książki / ANTOLOGIE

Połów. Poetyckie i prozatorskie debiuty 2023

Aleksandra Górecka

Aleksandra Kasprzak

Edyta Ołdak

Julia Jankowska

Kamil Plich

Karol Brzozowski

Łukasz Woźniak

Maciej Wnuk

Magdalena Genow

Małgorzata Kośla

Fragmenty książki Połów. Poetyckie i prozatorskie debiuty 2023, która ukaże się w Biurze Literackim 1 lipca 2024 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Karol Brzo­zow­ski
gatun­ki ana­dro­micz­ne

usta

I
szyb kuchen­nej win­dy
w śli­ski ruch piw­ni­cy
w mięk­kiej posadz­ce
pły­wa kożuch

II
język mię­śnie­je
woda mię­śnie­je rybą
tu mure­ny i kolo­ro­wy
strzał obło­ku ławi­cy

III
na zębach kwit­nie mimi­ka
zębach spo­koj­nych jak mni­si
któ­rzy zasnę­li na modli­twie
sto­ne­hen­ge na dnie

IV
war­gi się rusza­ją
śli­mak na kamie­niu


światło

w two­im oku łuna
śli­skie oko z glas­sti­cu
świat jak szkieł­ko w oku
migo­ce ławi­ca
ryb nagle zmie­nia kie­ru­nek
fos­fo­ry­zu­jesz
kocha­nie
ten szmer wszyst­ko­żer­nych muszek
to tyl­ko wia­tra­czek lap­to­pa
rój sączy się skądś
lęgnie jak ziar­no w obra­zie
nie ma jądra szu­mu
nie ma
what is
your main focus for today?
pyta cię loso­wo wybra­na tape­ta z mot­tem
malut­ka sate­li­to
na orbi­cie
nie tak wyobra­ża­łaś sobie kosmos
nie gasną ekra­ny
w impe­rium prze­cho­dzi słoń­ce


wszystko jest takie stare

stu­let­ni las prze­ci­na auto­stra­da
bitu­micz­ną ska­mie­li­ną
i prze­mie­rza­my kraj raz jesz­cze
po daw­nym szla­ku han­dlo­wym

a ptak śpie­wa w języ­ku
star­szym niż ludz­ka mowa
kie­dy patrzę na cie­bie tak
jak­bym cię znał od zawsze

do słoń­ca wysta­wiasz cia­ło
wywie­dzio­ne z kopal­nych zwie­rząt
węgiel zakwi­ta w gło­wie
chce­my powie­dzieć coś nowe­go

język przy­wie­ra jak jasz­czur­ka
do gła­zu mate­ria znów
oży­ła w nas ten cud
musi nam wystar­czyć


Alek­san­dra Górec­ka
Regu­ła trzech

bezczelność Gaussa

odgię­te od widze­nia oko
mija cię­żar drze­wa tak nie­wy­god­ny że sze­le­ści w pod­ło­dze
trzask środ­ka budzi do życia nie­wy­spa­ną prze­strzeń
i mimo sza­mo­tań wyżej bro­dzi spły­wa z nawia­sów


tak zwane wielkie liczby

bro­nie maso­we­go raże­nia
są rów­ne pra­wie wszę­dzie
cie­le­sne świa­dec­twa
są rów­ne pra­wie wszę­dzie
otwar­te prze­strze­nie
są rów­ne pra­wie wszę­dzie
rze­czy­wi­ste apo­ka­lip­sy
są rów­ne pra­wie
wszę­dzie
miej­sca kur­czą­ce się w wyni­ku lęku
są rów­ne pra­wie wszę­dzie
roz­cię­cia
są rów­ne pra­wie wszę­dzie

a póź­niej obro­ty

obro­ty

obro­ty

wypo­sa­żo­ne w podzie­lo­ną na komór­ki taśmę
przy­bli­ża­nie: okrą­gły taniec kro­pek
to jak ciąć powie­trzem kulę na skoń­cze­nie wie­le kawał­ków
a póź­niej pró­bo­wać z niej uło­żyć zie­mię
łatać dziu­ry ale prze­pro­wa­dzać zro­lo­wa­ny okrąg
przez

nie­czy­sto­ści
są rów­ne pra­wie wszę­dzie nie­wzru­szo­na pod­sta­wa
pra­wie wszę­dzie skończona


teoria rozbitej szyby

zda­rze­niu towa­rzy­szy wcze­śniej­szy syk jak kur­czą­ce się mle­ko
mean­drycz­ne w for­mie wiją­cej się rze­ki docie­ra do kolej­nej kra­wę­dzi
wokół cen­trum ude­rze­nia powsta­je nie­re­gu­lar­nie postrzę­pio­ne
drze­wo zakręt klo­nu


Julia Jan­kow­ska
bez­oary

Czego się śmiejesz

głu­pia dzie­wu­cho prze­spa­łam
prze­spa­łam sta­cję po raz trze­ci
nie mogę wyce­lo­wać
coś mnie bie­rze na zakład­nicz­kę

będę po sza­rych gro­tach sypiać z wago­na­mi


Czyli nie zamierzałeś mi powiedzieć

że nie przyj­dziesz. Gdy­by to po raz pierw­szy ja wiem
kocha­ne kocha­nie z czy­stym
czo­łem cel­ni­ka któ­re cału­ją tyl­ko odpra­wie­ni
słu­chaj

dźwięk zamknię­cia mor­dy spie­nia rezo­nans

a cia­ło obce nawet strze­la­jąc jak mar­twy kon­dom posze­rza kana­ły
linia życia prze­ra­sta dłoń

ale ty nigdy tego nie prze­ci­śniesz myśla­łam
że ty to łupi­na orze­cha i ja to łupi­na orze­cha
i że vędzie­my dry­fo­wać a jesteś tyl­ko gwiaz­dą popo­łu­dnio­wy smok

zaw­w­ze zja­da gwiaz­dę


Co zwykle zapominam

już nie lubię jeść nacho­sów w kinie
wege kebab hal­lo­umi jest lep­szy z łagod­nym sosem
ludzie zwy­kle nie są ze mnie sekret­nie nie­za­do­wo­le­ni
co mie­siąc sobie wkrę­cam że jestem w cią*y a nigdy nie jestem
nie mam cukrzy­cy ani rzs ani hashi­mo­to


Kamil Plich
pań­stwa mia­sta i oko­li­ce

XERO

nowy urzę­do­wy to język do kt
twa sta­ra za 50 gr pod­ręcz­ni­ki odbi­ja
na XERO i te są dość umow­ne o ile
kolo­ry samo­gło­sek auto mi się
wymy­śli­ły i są sło­wiań­skie
żółty+jasny+zielony
daje niebieski/ciemny ~/~-awy/~-o siny­//-o siny
umów­my się


fraternity

ręce myłem lodem z coca coli
co prze­szedł na zewnątrz
i zasta­na­wia­łem się lepiej zmie­niać odczyt dia­kry­ty­ką
czy bra­tać
cie­bie jesz­cze mógł­bym przy­tu­lić ale w ban­ku mówią że potrzeb­ny
mi puf­fer


tirane

papie­rek możesz zgnieść w kul­kę i nim rzu­cić
albo zgnieść w samo­lot i nim rzu­cić
IM NOTFAL GRIFF ZIEHEN
DECKEL ENTFERNEN
czy pomo­że mi zna­jo­mość języ­ka
czy ręce sta­re­go albań­czy­ka
na nowym baza­rze
kobie­ta sprze­da­je swo­je
swo­je roz­łu­pa­ne orze­chy
wło­skie wokół wło­skie kafej­ki
a bliż­szy kon­takt jest kie­dy nie znam języ­ka
i on też
i muszę podać mu tele­fon żeby w nim coś zapi­sał
i prze­ka­żą dło­nie


Łukasz Woź­niak
Umal­mu

I wtedy powiedziałem znajdę

te krzy­wi­zny i zaświe­cę je
na bura­cza­ny albo sło­mia­sty
maź. Niech kiwa rdzeń,
leje się porzecz­ka, a zgu­by
i wiesz­cze wiją gro­na
kole­bek, ale tyl­ko przez
chwi­lę, by raz a słod­ko
uwol­nić wstyd.


Pokrzywizny

Szu­kam kolo­rów na Zie­mi wyła­wia­jąc
osę ze zmie­lo­nej mira­bel­ki. Widzę
jak two­je sto­py kurzą ja
błon­ki naj­drob­niej­szych śpie­wów.
Łyczek wię­cej to ewo­lu­cja!
A mam też część co się trosz­czy.
W ogó­le to gada­łem dzi­siaj
z bor­do wy myśl asz.
Z tych stop dru­gi język
zapło­nie grzyb­nią.
Jabł­ka są dziś wyjąt­ko­wo.
Dzień jest dziś
wyją.
Wil­ki ludz­kich misz­ma­szy.
Msze w koście­le takie cza­sy.
Opróż­niam noc­leg dłoń­mi ssa­ka.
Muskam pola.
Miesz­kam w walą­cym
noc­ni­ku. Roz­kła­dam.
Myślę na pysz­ne kiście.
Daw­no nie jeź­dzi­łem na rowe­rze
cho­ciaż kocham wiatr.
Nad­cią­ga muzy­ka pięk­nych ludów.
Jestem neu­ro­prze­kaź­ni­kiem musów.

W jeli­cie czai się przy­ja­ciel snów.
Obgry­zam nów znów.
Ubie­rasz się w piża­mę któ­rej nie ma.
Ładu­jesz bło­to na moją mor­dę.
Odla­tu­jesz zagro­żo­nym gatun­kiem papuż­ki
na świą­tecz­ny deser wio­lon­cze­li.
Te obra­zy malu­jesz pod­czas suszy
gdzie tur dyszy tło­czy dusz tusz tuczy mozg mus
zagu­bio­nej bran­so­le­ty. Wzią­łem ją
jak wygłod­nia­ły zwierz pamię­ci.
Teraz w lesie jest wil­got­no.
Mam spu­ści­znę bie­dy.
Ducho­we­go pusto­sta­nu.
Krew mi jęczy.
Komar drę­czy
a to tyl­ko tro­chę przy­jem­no­ści.
Trąb­ka jaz­z­czło­wie­ka mówi wciąż to samo:
samo się nie zro­bi synu. Potrze­bu­jesz
mię­sa i kości
per­ki któ­rej udrę­ka to rytm ser­ca
zawi­nię­te­go w sre­ber­ko w paję­czyn­kę pusz­czy.
Recy­kling duszy to jed­no krze­sło pośród śliw
ślij pręd­ko jak jesień liść licz na tęt­no drzwi.
Siedź albo bieg.
Dziś wie­szam pokrzy­wy.


Zimny ślad

Jadę na skraj, lecę na krach, kru­szę spazm.
Wyda­je mi się że, bli­żej mi do cie­bie.
Jestem ogniem, kie­dy trze­ba żarem duszę
wspak, i chy­bię myślą jak tam­bu­ryn
albo roślin punk.
Śmie­ciu, kocham cię jak rat, bie­gnę dalej, traw
mam w płu­cach ślad. Traf chciał, że to perz,
przez ten śpiew czy­ham jak zwierz, na kolej­ny
sen, na zie­lo­ny set. Roba­ku, widzę cię.
Spodnie w mech i tro­chę deszcz.
Jak len mnie przędź, ści­śnij krzew, otwórz oczy.
Cza­sem jestem, dłu­żej w nocy.


Mag­da­le­na Genow
Zło­dziej­ka matek

Stanik, 2005 rok

W mojej kurt­ce ktoś zamie­nił nie­prze­ma­kal­ność na nie­wi­dzial­ność. Kon­sul­tant­ki, zawsze ubra­ne na czar­no, nie zwra­ca­ją na mnie uwa­gi. Spry­sku­ję nad­garst­ki i szy­ję nie­bie­skim Ral­phem. Dla nie­po­zna­ki zabie­ram też papie­ro­wy pase­czek, aby dodać sobie cze­goś z praw­dzi­wej klient­ki. Przed każ­dym spo­tka­niem z Karo­lem cho­dzę do Sepho­ry.

Kum­pel Karo­la ma wol­ną cha­tę, bo jego rodzi­ce poje­cha­li na nar­ty do Włoch. rów­nie dobrze mogli­by pole­cieć na Księ­życ – myślę i zasta­na­wiam się, czy kie­dy­kol­wiek będę mia­ła pasz­port. Uma­wia­my się z Karo­lem na ron­dzie Rata­je, skąd odjeż­dża auto­bus do Zala­se­wa. Idzie­my jesz­cze do skle­pu po alko­hol. Kupu­ję naj­tań­sze wino Sophia. Pła­cę za butel­kę, kie­dy mój chło­pak zaję­ty jest ana­li­zą skła­du whi­sky. Nie chcę, aby widział ety­kie­tę.

Zerwa­łam z nim już chy­ba dzie­sięć razy. Cięż­ko być z oso­bą, któ­ra kupu­je naj­droż­sze wino w skle­pie. Karol jed­nak za każ­dym razem wal­czył. W koń­cu, przy­par­ta do muru, oświad­czy­łam, że nie może­my być razem, bo za dużo nas dzie­li, co brzmia­ło jakoś tak sta­ro­żyt­nie, ale dokład­nie to mia­łam na myśli. Karol był jed­nym z tych dzie­cia­ków, któ­re nego­wa­ły ist­nie­nie klas spo­łecz­nych. Kie­dy poży­czał od kogoś pięć zło­tych, nigdy ich nie odda­wał. Nie dla­te­go, że był ską­py. Trak­to­wał
tę mone­tę jak poży­cze­nie chu­s­tecz­ki do nosa. Prze­cież chu­s­tecz­ki też nikt nie odda­je, praw­da? Pie­nią­dze są z kate­go­rii rze­czy nie­po­li­czal­nych i roz­da­wal­nych.

Przy­jeż­dża­my jako pierw­si. Czu­ję się jak w muzeum, któ­re­go kusto­szem jest kum­pel Karo­la. Wszę­dzie wiszą obra­zy. Jego rodzi­ce są kolek­cjo­ne­ra­mi. Olbrzy­mie płot­na. Eks­cen­trycz­ne kolo­ry. Kustosz jed­nak, zamiast opo­wie­dzieć nam histo­rię każ­dej ryci­ny, wska­zu­je, gdzie są lodów­ka, toa­le­ta i chip­sy.

Daję się wsy­sać obra­zom. Tak dłu­go się w nie wpa­tru­ję, aż sta­ję się ich czę­ścią. Jesz­cze nie widzia­łam tak inten­syw­nej czer­wie­ni. Przy­wo­dzi na myśl keczup w szkla­necz­kach, któ­ry jadłam w dzie­ciń­stwie. Z tej czer­wo­no­ści wyła­nia się kobie­ta nama­lo­wa­na czar­ną far­bą. Im dłu­żej
się przy­glą­dam, tym bar­dziej jej twarz przy­po­mi­na męską.

Przy oka­zji zaglą­dam w ram­ki zdjęć, aby upew­nić się, że mar­mu­ro­wa posadz­ka współ­gra ze szczę­śli­wo­ścią gospo­da­rzy. Tacy ludzie na pew­no nie mają żad­nych pro­ble­mów. U mnie w domu nie ma zwy­cza­ju wkła­da­nia zdjęć do ramek. Kole­ga Karo­la ma na biur­ku fot­kę z Egip­tu. Jak to jest codzien­nie patrzeć na swo­ją uśmiech­nię­tą twarz na tle pira­mid? Wata­ha gości przy­jeż­dża następ­nym auto­bu­sem. Ktoś odpa­la MTV, sły­szę chru­pa­nie palusz­ków i brzęk widel­ców. Każ­dy chce być sły­sza­ny, przez co wszy­scy się drą. Chcia­ła­bym, żeby sobie poszli, a ja mogła­bym do woli napa­trzeć się na obra­zy albo na Brit­ney w MTV.

