tro­chę zbyt chłod­ne jak na listo­pad. Usia­dła potem przy sto­le w kuch­ni i duma­ła nad pustą popiel­nicz­ką. Znać było, że w gło­wie puz­zle wska­ku­ją na wła­ści­we miej­sce i już wie, co przed­sta­wia ukła­dan­ka.

– Zezuj skar­pe­ty – zażą­da­ła w koń­cu. – No ścią­gaj, mówię.

Ruby posłusz­nie zdjął czer­wo­ne skar­pet­ki frot­te, a czwor­gu oczom uka­za­ła się zaban­da­żo­wa­na bom­ba, od któ­rej cią­gnę­ło jak nie­szczę­ście.

– Odpruj ban­da­że.

Ruby wes­tchnął głę­bo­ko, wie­dział, że nie ma już odwro­tu. Koniec szop­ki, spra­wa się rypła. Mat­ka wni­kli­wie obej­rza­ła paluch.

– Dla­te­go nie chcia­łeś butów po Wład­ku, cho­ciaż ze swo­ich wyro­słeś?

Ruby przy­tak­nął mat­ce pół­gęb­kiem , a nam opo­wia­dał potem, że tyłek bolał go bar­dziej niż ucię­ty palec. – Dobrze, że nie wie­dzia­ła o pukaw­kach – zakoń­czył, a Sebi­cze, Maciek i ja poki­wa­li­śmy gło­wa­mi.


Łukasz Woj­ty­sko
Oki to pa

Cienka granica

Pra­co­wał jako sco­ut i kazał tak do sie­bie mówić rów­nież pry­wat­nie. Część zna­jo­mych nawet nie koja­rzy­ła, jak ma na imię. Wszy­scy nato­miast wie­dzie­li, co robi, bo chęt­nie o tym opo­wia­dał: wyszu­ki­wał loka­cje do fil­mów, pla­no­wał, gdzie sta­nie baza ze sprzę­tem, cate­ring albo cha­rak­te­ry­za­tor­nia. Spraw­dzał, co widać w oku kame­ry oraz czy jest to zgod­ne ze sce­na­riu­szem. Wła­śnie zna­lazł prze­strzeń do nowej pro­duk­cji zaty­tu­ło­wa­nej Cien­ka gra­ni­ca. Wyszpe­rał to dzi­wac­two w sie­ci i poka­zał reży­ser­ce fil­mu, Han­nie, a ona się zachwy­ci­ła i powie­dzia­ła, że musi tam krę­cić. Miej­sców­ka wyglą­da­ła, jak­by ktoś nie znał zasad aran­ża­cji lub je celo­wo łamał, co w cie­ka­wy spo­sób kore­spon­do­wa­ło z ideą fil­mu.

‒ Latar­nia przy łóż­ku? O kur­wa, to będzie tam zaje­bi­ście wyglą­da­ło – stwier­dzi­ła Han­na. – Uwiel­biam z tobą pra­co­wać. Jesteś ge-nial-ny.

‒ Thanks – odpo­wie­dział Sco­ut.

‒ Tyl­ko pro­szę, uprzedź wła­ści­ciel­kę, to pro­duk­cja nisko­bu­dże­to­wa! – ostrze­gła. – Mamy dużą ilość dni zdję­cio­wych w tym miesz­ka­niu. Zbi­jaj cenę.

Na doku­men­ta­cję poje­chał następ­ne­go dnia z same­go rana. Tak szyb­ko, jak to tyl­ko moż­li­we. Wresz­cie zoba­czy to cudo na wła­sne oczy. Wsiadł do tary­fy, potwier­dził adres i po chwi­li zmie­rzał do cen­trum. Pod­czas prze­jaz­du zajął się ulu­bio­ną czyn­no­ścią – wszyst­ko wokół dokład­nie obser­wo­wał. Musiał spraw­dzić, co dziew­czy­na sie­dzą­ca za kie­row­ni­cą wozi ze sobą po mie­ście. Na wstecz­nym luster­ku wisio­rek – bia­ły, owal­ny, z otwo­ra­mi na oczy i usta. Była to ślicz­na, mała twarz ducha, trzę­sło nią na wszyst­kie stro­ny. Wycią­gnął szy­ję niczym Inspek­tor Gadżet i zer­k­nął na przed­ni fotel pasa­że­ra. Leża­ło tam nie­bie­skie OSHEE, Prin­ce Polo XXL oraz mega­pa­ka fio­le­to­wych Air­wa­ve­sów. Tak­sów­kar­ka przy­padł mu do gustu. Poma­cał rów­nież tapi­cer­kę ‒ mięk­ką i przy­jem­ną w doty­ku. Zawsze to robił. Lubił oglą­dać cudze wnę­trza: miesz­ka­nia, samo­cho­dy, obo­jęt­ne. Poza tym miał oko do deta­li i za to ceni­ła go reży­ser­ka. Wła­śnie Han­na wcią­gnę­ła go do fil­mu, pew­ne­go dnia powie­dzia­ła: „Moim zda­niem total­nie się do tego nada­jesz”, i zapro­po­no­wa­ła współ­pra­cę. Nie musia­ła go dłu­go nama­wiać, szyb­ko zre­zy­gno­wał ze sta­nia za barem i dołą­czył do arty­stycz­ne­go zespo­łu. Utoż­sa­mił się z nowym zaję­ciem jak aktor z seria­lo­wą rolą, któ­ra spra­wia, że sta­je się roz­po­zna­wal­ny. Cien­ka gra­ni­ca była ich czwar­tą pro­duk­cja, wcze­śniej zro­bi­li świet­nie przy­ję­tą Księ­gę wie­czy­stą, nie­złą Oso­bę z kla­są oraz o wie­le słab­sze Pochop­ne wnio­ski. Reży­ser­ka mia­ła nadzie­ję, że naj­now­szy film oka­że się tak samo dobry, jeśli nie lep­szy od Księ­gi. Sco­ut tak­że liczył na suk­ces, wyobra­żał sobie recen­zenc­kie zachwy­ty nad miej­scem akcji fil­mu.

Przy­je­chał punk­tu­al­nie. Na par­te­rze była kawiar­nia z ogród­kiem, kel­ner wła­śnie roz­kła­dał para­so­le, puste sto­li­ki cze­ka­ły na pierw­szych gości. Sco­ut pod­szedł do bra­my i zadzwo­nił domo­fo­nem. Drzwi zosta­ły otwar­te. Sta­nął w nich i spoj­rzał w głąb klat­ki scho­do­wej, gdzie znaj­do­wa­ła się recep­cja. Było dusz­no, cho­dził wen­ty­la­tor, za biur­kiem sie­dział por­tier i łypał okiem. Wyglą­dał na ruty­nia­rza.

¬¬ – Hel­lo! Jestem umó­wio­ny na spo­tka­nie z wła­ści­ciel­ką kamie­ni­cy – rzu­cił Sco­ut.

– Uno momen­to – odpo­wie­dział por­tier, po czym chwy­cił za tele­fon.

W tym cza­sie Sco­ut zaczął wszyst­ko ska­no­wać, miał wra­że­nie, jak­by tra­fił do fil­mo­we­go raju. Po pierw­sze, wszę­dzie wisia­ły zasu­szo­ne kwiat­ki. Mnó­stwo nawie­dzo­nych bukie­ci­ków z dzwo­necz­ka­mi. Po dru­gie, foto­ta­pe­ty – powięk­szo­ne frag­men­ty jakie­goś sta­re­go obra­zu. Zna­ne moty­wy: jed­no­ro­żec, nogi wysta­ją­ce z czar­nej musz­li, per­ły, ludzie miesz­ka­ją­cy w jaski­ni i lew zagry­za­ją­cy anty­lo­pę. W hal­lu nali­czył ich kil­ka, ale za chwi­lę mia­ło się oka­zać, że jest ich o wie­le wię­cej. Too much.

– Wła­ści­ciel­ka już jedzie – oznaj­mił.