Na impre­zie jest była Karo­la, niska sza­tyn­ka, aktu­al­nie sin­giel­ka. Wodzę za nią wzro­kiem i zasta­na­wiam się, co mamy wspól­ne­go? Dla­cze­go zwią­za­ły­śmy się z tym samym chło­pa­kiem? Wyda­je się, że sta­no­wi moje prze­ci­wień­stwo. Jest gło­śna, cią­gle uśmiech­nię­ta i umie w small tal­ki. Na powie­kach ma inten­syw­ny różo­wy cień pod­bi­ty nie­bie­skim eyeli­ne­rem. Widzę, kie­dy mru­ga. Jej powie­ki zasy­sa­ją kolo­ry i dźwię­ki. Wszyst­ko zale­wa się wodą, pozo­sta­ją tyl­ko te dwa kolo­ry: nie­bie­ski i prze­świ­ty różu. Jej oczy są jak egzo­tycz­ne ryby w tym męt­nym akwa­rium.

Jest po pół­no­cy. Zapo­mi­nam o winie. Piję z Karo­lem whi­sky. Obec­ność jego eks tak mnie zde­ner­wo­wa­ła, że zaczy­nam pić z gwin­ta, przy oka­zji wypo­mi­na­jąc Karo­lo­wi, że z nią spał. Pije­my coraz szyb­ciej. Brą­zo­wy płyn zale­wa ostat­nie tamy. Tra­cę połą­cze­nie z cia­łem, któ­rym wstrzą­sa powódź. Ubra­nia zaczy­na­ją być coraz cięż­sze. Nawet nie wiem, czy mam skrze­la, bo płuc na pew­no nie. Ktoś tu wylał wodę z akwa­rium, a ja zosta­łam z przy­kle­jo­nym do szy­by cia­łem. Karol ratu­je mnie, ścią­ga­jąc bluz­kę, potem sta­nik, któ­re­go pla­sti­ko­we fisz­bi­ny zdą­ży­ły zamie­nić się w fisz­bi­ny wie­lo­ry­ba. Mój sta­nik jest żywy, umie pły­wać, zale­wa go fala i odpły­wa w tym poto­pie, mija czer­wo­ny obraz z kobie­tą o twa­rzy męż­czy­zny, patrzy na ram­ki do zdjęć, na któ­rych, oprócz pira­mid, widać oce­an. To chy­ba jakaś wyspa. I wte­dy mój sta­nik zamie­nia się w wie­lo­ry­ba i wska­ku­je do ram­ki.

Jestem pół­na­ga w salo­nie peł­nym ludzi. Ale nikt prze­cież nas nie widzi – powta­rzam sobie w myślach. Karol zacho­wu­je się jak zegar­mistrz. Nasta­wia pokrę­tła moich sut­ków. Krę­ci nimi tak dłu­go, aż zaczy­nam czuć, że i dla mnie wresz­cie czas zacznie zaraz pły­nąć. Nadal jeste­śmy w salo­nie. Chy­ba wszy­scy są podob­nie skoń­cze­ni, bo nie budzi­my żad­nej sen­sa­cji. oprócz tego, że ktoś ukradł mi sta­nik.

Karol jak­by nagle trzeź­wie­je. Razi go moja ogól­no­wi­dzial­na nagość, przy­kry­wa mnie bluz­ką i zano­si moje cia­ło do sypial­ni rodzi­ców kum­pla. Ja jesz­cze chwi­lę zosta­ję w salo­nie, roz­glą­da­jąc się za sta­ni­kiem z fisz­bi­na­mi. Wpa­tru­ję się w ram­kę z oce­anem. Wie­lo­ry­by wypły­wa­ją na powierzch­nię, aby nabrać powie­trza. Chcę znów być przy sobie, dźwię­ki wyga­sa­ją­cej impre­zy draż­nią mi uszy – nadal sły­chać mla­ska­nie, ale jedze­nie zosta­ło wymie­nio­ne na obiek­ty ludz­kie. Szwen­dam się po domu, w każ­dym jego zaka­mar­ku ukry­wa­ją się pary, cza­sem ktoś solo wymio­tu­je. Naresz­cie znaj­du­ję moje cia­ło – łóż­ku­je w cudzej poście­li pach­ną­cej mię­to­wym pły­nem do płu­ka­nia. Karol wra­ca z toa­le­ty. Kła­dzie się obok mnie i już mnie nie doty­ka. Razi mnie ten brak. Chcę, żeby jego ręce znów były jak mac­ki.

Zega­ry w moim cie­le tyka­ją. Napie­ram na Karo­la, szu­kam tych jego miejsc, któ­re tak napraw­dę są moje. „Emma, nie chcę robić tego po pija­ku, za bar­dzo mi na tobie zale­ży”. Jakiś czło­wiek się w nim odzy­wa. Gdzie jego mac­ki? Sia­dam na nim i zaczy­nam mia­ro­wo poru­szać bio­dra­mi. Przy­po­mi­nam sobie o rubry­ce „Mój pierw­szy raz” z „Bra­vo”. Prze­czy­ta­łam tyle listów od czy­tel­ni­ków, że czu­ję, że nic mnie nie zasko­czy. Ale w żad­nym z listów nie było o tym, że zamie­niasz się w wie­lo­ry­ba, zanu­rzasz w głę­bi­ny, sta­jesz się rybą, wstrzy­mu­jesz oddech, wresz­cie dopły­wasz do dna jako bak­te­ria, z któ­rej zaczę­ło się życie. I wte­dy oddech wra­ca, ale ty zni­kasz w oce­anie w swo­ich począt­kach. „Ludzie nazy­wa­ją to orga­zmem” – kwi­tu­je Karol moją pijac­ką opo­wieść.

Seks podzia­łał na Karo­la jak kawa. Posta­no­wił dołą­czyć do kole­gów, któ­rzy na dole odpa­li­li GTA. Idę za nim, choć teraz wyda­je mi się jakiś inny. Sia­da­my na kana­pie. Otwie­ra pacz­kę chip­sów, ale mnie nie czę­stu­je, pro­po­nu­je je tyl­ko innym gra­czom. Przy­kry­wam się kocem i oglą­dam roz­pę­dzo­ne auto, któ­rym kie­ru­je mój chło­pak. póź­niej na ekra­nie poja­wia­ją się gra­na­ty, bazo­oki i kok­taj­le Moło­to­wa. Zasy­pia­jąc, zasta­na­wiam się, czy tak jak mówi­ła Mar­le­na wte­dy na trze­pa­ku, będę teraz ina­czej cho­dzić.


Bliźniaki syjamskie, 2020 rok

Wyłą­czam świa­tło, kie­dy sły­szę chro­bot żwir­ku na dro­dze dojaz­do­wej. Wiem, że to on. W tej wio­sce każ­dy ma przy­pi­sa­ną godzi­nę powro­tu. Noc wędzi się opie­ka­na dymem z komi­nów. Coś się kisi, a coś idzie się mglić. Spo­glą­dam w nie­bo, ale nie widać gwiazd. To dobrze – stycz­nio­wa ciem­ność jest moją sojusz­nicz­ką. Lubię wpa­try­wać się w nią tak dłu­go, aż zaczy­na się otwie­rać. Pod bukiem miga, jak­by świe­tlik wabił samicz­kę. To nie ich pora. Gar­dło­we chrum­ka­nie. W moim ogro­dzie oczy dzi­ka mogą być wszyst­kim, czym za dnia nie są. Zwie­rzę­ta cze­ka­ją na zmrok, tak jak ludzie na wschód słoń­ca.

Nasza wio­ska, Rakow­nia, jest szy­ją, któ­rą opa­tu­la szal lasu. Wie­czo­ra­mi na dro­gi wycho­dzą sar­ny, któ­re odkąd do Pusz­czy Zie­lon­ki powró­ci­ły wil­ki, cią­gną po zmierz­chu w stro­nę domów. Karol w zeszłym mie­sią­cu potrą­cił jed­ną z nich. Wcze­śniej zają­ca i jaskół­kę. Czy kogoś jesz­cze? Nie wiem, bo już mi nie mówi. Zarzu­cił, że bar­dziej niż jego zdro­wie inte­re­su­je mnie zwie­rzy­na.

Czerń nocy roz­my­wa­ją świa­tła srebr­ne­go SUV‑a volvo. Wiem, że nie tyl­ko ja obser­wu­ję Karo­la. Jest jesz­cze ona. Miesz­ka w bliź­nia­ku syjam­skim zszy­tym z naszym przej­ściem w piw­ni­cy. Moja teścio­wa Hele­na nigdy nie cho­wa się za firan­ka­mi, jak ja. Prze­ciw­nie, otwie­ra okno i osten­ta­cyj­nie zaga­du­je, a zimą przy­kle­ja swo­ją twarz tak bli­sko szy­by, że nie ma moż­li­wo­ści uda­wa­nia, że się jej nie widzi.

Karol po zapar­ko­wa­niu nie wysia­da z samo­cho­du. Chwi­lę jesz­cze sie­dzi za kie­row­ni­cą, nie wyłą­cza­jąc sil­ni­ka. Wnę­trze kabi­ny oświe­tla ledo­wa listwa, któ­ra doda­je jej gamin­go­we­go vibe’u. Karol zain­sta­lo­wał w volvo ambien­to­wy świa­tło­wód, pod­łą­cza­jąc go do gniaz­da zapal­nicz­ki samo­cho­do­wej. Ste­ru­je nim za pomo­cą apli­ka­cji w tele­fo­nie. Może wybie­rać z tysią­ca kolo­rów pale­ty RGB. Dziś tapi­cer­kę oży­wia elek­trycz­ny fio­let. Ma w sobie coś ze świe­tli­ka.

Widzę kon­tu­ry jego twa­rzy, kie­dy wpa­tru­je się w zapa­cho­wą cho­in­kę. Nie znam tego spoj­rze­nia, nie jest prze­zna­czo­ne dla mnie. A może zacią­ga się aro­ma­tem Wun­der-Baum? Fascy­nu­je mnie ten jego rytu­ał, ale jed­no­cze­śnie prze­ra­ża – czy mój mąż nie potra­fi nor­mal­nie wejść do domu? Ostat­nio wybra­łam dla nie­go nutę zapa­cho­wą Mid­ni­ght Chic. Karol ma usta­wio­ne przy­po­mnie­nie w tele­fo­nie, kie­dy nale­ży zawie­sić pach­ną­cą cho­in­kę. Pro­du­cent gwa­ran­tu­je odświe­ża­nie przez osiem tygo­dni, ale Karol zapo­bie­gli­wie wymie­nia cho­inecz­ki co sie­dem.

A może wła­śnie roz­my­śla, na czym mógł­by jesz­cze uru­cho­mić DOOM‑a, swo­ją ulu­bio­ną grę? Grał już na apa­ra­cie foto­gra­ficz­nym, kal­ku­la­to­rze, oscy­lo­sko­pie, czyt­ni­ku e‑booków czy na ban­ko­ma­cie, nie przej­mu­jąc się kolej­ką chęt­nych do wypła­ce­nia pie­nię­dzy. To przez DOOM‑a poszedł na infor­ma­ty­kę. Jako nasto­la­tek two­rzył w opar­ciu o sil­nik gry wła­sne mody. Zda­je się, że wyeks­por­to­wał frag­ment wła­sne­go mózgu do kom­pu­te­ra. Albo odwrot­nie – kod DOOM‑a naniósł na swo­ją gene­tycz­ną dra­bin­kę, two­rząc trze­cią nić DNA. Lubi opo­wia­dać, że w DNA ludz­kiej komór­ki jest tyle danych, ile moż­na zapi­sać na czte­rech pły­tach CD.

Mnie też kie­dyś zaim­po­no­wał grą. Odpa­lił ją na teście cią­żo­wym. Kupi­li­śmy cyfro­wy. To był trze­ci test cią­żo­wy w tam­tym mie­sią­cu. Poprzed­nie dwa wyszły nega­tyw­nie, a jed­nak czu­łam się tak śpią­ca i otę­pia­ła, że jeże­li nie była­by to cią­ża, to podej­rze­wa­ła­bym nowo­twór mózgu. Karol do testu pod­łą­czył mikro­kom­pu­ter.

– I jak, kocha­nie? – zapy­ta­łam, bo prze­jął test i gdzieś z nim poszedł.

– Tra­fio­ny, zato­pio­ny!

Na wyświe­tla­czu zoba­czy­łam poru­sza­ją­ce się ikon­ki. Przez kil­ka sekund wie­rzy­łam, że nawią­zał w jakiś spo­sób łącz­ność z brzu­chem i że test dzia­ła jak USG. Cią­żo­wy lag umy­słu. Karol oczy­wi­ście zawia­dy­wał ikon­ka­mi z pozio­mu kla­wia­tu­ry.

Wyglą­dam zza firan­ki. Pada śnieg, ale topi się jesz­cze w powie­trzu. Cie­ka­we, czy kie­dyś pój­dę z moją cór­ką na san­ki? Nie podej­mu­ję takich tema­tów z mężem. Karol nazy­wa glo­bal­ne ocie­ple­nie jed­ną z naj­bar­dziej nachal­nych ide­olo­gii po upad­ku faszy­zmu.

Meta­licz­ny dźwięk zamy­ka­nia auta. W koń­cu się wylo­go­wał. Idzie wła­śnie przez ogród, a wil­goć kła­dzie się przed nim jak wycie­racz­ka. Koty trą­ca­ją pyszcz­ka­mi drzwi wyj­ścio­we. Chcą wyjść na dwór, ale nie pozwa­lam im na to, aby nie zja­dły zimu­ją­ce­go w dre­wut­ni rudzi­ka.

Kie­dy Karol wcho­dzi do domu, ja krzą­tam się po kuch­ni. Zawsze jest coś do robo­ty: wycią­gam naczy­nia ze zmy­war­ki, spry­sku­ję pły­nem do mycia szyb drzwicz­ki pie­kar­ni­ka, prze­jeż­dżam szma­tą po bla­cie. Zdą­ży­łam wyłą­czyć Net­fli­xa, choć byłam w poło­wie odcin­ka Oran­ge Is The New Black. Na szczę­ście akcja w tym seria­lu jest na tyle powol­na, że mi nie żal. Nie wyobra­żam sobie sytu­acji, w któ­rej mój mąż przy­cho­dzi do domu, a ja leżę na kana­pie z pilo­tem w ręku.

– Jak tam? Co tam? – pyta Karol, ścią­ga­jąc kurt­kę. Pod­cho­dzę do nie­go i cału­ję go w czo­ło. Pro­sty, a wzbu­dza­ją­cy pozy­tyw­ne emo­cje gest, któ­ry moż­na wyko­nać nawet wobec wkur­wia­ją­cej cię oso­by.

– Nie ma nic na cie­pło? – Karol uno­si nos i pocią­ga nim jak cho­mik. Potem prze­la­tu­je wzro­kiem po bla­cie i pustej, ale za to czy­stej pły­cie induk­cyj­nej. Podą­żam za jego spoj­rze­niem, pró­bu­jąc roz­czy­tać wynik audy­tu.

– A masz na coś kon­kret­ne­go ocho­tę?

– Niech będą kanap­ki – mówi i doda­je, wycią­ga­jąc tele­fon: – Okej, Google, włącz Gaming Hub.