– Ouuuke­eey – Sco­ut wró­cił do lustro­wa­nia budyn­ku.

Teraz jego uwa­gę przy­ku­ły drzwi wej­ścio­we. Drew­nia­ne, masyw­ne, boga­to zdo­bio­ne. Na obu skrzy­dłach zosta­ły wmon­to­wa­ne okrą­głe socze­wy z gru­be­go szkła, któ­re – jeśli przez nie wyj­rzeć – obra­ca­ły wszyst­ko o sto osiem­dzie­siąt stop­ni. Sco­ut pomy­ślał, że są ide­al­ne do sce­ny w Cien­kiej gra­ni­cy, w któ­rej boha­ter­ka uświa­da­mia sobie, że w jej życiu wszyst­ko jest na opak. Przy­ło­żył oko do jed­ne­go z okie­nek. Para­sol w kawiar­nia­nym ogród­ku zwi­sał w dół, jak­by ktoś go powie­sił na nie­bie. Kel­ner sie­dział przy sto­li­ku i palił papie­ro­sa, a dym spa­dał zamiast ula­ty­wać. Nagle w soczew­ce poja­wi­ła się postać. Wysia­dła z samo­cho­du zapar­ko­wa­ne­go do góry koła­mi. Szła w stro­nę budyn­ku, z każ­dym kro­kiem coraz bar­dziej kuli­sta i znie­kształ­co­na.

Po chwi­li drzwi się otwo­rzy­ły, a kobie­ta weszła do kamie­ni­cy. To była pani Beata John­son.

‒ Shit – pomy­ślał Sco­ut, patrząc na jej sty­li­za­cję. Mia­ła na sobie piża­mo-płaszcz, coś, w czym moż­na i spać, i łazić po mie­ście. Do tego chu­s­ta zawią­za­na na gło­wie, skó­rza­ne pan­to­fle oraz kufe­rek wyglą­da­ją­cy jak mini­fu­te­rał na jakiś instru­ment. Przed­sta­wi­li się sobie, po czym Sco­ut przy­po­mniał, że szu­ka prze­strze­ni do fil­mu. Sło­wo film wypo­wie­dział z angiel­skim akcen­tem.

Weszli we dwój­kę do win­dy. Drew­nia­ne ścian­ki okle­jo­no kart­ka­mi z nadru­ko­wa­ną pano­ra­mą mia­sta. Jed­na obok dru­giej, w linii cią­głej, na wyso­ko­ści brzu­cha.

– Pta­sia per­spek­ty­wa – stwier­dził Sco­ut. ¬– Widok niczym z wie­ży wido­ko­wej, a prze­cież jestem w win­dzie.

Pani John­son naci­snę­ła bake­li­to­wy przy­cisk z cyfrą trzy. Sta­re liny skrzy­pia­ły, win­da jecha­ła powo­li. Sco­ut nagrał cały prze­jazd, pomy­ślał, że Han­na będzie zachwy­co­na, gdy zoba­czy pano­ra­mę i taki old­scho­ol. Wje­cha­li na trze­cie pię­tro, na któ­rym znaj­do­wa­ły się dwie pary drzwi. Te po pra­wej wła­ści­ciel­ka otwo­rzy­ła dużym, ozdob­nym klu­czem.

– Chcia­łem od razu zapy­tać, czy jest szan­sa na pro­mo­cyj­ną cenę, jeśli wynaj­mie­my na dłuż­szy czas?

– Szan­sa jest – odpar­ła Beata John­son.

Weszli do cze­goś w rodza­ju przed­po­ko­ju. Kobie­ta poło­ży­ła kufe­rek na biur­ku wyko­na­nym z tafli szkła i nóg z cegieł, obok sta­ła drew­nia­na ław­ka poma­lo­wa­na na zie­lo­no. Sco­ut wie­dział, że jest tam dziw­nie, ale ogło­sze­nie w sie­ci nie odda­wa­ło roz­mia­ru tej dziw­no­ści. Na sufi­cie wisiał pla­fon z wydru­ko­wa­nym na folii prze­ska­lo­wa­nym obra­zem. Zwie­rzę­ta piją­ce ze sta­wu.

– Jeeez – pomy­ślał, kie­dy wła­ści­ciel­ka zapa­li­ła świa­tło i kiep­ska, roz­pik­se­lo­wa­na repro­duk­cja zaja­śnia­ła na wyso­kim sufi­cie.

Zro­bił krok do przo­du, wte­dy poczuł coś mięk­kie­go. Popa­trzył w dół. Nie była to zwy­kła pod­ło­ga, tyl­ko roz­sy­pa­ny piach, a na nim alej­ki z chod­ni­ko­wych płyt. Uli­ca i pokój w jed­nym. Wnę­trze i zewnę­trze. Dom-nie-dom. Zro­bił zdję­cie i wysłał reży­ser­ce.

– Mega poje­ba­ne – odpi­sa­ła napa­lo­na. – Ko-cham-to.

Przy­glą­dał się drew­nia­nym drzwiom na wprost. Był cie­kaw, co za nimi zoba­czy. Gdy pani John­son naci­snę­ła klam­kę, ich oczom uka­za­ło się następ­ne pomiesz­cze­nie, a za nim kolej­ne i kolej­ne. Poko­je mia­ły róż­ne funk­cje, był salon, gabi­net, jadal­nia, ale wszę­dzie pły­ty i pia­sek. Sco­ut nie mógł w to uwie­rzyć. W ostat­nim znaj­do­wa­ło się łóż­ko, a obok nie­go niby latar­nia. Pani John­son ją zapa­li­ła, sypial­nia wypeł­ni­ła się żół­tym, sodo­wym świa­tłem.

– Nigdy cze­goś takie­go nie widzia­łem – wyznał.

– To mój pro­jekt. Na mar­gi­ne­sie zaj­mu­ję się wystro­jem wnętrz – odpar­ła.

Wiel­ka kuwe­ta. Koty mia­ły­by tu para­di­se – pomy­ślał Sco­ut, ale nie powie­dział tego na głos.

Spa­ce­ro­wał chwi­lę po wszyst­kich pomiesz­cze­niach. Stu­kał buta­mi po pły­tach chod­ni­ko­wych, jak­by łaził po alej­ce w par­ku, a nie po miesz­ka­niu. Bra­ko­wa­ło tyl­ko, drzew, kału­ży, porzu­co­nych kie­pów, gum do żucia i roz­wa­lo­ne­go kosza, z któ­re­go sro­ki wycią­ga­ły­by opa­ko­wa­nie po jogur­cie. Jak na przy­kład takie miej­sce odku­rzać? – zasta­na­wiał się. Jak decy­do­wać, co jest śmie­ciem, a co nie?

Sco­ut spraw­dził każ­dy detal, nie­mal wszyst­kie­go dotknął. Wła­ści­ciel­ce schle­bia­ło, że eki­pa fil­mo­wa z takim zain­te­re­so­wa­niem oglą­da jej miesz­ka­nie, więc powie­dzia­ła do Sco­uta:

– Coś panu jesz­cze poka­żę. Pro­szę za mną.

Weszli do win­dy i zje­cha­li pię­tro niżej. Beata John­son nie cho­dzi­ła po scho­dach.

Sco­ut myślał, że wej­dą do podob­ne­go miesz­ka­nia jak to na górze, tym­cza­sem zna­leź­li się w sali na even­ty. Roz­le­głe pomiesz­cze­nie przy­stro­jo­ne woj­sko­wą siat­ką kamu­fla­żo­wą, ze świe­tlów­ka­mi zwi­sa­ją­cy­mi z sufi­tu.

Zaraz po wej­ściu Sco­ut spo­strzegł na skó­rza­nej sofie chło­pa­ka w slip­kach i pod­ko­szul­ku. Wyglą­dał na świe­żo obu­dzo­ne­go. Prze­cią­gał się, igno­ru­jąc świe­żo przy­by­łych gości. Wła­ści­ciel­ka spe­szy­ła się i zaczę­ła prze­pra­szać za nie­zręcz­ną sytu­ację.