Się­gam po nóż do masła nie­co prze­sad­nym gestem, jak­bym robi­ła w powie­trzu kół­ko. To chy­ba efekt oglą­da­nia tych wszyst­kich vlo­ge­rek, któ­re macha­ją ręko­ma, opo­wia­da­jąc o tuszach do rzęs, szam­po­nach, ulu­bień­cach listo­pa­da, okład­kach ksią­żek, albo prze­ciw­nie – mówią, jak mieć w domu tyl­ko 30 ubrań, sprzą­tać po japoń­sku czy pro­wa­dzić dom zero waste. Wszyst­kie łączy jed­no – pięk­ne dło­nie, naj­czę­ściej z paznok­cia­mi poma­lo­wa­ny­mi hybry­dą. Patrzy­łam jak zacza­ro­wa­na na ich nad­garst­ki, na któ­rych zawie­szo­ne były sub­tel­ne bran­so­let­ki Tous lub peł­ne dodat­ków Pan­do­ry. Kie­dy poka­zy­wa­ły nową szmin­kę czy pod­kład, ich dło­nie tań­czy­ły po moim moni­to­rze, a krysz­tał­ki bran­so­le­tek wybi­ja­ły man­try.

Sma­ru­ję chleb. Wiem, że muszę zapew­nić mojej rodzi­nie odpo­wied­nią daw­kę tłusz­czów: DHA na dobry sen, ome­ga na mozg, olej porzecz­ko­wy na prze­zię­bie­nia. Wiem, że olej koko­so­wy to pro­dukt mar­ke­tin­gu kubań­skie­go, że w naszym kli­ma­cie lepiej jeść masło niż oli­wę z oli­wek. Zazdrosz­czę swo­jej bab­ce, któ­ra tuczy­ła mnie paj­da­mi chle­ba ze smal­cem. Ona nie potrze­bo­wa­ła dok­to­ra­tu z die­te­ty­ki, żeby posma­ro­wać buł­kę. Skoń­czył się chleb kro­jo­ny. Wycią­gam kolej­ny, czar­ny bochen na zakwa­sie z pra­cow­ni rze­mieśl­ni­czej opa­tu­lo­ny bia­łą ścier­ką w krat­kę.

Poda­ję Karo­lo­wi kanap­ki z żół­tym serem, szyn­ką i kiszo­nym ogór­kiem. Wra­cam do kuch­ni zapa­rzyć her­ba­tę. Wkła­dam nóż do buzi. Zli­zu­ję pozo­sta­łe masło. Reszt­ki śli­ny i masła wcie­ram w policz­ki. Karol nie lubi, jak na nożach zosta­ją bru­dy. Ja lubię naskór­nie spraw­dzać, czy noże są naostrzo­ne. Wiem, że takie roz­wle­ka­nie czyn­no­ści może wyda­wać się śmiesz­ne. Dobrze znam ostrze zna­ków zapy­ta­nia na koń­cu takich zdań jak: „Co ty wła­ści­wie robisz, kie­dy ja jestem w pracy?”.Czajnik zaczy­na bul­go­tać. Mój mąż wie­czo­ra­mi lubi pić bia­łą her­ba­tę, więc muszę odcze­kać 12 minut, aby tem­pe­ra­tu­ra wody spa­dła poni­żej 80 stop­ni Cel­sju­sza. Prze­cie­ram szma­tą blat.


Alek­san­dra Kasprzak
Wydrąż mi rodzi­nę w serze

Mój brat jest moją siostrą

Mój brat, Marek, posta­no­wił, że będzie dziew­czy­ną. Wte­dy wyda­wa­ło mi się to pod­szy­tym cie­ka­wo­ścią kapry­sem, bo prze­cież i ja zasta­na­wia­łam się cza­sem, jak to jest sikać na sto­ją­co, roz­bi­jać nosy innym chłop­com i prze­glą­dać zabło­co­ne gazet­ki w lesie. Szyb­ko zro­zu­mia­łam, że bra­tu nie zale­ży na zaba­wie w księż­nicz­ki i malo­wa­niu kwia­tów na szkle – Marek napraw­dę chcia­ła stać się sio­strą. To pra­gnie­nie dopro­wa­dza­ło ją do sza­łu. Zaci­ska­ła pię­ści, w oczach wodo­spad, spoj­rze­nie chmur­ne jak wte­dy, gdy w skle­pie z zabaw­ka­mi wybie­ra­ła kolor Power Ran­ger­sa.

Pode­szłam do tego prag­ma­tycz­nie. Po obie­dzie wymknę­łam się do piw­ni­cy i otwo­rzy­łam kar­ton z mar­twy­mi sukien­ka­mi. Ktoś rzu­cił je na dno. Skłę­bi­ły się tuż obok raj­stop sio­stry, któ­re wyda­wa­ły z sie­bie wężo­we syki. Chcia­łam pod­kraść te gru­be, czar­ne, z wzo­rem w kot­ki na udzie.

Dopie­ro póź­niej dowie­dzia­łam się, że syczą­ce raj­sto­py były tak nie­przy­ja­zne intru­zom, bo sio­stra, Ane­ta, cho­wa­ła pod nimi pokaź­ną kolek­cję wibra­to­rów.

Musia­łam obejść się bez raj­stop. Narę­cze sukie­nek w dłoń i do góry, scho­dy skrzy­pią­ce, omi­jać szó­sty, gdy liczo­ne od dołu, bo moc­no się chwie­je, i oso­ba, któ­ra wyła­mie go do koń­ca, wpad­nie do czar­nej dziu­ry, spę­dzi wiecz­ność w pie­cu, gdzie małe dziew­czyn­ki zamie­nia­ją się w kieł­ba­ski w cią­gu pół godzi­ny.

Trud­no było przejść obok kuch­ni nie­zau­wa­żo­ną. Mama prze­waż­nie sie­dzia­ła na rogow­ce, pali­ła papie­ro­sy i gasi­ła je na krzy­żów­kach przy hasłach, któ­rych nie potra­fi­ła roz­wią­zać.

Gdy skoń­czy­ły się faj­ki, mama przy­ci­na­ła kwia­ty, a mie­li­śmy ich w domu całe mnó­stwo: aza­lie, żon­ki­le, hia­cyn­ty, ane­mo­ny. szcze­gól­ną czcią obda­rza­ła te ostat­nie, kró­lo­we wśród kwia­tów, a cza­sem zwy­kłe ciem­no­ró­żo­we dziw­ki, tak nazy­wa­ła je w przy­pły­wie zło­ści, by potem godzi­na­mi gła­dzić ich płat­ki, szep­tać, że to tyl­ko taka zgry­wa, ście­ma i buj­da, wszyst­ko naraz, i niech one sobie łodyg tym nie zawra­ca­ją, bo w domu mamy kło­po­ty więk­sze­go kali­bru, na przy­kład o imie­niu Marek. Gle­ba żyzna, a ten jeden chwast rośnie w poprzek, jak­by na prze­kór przy­na­leż­no­ści gatun­ko­wej, tak mówi­ła mama, obser­wu­jąc ruchy Mar­ka i więd­ną­ce hia­cyn­ty, bo naj­bar­dziej nie lubi­ła odpa­da­ją­cych liści i tego, że Marek coraz czę­ściej uży­wa­ła żeń­skich koń­có­wek.

Prze­myt sukie­nek był naszym taj­nym rytu­ałem odgry­wa­nym tuż po sobot­nim śnia­da­niu, na któ­re jedli­śmy nale­śni­ki z tuli­pa­nem i żabi­mi oczka­mi. Kolo­ro­we kiec­ki ukry­wa­łam za gru­by­mi książ­ka­mi, naj­czę­ściej za ency­klo­pe­dią, bo kole­żan­ka powie­dzia­ła mi, że nikt tam nigdy nie zaglą­da. Opo­wia­da­ła, że pod­kra­da­ła sio­strze majt­ki i ukry­wa­ła je w ency­klo­pe­dii, a póź­niej sprze­da­wa­ła obśli­nio­nym face­tom z inter­ne­tu. Tak zaro­bi­ła na elek­trycz­ną hulaj­no­gę, któ­rą przy­jeż­dża­ła codzien­nie do szko­ły.

Pamię­tam pierw­szy raz, gdy Marek przy­mie­rzy­ła sukien­kę. Wyszła zza sza­fy kaczym cho­dem. Wsty­dli­wie mach­nę­ła nóż­ką. Mia­ła zaczer­wie­nio­ne policz­ki i oczy błysz­czą­ce jak śli­pia Ane­ty wpa­tru­ją­cej się w tele­fon noca­mi. Marek mia­ła dzie­więć lat, paty­ko­wa­te nóż­ki, na gło­wie jasne spi­ra­le, haczy­ko­wa­ty nos. Wyglą­da­ła dużo bar­dziej dziew­czę­co ode mnie. Tro­chę jej tego zazdro­ści­łam, gdy tak para­do­wa­ła po poko­ju w mojej sta­rej sukien­ce, w któ­rej, jak dobrze pamię­tam, byłam na pierw­szym w życiu wese­lu. Mar­ko­wi było w niej bar­dziej do twa­rzy – choć zawsze mnie dzi­wi­ło takie gada­nie, bo cze­mu aku­rat ubra­nia mają paso­wać do twa­rzy, a nie do ramion czy kolan? Bufia­sta, błę­kit­na suk­nia paso­wa­ła jej do powiek, łok­ci i wyrost­ka robacz­ko­we­go.

Zazdro­śnie zawłasz­czy­łam prze­strzeń przy lustrze. Ona pięk­na, ja raczej bestia, wor­ko­wa­te spodnie, twarz nija­ka, cyc­ków nie widział u mnie nikt, nawet szkol­na pie­lę­gniar­ka. No może jakieś tam mini­mal­ne stoż­ki, ale takie to miał i ojciec, gdy wra­cał z siłow­ni i uro­czy­ście zry­wał z sie­bie koszul­kę, a potem otwie­rał piwo, nad­sta­wia­jąc rybie usta w kie­run­ku kłę­bią­cej się pia­ny.

– Chodź, Marek, zro­bię ci z twa­rzy dzie­ło sztu­ki, będziesz jak Mari­lyn Mon­roe lub pani Zięt­kow­ska na roz­po­czę­ciu roku – nęci­łam ją pod­kra­dzio­ny­mi Ane­cie kosme­ty­ka­mi. Tro­chę pudru, flu­id – magicz­ne ingre­dien­ty, któ­ry­mi okry­wa­łam kieł­ku­ją­ce prysz­cze na twa­rzy Mar­ka, na koniec korek­tor, tak jak uczy­li w inter­ne­cie. Marek wnie­bo­wzię­ta, traj­ko­ta­ła bez opa­mię­ta­nia, słod­ka Marek, taka roz­anie­lo­na w swo­jej nowej odsło­nie niczym nasto­lat­ka z „Bra­vo Girl”. Im bar­dziej ją uko­bie­ca­łam, tym sama bar­dziej neu­tral­nia­łam, czu­łam, jak suro­wie­ją mi rysy twa­rzy, uwy­dat­nia­ją się kości policz­ko­we, nad usta­mi rosną cien­kie wło­ski, któ­re pró­bo­wa­łam wyry­wać paznok­cia­mi.

– Gry­czan­ka, nie możesz cały czas mówić do mnie Marek, myśla­łam nad tym, wiesz, no, coś tam czy­ta­łam, nie­du­żo, ale podob­no waż­ne są łagod­ne przej­ścia. Inni się boją, ale ja chy­ba nie. Ktoś nazwał to sytu­acją pają­ka. Że niby taki mały i nie­strasz­ny, wiesz, pająk to ja, łapiesz? Ale ludzie ucie­ka­ją, w sen­sie przed moim nowym imie­niem, mówią Marek, a ja bym chcia­ła być Mar­tą, zmia­na nie­wiel­ka, kwe­stia kil­ku liter, to chy­ba nie­du­żo?

Tego dnia Marek zosta­ła Mar­tą, a póź­niej regu­lar­nie prak­ty­ko­wa­ły­śmy wymie­nia­nie się płcia­mi. To była nasza ruty­na – jak przy­pa­lo­ne nale­śni­ki na śnia­da­nie, plu­cie kwia­ta­mi przez okno, obkle­jo­na piwem pod­ło­ga, prze­kli­na­nie mat­ki, śmier­dzą­ce stę­chli­zną pra­nie. Po szko­le bie­gły­śmy do łazien­ki, wymie­nia­ły­śmy się ubra­nia­mi i szyb­ko do kuch­ni, puste miesz­ka­nie, woń grzy­ba, wygi­na­ły­śmy cia­ła, wci­na­jąc sta­re kawał­ki sera, jak­by jutra mia­ło nie być. Wte­dy jesz­cze nie wie­dzia­ły­śmy, że mama pro­wa­dzi­ła szcze­gó­ło­we wyli­cze­nia, ist­ny rejestr nabia­łu, że zni­ka­ją­ce pla­stry to powo­dy noc­nych awan­tur, rzu­tów podusz­ka­mi, ale nie w ten dzie­cię­cy spo­sób, że moż­na nurzać się w pie­rzu i śmiać przy Pic­co­lo, nie, to było tak, że lepiej wci­skać gło­wę w koł­drę, otu­lić się w szla­frok, nasta­wić budzik i liczyć na szyb­ki sen, z dala od kru­szą­ce­go się tyn­ku, trza­ska­ją­cych drzwi, agre­syw­nie wypa­la­nych papie­ro­sów, z któ­rych dym wpa­dał przez uchy­lo­ne latem okno. Śmier­dzia­ło, jak­by palo­no żbi­ka, a wie­dzia­łam, jaki to smród, bo raz sąsiad pod­pa­lił jed­ne­go w ogród­ku, nie wyglą­dał na kota, więc w biblio­te­ce otwo­rzy­łam album ssa­ków dra­pież­nych i zna­la­złam tam zdję­cie żbi­ka, któ­ry w zasa­dzie był tro­chę więk­szy niż stan­dar­do­wy Mru­czek.

To musia­ło się wyda­rzyć – któ­re­goś dnia zosta­ły­śmy nakry­te, szczę­ście w nie­szczę­ściu, że przez Ane­tę. Była już doj­rza­łą kobie­tą, taką, co nosi mary­nar­kę i jest poważ­ną stu­dent­ką, mama była z niej strasz­nie dum­na, opo­wia­da­ła o jej osią­gnię­ciach wszyst­kim, któ­rzy chcie­li słu­chać, a nawet tym, któ­rzy nie chcie­li. Raz nawet dosta­ła za to po mor­dzie od sąsiad­ki, bo zachwy­ca­ła się pierw­szą piąt­ką Ane­ty, i to od poważ­ne­go pro­fe­so­ra, któ­ry wydał książ­kę pod tytu­łem Jezus Chry­stus w two­jej zupie. Pro­blem tkwił w tym, że odwo­zi­ła aku­rat Lin­kow­ską na dołek, gdzie tra­fi­ła jej pija­na w trzy sosny cór­ka. „Sosny”, bo podob­no nie moż­na mówić „dupy”, to nie­ład­nie i nie przy­stoi dziew­czyn­kom, ale Mar­ta prze­cież też nią jest i nikt nie zwra­ca jej uwa­gi, gdy powie sło­wo „dupa”, a nawet gorzej, bo raz sły­sza­łam z jej ust „kur­wę”, a mama odpa­li­ła tyl­ko kolej­ne­go papie­ro­sa i otwo­rzy­ła Sto krzy­żó­wek pano­ra­micz­nych.