– Zmy­kaj do sie­bie – powie­dzia­ła do chło­pa­ka. – Prze­pra­szam za syna. Ma swo­je miesz­ka­nie pię­tro niżej, ale cza­sa­mi sypia tutaj. Mówi, że to miej­sce ma świet­ną ener­gię.

Sco­ut i chło­pak nie mogli ode­rwać od sie­bie oczu. „On jest cute” – pomy­ślał jeden. „Total­nie w moim typie” – powie­dział do sie­bie dru­gi, wkła­da­jąc spodnie.

Kie­dy Sco­ut skoń­czył oglę­dzi­ny i wycho­dził na klat­kę, syn Pani John­son pod­szedł do nie­go i powie­dział mu do ucha, że zaraz zej­dzie na dół, tyl­ko pocze­ka, aż mat­ka znik­nie.

Sco­ut usiadł w ogród­ku kawiar­ni, popro­sił o menu i cze­kał. Po kil­ku­na­stu minu­tach w kadrze poja­wił się chło­pak.

– Chcesz coś do picia? – zaga­ił Sco­ut.

– Wino. Ale to może już u mnie – odpo­wie­dział. – A tak w ogó­le to Mar­cin jestem, dla zna­jo­mych Mar­tin.

– Pięk­ne imię.

Dzię­ki rand­ce Sco­ut miał oka­zję zoba­czyć miesz­ka­nie Mar­ti­na, kolej­ne dzie­ło Beaty John­son. Tym razem prze­gię­cie poszło w innym kie­run­ku. Wszedł do cegla­ne­go świa­ta peł­ne­go pod­świe­tleń. Jakieś zamczy­sko. W salo­nie topor­ny, drew­nia­ny stół na kil­ka­na­ście osób, a na nim mosięż­na lam­pa-świecz­nik z żarów­ka­mi typu led imi­tu­ją­cy­mi żywy pło­mień. Ścian­ka oddzie­la­ją­ca kuch­nię od jadal­ni mia­ła for­mę poszczer­bio­nych schod­ków. Przy prysz­ni­cu podob­nie. Plus koło toa­le­ty bla­sza­ne wia­der­ko. Sty­li­za­cja na ruiny. Bar­dzo roman­tycz­nie.

Chłop­cy przy­sta­nę­li. Popa­trzy­li sobie pro­sto w oczy. Naj­pierw cało­wa­li się z lek­ką nie­śmia­ło­ścią, chwi­lę póź­niej łap­czy­wie. Jeden gryzł dru­gie­go, a potem na odwrót. Roze­bra­li się na środ­ku poko­ju. Róż­ni­ce tem­pa, cią­głe zamia­ny ról, bar­dzo przy­pa­dły Sco­uto­wi do gustu, ser­ce moc­no mu biło. Ze wzglę­du na sty­li­za­cję wnę­trza miał wra­że­nie, że są w jakimś śre­dnio­wiecz­nym roman­sie i zrzu­ca­ją z sie­bie zbro­je i raj­tu­zy. Za chwi­lę wej­dą do drew­nia­nej bani peł­nej gorą­cej wody. Nie mogli się od sie­bie ode­rwać, więc spę­dzi­li razem cały dzień. Roz­ma­wia­li o seria­lach, muzy­ce i nie­uda­nych rela­cjach. Mie­li w sobie coś podob­ne­go. Lubi­li te same zespo­ły, albu­my, faso­ny ich spodni były nie­mal iden­tycz­ne. Mar­tin co chwi­lę wrzu­cał angiel­skie słów­ka, a Sco­ut piał z zachwy­tu.

Wie­czo­rem poszli na górę do amfi­la­do­we­go miesz­ka­nia, Sco­ut chciał zoba­czyć, jak całość wyglą­da w sztucz­nym świe­tle. Zro­bił spo­ro zdjęć, na kil­ku z nich był Mar­tin w samych slip­kach. Cało­wa­li się pod zapa­lo­nym pla­fo­nem, a nad nimi wisia­ły zwie­rzę­ta piją­ce ze sta­wu. Chłop­cy byli nie­na­sy­ce­ni. W koń­cu zmo­rzył ich sen, a obok leża­ły pły­ty chod­ni­ko­we i pia­sek. Noc w par­ku.

Po godzi­nie Sco­ut obu­dził się zla­ny potem, wyobra­ził sobie, że wcho­dzi do nich pani John­son i natych­miast, jak popa­rzo­ny, poje­chał do sie­bie. Cały następ­ny dzień spę­dził w łóż­ku, nad­ra­biał zale­gło­ści w pra­cy z poprzed­nie­go tygo­dnia. Jego miesz­ka­nie, wyglą­dem przy­po­mi­na­ją­ce tram­waj, mia­ło jed­ną ogrom­ną zale­tę – widok na całe mia­sto i nie­zwy­kłe, psy­cho­de­licz­ne zacho­dy słoń­ca, przy­po­mi­na­ją­ce ato­mo­we wybu­chy. Zna­jo­mi, któ­rzy do nie­go przy­cho­dzi­li, zazwy­czaj pyta­li na wstę­pie: „Jak ty zna­la­złeś to miej­sce?”. Sco­ut leżał i odpi­sy­wał na maile, ogar­niał pozwo­le­nia, wyko­ny­wał znie­na­wi­dzo­ną robo­tę papier­ko­wą. Miał zale­gło­ści, bo nie był spe­cjal­nie sumien­nym pra­cow­ni­kiem, rato­wa­ły go inne umie­jęt­no­ści.

Przed połu­dniem przy­szła wia­do­mość od Mar­ti­na.

– Dzię­ki za spo­tka­nie. Co tak szyb­ko ucie­kłeś? Zoba­czy­my się dziś?

– Prze­pra­szam, ale dziś nie mogę – odpo­wie­dział Sco­ut.

– To jutro. Bądź u mnie o 19. – odparł Mar­tin.

Sco­ut nie zdą­żył mu odpo­wie­dzieć, a tam­ten już wyzna­czył godzi­nę. Wyda­ło mu się to nie­przy­jem­ne. Prze­cież mógł mieć jakieś obo­wiąz­ki, wypa­da w takich sytu­acjach naj­pierw zapy­tać.

– A w pią­tek pój­dzie­my do kina. Już wybra­łem film – Mar­tin napi­sał kolej­ny sms.

Wie­czo­rem przy­szedł jesz­cze jeden:

– Nie chcesz do mnie wpaść? Cze­kam.

– Hej. Tak jak pisa­łem, dziś nie mogę. Zoba­czy­my się jutro, ok?

Rano znów wia­do­mość.

– Hej. Jak się spa­ło? Ja już wsta­łem. Tak się cie­szę, że poje­dzie­my razem na week­end.

Sco­uto­wi zapa­li­ła się dru­ga lamp­ka. Ten chło­pak jest cute, but psy­cho. Wszyst­ko dzia­ło się za szyb­ko. Kie­dy Mar­tin wysłał kolej­ną wia­do­mość: „Musi­my któ­re­goś dnia zjeść obiad z moją mamą”, Sco­ut posta­no­wił wyra­zić swo­je potrze­by.

– Słu­chaj, musi­my tro­szecz­kę przy­sto­po­wać.

Mar­tin nie zare­ago­wał. To praw­da, że szyb­ko wcho­dzi w rela­cje, już ktoś zwró­cił mu na to uwa­gę, ale rów­nie szyb­ko potra­fi z nich wycho­dzić. Następ­ne­go dnia wie­czo­rem napi­sał do Sco­uta:

– Przy­sto­puj­my.

– Uff – odpi­sał dru­gi.

Tyle że chwi­lę póź­niej przy­szedł jesz­cze jeden sms:

– Zapo­mnij o loka­cji. Może­cie sobie poszu­kać do fil­mu cze­goś inne­go.

Te trzy zda­nia spra­wia­ją, że Sco­uto­wi robi się hard­ko­ro­wo gorą­co. Pul­su­ją mu skro­nie. Przed ocza­mi ma mnó­stwo nawie­dzo­nych bukie­ci­ków z dzwo­necz­ka­mi. Twa­rze. Dużo nude­sów. Slip­ki. Bla­sza­ne wia­der­ko. Poszczer­bio­ne schod­ki. Raj­tu­zy. Widzi jed­no­roż­ca. Lwa zagry­za­ją­ce­go anty­lo­pę. Cho­dzi po swo­im dłu­gim, klau­stro­fo­bicz­nym poko­ju, patrzy na nie­bo za oknem, a jego ser­ce wali w przy­spie­szo­nym, nie­rów­nym ryt­mie, jak­by wró­cił naćpa­ny z impre­zy. Zasta­na­wia się, co w tej sytu­acji zro­bić. Dzwo­ni do chło­pa­ka, ale ten nie odbie­ra. Pisze wia­do­mość, ale ten nie odpi­su­je. Jesz­cze raz dzwo­ni i jesz­cze raz pisze. I zno­wu. „Naj­pierw mnie stal­ku­je, a teraz gho­stu­je. Stan­dard” – myśli Sco­ut. Posta­na­wia chwi­lę odcze­kać. Chwi­lę, to zna­czy ile? Kil­ka minut? Godzi­nę? Dzień? W połu­dnie pisze kolej­ną wia­do­mość: „Może­my poga­dać? Bar­dzo mi na tym zale­ży”. Mar­tin nie odpi­su­je, a Sco­ut nie może uwie­rzyć w to, co się dzie­ję. Napraw­dę nie będą mogli nakrę­cić tam fil­mu?

Jedzie pod kamie­ni­cę, bez pomy­słu, co miał­by tam zro­bić. Stoi chwi­lę przy kawiar­nia­nych ogród­kach, krę­ci mu się w gło­wie, ma wra­że­nie, jak­by para­so­le zwi­sa­ły w dół. „Muszę to jakoś odkrę­cić, obró­cić, zacho­wać się w spo­sób opa­no­wa­ny i mądry, tak, żeby był hap­py end. Niech rze­czy wró­cą na swo­je miej­sce” – mówi do sie­bie.

Nie ma ocho­ty wra­cać do domu-tram­wa­ju, przez cały czas będzie prze­cież wszyst­ko ana­li­zo­wał. Woli być na zewnątrz. Odwie­dza zna­jo­mą i pod­czas roz­mo­wy opo­wia­da o akcji z Mar­ti­nem. Radzi się. Ta pro­po­nu­je, żeby wysłać Mar­ti­no­wi jakieś nude­sy.

– Może to spra­wi, że coś ci odpi­sze! A przy­naj­mniej będziesz miał gwa­ran­cję, że odczy­tał wia­do­mość.

Wie­czo­rem Sco­ut idzie na impre­zę. W kolej­ce do toa­le­ty spo­ty­ka zna­jo­me­go, natych­miast zwie­rza się z kło­po­tów. Gada jak naję­ty. O pra­cy, o Mar­ti­nie, usta mu się nie zamy­ka­ją.

– Zupeł­nie nie wiem, co robić. To jest jakiś mad koleś – mówi do zna­jo­me­go. – Sor­ry, że tak cię zamę­czam.

– Nie zamę­czasz – uspo­ka­ja zna­jo­my.

Sco­ut pro­si go, by niko­mu nic nie mówił, ale histo­ria zaczy­na krą­żyć w towa­rzy­stwie i już następ­ne­go dnia tra­fia w for­mie aneg­do­ty do Han­ny, któ­ra wysy­ła do Sco­uta krót­ką wia­do­mość:

– Ja pier­do­lę. Jak mogłeś tak prze­je­bać to miej­sce. Nie dzwoń nawet do mnie.

Sco­ut dzwo­ni i tłu­ma­czy całe zaj­ście. Dokład­nie opi­su­je sytu­ację, pró­bu­je przy­kryć wto­pę deta­la­mi doty­czą­cy­mi miesz­ka­nia.

– Tyl­ko bez deta­li – mówi zło­śli­wie Han­na. – Jak w ogó­le mogłeś roman­so­wać w trak­cie pra­cy? Do chu­ja pana.

– A ty gdzie pozna­łaś swo­je­go obec­ne­go chło­pa­ka? – punk­tu­je ją Sco­ut.

– To była zupeł­nie inna sytu­acja.

– Według mnie taka sama, prze­spa­li­ście się w cha­rak­te­ry­za­tor­ni.

– Pew­nie ci się znu­dził.

Po tym zda­niu Sco­ut się roz­łą­cza. Fak­tycz­nie czę­sto spo­ty­ka się na rand­ki, ale nie cho­dzi mu o seks. Uma­wia się z kole­sia­mi przez apli­ka­cje, żeby oglą­dać ich miesz­ka­nia. Naj­bar­dziej go cie­ka­wi, jakie mają sypial­nie, łazien­ki, kuch­nie i dodat­ki do wnętrz. W jakich śpią poście­lach i czym one pach­ną.

Sco­ut uświa­da­mia sobie, że to zaszło za dale­ko. Give me a bre­ak! Z kolei Han­na ma prze­błysk świa­do­mo­ści – sytu­acja jest jak z jej sce­na­riu­sza.

– Zacho­wu­je­my się jak posta­ci z Cien­kiej gra­ni­cy. Pomysł tra­fio­ny, intu­icja dobrze mi pod­po­wia­da­ła – mówi reży­ser­ka, jak­by sta­ła na mów­ni­cy i odbie­ra­ła zasłu­żo­ną nagro­dę z rąk jury eku­me­nicz­ne­go.

Sco­ut z kolei czu­je się, jak w labo­ra­to­rium sztu­ki, jeśli zaraz zacznie mówić dia­lo­ga­mi z fil­mu, zwa­riu­je.

– Są chy­ba jakieś gra­ni­ce eks­pe­ry­men­tu! – krzy­czy.

‒ Sam się w to wje­ba­łeś, a teraz masz pre­ten­sje do mnie – zarzu­ca mu Han­na.

‒ Nie zno­szę tego two­je­go wyż­szo­ścio­we­go, wul­gar­ne­go tonu.

‒ Od-pier-dol-się!

‒ Okła­mu­jesz się.

‒ Ty się okła­mu­jesz.

‒ Jesteś hipo­kryt­ką.

‒ Sta­ry, zje­ba­ła­łeś do chu­ja. Prze­kro­czy­łeś gra­ni­cę.

‒ Sama ją nie­raz prze­kra­cza­łaś, ale sobie dajesz do tego pra­wo.

‒ Prze­gią­łeś w chuj…

‒ To ty prze­gię­łaś w trak­cie tej roz­mo­wy.

‒ Gdy­by ci napraw­dę zale­ża­ło na fil­mie, to zała­twił­byś to jakoś. Nie pier­dol, to chy­ba żaden kło­pot dla cie­bie, żebyś się z nim jesz­cze raz prze­ru­chał. W tych szyb­kich rela­cjach to chy­ba nie ma takie­go zna­cze­nia.

Z począt­ku wyda­je mu się to krzyw­dzą­ce, ale po kil­ku dniach zaczy­na tak myśleć i sam już nie wie, co jest zasły­sza­ną u innych opi­nią, a co jego wewnętrz­nym poczu­ciem, myślą wypra­co­wa­ną doświad­cze­nia­mi, godzi­na­mi prze­my­śleń. Brak mu w sobie opar­cia. Obce sło­wa zasa­dzi­ły się w jego wnę­trzu i rosły jak uko­rze­nio­na rośli­na. W koń­cu jest mu już wszyst­ko jed­no. Wysy­ła do Mar­ti­na wia­do­mość. Inną od poprzed­nich. W nie­zwy­kle wia­ry­god­ny spo­sób prze­ko­nu­je, że się prze­stra­szył, bo coś poczuł. I że to było fuc­king real, a nie prze­lot­na zna­jo­mość. Sam daje się nabrać na wła­sne sło­wa. Spo­ty­ka­ją się jesz­cze tego same­go dnia, spę­dza­ją razem noc w cegla­nym świe­cie peł­nym pod­świe­tleń.