– Dobry Boże, prze­cież wy się poza­mie­nia­li­ście miej­sca­mi! – prze­ra­zi­ła się mądra Anet­ka, a żad­na z nas nie wypro­wa­dza­ła jej z błę­du, bo prze­cież Ane­ta była uczo­ną sio­strą, taką, co każ­de­go ran­ka wku­wa­ła całe stro­ny Biblii i rzu­ca­ła nimi jak z ręka­wa pod­czas rodzin­nych uro­czy­sto­ści.

– Nic w przy­ro­dzie nie ginie – tłu­ma­czy­ła nam powie­dzon­ka­mi, bo jak nie dało się przy­po­wie­ścia­mi o krze­wie gore­ją­cym czy Sodo­mie i Gomo­rze, to trze­ba było użyć innych środ­ków. Nie jej wina, że były­śmy tak opor­ne, Mar­ta mia­ła fora inter­ne­to­we, a ja czy­ta­łam dużo róż­nych ksią­żek, więc prze­ży­łam swo­je, zapew­ne dużo wię­cej niż Ane­ta na tym swo­im kato­lic­kim uni­wer­sy­te­cie, gdzie wszy­scy zasy­pia­li z modli­twą na ustach, a sio­stry zakon­ne świe­ci­ły po oczach latar­ką. Chcia­ły kon­tro­lo­wać, czy cia­ła nie­wie­ście nie łączą się w jed­no z cia­ła­mi męski­mi, tak mówi­ła raz, gdy wró­ci­ła w sta­nie chy­bo­czą­cym się po jakiejś uro­czy­sto­ści, na któ­rą wje­chał baniak wina mszal­ne­go.

– Anet­ko, jaki sto­su­nek do wibra­to­rów mają księ­ża? – zapy­ta­łam tego wie­czo­ru przy her­ba­cie tuż po dłu­gim mono­lo­gu, w któ­rym Ane­ta sta­ra­ła się cof­nąć nada­nie nowe­go imie­nia i prze­chrzcić Mar­tę z powro­tem na Mar­ka.

– To nie moje, prze­cho­wu­ję je dla kole­żan­ki spo­za uczel­ni, bar­dzo mnie pro­si­ła, bo wal­czy z poku­są. Co ty możesz o tym wie­dzieć, masz dopie­ro czter­na­ście lat, nie powin­naś doty­kać się do moich rze­czy, mówi­łam ci sto razy, a ty jak zwy­kle nie słu­chasz. Powin­naś się z tego wyspo­wia­dać, takie zacho­wa­nie nie przy­stoi mło­dej damie. – I tak dalej, i tak dalej, nie wiem, wyłą­czy­łam się dość szyb­ko, myśląc o wszyst­kich dziw­nych wypust­kach, pró­bu­jąc prze­ana­li­zo­wać, jak dzia­ła ten mecha­nizm.

Posta­no­wi­łam to spraw­dzić jak naj­szyb­ciej, zanim Ane­ta wró­ci na uczel­nię i zabie­rze wszyst­kie przed­mio­ty ze sobą. Mar­ta sta­ła na cza­tach, a ja prze­su­wa­łam ręko­ma po kolo­ro­wych arte­fak­tach – nie­któ­re były dłuż­sze, nie­któ­re cał­kiem krót­kie, jak zatycz­ki do uszu ojca. Gdy za oknem usły­sza­łam szcze­ka­nie, dosko­na­le wie­dzia­łam, co muszę zro­bić. Rzu­ci­łam jed­no śred­niej wiel­ko­ści urzą­dze­nie pro­sto w zęby owczar­ka nie­miec­kie­go. Dra­ku­la chwy­cił wibra­tor i zaczął bie­gać z nim w zębach jak z kością, więc zatrza­snę­łam okno i wró­ci­łam do Mar­ty.

– Anet­ka nie jest wca­le taka grzecz­na – oznaj­mi­łam.

Wte­dy jesz­cze nie wie­dzia­łam, że wszyst­ko to obser­wo­wa­ła mama piją­ca z sąsiad­ką bro­wa­ra pod drze­wem.


Aborcja party

(…)

– Jak ja się poczę­łam?

Gał­ki oczne mat­ki znie­ru­cho­mia­ły jak zasty­ga­ją­ca pole­wa, któ­ra jest znacz­nie droż­sza niż ta swo­bod­nie leją­ca się po całym lodzie. Wpa­try­wa­ła się we mnie tępo, zupeł­nie jak­bym odgry­zła jej kawa­łek ręki.

– Boże dro­gi. Dziec­ko moje. Tak nie wypa­da. Pytać o takie rze­czy. Nie przy­stoi. Do zawa­łu mnie dziś dopro­wa­dzą.

Odpu­ści­łam jej prze­słu­cha­nie, w jaki spo­sób dotar­ła do wie­dzy o poczę­ciu ojca. swo­ją histo­rię pozna­łam tydzień póź­niej, pod­słu­chu­jąc pijac­ką roz­mo­wę rodzi­ców w kuch­ni.

– I wyobraź sobie, że ona mnie, Krzy­siu, zapy­ta­ła, jak my ją ten-tego, wiesz no, stwo­rzy­li­śmy.

– Ano trze­ba było jej wyznać, że miło­ścią i namięt­no­ścią dwóch roz­pa­lo­nych zają­ców.

Kto nigdy nie zwy­mio­to­wał na wieść o swo­im poczę­ciu, niech pierw­szy rzu­ci opo­wie­ścią o sek­sie rodzi­ców.

– To jesz­cze dziec­ko, ona pew­nie nawet nie wie jak… – Wie­dzia­łam.

– To mogłaś powie­dzieć, że przy­niósł ją upo­śle­dzo­ny bocian. – Wte­dy i tak pomy­śla­ła­bym, że cho­dzi o ojca.

– Dla­cze­go upo­śle­dzo­ny?

– Bo gdy­by zwy­czaj­ny był, toby dziew­czy­na wie­dzia­ła, że takich pytań zada­wać nie przy­stoi.

– Ale pamię­tasz, Krzy­siu…

– Pamię­tam.

– Tak zim­no wte­dy było. Cho­ler­nie. – Mnie też zmro­zi­ło.

– No i cię roz­grza­łem. – O Boże.

– Aż obra­zek z Bozią odwró­ci­łam. Żeby nie patrzy­ła, jak ty mi tam.

– Ja ci tam nie­jed­no ten-tego.

– I potem zapu­kał Jędrek. – Całe szczę­ście. – A my nie prze­sta­wa­li­śmy…

– Nawet jak wszedł do domu. I her­ba­tę sobie zro­bił.

– Z cytry­ną, tak. Wci­ska­łeś mi gło­wę w podusz­kę…

– Pamię­tam. Myśla­łem sobie, że jak cię zadu­szę, to Jędrek pomo­że
mi wynieść zwło­ki.

– Ale nie umar­łam. Życie się poczę­ło. A gdzie była wte­dy Anet­ka?

– Bawi­ła się różań­cem.

– Boże. Że też się na nim nie powie­si­ła.

– Ręka boska ją uchro­ni­ła. Zresz­tą na łóż­ku dzia­ły się cuda.

– Jędrek zapu­kał do poko­ju. A ty powie­dzia­łeś…

– Sta­ry, jesz­cze minu­tę!

– A on do cie­bie…

– Krzy­siu, wie­dzia­łeś, że pił­ka­rze z Zie­lo­nych Cyców szcza­ją na mur­ki pod blo­kiem?

– I wsta­łeś wte­dy, zosta­wi­łeś mnie taką. Nie­za­spo­ko­jo­ną. Cze­ka­ją­cą. Leża­łam nago godzi­nę, a ty nie wra­ca­łeś. Zachwy­ca­łeś się peni­sa­mi pił­ka­rzy, a potem piłeś z nimi kasz­te­la­na. Przy­naj­mniej ty skoń­czy­łeś.

(…)


Mał­go­rza­ta Kośla
córecz­ka mamu­si

bo wszystko zaczyna się od matki

dwu­list­na koni­czy­na, zobacz, rdza­wy liść o dziw­nym kształ­cie, takie­go jesz­cze nie masz, odry­wam nie­wi­dzial­ne nuty z pode­szew butów, słu­chaj, gdzie dziś tań­czy­łam, a teraz zobacz, jak się krę­cę, łasko­czą mnie kucy­ki i szwy ubrań na cie­le, patrz, jak śmiesz­nie mylę kro­ki, jak się poty­kam na zbyt pro­stej dro­dze, moja nie­zda­ra, moja wariat­ka, moja, mówisz, a ja jestem two­ja malut­ka, córecz­ka mamu­si, upa­dam, wsta­ję i bie­gnę, bo ty

przy­cho­dzisz do duże­go poko­ju. Umiem nowy układ. Poka­zu­ję ci go do I’m Sla­ve 4 U i nie wiem, o czym to, i ty też nie wiesz, ale dla nas bar­dziej liczą się dźwię­ki, drga­nia, ude­rze­nia, bicia, a póź­niej dresz­cze i kom­plet­na nie­wie­dza. Bujam bio­dra­mi, doty­kam klat­ki pier­sio­wej, czu­ję cie­pło i kości, gotu­ją się we wrząt­ku, gotu­jesz je we mnie na wywar, bo ja tań­czę do cie­bie, przo­dem, z dumą. Z cie­bie jestem. Uśmie­chasz się i mówisz, że pięk­nie. Prze­su­wasz się na śro­dek kana­py, chwi­lę oglą­dasz mnie na tle tele­dy­sku. Jestem praw­dziw­sza, tu i teraz, nie do powtó­rze­nia to, co powta­rzam ja, a z tyłu pot, wil­goć, dusz­no. Inne dzie­ci nie mogą oglą­dać Brit­ney, bo ma majt­ki na spodniach. Bo ocie­ra­ją się o sie­bie. Bo ona dyszy. Bo jest mokro. A ty nie mówisz nic, po pro­stu mil­czysz gło­śno, bo tak dużo czu­jesz i te uczu­cia zosta­wiasz uczu­ciom. A ty nie myślisz sobie nic, jesteś mądra, jesteś doro­sła. A ty nie uda­jesz niko­go niko­mu, po pro­stu jesteś mamu­sią i tyle, z kobie­ty, przy­szłej mnie. W koń­cu wycho­dzisz do kuch­ni, ale ja tego nie rozu­miem, chcę, żebyś zosta­ła, naj­le­piej – tań­czy­ła ze mną. Jest mi przy­kro, smut­no i źle. Prze­cież od cie­bie mam ten taniec, kie­dy powsta­łam nagle ze wszyst­kie­go i nicze­go jak wszech­świat, nie­zro­zu­mia­le jak Zie­mia, jesz­cze niczy­ja dla obcych, dla cie­bie jedy­na, a moja tyl­ko w two­ich dło­niach, na two­ich pier­siach, przy two­im policz­ku i w war­gach. Ćwi­czę dalej. Nauczę się całej cho­re­ogra­fii i wte­dy ci poka­żę, wte­dy cię nauczę i będzie­my tań­czyć razem


szczęśliwy ból, który nigdy nie minie

zaszy­li ci igłę w brzu­chu po poro­dzie, wyj­mo­wa­li na żyw­ca, ty led­wo żywa, prze­ży­łaś, całe życie przed ocza­mi. Opo­wia­dasz mi o tym i nawet nie mru­gasz. póź­niej włą­czasz Kay­ah i Bre­go­vi­cia na walk­ma­nie, i odcho­dzisz w głąb ogro­du. Widzę tyl­ko two­je ple­cy i wiem, że pła­czą. Pła­czą łok­cie, pła­czą nad­garst­ki, łzy drżą na łopat­kach. Idę do cie­bie i sta­ję w poło­wie dro­gi, chy­ba nie chcesz wie­dzieć, że ja wiem. Wra­cam do domu i obser­wu­ję cię z okna w kuch­ni. Wycie­rasz mokre aż z brzu­cha. Na twa­rzy jesteś jak zawsze pięk­na i sło­necz­na. Chwi­lę póź­niej robisz mi kanap­ki z serem żół­tym i pomi­do­rem, i mówisz, że radość moich naro­dzin była tak sil­na, że nie czu­łaś bólu. Rysu­jesz mi ser­ca z ket­chu­pu

wycho­dzę na podwór­ko scho­wać się pod świer­ka­mi. Mamy ich peł­no, są wiel­kie i sze­ro­kie, naj­lep­szy para­sol ochron­ny, kro­pi deszcz, nie czu­ję nic, kucam i zbie­ram igły. Mam malut­kie rącz­ki i bar­dzo gład­kie opusz­ki, swę­dzi, kie­dy zakłu­wam sobie naskó­rek. Może mam uczu­le­nie na świerk, ale tobie prze­cież wycią­ga­li taki świerk na żyw­ca prze­ze mnie, nie mogę się mazać. Moja kole­żan­ka robi tak z praw­dzi­wy­mi igła­mi i po tym, co mi dziś powie­dzia­łaś, już wiem, że chy­ba na coś się przy­go­to­wu­je. Jesz­cze nie rozu­miem tego, że ból może mieć przy­jem­ne kon­se­kwen­cje, bo myślę o życiu naj­pro­ściej, jak umiem

kil­ka dni póź­niej zno­wu słu­chasz muzy­ki i pła­czesz nawet przy Enri­que. Zawsze robisz to tyłem do swo­jej rado­ści. I ja już wiem, że gdy odwra­casz się do mnie ple­ca­mi, to pła­ka­łaś, pła­czesz albo będziesz pła­kać, ale nie wiem jesz­cze wte­dy, że pła­czesz, idąc przez życie, sły­szysz każ­dą moją myśl i wiesz, kie­dy kła­mię, wiesz, kie­dy się doty­ka­łam, kie­dy myśla­łam o brzyd­kich rze­czach, kie­dy coś przed tobą ukry­wam, ty wiesz wszyst­ko, a ja nie wiem nawet, co mam zro­bić, żeby cię pocie­szyć, więc bie­gnę do cie­bie, tym razem bie­gnę jak naj­szyb­ciej i chwy­tam cię od tyłu, ści­skam moc­no w pasie, jestem taka malut­ka, mam dopie­ro sie­dem lat, a to był ten dzień, w któ­rym Mar­cin przy­gniótł mnie do pod­ło­gi i uda­wał ze mną seks, nie jadłam, nie piłam, prze­le­ża­łam go w łóż­ku. Boli mnie gło­wa i bar­dzo chcę do mamy, a że jesz­cze jestem córecz­ką, to dosta­ję to, cze­go chcę, dosta­ję mamu­się zawsze i wszę­dzie, mimo jej łez i ze wzglę­du na moje łzy, pła­cze­my obie, nie mówiąc nic, ja pła­czę, bo ofi­cjal­na wer­sja jest taka, że zatru­łam się 7 day­sem, a ty płaczesz,bo ja pła­czę, i hej, mamo, ja też wiem, kie­dy kła­miesz, myślę do cie­bie, żebyś usły­sza­ła, i nagle przy­cho­dzi sen

bęb­ny, sły­szę, gra­ją mi w stru­nach gło­so­wych i po tej jed­nej stru­nie mię­dzy uda­mi, po tym jed­nym drże­niu, nara­sta­ją, peł­ne, krwi­ste, napły­wa­ją dźwię­kiem, dud­nie­nie, echo, mimo że ja to nie próż­nia, ja to gęsty piach na pusty­ni, powie­trze w oce­anie, lasss i wąż, kusi: zjedz mnie, weź do buzi i połknij, roz­puść w sobie jak wło­sy mat­ki, czar­ne i gru­be, jak brwi mat­ki, jak łono, jak pochwa, a ty, mamu­siu, bujasz bio­dra­mi i tłu­czesz mię­so przez folię, bęb­ny, dud­nie­nie, tłu­czesz je, zaspa­na idę do kuch­ni za tym dźwię­kiem i widzę two­je bio­dra w obci­słych jean­sach, falu­ją jak czar­na suk­nia ślub­na i trum­na, ruszasz gło­wą, a z nią poru­sza się war­kocz głasz­czą­cy cię po poślad­kach, odcho­dzisz od bla­tu i krę­cisz się na środ­ku kuch­ni, obra­casz brud­na od wie­przo­wej krwi, odkła­dasz mło­tek, bie­rzesz do ręki nóż, wysta­wiasz ostrze do słoń­ca i razisz nawet słoń­ce


Edy­ta Ołdak
Cere­mo­nie na tra­pe­zie

Jak zobaczyć siebie?

„Sie­bie” tur­la się od punk­tu „Ja” do punk­tu „Inni mnie widzą”. Wyko­rzy­stu­je fakt rów­ni pochy­łej, gra­wi­ta­cję i nie­rów­no­ści pyta­nia o sens bycia czy dyle­ma­tu „kim jestem”. Doty­ka powierzch­nią sfe­rycz­ną pul­su­ją­ce­go śro­decz­ka, a potem pozwa­la obcym rękom wpra­wiać w ruch swo­ją nie­przy­pad­ko­wą geo­me­trię. Szu­ka odpo­wied­nie­go miej­sca, powta­rza­jąc ruch pla­net w odle­głym kosmo­sie. Przy­pad­ko­wo nie­przy­pad­ko­wy, pla­no­wo nie­za­pla­no­wa­ny.

Isto­ta bycia sobą pole­ga raczej na słu­cha­niu niż patrze­niu. Słu­cha­niu wewnętrz­nym, takim za pomo­cą prze­wod­nic­twa kost­ne­go, bo kości potra­fią prze­no­sić fale dźwię­ko­we. Umie­ją też opo­wia­dać, snuć histo­rie, pytać o przod­ków, pocho­dze­nie i toż­sa­mość. O czym szu­mią żebra, szep­czą oboj­czy­ki, nucą pisz­cze­le, dowiesz się, gdy wci­śniesz odpo­wied­nie guzi­ki pilo­ta do „sie­bie same­go”. Potem wystar­czy roz­siąść się wygod­nie w fote­lu i słu­chać.

Trud­ność w zoba­cze­niu sie­bie może też wyni­kać z tego, że w lustrze widzi­my hory­zon­tal­ne odbi­cie, gra­ficz­ny flip hori­zon­tal. Oko reje­stru­je i prze­ko­nu­je się, że coś tu nie gra. Nie­rów­no­ści i asy­me­trie roz­ło­żo­ne ina­czej niż na zdję­ciach. Te z kolei też nie są wia­ry­god­ne, bo w zależ­no­ści od tego, w któ­rym miej­scu wzglę­dem ogni­sko­wej obiek­ty­wu się usta­wi­my, znie­kształ­ci nas w inny spo­sób. Poza tym do zdjęć i lustra pozu­je­my, skła­da­my dziob­ki, sta­wia­my na bacz­ność opa­da­ją­ce powie­ki, pocie­ra­my lub wcią­ga­my policz­ki, w zależ­no­ści od inten­cji, od celu, któ­ry chce­my osią­gnąć. Jeste­śmy wypra­co­wa­ną wer­sją swo­jej oso­by, ścią­gnię­tą, wcią­gnię­tą, wypro­sto­wa­ną, przed reduk­cją czer­wo­nych oczu lub po niej.

Pstryk, poszła focia. Swe­et, so nice. Wyświetl, włoż do kata­lo­gu, wcze­śniej nazwij go Me, myself and I. Ważysz teraz jakieś trzy mega, lubisz sło­wo „mega”, bo jest mega. Potem robisz jesz­cze wie­le podob­nych zdjęć, cały czas pró­bu­jąc zna­leźć dosko­nal­szy kadr. Cza­sem towa­rzy­szą ci na zdję­ciu ludzie, jesteś od nich więk­szy, mniej­szy, bar­dziej lub mniej uśmiech­nię­ty, chud­szy lub grub­szy. Twój wize­ru­nek w rela­cji z inny­mi słu­ży ci do porów­ny­wa­nia, sta­je się badaw­czym narzę­dziem two­ich wewnętrz­nych sta­ty­styk. Obser­wa­cje wyplu­wasz w for­mie koło­we­go wykre­su, któ­ry, jak się dobrze przyj­rzeć, jest podob­ny do cie­bie.

Jesteś teraz kolo­ro­wa i skła­dasz się z pro­cen­tów.


W zakamarkach szkolnych korytarzy czają się rzadkie gatunki owadów

Wej­ście do szkol­ne­go gma­chu war­to zapla­no­wać na lek­cji, bo na prze­rwie jest jak na miej­skim lodo­wi­sku. Mnó­stwo osób macha ręka­mi, jed­ni zali­cza­ją dotkli­we upad­ki, inni non­sza­lanc­ko popi­su­ją się na cen­tral­nym punk­cie tej are­ny, w któ­rej nie ma try­bun, a roz­gry­wa­ją­cy są jed­no­cze­śnie swo­imi widza­mi. Wszę­dzie malu­je się pąs eks­cy­ta­cji, cza­sem oczy wyska­ku­ją z orbit, gdy w ostat­niej chwi­li zorien­tu­ją się, że wcho­dzą w orbi­tę innej oso­by, co nie­ko­niecz­nie pla­no­wa­ły zro­bić. Tak jest na prze­rwie.

Na lek­cji możesz doko­nać dużo cie­kaw­szych obser­wa­cji życia, któ­re się toczy w rów­no­le­głym eko­sys­te­mie. Na powierzch­nię wypeł­za­ją wte­dy rzad­kie gatun­ki egzo­tycz­nych owa­dów, o nie­zwy­kle czu­łych koń­czy­nach i barw­nych pan­cer­zach. Swo­im kolo­rem ostrze­ga­ją ewen­tu­al­ne­go dra­pież­ni­ka przed tru­ci­zną, któ­rą skry­wa­ją. Badaw­czo sta­wia­ją odnó­ża w poszu­ki­wa­niu puła­pek, któ­re mogły­by zatrza­snąć się na ich odwło­kach. Te odro­sły­by jesz­cze pięk­niej­sze i dorod­niej­sze. Na szkol­nych kory­ta­rzach pod­czas przerw prze­my­ka­ją szyb­ko i bez­sze­lest­nie, pod­czas lek­cji pozwa­la­ją sobie na chro­bot, łoskot, sło­necz­ne kąpie­le, powo­li zaglą­da­ją w każ­dy zaka­ma­rek szkol­nych kory­ta­rzy. Cza­sem trze­ba je rato­wać, jeśli prze­wró­cą się na ple­cy i bez­rad­nie macha­ją odnó­ża­mi.

Widzę Szy­mo­na w sze­lesz­czą­cym dre­sie i on ewi­dent­nie takiej pomo­cy potrze­bu­je. Pła­cze, macha ręka­mi, któ­re pró­bu­ją zatrzy­mać roz­dy­go­ta­ne mię­śnie twa­rzy. Wyglą­da jak bie­dron­ka, któ­ra gotu­je się do lotu z pasa star­to­we­go wska­zu­ją­ce­go pal­ca, tuż po komu­ni­ka­cie kon­tro­le­ra: „Bie­dro­necz­ko, leć do nie­ba, przy­nieś nam kawa­łek chle­ba”. Szy­mon nie pora­dził sobie z emo­cja­mi, jest prze­ra­żo­ny i samot­ny, co wyda­je mi się naj­więk­szym para­dok­sem szko­ły. Samot­ność w tłu­mie i brak bez­pie­czeń­stwa w miej­scu, któ­re powsta­ło po to, żeby chro­nić. mówię mu, że spo­koj­nie, jestem tu, oddy­chaj głę­bo­ko, zaraz powiesz mi, co się sta­ło, ale teraz musisz oddy­chać – pró­bu­ję jakoś uga­sić pożar, przy czym widzę, że muszę się posta­rać, bo tra­dy­cyj­ne meto­dy mogą naj­wy­raź­niej zawieść. Szy­mon tro­chę się uspo­ka­ja, łapie płyt­kie odde­chy, pozwa­la dło­niom spo­cząć na kola­nach, ale jest bar­dzo usztyw­nio­ny, z bra­kiem koor­dy­na­cji rucho­wej, jak­by jed­no­cze­sne oddy­cha­nie, patrze­nie i mówie­nie były trze­ma oddziel­ny­mi kana­ła­mi tele­wi­zyj­ny­mi, któ­re mogą zostać wyemi­to­wa­ne w kolej­no­ści jeden po dru­gim, nigdy zaś rów­no­le­gle. Odde­chy sta­ją się coraz głęb­sze, tulę jego ramio­na w swo­ich dło­niach, nie odry­wam wzro­ku od jego twa­rzy i oczu, któ­re cią­gle szu­ka­ją cze­goś na pod­ło­dze, ścia­nach i sufi­cie szko­ły. Jak­by doko­ny­wał pomia­rów przed gene­ral­nym remon­tem, a ja bym była tu tyl­ko po to, żeby przy­trzy­mać pal­cem miar­kę.

Dłu­go nic nie mówi, a ja nie mam takich ocze­ki­wań, chcę, żeby się uspo­ko­ił i pozwo­lił rękom oraz oczom wró­cić na swo­je miej­sce. Z jego wło­sów pach­nie nie­świe­żo­ścią, ona mie­sza się z zapa­chem ubrań, któ­re naj­praw­do­po­dob­niej za dłu­go leża­ły w pral­ce. swoj­ski zapach życia, któ­re sta­rasz się trzy­mać w ryzach.

Znam to dosko­na­le. Moje życie skła­da się z prań nie­wsta­wio­nych albo tych nie­wy­ję­tych z pral­ki. Z nosze­niem ubrań też u mnie na bakier, nie mam pro­ble­mu z tym, żeby wyjąć z kosza na brud­ne rze­czy nie­świe­żą bluz­kę i pójść w niej do pra­cy. Cią­gle jestem czymś popla­mio­na, nie uda­je mi się pozbyć aro­ma­tów tanich dys­kon­tów czy skle­pów z uży­wa­ną odzie­żą. Dobrze znam te zapa­chy zma­ga­nia się z codzien­no­ścią. Szy­mon to nie­zwy­kle wraż­li­wy chło­pak, nie­neu­ro­ty­po­wy, dość sztyw­ny i momen­ta­mi upier­dli­wy, ale jeśli wyko­nasz ten wysi­łek, żeby go poznać i zro­zu­mieć, obda­ru­je cię swo­im spo­so­bem widze­nia rze­czy­wi­sto­ści, któ­ry jest dale­ki od prze­cięt­ne­go.

Oka­za­ło się, że powo­dem histe­rii, choć to chy­ba nie­wła­ści­we sło­wo na reak­cję prze­ję­tej szcze­rze oso­by, była naga­na pani od pol­skie­go. I to za napi­sa­ny i nary­so­wa­ny komiks, któ­ry z jakichś powo­dów jej się nie spodo­bał, w związ­ku z czym popro­si­ła o przyj­ście któ­re­goś z rodzi­ców. Dużo wąt­ków, a w każ­dym czai się inna gło­wa tego potwo­ra, któ­ry dopadł przed chwi­lą Szy­mo­na. Pierw­szy łeb wyglą­da z komik­su, w któ­rym Szy­mon malu­je krwa­we wąt­ki woj­ny, chy­ba dru­giej świa­to­wej, ze śmia­łą wizją wbi­ja­nia ludzi na pale i roz­jeż­dża­nia ich ciał czoł­ga­mi. Dru­gi łeb potwo­ra wyglą­da z domu rodzin­ne­go, w któ­rym Szy­mo­na wycho­wu­je tyl­ko bab­cia, co w momen­cie uwa­gi o przyj­ściu rodzi­ców jest szcze­gól­nie bole­sne. Trze­ci łeb wyglą­da zza Gusta­wa i jego świ­ty, bo to oni będą się śmiać z bab­ci, któ­ra na miej­sco­wym baza­rze han­dlu­je wiel­ki­mi jak prze­ście­ra­dła z gum­ką majt­ka­mi. Za dużo jak na jed­ne­go chłop­ca, co ma nie­speł­na jede­na­ście lat, orze­cze­nie o spe­cjal­nych potrze­bach edu­ka­cyj­nych, nie­uf­ność do doro­słych oraz emo­cje odkry­te i pul­su­ją­ce jak kon­tro­l­ne lamp­ki respi­ra­to­ra, któ­ry miał mu pomóc w łapa­niu się życia, a zamiast tego wysy­ła raport o błę­dach. Tłu­ma­czę Szy­mo­no­wi, że poroz­ma­wiam z polo­nist­ką, roz­wa­ży­my inny spo­sób roz­mo­wy na temat jego rysun­ków, że wca­le nie jest koniecz­ne przyj­ście bab­ci, że bio­rę to na kla­tę, a prze­cież nie­jed­no już bra­łam, więc może mi wie­rzyć, że podo­łam zada­niu. Zosta­ję z nim jesz­cze chwi­lę. Cze­ka­my z drże­niem na dzwo­nek, peł­ni nadziei, że nie zadzia­ła. Mam szan­sę zaob­ser­wo­wać z bli­ska reak­cję Szy­mo­na na jego wyso­kie decy­be­le. Tru­chle­je zupeł­nie, zni­ka.

Pod pre­tek­stem roz­mo­wy o dzwon­ku uda­ję się do dyrek­tor­ki, tak się skła­da, że polo­nist­ki, któ­ra obu­dzi­ła trzy­gło­we­go potwo­ra Szy­mo­na. Prze­mie­rzam kory­tarz pod prąd, co nie jest łatwe bez wspo­ma­ga­nia się wio­sła­mi ramion i sil­ni­kiem swo­je­go gar­dła. Pukam do gabi­ne­tu i wcho­dzę bez zapro­sze­nia. Pokój dyrek­tor Wier­ciń­skiej to ucie­le­śnie­nie pospo­li­to­ści i tan­de­ty pły­ty wió­ro­wej w drew­no­po­dob­nej okle­inie. Żół­te ścia­ny, na któ­rych wiszą roz­sy­pa­ne obra­zy w bia­łej ramie sty­li­zo­wa­nej na sta­rą. Dru­ko­wa­ne na płót­nie, cza­sem z gru­by­mi impa­sta­mi trans­pa­rent­nej żywi­cy, któ­ra ma imi­to­wać struk­tu­rę malar­ską. Na para­pe­cie stor­czy­ki, z widocz­ny­mi prak­tycz­nie tyl­ko donicz­ka­mi. Resz­tę przy­sła­nia bia­ła fira­na ze zło­tą lamów­ką. Nie chcesz zaczy­nać roz­mo­wy, bo jedy­ne, o czym marzysz, to ucie­kać jak naj­da­lej. Nawet nie zakła­dać butów, chwy­cić je w rękę, nie tra­cąc cza­su na sznu­ro­wa­nie, i ucie­kać, ucie­kać co sił w nogach. Dyrek­tor Wier­ciń­ska jest nie­zwy­kle anga­żu­ją­ca, zapę­tlo­na w budo­wa­niu swo­ich impe­riów: domo­we­go, rodzin­ne­go, zawo­do­we­go. Cią­gle mówi o sobie, w każ­dej roz­mo­wie, w każ­dej wrzu­cie w mediach spo­łecz­no­ścio­wych. Zobacz­cie, jakie mam dzie­ci, zobacz­cie, jak się kocha­my, zobacz­cie, jak wspie­ram męża, zobacz­cie, jaki mamy dom, zobacz­cie, jak cięż­ko pra­cu­ję, zobacz­cie, z kim pra­cu­ję, zobacz­cie, kogo znam, zobacz­cie, kto mnie zna, zobacz­cie, jak ład­nie, zobacz­cie, jak brzyd­ko. Mamo, mamo, zobacz, jak ja ska­czę!