Sco­ut dzwo­ni do Han­ny wprost ze śre­dnio­wiecz­nej łazien­ki i mówi, że wszyst­ko już zała­twio­ne: umo­wa pod­pi­sa­na, staw­ka wyne­go­cjo­wa­na. Mega tanio. Mogą krę­cić Cien­ką gra­ni­cę w upra­gnio­nej miej­sców­ce.

‒ Wiesz co, zmie­ni­łam zda­nie, będę szu­ka­ła jakiejś innej loka­cji.

Sco­ut łapie się za gło­wę i mówi:

‒ Żaden pro­blem. Nic się nie sta­ło.

 

Dofi­nan­so­wa­no ze środ­ków Mini­stra Kul­tu­ry i Dzie­dzic­twa Naro­do­we­go pocho­dzą­cych z Fun­du­szu Pro­mo­cji Kul­tu­ry – pań­stwo­we­go fun­du­szu celo­we­go.

 

O autorach i autorkach

Agata Dyczko

Reżyserka teatralna, twórczyni słuchowisk, osoba pisząca. Współpracuje z Teatrem Wielkim w Warszawie i Operą Wrocławską. W Radiu Kapitał, w ramach „Pasma dla Ziemi”, prowadzi audycję zatytułowaną „w pasiece taty dyczko”. Lubi przyglądać się miejscom i ich mieszkańcom, interesują ją sytuacje wielogatunkowe, w szczególności relacje i negocjacje. Ceni sobie wyobrażanie niemożliwych społeczności, ciał i połączeń. Nigdy nie przestanie czytać o zwierzętach, w szczególności o ich myśleniu i czuciu, jest ciekawa narządów zmysłów, których sama nie posiada. Chciałaby zacząć nurkować.

Amelia Żywczak

Pisze wiersze, zazwyczaj w Krakowie.

Ewa Tondys-Kohmann

Ur. w 1984 r. w Warszawie. Autorka opowiadań, finalistka „Połowu. Prozatorskich debiutów” 2021 i 2022 oraz konkursu „Odwrócona strefa” organizowanych przez Biuro Literackie. Absolwentka Wydziału Biologii Uniwersytetu Warszawskiego i Wydziału Lekarskiego Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego, doktorka, matka wielodzietna. Jej prozę można znaleźć na łamach „Magazynu Drobiazgi”, „Fabularie”, „Tlen Literacki” oraz „Magazynu Zakład”. Mieszka na warszawskim Grochowie.

Jakub Grabiak

Adept Abrahama Ben Abulafii. Laureat konkursów.

Jakub Gutkowski

Tłumaczy i pisze wiersze. Laureat konkursów poetyckich, w tym Połowu 2022. Publikował m.in. w „Stonerze Polskim”, „Stronie Czynnej” i „Tlenie Literackim”.

Joanna Łępicka

Mąciwoda spod znaku KSP im. Aleksandra Fredry. Chce zabić poezję.

Karolina Krasny

Ur. w 1999, mieszka w Krakowie, pisze i projektuje. Publikowała m.in. w „Wizjach”, „Stonerze Polskim”, „Stronie Czynnej” i „Drobiazgach”.

Łukasz Wojtysko

Urodził się w 1983. Autor opowiadań i dramaturg, finalista „Połowu. Prozatorskich debiutów” 2022. Opowiadania publikował w czasopismach: „Ha!art”, „Rita Baum” i „Lampa“ oraz antologii „Kwiatki polskie” . W 2017 roku napisał dramat o Violetcie Villas pt. „Nie jestem już psem”, który znalazł się w półfinale Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej. Od 2017 roku współtworzy festiwal muzyczny Unsound.

Marcin Czerniawski

Ur. 1989 w Węgorzewie. Ukończył studia filozoficzne. Mieszka w Gdańsku. Dżentelmen pośród blokowisk, łagodny biorca podłych fuch, okazjonalnie człowiek bez właściwości. Po godzinach prozaik

Miłosz Fleszar

Pisze wiersze (czasem także próbuje je tłumaczyć). Studiuje psychologię w Warszawie. Publikował w „Stronie Czynnej”, „Tlenie Literackim” i „Helikopterze”, był również nominowany do nagrody głównej w XVIII konkursie im. Jacka Bierezina. Lubi deszcz i mleko z miodem.

Powiązania

Rozmowy na koniec: odcinek 32 Marcin Czerniawski, Agata Dyczko, Karolina Krasny, Ewa Tondys-Kohmann, Łukasz Wojtysko

nagrania / transPort Literacki Różni autorzy

Trzy­dzie­sty dru­gi odci­nek z cyklu „Roz­mo­wy na koniec” w ramach festi­wa­lu Trans­Port Lite­rac­ki 28. Muzy­ka Resi­na.

Więcej

Poezja to widzenie buzi w tym tęczu

wywiady / o książce Jakub Grabiak Michał Mytnik

Roz­mo­wa Micha­ła Myt­ni­ka z Jaku­bem Gra­bia­kiem, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Pomyśl cia­ło jako czół­no, któ­re pło­nie Jaku­ba Gra­bia­ka, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 8 stycz­nia 2024 roku.

Więcej

Rozejrzeć się w świecie wiersza

wywiady / o książce Joanna Łępicka Zuzanna Sala

Roz­mo­wa Zuzan­ny Sali z Joan­ną Łępic­ką, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Zeszyt ćwi­czeń Joan­ny Łępic­kiej, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 4 grud­nia 2023 roku.

Więcej

Rozmowy na koniec: odcinek 18 Miłosz Fleszar, Jakub Grabiak, Jakub Gutkowski, Joanna Łępicka, Amelia Żywczak

nagrania / transPort Literacki Różni autorzy

Osiem­na­sty odci­nek z cyklu „Roz­mo­wy na koniec” w ramach festi­wa­lu Trans­Port Lite­rac­ki 28. Muzy­ka Resi­na.

Więcej

Pomyśl ciało jako czółno, które płonie

utwory / zapowiedzi książek Jakub Grabiak

Frag­men­ty książ­ki Pomyśl cia­ło jako czół­no, któ­re pło­nie Jaku­ba Gra­bia­ka, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 8 stycz­nia 2024 roku.

Więcej

Nowe poetyckie i prozatorskie głosy z polski 2023

nagrania / transPort Literacki Różni autorzy

Czy­ta­nie z książ­ki Połów. Poetyc­kie i pro­za­tor­skie debiu­ty 2022 z udzia­łem Mar­ci­na Czer­niaw­skie­go, Aga­ty Dycz­ko, Miło­sza Fle­sza­ra, Jaku­ba Gra­bia­ka, Jaku­ba Gut­kow­skie­go, Karo­li­ny Kra­sny, Joan­ny Łępic­kiej, Ewy Ton­dys-Koh­mann, Łuka­sza Woj­tysk i Ame­li Żyw­czak w ramach festi­wa­lu Trans­Port Lite­rac­ki 28. Muzy­ka Resi­na.

Więcej

Zeszyt ćwiczeń (1)

utwory / zapowiedzi książek Joanna Łępicka

Frag­men­ty książ­ki Zeszyt ćwi­czeń Joan­ny Łępic­kiej, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 4 grud­nia 2023 roku.

Więcej

Slalom między obrazami

wywiady / o pisaniu Amelia Żywczak Jakub Grabiak

Roz­mo­wa Jaku­ba Gra­bia­ka z Ame­lią Żyw­czak, lau­re­at­ką pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2022”.

Więcej

Wciąż czcimy pomniki ciemiężycieli, zbieramy się w lasach, by śpiewać do przebranych za bóstwa plantatorów i morderców, posłuszeństwo wobec władzy i silnego wrośnięte mamy w grubą od doświadczeń skórę

wywiady / o pisaniu Agata Dyczko Łukasz Wojtysko

Roz­mo­wa Łuka­sza Woj­ty­ski z Aga­tą Dycz­ko, lau­re­at­ką pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”.