Mówię pani dyrek­tor, że kil­ka spraw mam, i tak w żoł­nier­skim skró­cie odpa­lam wyli­czan­kę.

Gło­śność dzwon­ka i w ogó­le jego zasad­ność. Spra­wa Szy­mo­na i jego rela­cji z ban­dą Gusta­wa, no i kil­ka jesz­cze – rela­cjo­nu­ję szyb­ko, że to niby nic, taka tam bła­host­ka do zała­twie­nia od ręki.

– Pani Renat­ko, ja nie wiem, czy teraz dam radę, bo widzi pani, już odpa­lo­ne­go mam lap­to­pa i szko­le­nie, potem jesz­cze muszę przy­go­to­wać się do zebra­nia – rela­cjo­nu­je Wier­ciń­ska, pro­po­nu­jąc spo­tka­nie następ­ne­go dnia.

– No dobrze, chcia­łam tyl­ko pod­kre­ślić, że obser­wu­ję agre­syw­ne zacho­wa­nia w V B, prze­ja­wy mob­bin­gu kil­ku uczniów, któ­rym prze­wo­dzi jeden lider. Ostrze ich dzia­łań skie­ro­wa­ne jest prze­ciw­ko Szy­mo­no­wi, któ­ry dodat­ko­wo potrze­bu­je wzmoc­nie­nia i opie­ki z uwa­gi na trud­ną sytu­ację rodzin­ną – mówię, bar­dzo kon­tro­lu­jąc skład­nię, szyk zda­nia, dobra­nie wła­ści­wych oko­licz­ni­ków. Jestem w szko­le. W szko­le mówię ina­czej niż poza nią.

– Mob­bin­go­wi mówi­my nie – sta­now­czo kwi­tu­je dyrek­tor, co wzbu­dza we mnie tor­sje, bo brzmi jak hasła z kon­fe­ren­cji trze­cio­sek­to­ro­wych, na któ­re pie­nią­dze poszły z pro­gra­mów anty­mob­bin­go­wych. I jedy­ne, co moż­na o nich powie­dzieć, to to, że trze­ba było te pie­nią­dze jakoś wydać.

– Z tego, co koja­rzę, to prze­cież razem z Andrze­jem pra­cu­je­cie z kla­są tych chłop­ców w ramach pro­gra­mu, któ­ry dofi­nan­so­wa­ła nam Unia. Potwier­dzam, mówię, że nasza pra­ca spo­ro nam uzmy­sło­wi­ła, pozwo­li­ła namie­rzyć pro­blem, ale nie roz­wią­że go zupeł­nie. Tu trze­ba stra­te­gicz­nych dzia­łań, któ­re obej­mą wszyst­kich.

– Ale to nie per­so­nel i nauczy­cie­le mają pro­blem z prze­śla­do­wa­niem innych, tyl­ko czwór­ka chłop­ców – nie daje za wygra­ną Wier­ciń­ska. Robię pau­zę, patrzę na kwia­ty, któ­re są oczkiem w gło­wie dyrek­tor, i prze­ma­wiam do niej za pomo­cą meta­fo­ry. Jest szan­sa, że wte­dy zro­zu­mie.

– No, ale to pro­ces. To tak, jak­by powie­dzieć, że nie upi­ły nas dwie butel­ki wina, tyl­ko ten ostat­ni kie­li­szek, albo że na wzrost tych stor­czy­ków ma wpływ samo pod­le­wa­nie. To trze­ba widzieć cało­ścio­wo i odpo­wia­da za to szkol­na spo­łecz­ność, nie poje­dyn­cze jed­nost­ki – kon­ty­nu­uję.

– Pani Renat­ko – zwra­ca się do mnie dyrek­tor.

– Pani Beat­ko – nie pozo­sta­ję jej dłuż­na, bo przy­po­mi­nam sobie z jed­ne­go szko­le­nia, że mówie­nie do doro­słych zdrob­nie­nia­mi unie­waż­nia ich i jest w jakimś sen­sie prze­mo­co­we.

Dyrek­tor obie­cu­je, że się temu przyj­rzy, mam zro­bić kon­spekt tego, jak to widzę, nie wiem, cele, rezul­ta­ty, spo­so­by dzia­ła­nia, jakieś har­mo­no­gra­my. Prze­cież Wier­ciń­ska nie mówi nie, mio­ta się w papie­rach, prze­kła­da je na biur­ku, dłu­go obie­cu­je coś, cze­go, jak widzę, sama nie jest pew­na, po czym pyta, o co cho­dzi z tym dzwon­kiem.

– Te decy­be­le i ten typ dzwon­ka. Ostat­nio udo­wod­nio­no, że zwo­łu­je szczu­ry i kuny. Wie pani, jak gwiz­dek na psy czy sypa­nie ziar­na na gołę­bie – mówię, jed­no­cze­śnie wycho­dząc, ale też nie odry­wa­jąc od Wier­ciń­skiej wzro­ku. Zamy­kam drzwi bar­dzo powo­li, żeby nie było cie­nia wąt­pli­wo­ści, że powstrzy­mu­ję się przed trza­śnię­ciem nimi.

Tam­te­go dnia w dro­dze powrot­nej do domu widzia­łam roz­dzie­ra­ją­cą sce­nę. Na odcin­ku dro­gi, któ­ra bie­gnie przez Lasy Cho­to­mow­skie, dwa wozy stra­żac­kie kie­ro­wa­ły ruchem waha­dło­wo. Wycze­ki­wa­łam w kolej­ce samo­cho­dów, żeby wymi­nąć, jak przy­pusz­cza­łam, miej­sce wypad­ku. Mia­łam nadzie­ję nie zoba­czyć poli­cyj­nych kur­tyn, któ­re z regu­ły zakry­wa­ją ofia­ry śmier­tel­ne. Nie­bie­skie świa­tła kogu­tów odbi­ja­ły się w twa­rzach służb ratow­ni­czych i na przed­nich szy­bach aut. Stra­ża­cy wyma­chi­wa­li ręka­mi jak ste­war­des­sy na pokła­dzie samo­lo­tów, tłu­ma­cząc pasa­że­rom zasa­dy rato­wa­nia się w razie kata­stro­fy, z któ­rej i tak praw­do­po­dob­nie nikt nie oca­le­je. Włą­czy­łam bieg, dwie­ma ręka­mi chwy­ci­łam kie­row­ni­cę, na za dzie­sięć dru­ga, jak to tłu­ma­czą instruk­to­rzy jaz­dy, powo­li zbli­ża­jąc się do miej­sca inter­wen­cji i rów­nie powo­li kie­ru­jąc w jej stro­nę wzrok. Spo­tkał się ze wzro­kiem potrą­co­ne­go, pół­le­żą­ce­go na jezd­ni łosia. Zwie­rzę było śmier­tel­nie wystra­szo­ne i sko­ło­wa­ne, całe się trzę­sło, a w jego oczach nie widzia­łam nic oprócz prze­szy­wa­ją­ce­go mnie na wskroś bólu. Zupeł­nie jak Szy­mon, któ­ry mimo że tłu­ma­czy­łam mu jego stan i udzie­la­łam koją­cych wska­zó­wek, nie potra­fił się uspo­ko­ić. Tak jak­by­śmy mówi­li inny­mi języ­ka­mi. Stra­żak i łoś. Ja i Szy­mon, pomi­mo sta­rań, nie potra­fi­li­śmy poko­nać trwo­gi. Zupeł­ny brak komu­ni­ka­cji tam, gdzie jest jej szcze­gól­nie potrze­ba, i to nie o tra­sę Warszawa–Modlin mi cho­dzi, ale o rela­cję: wycho­waw­ca i jego uczeń, zagu­bio­ny tak bar­dzo jak dzi­kie zwie­rzę mię­dzy mija­ją­cy­mi go waha­dło­wo auta­mi.

***

Następ­ne­go dnia z gru­py fejs­bu­ko­wej dowie­dzia­łam się, że zwie­rzę zosta­ło odstrze­lo­ne, bo nie moż­na go było ura­to­wać.

***

Odkąd mam pamięć wzro­ko­wą, mój kra­jo­braz sta­no­wi­ły szklar­nie. Komi­ny, folio­we tune­le, wiel­kie ciel­ska inku­ba­to­rów dla pod­skór­nych, nie­wi­docz­nych na pierw­szy rzut oka kra­jo­bra­zów. Wylę­gar­nie soczy­stej zie­le­ni, chru­pią­cych kosz­tow­no­ści i koma­rów. Nocą zawsze efek­tow­nie oświe­tlo­ne zdra­dza­ły życie, któ­re się tam toczy i jest z tro­ską pie­lę­gno­wa­ne. Inspi­ro­wa­ły i inspi­ru­ją mnie cią­gle, w tych ryt­mach, w jakich poja­wia­ją się na zie­mi, wyda­wa­ło­by się, że jało­wej i nie­zdol­nej zro­dzić nic oprócz pokrzy­wy i komo­sy. Tajem­ni­cze wiel­kie han­ga­ry innych świa­tów, oddziel­nych galak­tyk pospi­na­nych węzła­mi ciepl­ny­mi, inny­mi ryt­ma­mi roku, inny­mi godzi­na­mi dla nocy i dnia.

Dzień moje­go ojca zaczy­nał się od 3.30 rano i trwał do 10.00, bo potem tem­pe­ra­tu­ra w szklar­ni wzra­sta­ła do 60 stop­ni. Nie ozna­cza­ło to, że tata w połu­dnie zapa­dał w sen. Od 11.00 do 16.00 trwa­ło coś, co inni nazwa­li­by popo­łu­dnio­wym krzą­ta­niem się wokół codzien­nych spraw, zała­twia­niem pocz­ty, robie­niem zaku­pów, napra­wą i wymia­ną zepsu­tych ele­men­tów w szklar­ni. Po 16.00 ojciec zaczy­nał dru­gi dzień tego dnia, któ­ry trwał do 22.00. Noc dla nie­go była krot­ka i płyt­ka jak drzem­ka nie­mow­la­ka. Nigdy nie przy­no­si­ła zdro­we­go snu, bo zdro­wy sen mają sprze­daw­cy w nie swo­im inte­re­sie, nie rol­ni­cy, wiecz­nie na pozy­cji zakład­ni­ków dla kapry­sów pogo­dy, szkod­ni­ków upraw czy cen na ryn­ku zby­tu. Z tego, co mi ojciec mówił, naj­bar­dziej dla nie­go przy­kre i upo­ka­rza­ją­ce było to, że kie­dy odwie­dza­li nas goście, czy to w świę­ta, czy tak bez oka­zji, towa­rzy­sko i kur­tu­azyj­nie, tata zawsze witał ich i obsłu­gi­wał w gumo­fil­cach. Cią­gle te same buty, znak szcze­gól­ny por­tre­tu pamię­cio­we­go moje­go ojca. Było to dla nie­go na swój spo­sób sym­bo­licz­ne zwią­za­nie z zie­mią, w któ­rym nie ma miej­sca na codzien­ne ucie­chy i przy­jem­no­ści dłu­gie­go bie­sia­do­wa­nia przy sto­le z rodzi­ną i przy­ja­ciół­mi.

To był mój świat, moja stre­fa kli­ma­tycz­na, wyzna­cza­na tem­pe­ra­tu­ra­mi mie­rzo­ny­mi na słup­ku rtę­cio­wym we wnę­trzu wiel­kich cie­plarń. Wiecz­na egzo­ty­ka na wycią­gnię­cie ręki, dale­kie tro­pi­ki za oknem sypial­ni.

Kie­dy mia­łam spo­żyt­ko­wać pie­nią­dze ze spad­ku, nie szu­ka­łam dale­ko od Jabłon­ny, któ­ra była cen­tra­lą szklar­nio­we­go prze­my­słu, a jak to z cen­tra­la­mi bywa, two­rzą swo­je sate­li­ty wpły­wów jesz­cze na wie­le kilo­me­trów w każ­dą z czte­rech stron świa­ta. Padło na Raj­szew, sąsied­nią miej­sco­wość, w któ­rej bli­skie mi komi­ny i łuny świa­teł znad pącz­ku­ją­cych sadzo­nek dają uko­je­nie i zachwyt nad świa­tem. Spa­ce­ru­ję o każ­dej porze dnia i nocy, obser­wu­jąc wiel­kie inku­ba­to­ry, któ­re uczą mnie inne­go patrze­nia na przy­ro­dę wokół. Dla mnie pokrzy­wa nie będzie nigdy chwa­stem wąt­pli­wej uro­dy. To okaz, im więk­szy i młod­szy, tym cen­niej­szy. Pamię­tam zapach przy­go­to­wy­wa­nej z niej gno­jów­ki, z któ­rą koja­rzę swo­je dzie­ciń­stwo. Mło­de pędy po zerwa­niu trze­ba było roz­drob­nić, zalać wodą i przy­kryć gazą lub firan­ką. Mik­stu­ra musia­ła mieć dostęp powie­trza dla peł­niej­sze­go pro­ce­su fer­men­ta­cji. Codzien­nie ją mie­sza­łam, cza­ru­jąc rze­czy­wi­stość znad wiel­kie­go kotła. Magia dzie­ciń­stwa lep­sza niż fil­mo­we sce­no­gra­fie Hogwar­tu.

Daw­niej opła­cal­ny biz­nes, dziś jest fana­be­rią co wytrwal­szych rol­ni­ków, któ­rzy z przy­zwy­cza­je­nia, bo już pew­nie nie z miło­ści i pierw­szej namięt­no­ści, trwa­ją tak u boku swych gospo­darstw, dopó­ki śmierć ich nie roz­łą­czy. Obser­wu­ję tych rol­ni­ków zza oczek siat­ki ogro­dze­nia ich wiel­kich jak pre­ria gospo­darstw. Lubię patrzeć, jak się krzą­ta­ją, bo to pozwa­la mi utrwa­lić obraz ojca w mojej gło­wie. Dosko­na­le wiem, co i o któ­rej jedli na śnia­da­nie, jak wyglą­da­ją ich ręce, cze­go się boją i po co upra­wia­ją aksa­mit­ki wokół szklar­ni. Wiem też, że nie­za­go­spo­da­ro­wa­ne prze­strze­nie mię­dzy nimi to naj­praw­do­po­dob­niej puste oczo­do­ły po roze­bra­nym dla cię­cia kosz­tów i przez brak zby­tu inte­re­sie. Są też cie­plar­nie, któ­re zosta­ły prze­bran­żo­wio­ne, zazwy­czaj nie­udol­nie, na pół cha­łup­ni­czo. Obu­do­wa­ne sty­ro­pia­nem warsz­ta­ty samo­cho­do­we czy skła­dy budow­la­ne. Naj­lep­szym przy­kła­dem tej pro­wi­zor­ki jest zakład fry­zjer­ski w obło­żo­nej bla­chą i podzie­lo­nej na dwie prze­strze­nie szklar­ni.

Mój salon, w któ­rym przyj­mu­je fry­zjer­ka, to dla mnie wzór oddol­ne­go, pod­skór­ne­go femi­ni­zmu. Face­ci pła­cą dwu­krot­nie więk­szą staw­kę niż kobie­ty, co prak­tycz­nie eli­mi­nu­je ich z kolej­ki do strzy­że­nia. Jedy­nym momen­tem, w któ­rym się poja­wia­ją, jest ten, kie­dy przy­jeż­dża­ją po swo­je naje­żo­ne jak pawia­ny żony. Naj­czę­ściej nic nie mówią, dobrze jest, kie­dy mogą wystą­pić w kon­tek­ście swo­jej nie­po­rad­no­ści i cia­maj­do­wa­to­ści. „Jozuś, pokaż paniom, jak nie masz pal­ca” – i mil­czą­cy chłop poka­zu­je, owszem, paniom kikut po kciu­ku ucię­tym na kraj­ze­dze. Uro­czy folk­lor dale­kich kul­tur cie­plar­nia­nych kra­in. Chło­nę ten kra­jo­braz pod­czas spa­ce­rów. Tak jak dziś, kie­dy obok komi­nów widzę ogrom­ną woj­sko­wą cię­ża­rów­kę na hory­zon­cie. Pru­je z pręd­ko­ścią, któ­rej nie zna­ją miej­sco­we psy, zdu­mio­ne, że tak łatwo prze­go­nić auto. Nawet nie prze­go­nić, a okrą­żyć w bie­gu, i to kil­ka razy na odcin­ku mię­dzy Mazo­wiec­ką a Polną.

Domy­ślam się, że to Marian. Zie­lo­ny i woj­sko­wy sznyt lubi tak bar­dzo tyl­ko jed­na oso­ba, któ­ra, jak widać, zro­bi wszyst­ko, żeby dopiąć na ostat­ni guzik swój wize­ru­nek, nawet gdy­by to był guzik na desce roz­dziel­czej sta­ra 266, co za chwi­lę usły­szę od Maria­na, z wie­lo­ma inny­mi, kom­plet­nie dla mnie abs­trak­cyj­ny­mi szcze­gó­ła­mi kon­struk­cyj­ny­mi tego boho­ma­za tech­ni­ki woj­sko­wej. Marian przy­sta­je i prze­krzy­ku­jąc sil­nik, zapra­sza na fotel pasa­że­ra, tro­chę żar­tu­je­my, ale jakoś drę­two nam to idzie.

– Skąd ty, chło­pie, wzią­łeś taki okaz? Mało mamy spa­lin we wsi, żeby kolej­ne emi­to­wać? – tro­chę pouczam nauczy­ciel­skim tonem.

Pew­nie to zabo­la­ło Maria­na, posmut­niał, nie wie­dząc, co powie­dzieć.

– Ja nie dam rady tu się wdra­pać, nie pod­nio­sę nogi do góry, żeby tu wejść, to nie dla takich nisko­pien­nych dam jak ja – szyb­ko zmie­niam nar­ra­cję, dając mu do zro­zu­mie­nia, że sza­nu­ję jego pasję.

– Nie martw się, skon­stru­uję dla cie­bie dodat­ko­wy sto­pień, lep­szy niż ten bra­ku­ją­cy do two­je­go zawo­do­we­go awan­su – Marian rewan­żu­je się za uwa­gę o emi­sji.

Gada­my jesz­cze chwi­lę, prze­krzy­ku­jąc cią­gle włą­czo­ny sil­nik. Obie­cu­ję odsta­wić wyglą­da­ją­cą badaw­czo zza krza­ków Pinię – moją sukę – i wpaść do nie­go na ogród. Na sok z papie­ró­wek, a może nawet piwo, bo po piąt­ko­wym zacho­dzie słoń­ca Marian zgod­nie z miej­sco­wą tra­dy­cją odda­je się w ramio­na chmie­lu i jęcz­mien­ne­go sło­du. Pospiesz­nie ruszam, bo zza hory­zon­tu widzę kołu­ją­cą pla­ne­tę Fran­czak z jej dwo­ma księ­ży­ca­mi – psa­mi, na któ­re już krzy­czy, co jest prze­no­śnią, bo krzy­czy w tym na mnie, żebym jak naj­szyb­ciej usu­nę­ła kome­tę Pinię z ich galak­ty­ki.

***

Dom Maria­na to bun­ga­low, pro­sty, żół­to­po­dob­ny relikt lat sie­dem­dzie­sią­tych, oto­czo­ny pięk­nym, dzi­kim sadem ze sta­ry­mi papie­rów­ka­mi, z któ­rych moż­na piec szar­lot­ki bez obie­ra­nia jabłek ze skor­ki, z węgier­ka­mi słod­ki­mi, acz mały­mi, ale ponoć takie ide­al­nie nada­ją się do susze­nia, co każ­dą jesie­nią robi­my. Robi­my to na słoń­cu, do cze­go per­fek­cyj­nie spraw­dza się sta­cja mete­oro­lo­gicz­na Maria­na, prze­ka­zu­ją­ca dane o bez­chmur­nym nad­cho­dzą­cym tygo­dniu. Są w tym sadzie jesz­cze kosz­te­le, odmia­na w tej chwi­li rzad­ko upra­wia­na, któ­rą znam z dzie­ciń­stwa, słod­ka i kru­cha jak deli­cja, ale w zasa­dzie od niej o nie­bo lep­sza. Są też mira­bel­ki, z któ­rych robi­my nalew­ki, i mnó­stwo łopia­nu, któ­ry po pro­stu jest i pięk­nie wyglą­da. Mamy pomysł na wyci­ska­nie soku z jego korze­nia, fan­ta­zju­je­my, że otwo­rzy­my w cen­trum War­sza­wy pijal­nię łopia­nu, co może być intrat­nym biz­ne­sem, jeśli umie­jęt­nie zbu­du­je­my mar­kę, a inte­res zlo­ka­li­zu­je­my na pla­cu Zba­wi­cie­la.

Sad Maria­na daje mi uko­je­nie lep­sze niż różo­wa tablet­ka sero­to­ni­ny. Mam klucz do bocz­nej furt­ki i mogę sobie tam przy­cho­dzić, kie­dy chcę, jak do apte­ki otwar­tej dwa­dzie­ścia czte­ry godzi­ny na dobę, sie­dem dni w tygo­dniu. Jak do kościo­ła, w któ­rym czer­wo­na lamp­ka obok taber­na­ku­lum ma dać gwa­ran­cję, że Bóg ist­nie­je. Jak do mar­ke­tu otwar­te­go w każ­de świę­ta, któ­rych jest w naszym kra­ju za dużo, i jeśli odpo­wied­nio nie zapla­nu­jesz ilo­ści wypi­te­go w te dni alko­ho­lu, to zosta­jesz na lodzie w szklan­ce, w któ­rej prze­cież oprócz nie­go powin­na zna­leźć się whi­sky.

Swój dom Marian urzą­dził już nie tak pięk­nie jak ogród, cze­go nigdy nie potra­fi­łam zro­zu­mieć. Wyda­wa­ło mi się, że jeśli ktoś ma taką wraż­li­wość este­tycz­ną na przy­ro­dę, to prze­no­si ją rów­nież na inne obsza­ry swo­je­go byto­wa­nia. Nic bar­dziej myl­ne­go. Poko­je, salon, sypial­nia i kuch­nia Maria­na to wylę­gar­nia pla­sti­ku i wszyst­kie­go, co uda­je natu­ral­ne mate­ria­ły, takie jak drew­no czy kamień. Jak śliw­ki roba­czyw­ki czy zgni­łe mira­bel­ki, a nawet nie – jak pla­sti­ko­we oka­zy owo­ców egzo­tycz­nych, któ­re usta­wia­ło się za szkla­ną szy­bą rega­łu w salo­nie.

Każ­dą pod­ło­gę przy­kry­wa­ją pane­le, miej­sca­mi wybrzu­szo­ne, co two­rzy nie­jed­no­li­ty, pofał­do­wa­ny kra­jo­braz polo­dow­co­wy. More­ny den­ne w przed­po­ko­ju, czo­ło­we w salo­nie, bocz­ne w sypial­ni. Kra­jo­braz ufor­mo­wa­ny przez wiel­ki lodo­wiec kom­plet­ne­go bra­ku wyczu­cia este­tycz­ne­go Maria­na. Fał­dy tere­nu gospo­darz zakry­wa nie­kie­dy wzo­rzy­sty­mi dywa­na­mi i wyglą­da to wte­dy jesz­cze bar­dziej eks­cen­trycz­nie. Nagle widzisz cza­ją­ce się dywa­no­we tsu­na­mi, masz wię­cej niż pew­ność, że prze­su­wa się w two­im kie­run­ku i za chwi­lę zosta­niesz zaata­ko­wa­ny falą z jego wzo­rów. Będziesz cały w róże, pąki i liście w kolo­rze jasnych i ciem­nych beży. Tak wystro­jo­ny wej­dziesz do salo­nu, gdzie Marian posta­wił na nowo­cze­sne akcen­ty sta­li nie­rdzew­nej, z któ­rej wyko­na­ne są nogi naroż­ni­ka wypo­czyn­ko­we­go, sto­li­ka kawo­we­go, sto­łu jadal­ne­go i kwiet­ni­ka w sty­lu indu­strial. Ten ostat­ni zbu­do­wa­ny jest z pio­no­wych rurek bie­gną­cych od pod­ło­gi po sufit, wokół któ­rych mogła­by się wić pięk­na postać kobie­ca lub męska pod­czas upoj­nej nocy. W salo­nie Maria­na wokół rurek wije się sztucz­ny bluszcz i też ponęt­nie wyglą­da. Cen­tral­nym punk­tem salo­nu jest oczy­wi­ście iluś­tam­ca­lo­wy tele­wi­zor, z któ­re­go cza­sem odpa­la­my nagra­nie pło­ną­ce­go komin­ka, co jest nie­zwy­kle ade­kwat­ne do miej­sca, oko­licz­no­ści i boha­te­rów tego seria­lu, gdzie głów­ne role gra­my my: Renia i Marian, sąsie­dzi z sała­to­we­go zagłę­bia, peł­ne­go rud chlo­ro­fi­lu i złóż dro­go­cen­nych dżdżow­nic.

Jest to jed­nak poka­zo­we miesz­ka­nie, bo praw­dzi­wą mek­kę Maria­na sta­no­wi jego garaż, posze­rzo­ny o pomiesz­cze­nie, któ­re wcze­śniej było pral­nią, o jesz­cze jed­no, któ­re do nie­daw­na było kotłow­nią, i o kolej­ne, któ­re w pla­nach mia­ło być gabi­ne­tem.

Ale jakie­go to gabi­ne­tu potrze­bu­je czło­wiek, któ­re­go pasją są mili­ta­ria? Wła­śnie takie­go, w któ­rym pach­nie sma­rem i dzieg­ciem, a mizer­ne świa­tło wpa­da­ją­ce przez nie­wiel­kie okna od razu jest pochła­nia­ne przez ciem­no­zie­lo­ny i czar­ny kolor, któ­ry tam domi­nu­je. Jed­na część hali to pół­ki i rega­ły z dziw­ny­mi akce­so­ria­mi woj­sko­wy­mi. Zazwy­czaj trzy­mam się od tego sek­to­ra z dale­ka, aran­żu­jąc poga­węd­ki i picie piwa przy wiel­kim sta­no­wi­sku sto­lar­skim o zachwy­ca­ją­cej fak­tu­rze, któ­rą naj­pew­niej zawdzię­cza nie palusz­kom Maria­na, ale jakimś zręcz­nym dło­niom wcze­śniej­sze­go wła­ści­cie­la. Tu pija­my piwo, sączy­my opo­wie­ści i żar­tu­je­my, bo z pod­pi­tym Maria­nem wspa­nia­le się żar­tu­je. Trze­ba cza­sem wytrzy­mać prze­ryw­ni­ki w posta­ci jego mono­lo­gów o jakimś cudzie tech­ni­ki woj­sko­wej, wzbo­ga­co­ne cho­re­ogra­fią poka­zo­wą, w któ­rej swo­imi nie­po­rad­ny­mi palusz­ka­mi, niczym sprze­daw­ca poście­li z weł­ny wiel­błą­da, pre­zen­tu­je zale­ty mili­tar­ne­go ustroj­stwa.

– Zobacz, na OLX zna­la­złem takie koło kie­row­ni­cy, ory­gi­nal­ne, nie­uży­wa­ne.

– W kate­go­rii „dostaw­cze i cię­ża­ro­we”, Marian, to ty wiesz, że ja nie mam nic do powie­dze­nia – zgła­szam proś­bę o zwol­nie­nie mnie z tego punk­tu naszej roz­mo­wy.

– No ale może będziesz mia­ła, jak cię prze­szko­lę w tym zakre­sie, zobacz, jesz­cze ofo­lio­wa­na fabrycz­nie – nie daje za wygra­ną Marian.

Pytam go, czy się kie­dyś zasta­na­wiał nad tym, jak będzie wyglą­dał jego pogrzeb. Odpo­wia­da, fan­ta­zju­jąc, że przyj­dzie tłum ludzi, wszy­scy będą pła­kać, pre­zy­dent wrę­czy mu pośmiert­nie order, a Mini­ster Obro­ny Naro­do­wej przy­śle list z wyra­za­mi współ­czu­cia rodzi­nie, któ­rej nie ma. Ja nie daję za wygra­ną i wycią­gam infor­ma­cję za infor­ma­cją:

– Marian, ale nie jest dla cie­bie waż­ne, czy zosta­niesz pocho­wa­ny w tek­tu­ro­wej trum­nie, spa­lo­ny, a może roz­sy­pa­ny w ogro­dzie?

– Jest mi to obo­jęt­ne, i tak mnie nie będzie – twier­dzi upar­cie.

Prze­ko­nu­ję go, że będzie tam naj­peł­niej z całe­go swo­je­go bycia dotych­czas. Będzie naj­waż­niej­szy na tej cere­mo­nii, wszy­scy przyj­dą dla nie­go, będą mówić o Maria­nie, wspo­mi­nać, nagle jeden dzień z jego życia-nie-życia poło­ży cień na to, jak dotąd czuł i kim był. Czym będzie Marian kon­struk­tor, miło­śnik mili­ta­riów, mistrz nale­wek z mira­be­lek, jeśli pocho­wa­ją go w gar­ni­tu­rze, w któ­ry nigdy za życia się nie wbił, w lakie­ro­wa­nej trum­nie i tak dalej, co będzie wte­dy z tego Maria­na?

– Daj spo­kój, Renia, każ­da cere­mo­nia będzie sztucz­na i wykre­owa­na, nawet ta skro­jo­na pod to, jak żyłem i kim byłem.