Więcej

Historia jednego wiersza: „praga”

recenzje / KOMENTARZE Amelia Żywczak

Autor­ska impre­sja Ame­lii Żyw­czak, lau­re­at­ki pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2022”.

Więcej

Historia jednego akapitu: Stado

recenzje / KOMENTARZE Agata Dyczko

Autor­ska impre­sja Aga­ty Dycz­ko, lau­re­at­ki pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”.

Więcej

Połów. Poetyckie i prozatorskie debiuty 2022 (proza)

utwory / zapowiedzi książek Różni autorzy

Frag­men­ty zapo­wia­da­ją­ce książ­kę Połów. Poetyc­kie i pro­za­tor­skie debiu­ty 2022, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 14 sierp­nia 2023 roku.

Więcej

międzymiastowie

utwory / premiera w sieci z Połowu Amelia Żywczak

Pre­mie­ro­wy zestaw wier­szy Ame­lii Żyw­czak mię­dzy­mia­sto­wie. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2022”.

Więcej

Historia jednego wiersza zawęzić kontekst

recenzje / KOMENTARZE Jakub Gutkowski

Autor­ski komen­tarz Jaku­ba Gut­kow­skie­go, lau­re­ata pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2022”.

Więcej

Nie pisze się w próżni

wywiady / o pisaniu Amelia Żywczak Jakub Gutkowski

Roz­mo­wa Ame­lii Żyw­czak z Jaku­bem Gut­kow­skim, lau­re­atem pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2022”.

Więcej

Połów. Poetyckie i prozatorskie debiuty 2022 (poezja)

utwory / zapowiedzi książek Różni autorzy

Frag­men­ty zapo­wia­da­ją­ce książ­kę Połów. Poetyc­kie i pro­za­tor­skie debiu­ty 2022, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 14 sierp­nia 2023 roku.

Więcej

livestream

utwory / premiera w sieci z Połowu Jakub Gutkowski

Pre­mie­ro­wy zestaw wier­szy Jaku­ba Gut­kow­skie­go live­stre­am. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2022”.

Więcej

Maszynka naiwnego bluźnierstwa na podobieństwo Maszyny Pragnącej

wywiady / o książce Karolina Krasny Marcin Czerniawski

Roz­mo­wa Karo­li­ny Kra­sny z Mar­ci­nem Czer­niaw­skim, lau­re­atem pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”.

Więcej

Do boju automaty, leśne skrzaty, maszyny do szycia fraz!

debaty / ankiety i podsumowania Marcin Czerniawski

Głos Mar­ci­na Czer­niaw­skie­go w deba­cie „Czy pró­bu­jesz zmie­nić świat swo­im pisa­niem?”.

Więcej

Łobuzy

utwory / premiera w sieci z Połowu Marcin Czerniawski

Pre­mie­ro­wa pro­za Mar­ci­na Czer­niaw­skie­go Łobu­zy. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”.

Więcej

Historia jednego akapitu: Pochwała flegmatycznego rozumu?

recenzje / KOMENTARZE Marcin Czerniawski

Autor­ski komen­tarz Mar­ci­na Czer­niaw­skie­go, lau­re­ata pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”.

Więcej

Historia jednego wiersza: „inferno clubbing”

recenzje / KOMENTARZE Miłosz Fleszar

Autor­ski komen­tarz Miło­sza Fle­sza­ra, lau­re­ata pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2022”.

Więcej

O zastygniętym czasie, lepiącym się do podniebienia?

wywiady / o pisaniu Jakub Gutkowski Miłosz Fleszar

Roz­mo­wa Jaku­ba Gut­kow­skie­go z Miło­szem Fle­sza­rem, lau­re­atem pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2022”.

Więcej

Literatura potrafi wpływać na światopogląd

debaty / ankiety i podsumowania Miłosz Fleszar

Głos Miło­sza Fle­sza­ra w deba­cie „Czy pró­bu­jesz zmie­nić świat swo­im pisa­niem?”.

Więcej

Sekstans

utwory / premiera w sieci z Połowu Miłosz Fleszar

Pre­mie­ro­wy zestaw wier­szy Miło­sza Fle­sza­ra Sek­stans. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2022”.

Więcej

Historia jednego akapitu: „Alejki z chodnikowych płyt”

recenzje / KOMENTARZE Łukasz Wojtysko

Autor­ski komen­tarz Łuka­sza Woj­ty­ski, lau­re­ata pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”.

Więcej

Oki to pa

utwory / premiera w sieci z Połowu Łukasz Wojtysko

Pre­mie­ro­wa pro­za Łuka­sza Woj­ty­ski „Cien­ka gra­ni­ca” z tomu opo­wia­dań Oki to pa. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022.

Więcej

Piramida Achillesa

wywiady / o pisaniu Ewa Tondys-Kohmann Łukasz Wojtysko

Roz­mo­wa Ewy Ton­dys-Koh­mann z Łuka­szem Woj­ty­ską, lau­re­atem pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”.

Więcej

Próbuję nadążać za rzeczywistością

debaty / ankiety i podsumowania Joanna Łępicka

Głos Joan­ny Łępic­kiej w deba­cie „Czy pró­bu­jesz zmie­nić świat swo­im pisa­niem?”.

Więcej

Zeszyt ćwiczeń

utwory / premiera w sieci z Połowu Joanna Łępicka

Pre­mie­ro­wy zestaw wier­szy Joan­ny Łępic­kiej Zeszyt ćwi­czeń. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2022”.

Więcej

Historia jednego wiersza: „City of Zeugma”

recenzje / KOMENTARZE Joanna Łępicka

Autor­ski komen­tarz Joan­ny Łępic­kiej, lau­re­at­ki pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2022”.

Więcej

Uwertura do posłowia

wywiady / o pisaniu Joanna Łępicka Miłosz Fleszar

Roz­mo­wa Miło­sza Fle­sza­ra z Joan­ną Łępic­ką, lau­re­at­ką pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2022”.

Więcej

Sześćset stron do końca świata

wywiady / o pisaniu Agata Dyczko Ewa Tondys-Kohmann

Roz­mo­wa Aga­ty Dycz­ko z Ewą Ton­dys-Koh­mann, lau­re­at­ką pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”.

Więcej

Historia jednego akapitu: „Pętko prawdy”

recenzje / KOMENTARZE Ewa Tondys-Kohmann

Autor­ski komen­tarz Ewy Ton­dys-Koh­mann, lau­re­at­ki pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”.

Więcej

Nie nazywajmy tego po imieniu

utwory / premiera w sieci z Połowu Ewa Tondys-Kohmann

Pre­mie­ro­wa pro­za Ewy Ton­dys-Koh­mann Nie nazy­waj­my tego po imie­niu. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”.

Więcej

Ludzie w strażackich kaskach mają dzisiaj wolne

utwory / premiera w sieci z Połowu Jakub Grabiak

Pre­mie­ro­wy zestaw wier­szy Jaku­ba Gra­bia­ka Ludzie w stra­żac­kich kaskach mają dzi­siaj wol­ne. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2022”.

Więcej

Kanapy siedzą na leśnych ścieżkach

wywiady / o pisaniu Jakub Grabiak Joanna Łępicka

Roz­mo­wa Joan­ny Łępic­kiej z Jaku­bem Gra­bia­kiem, lau­re­atem pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2022”.

Więcej

Historia jednego wiersza: „[las odszedł na kurzej nodze]”

recenzje / KOMENTARZE Jakub Grabiak

Autor­ski komen­tarz Jaku­ba Gra­bia­ka, lau­re­ata 17. edy­cji Poło­wu poetyc­kie­go.

Więcej

Ludzie w strażackich kaskach mają dzisiaj wolne

utwory / premiera w sieci z Połowu Jakub Grabiak

Pre­mie­ro­wy zestaw wier­szy Jaku­ba Gra­bia­ka Ludzie w stra­żac­kich kaskach mają dzi­siaj wol­ne. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2022”.

Więcej

Love song

utwory / premiery w sieci Karolina Krasny

Pre­mie­ro­wa pro­za Karo­li­ny Kra­sny Love song. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”.

Więcej

Że czułość może być kształtem

wywiady / o pisaniu Karolina Krasny Marcin Czerniawski

Roz­mo­wa Mar­ci­na Czer­niaw­skie­go z Karo­li­ną Kra­sny, lau­re­at­ką pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie / Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”

Więcej

Historia jednego akapitu: Ubrali się w kolor

recenzje / KOMENTARZE Karolina Krasny

Autor­ski komen­tarz Karo­li­ny Kra­sny, lau­re­at­ki pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie / Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”

Więcej

Rozmowy na koniec: odcinek 32 Marcin Czerniawski, Agata Dyczko, Karolina Krasny, Ewa Tondys-Kohmann, Łukasz Wojtysko

nagrania / transPort Literacki Różni autorzy

Trzy­dzie­sty dru­gi odci­nek z cyklu „Roz­mo­wy na koniec” w ramach festi­wa­lu Trans­Port Lite­rac­ki 28. Muzy­ka Resi­na.

Więcej

Rozmowy na koniec: odcinek 18 Miłosz Fleszar, Jakub Grabiak, Jakub Gutkowski, Joanna Łępicka, Amelia Żywczak

nagrania / transPort Literacki Różni autorzy

Osiem­na­sty odci­nek z cyklu „Roz­mo­wy na koniec” w ramach festi­wa­lu Trans­Port Lite­rac­ki 28. Muzy­ka Resi­na.

Więcej

Nowe poetyckie i prozatorskie głosy z polski 2023

nagrania / transPort Literacki Różni autorzy

Czy­ta­nie z książ­ki Połów. Poetyc­kie i pro­za­tor­skie debiu­ty 2022 z udzia­łem Mar­ci­na Czer­niaw­skie­go, Aga­ty Dycz­ko, Miło­sza Fle­sza­ra, Jaku­ba Gra­bia­ka, Jaku­ba Gut­kow­skie­go, Karo­li­ny Kra­sny, Joan­ny Łępic­kiej, Ewy Ton­dys-Koh­mann, Łuka­sza Woj­tysk i Ame­li Żyw­czak w ramach festi­wa­lu Trans­Port Lite­rac­ki 28. Muzy­ka Resi­na.

Więcej

Roz-połów się… Gawęda o debiutach

recenzje / ESEJE Karol Maliszewski

Recen­zja Karo­la Mali­szew­skie­go, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Połów. Poetyc­kie i pro­za­tor­skie debiu­ty 2022, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 14 sierp­nia 2023 roku.

Więcej

Wspólne podwórko

wywiady / o książce Aleksandra Byrska Iwona Bassa

Roz­mo­wa Iwo­ny Bas­sy i Alek­san­dry Byr­skiej, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Połów. Poetyc­kie i pro­za­tor­skie debiu­ty 2022, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 14 sierp­nia 2023 roku.

Więcej

Slalom między obrazami

wywiady / o pisaniu Amelia Żywczak Jakub Grabiak

Roz­mo­wa Jaku­ba Gra­bia­ka z Ame­lią Żyw­czak, lau­re­at­ką pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2022”.

Więcej

Wciąż czcimy pomniki ciemiężycieli, zbieramy się w lasach, by śpiewać do przebranych za bóstwa plantatorów i morderców, posłuszeństwo wobec władzy i silnego wrośnięte mamy w grubą od doświadczeń skórę

wywiady / o pisaniu Agata Dyczko Łukasz Wojtysko

Roz­mo­wa Łuka­sza Woj­ty­ski z Aga­tą Dycz­ko, lau­re­at­ką pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”.

Więcej

(O)patrzenie

recenzje / ESEJE Jakub Skurtys

Impre­sja Jaku­ba Skur­ty­sa na temat poezji Ame­lii Żyw­czak, lau­re­at­ki pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2022”.

Więcej

Historia jednego wiersza: „praga”

recenzje / KOMENTARZE Amelia Żywczak

Autor­ska impre­sja Ame­lii Żyw­czak, lau­re­at­ki pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2022”.

Więcej

Dojrzeć międzygatunkowy transfer

recenzje / ESEJE Aleksandra Grzemska

Impre­sja Alek­san­dry Grzem­skiej na temat pro­zy Aga­ty Dycz­ko, lau­re­at­ki pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”.

Więcej

Historia jednego akapitu: Stado

recenzje / KOMENTARZE Agata Dyczko

Autor­ska impre­sja Aga­ty Dycz­ko, lau­re­at­ki pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”.

Więcej

Połów. Poetyckie i prozatorskie debiuty 2022 (proza)

utwory / zapowiedzi książek Różni autorzy

Frag­men­ty zapo­wia­da­ją­ce książ­kę Połów. Poetyc­kie i pro­za­tor­skie debiu­ty 2022, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 14 sierp­nia 2023 roku.

Więcej

międzymiastowie

utwory / premiera w sieci z Połowu Amelia Żywczak

Pre­mie­ro­wy zestaw wier­szy Ame­lii Żyw­czak mię­dzy­mia­sto­wie. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2022”.

Więcej

High hopes

recenzje / ESEJE Jakub Skurtys

Impre­sja Jaku­ba Skur­ty­sa na temat poezji Jaku­ba Gut­kow­skie­go, lau­re­ata pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2022”.

Więcej

Historia jednego wiersza zawęzić kontekst

recenzje / KOMENTARZE Jakub Gutkowski

Autor­ski komen­tarz Jaku­ba Gut­kow­skie­go, lau­re­ata pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2022”.

Więcej

Nie pisze się w próżni

wywiady / o pisaniu Amelia Żywczak Jakub Gutkowski

Roz­mo­wa Ame­lii Żyw­czak z Jaku­bem Gut­kow­skim, lau­re­atem pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2022”.

Więcej

Połów. Poetyckie i prozatorskie debiuty 2022 (poezja)

utwory / zapowiedzi książek Różni autorzy

Frag­men­ty zapo­wia­da­ją­ce książ­kę Połów. Poetyc­kie i pro­za­tor­skie debiu­ty 2022, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 14 sierp­nia 2023 roku.

Więcej

livestream

utwory / premiera w sieci z Połowu Jakub Gutkowski

Pre­mie­ro­wy zestaw wier­szy Jaku­ba Gut­kow­skie­go live­stre­am. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2022”.

Więcej

Maszynka naiwnego bluźnierstwa na podobieństwo Maszyny Pragnącej

wywiady / o książce Karolina Krasny Marcin Czerniawski

Roz­mo­wa Karo­li­ny Kra­sny z Mar­ci­nem Czer­niaw­skim, lau­re­atem pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”.

Więcej

Łobuzy

utwory / premiera w sieci z Połowu Marcin Czerniawski

Pre­mie­ro­wa pro­za Mar­ci­na Czer­niaw­skie­go Łobu­zy. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”.

Więcej

Współczesna powieść łotrzykowska: Marcin Czerniawski, Łobuzy

recenzje / IMPRESJE Adam Kaczanowski

Impre­sja Ada­ma Kacza­now­skie­go na temat pro­zy Mar­ci­na Czer­niaw­skie­go, lau­re­ata pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”.

Więcej

Historia jednego akapitu: Pochwała flegmatycznego rozumu?

recenzje / KOMENTARZE Marcin Czerniawski

Autor­ski komen­tarz Mar­ci­na Czer­niaw­skie­go, lau­re­ata pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”.

Więcej

Sztuczne (k)raje

recenzje / ESEJE Jakub Skurtys

Impre­sja Jaku­ba Skur­ty­sa na temat poezji Miło­sza Fle­sza­ra, lau­re­ata pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2022”.

Więcej

Historia jednego wiersza: „inferno clubbing”

recenzje / KOMENTARZE Miłosz Fleszar

Autor­ski komen­tarz Miło­sza Fle­sza­ra, lau­re­ata pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2022”.

Więcej

O zastygniętym czasie, lepiącym się do podniebienia?

wywiady / o pisaniu Jakub Gutkowski Miłosz Fleszar

Roz­mo­wa Jaku­ba Gut­kow­skie­go z Miło­szem Fle­sza­rem, lau­re­atem pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2022”.

Więcej

Sekstans

utwory / premiera w sieci z Połowu Miłosz Fleszar

Pre­mie­ro­wy zestaw wier­szy Miło­sza Fle­sza­ra Sek­stans. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2022”.

Więcej

W domach z betonu nie ma wolnych relacji

recenzje / ESEJE Aleksandra Grzemska

Impre­sja Alek­san­dry Grzem­skiej na temat pro­zy Łuka­sza Woj­ty­ski, lau­re­ata pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”.

Więcej

Historia jednego akapitu: „Alejki z chodnikowych płyt”

recenzje / KOMENTARZE Łukasz Wojtysko

Autor­ski komen­tarz Łuka­sza Woj­ty­ski, lau­re­ata pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”.

Więcej

Oki to pa

utwory / premiera w sieci z Połowu Łukasz Wojtysko

Pre­mie­ro­wa pro­za Łuka­sza Woj­ty­ski „Cien­ka gra­ni­ca” z tomu opo­wia­dań Oki to pa. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022.

Więcej

Piramida Achillesa

wywiady / o pisaniu Ewa Tondys-Kohmann Łukasz Wojtysko

Roz­mo­wa Ewy Ton­dys-Koh­mann z Łuka­szem Woj­ty­ską, lau­re­atem pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”.

Więcej

Zeszyt ćwiczeń

utwory / premiera w sieci z Połowu Joanna Łępicka

Pre­mie­ro­wy zestaw wier­szy Joan­ny Łępic­kiej Zeszyt ćwi­czeń. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2022”.

Więcej

Historia jednego wiersza: „City of Zeugma”

recenzje / KOMENTARZE Joanna Łępicka

Autor­ski komen­tarz Joan­ny Łępic­kiej, lau­re­at­ki pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2022”.

Więcej

Porzeczka, poziomka, nieczytelny podpis

recenzje / ESEJE Jakub Skurtys

Impre­sja Jaku­ba Skur­ty­sa na temat poezji Joan­ny Łępic­kiej, lau­re­at­ki pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2022”.

Więcej

Uwertura do posłowia

wywiady / o pisaniu Joanna Łępicka Miłosz Fleszar

Roz­mo­wa Miło­sza Fle­sza­ra z Joan­ną Łępic­ką, lau­re­at­ką pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2022”.

Więcej

Sześćset stron do końca świata

wywiady / o pisaniu Agata Dyczko Ewa Tondys-Kohmann

Roz­mo­wa Aga­ty Dycz­ko z Ewą Ton­dys-Koh­mann, lau­re­at­ką pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”.

Więcej

Historia jednego akapitu: „Pętko prawdy”

recenzje / KOMENTARZE Ewa Tondys-Kohmann

Autor­ski komen­tarz Ewy Ton­dys-Koh­mann, lau­re­at­ki pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”.

Więcej

Nie nazywajmy tego po imieniu

utwory / premiera w sieci z Połowu Ewa Tondys-Kohmann

Pre­mie­ro­wa pro­za Ewy Ton­dys-Koh­mann Nie nazy­waj­my tego po imie­niu. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”.

Więcej

Preppering na mikrokryzys

recenzje / ESEJE Aleksandra Grzemska

Impre­sja Alek­san­dry Grzem­skiej na temat pro­zy Ewy Ton­dys-Koh­mann, lau­re­at­ki pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”.

Więcej

Historia jednego wiersza: „[las odszedł na kurzej nodze]”

recenzje / KOMENTARZE Jakub Grabiak

Autor­ski komen­tarz Jaku­ba Gra­bia­ka, lau­re­ata 17. edy­cji Poło­wu poetyc­kie­go.

Więcej

Prometeusz i Neron podają sobie dłonie

recenzje / ESEJE Jakub Skurtys

Impre­sja Jaku­ba Skur­ty­sa na temat poezji Jaku­ba Gra­bia­ka, lau­re­ata 17. edy­cji Poło­wu poetyc­kie­go.

Więcej

Ludzie w strażackich kaskach mają dzisiaj wolne

utwory / premiera w sieci z Połowu Jakub Grabiak

Pre­mie­ro­wy zestaw wier­szy Jaku­ba Gra­bia­ka Ludzie w stra­żac­kich kaskach mają dzi­siaj wol­ne. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2022”.

Więcej

Wahadło otwiera swoje pąki

recenzje / ESEJE Rafał Wawrzyńczyk

Recen­zja Rafa­ła Waw­rzyń­czy­ka, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Pomyśl cia­ło jako czół­no, któ­re pło­nie Jaku­ba Gra­bia­ka, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 8 stycz­nia 2024 roku.

Więcej

Naturalna wielkość

recenzje / ESEJE Karol Maliszewski

Recen­zja Karo­la Mali­szew­skie­go, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Zeszyt ćwi­czeń Joan­ny Łępic­kiej, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 4 grud­nia 2023 roku.

Więcej

(O)patrzenie

recenzje / ESEJE Jakub Skurtys

Impre­sja Jaku­ba Skur­ty­sa na temat poezji Ame­lii Żyw­czak, lau­re­at­ki pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2022”.

Więcej

Dojrzeć międzygatunkowy transfer

recenzje / ESEJE Aleksandra Grzemska

Impre­sja Alek­san­dry Grzem­skiej na temat pro­zy Aga­ty Dycz­ko, lau­re­at­ki pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”.

Więcej

High hopes

recenzje / ESEJE Jakub Skurtys

Impre­sja Jaku­ba Skur­ty­sa na temat poezji Jaku­ba Gut­kow­skie­go, lau­re­ata pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2022”.

Więcej

Współczesna powieść łotrzykowska: Marcin Czerniawski, Łobuzy

recenzje / IMPRESJE Adam Kaczanowski

Impre­sja Ada­ma Kacza­now­skie­go na temat pro­zy Mar­ci­na Czer­niaw­skie­go, lau­re­ata pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”.

Więcej

Sztuczne (k)raje

recenzje / ESEJE Jakub Skurtys

Impre­sja Jaku­ba Skur­ty­sa na temat poezji Miło­sza Fle­sza­ra, lau­re­ata pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2022”.

Więcej

W domach z betonu nie ma wolnych relacji

recenzje / ESEJE Aleksandra Grzemska

Impre­sja Alek­san­dry Grzem­skiej na temat pro­zy Łuka­sza Woj­ty­ski, lau­re­ata pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”.

Więcej

Porzeczka, poziomka, nieczytelny podpis

recenzje / ESEJE Jakub Skurtys

Impre­sja Jaku­ba Skur­ty­sa na temat poezji Joan­ny Łępic­kiej, lau­re­at­ki pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2022”.

Więcej

Preppering na mikrokryzys

recenzje / ESEJE Aleksandra Grzemska

Impre­sja Alek­san­dry Grzem­skiej na temat pro­zy Ewy Ton­dys-Koh­mann, lau­re­at­ki pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”.

Więcej

Prometeusz i Neron podają sobie dłonie

recenzje / ESEJE Jakub Skurtys

Impre­sja Jaku­ba Skur­ty­sa na temat poezji Jaku­ba Gra­bia­ka, lau­re­ata 17. edy­cji Poło­wu poetyc­kie­go.

Więcej

Błądzę i chcę dalej błądzić

recenzje / IMPRESJE Adam Kaczanowski

Impre­sja Ada­ma Kacza­now­skie­go na temat pro­zy Karo­li­ny Kra­sny, lau­re­at­ki pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie / Pro­za­tor­skie debiu­ty 2022”

Więcej