***

Nie wiem, któ­ra to była godzi­na, kie­dy przy­szłam do domu, z gło­wą peł­ną pla­nów i potrze­bą ich reali­za­cji. Wzię­łam jesz­cze Pinię na spa­cer, chcia­łam dotle­nić orga­nizm, żeby lepiej spa­lić dwa piwa, trzy kie­lisz­ki pigwów­ki i szklan­kę zacie­ru jabł­ko­we­go, któ­ry kie­dyś będzie wód­ką. Rano prze­cież rytu­al­nie mia­łam sta­wić się u mamy, jak w każ­dą sobo­tę. Na obiad, wizy­tę na cmen­ta­rzu i pod­wie­czo­rek. Musia­ło być póź­no, bo w żad­nym oknie nie świe­ci­ło się świa­tło, cze­go żało­wa­łam bar­dzo. Nie mogłam w nie zaglą­dać, co jest jed­ną z moich ulu­bio­nych czyn­no­ści. Pod­glą­dać życie w kwa­dra­to­wym sześć na dzie­więć kadrze okna, ener­go­osz­częd­nie oświe­tlo­ne­go i przy­dy­mio­ne­go firan­ką. Zawie­szać wzrok na krzą­ta­ni­nie sobie tyl­ko zna­nych osób wokół przed­mio­tów cere­mo­nii: sto­łu, tele­wi­zo­ra i kana­py. Jed­no z okien, któ­re mijam, tli się nie­pew­nym świa­tłem. Pod­cho­dzę bli­żej i widzę, jak Marian nale­wa mle­ka do meta­lo­we­go kub­ka. Naj­praw­do­po­dob­niej z zamia­rem
zro­bie­nia sobie kakao.


Maciej Wnuk
Miej­sca odle­głe

Safari

I

Jej mąż umie­ra w lip­cu, w sierp­niu ma pogrzeb, a w któ­rymś z pierw­szych dni wrze­śnia wcho­dzi do kuch­ni wie­czo­rem i sta­wia mle­ko na gazie. Nie było­by w tym nic dziw­ne­go, gdy­by miał taki zwy­czaj, ale już kil­ka­dzie­siąt lat temu zre­zy­gno­wał z nabia­łu po serii nie­przy­jem­nych wzdęć brzu­cha. Widząc go teraz gapią­ce­go się w gar­nek nie­obec­nym wzro­kiem, Rita myśli: „czy­li coś się spie­przy­ło”.

Zaczy­na cho­ro­wać rok wcze­śniej. Krot­ko po pierw­szym spo­tka­niu z kula­wym śle­pow­ro­nem, co wyda­je się bez związ­ku z roz­ro­stem nowo­two­ru w prze­ły­ku, ale mimo to przez resz­tę dni Leo będzie już mówić: „wszyst­ko tra­fił szlag, gdy przy­le­ciał ten pta­szor”. To ich sobot­ni rytu­ał – wycho­dzą do par­ku nad Yar­rą i szu­ka­ją zwie­rząt. Zaję­ci tym par­ty­zanc­kim safa­ri zapo­mi­na­ją o świe­cie. „Rozel­la! Rudzik! Kaka­du!” Wszyst­ko to czy­ste strza­ły – obo­je mają po minus czte­ry w oczach i żad­nych szans na cel­ność. Ale gdy zja­wia się on, o pudle nie może być mowy. Wiel­gach­ne szpo­ny, rdza­wy grzbiet i upior­ne kra­ka­nie – Leo pod­no­si laskę, celu­je, a wte­dy Rita daje mu sój­kę w bok.

– Prze­stań – mówi. – Wiel­błą­da byś nie ustrze­lił, i to nawet z dwóch metrów.

To ten sam śle­pow­ron, na któ­re­go polo­wał wraz z ojcem. Złe spoj­rze­nie, jed­na noga, dziob jak gru­by szpi­ku­lec. Czy to w ogó­le moż­li­we? To było sześć­dzie­siąt lat temu, ale Leo jest pewien, że ten ptak przy­le­ciał tutaj przez czas, pro­sto z dzie­ciń­stwa w sta­rość, żeby się na nim zemścić. Nie daje się łatwo wystra­szyć. Przy­rze­ka przed samym sobą, że dzi­siaj jesz­cze nie, ale następ­nym razem go sprząt­nie. Wyczu­wa wte­dy dłoń żony cią­gną­cą go do ścież­ki. Sta­je tam przo­dem do słoń­ca i idzie pro­sto przed sie­bie niczym okręt suną­cy do latar­ni mor­skiej. Patrzy jesz­cze przez ramię – tote­micz­ny słup drze­wa zwień­czo­ny śle­pow­ro­nem przy­pra­wia go o dreszcz.

„Do następ­ne­go razu” – mówi w myślach i zda­je mu się, że ptak odpo­wia­da tym samym.

Wycho­dząc z par­ku, czu­je roz­ry­wa­ją­cy ból w gar­dle. Daje nur­ka do leków zaraz po powro­cie do domu. Kła­mie, gdy Rita pyta, czy wszyst­ko jest w porząd­ku.

– Niczym się nie przej­muj – ury­wa opar­ty o zlew, a z tyłu, za jego ple­ca­mi, wymię­ta chu­s­tecz­ka z krwi­sto­czer­wo­ną fleg­mą lądu­je w kuble na śmie­ci.

Następ­ne­go safa­ri nie ma, bo tydzień po ostat­nim Leo sia­da przed biur­kiem leka­rza.

– Cóż, wie pan, do cze­go to moż­na porów­nać?

– Niech mi pan nie wyjeż­dża tu teraz z jakąś klep­sy­drą.

– Skąd pan wie­dział?

– Sły­sza­łem to z milion razy. Pia­sek z mojej klep­sy­dry się prze­sy­pał i podob­ne pier­do­ły. To chce mi pan powie­dzieć?

– Sko­ro pan o wszyst­kim już wie, to na pew­no nie zasko­czy pana wia­do­mość, że…

– …da się ją póź­niej odwró­cić? Nie, nie zasko­czy.

– Czy to nie wspa­nia­łe?

– Jezu, nie. Raczej kiczo­wa­te.

– Pan wie­rzą­cy?

Leo marsz­czy brwi w zło­ści na sie­bie same­go. Nie powi­nien tu przy­cho­dzić, to tyl­ko roz­wle­cze spra­wę.

– Czas na mnie.

Pusz­cza ręce wzdłuż tuło­wia i roz­cią­ga usta do nie­zręcz­ne­go uśmie­chu, w myślach doda­jąc: „co za strasz­ny kono­wał”. Chwi­lę po opusz­cze­niu gabi­ne­tu oglą­da swo­ją fonę. Zawie­sza wzrok na zie­lo­nej diod­ce –jedy­nym sygna­le, że w tym pude­łecz­ku toczą się wła­ści­we pro­ce­sy, że gdzieś tam jest coś, co tak wier­nie hodo­wał od dziec­ka, wła­ści­wie odkąd przy­szedł na świat i wypeł­nił płu­ca pierw­szym hau­stem powie­trza, bo to wła­śnie wte­dy zim­na ręka aku­sze­ra skle­iła go z foną na zawsze.

Choć nic nie wska­zu­je na uster­kę, to jesz­cze tego same­go dnia pisze do pro­du­cen­ta z proś­bą o spraw­dze­nie, czy wszyst­ko jest zgod­ne z pla­nem, czy pro­jekt prze­szedł testy, i co z pro­ce­du­rą fall bac­ku? Odpo­wiedź przy­cho­dzi po chwi­li – brzmi jak sza­blon uzu­peł­nio­ny tyl­ko o wła­ści­we dane, ale mimo to przy­no­si mu pew­ną ulgę. Wypi­ja gorz­ką her­ba­tę, myśli: „mat­ko, czy­li to już”, a potem idzie spać. Śni mu się nuda – że żyje tysiąc lat, sie­dzi bez­wied­nie w fote­lu i nie ma ocho­ty na nic, i że rośnie w nim poczu­cie, że widział w życiu wszyst­ko, więc nie chce już tego cią­gnąć. Roz­mon­to­wu­je golar­kę, oddzie­la tępa­wą żylet­kę i przy­kła­da do skó­ry. Kie­dy się budzi, nie jest pewien, czy to wciąż dobry pomysł.

– Wzią­łeś leki? – pyta Rita.

Przy­ta­ku­je.

Słu­cha zale­ceń leka­rzy, choć ich nie rozu­mie – na pew­no nie w cało­ści. Jedy­nym, co ma sens, są leki prze­ciw­bó­lo­we. Już pod­czas następ­nej wizy­ty pro­si o takie napraw­dę sil­ne, „żeby zupeł­nie odle­cieć”, może coś z nar­ko­ty­kiem. Dosta­je zwy­kły para­ce­ta­mol i po krót­kiej roz­mo­wie jesz­cze ibu­pro­fen, gdy­by ten pierw­szy zawiódł. Opia­ty prze­pi­su­ją póź­niej – poma­ga­ją w sytu­acjach napraw­dę bez­na­dziej­nych, kie­dy nie ma siły wstać z łóż­ka i patrzy tyl­ko na ścia­nę. Na jego kolek­cję tro­fe­ów ze wszyst­kich wypraw po Ozie: gło­wy wołu, jele­ni i kozłów; bar­dziej z koniecz­no­ści niż fak­tycz­nej cie­ka­wo­ści – naj­mniej­szy ruch ozna­cza bowiem rwą­cy ból w ple­cach. Tech­nicz­nie rzecz bio­rąc, jest przy­tom­ny, ale sto­jąc przy jego sko­tło­wa­nym łóż­ku, Rita nie potra­fi się z nim poro­zu­mieć. Mimo to przy­su­wa sobie krze­sło, sia­da, bie­rze jego dłoń w swo­je i ści­ska ją za każ­dym razem, gdy napad kasz­lu każe mu się od niej odwró­cić.

– Już nie­dłu­go.

On nie odpo­wia­da, kon­cen­tru­je się na wła­snym wnę­trzu, cały czas będąc gdzieś dale­ko. I raz, kie­dy wije się w spo­sób tak prze­raź­li­wie nie­na­tu­ral­ny, że Rita ma już zadzwo­nić po leka­rza, patrzy na nią prze­cią­gle. To jeden z prze­bły­sków świa­do­mo­ści, któ­re zda­rza­ją się cho­rym w trak­cie naj­bar­dziej upior­nych zma­gań; dobrze wie, co ten wzrok ozna­cza.

– Wszyst­ko się spie­przy­ło, kie­dy przy­le­ciał ten pta­szor – szep­cze ostat­kiem sił.

Napraw­dę nie chce robić mu fał­szy­wej nadziei i ska­zy­wać na zalew wspo­mnień, w któ­rych sie­dzi z rodzi­ca­mi przed zapusz­czo­nym sta­wem i mąci paty­kiem wodę: mat­ka na leża­ku popa­rzo­na słoń­cem, ojciec żło­pie piwo, zło­te kar­pie koi czer­pią tlen znad wody; napraw­dę nie chce tego robić, ale uzna­je, że to jedy­ny spo­sób, by stwier­dzić, w któ­rym miej­scu jest Leo, dla­te­go schy­la gło­wę do łóż­ka i szep­cze:

– W kwe­stii tego pta­szo­ra… Wyszłam do par­ku wczo­raj, a on tam leży na ściół­ce, cały w mrów­kach i gli­stach.

Wyda­je jej się, że Leo pod­no­si kąci­ki ust i drży powie­ka­mi, jak­by chciał odchy­lić cią­żą­ce mu przed ocza­mi kota­ry i spoj­rzeć pta­szy­sku w śle­pia, ale to wysi­łek, na któ­ry nie jest już gotów. Wiot­cze­je, sztyw­nie­je, zasy­pia. Nigdy wię­cej się nie budzi.

II

Przy­jeż­dża tech­nik, żeby odpiąć fonę. Uty­ka­ją­cy sta­rzec, koło sie­dem­dzie­siąt­ki. Rzu­ca narzę­dzia przy łóż­ku, wypusz­cza ciche bek­nię­cie i zaczy­na coś nucić. Cuch­nie noc­nym cugiem. Jedy­nym, co potra­fi powie­dzieć, są jakieś przy­pad­ko­we pół­słów­ka, więc roz­mo­wa się w ogó­le nie klei.

Rita przy­glą­da się całe­mu pro­ce­so­wi z nie­kry­tą fascy­na­cją. Nie wie, jak prze­bie­ga i ile cza­su zaj­mu­je, a rze­czy­wi­stość sil­nie ją zaska­ku­je – urzą­dze­nie odska­ku­je z cichym klik­nię­ciem, zosta­wia­jąc na skó­rze bla­dy ślad. Zie­lo­na diod­ka gaśnie. Tech­nik pod­rzu­ca przy­rzą­dem jak pękiem klu­czy i wte­dy Rita wypa­la:

– Pro­szę uwa­żać, to jest… to jest…

– To jest co?

– Sam pan wie.

– Psze się niczym nie mar­twić.

– Nigdy nie widzia­łam, jak się to odby­wa.

– Pani pir­szy raz? – Tech­nik kle­pie ją pocie­sza­ją­co w ramię, wkła­da­jąc w to dużo wię­cej siły, niż powi­nien.

– Tak – odpo­wia­da Rita. Nie przy­pusz­cza­ła, że wszyst­ko odbę­dzie się tak szyb­ko, z taką nie­przy­sta­ją­cą lek­ko­ścią.

– To potrwa dwa tygo­dnie. Psze spraw­dzać dobrze e‑maila. Klar?

– Klar.

– Psze też zosta­wić rejt w apce – doda­je tech­nik przed wyj­ściem.

– Przy­po­mni pan nazwę?

– Klep­sy­dra.

– No tak.

Facet uchy­la czap­ki i zni­ka. Chwi­lę póź­niej karet­ka. Lekarz potwier­dza zgon. Z pomo­cą dru­gie­go dźwi­ga­ją Leo na nosze, sapiąc przy tym z wysił­ku – choć w ostat­nich dniach moc­no schudł, to wciąż był wagi cięż­kiej, jak ci bok­se­rzy z tele­wi­zyj­nych walk, któ­re tak lubił oglą­dać. Jego brzuch spły­wa z boków noszy usłuż­ny gra­wi­ta­cji i dopie­ro wte­dy Rita dostrze­ga tam siny kształt.

– Pla­my opa­do­we – sły­szy z ust leka­rza i cho­wa twarz w dło­niach, czym zaska­ku­je samą sie­bie. Towa­rzy­sząc mu przez ostat­ni rok, zdą­ży­ła się uod­por­nić na widok odle­żyn, odle­żyn złą­czo­nych z guza­mi, moczu ciek­ną­ce­go do wor­ka i klek­sa gów­na w pie­lu­sze, ale pla­my opa­do­we są jed­nak pew­ną nowo­ścią. Na ich widok tak bar­dzo zaczy­na oba­wiać się przy­szło­ści – kolej­nych dwóch tygo­dni – że przez chwi­lę żału­je obro­tu spraw.

Cho­wa go pod pły­tą z wło­skie­go mar­mu­ru, cze­go zaży­czył sobie jesz­cze przed spo­tka­niem z pta­szo­rem, pod­czas jed­nej z tych roz­mów, któ­re poja­wia­ją się zni­kąd i każą myśleć o rze­czach tak nie­istot­nych jak śmierć. „Daj tyl­ko wiel­ki krzyż i nazwi­sko – powie­dział, kre­śląc przed sobą układ liter. – I wszyst­ko z czy­ste­go mosią­dzu. Dobrze?”. Poki­wa­ła gło­wą, sku­tecz­nie koń­cząc temat, na któ­re­go roz­wi­nię­cie nigdy nie była goto­wa.

Kolej­ne dni są naj­dłuż­szy­mi w jej życiu. Czę­sto budzi się w środ­ku nocy, opróż­nia lodów­kę z łako­ci i tonie w kana­pie, gapiąc się w roz­sy­pa­ne puz­zle. Zna­la­zła je na pchlim tar­gu pod mostem – sprze­daw­ca pod­su­nął ter­mi­nal do płat­no­ści i wyja­śnił, że rano dostał towar po kimś, kto umarł bez wła­snej fony. „Zna­czy się… – urwa­ła, jak­by bojąc się dal­szych słów – …od kogoś, kto umarł napraw­dę?”

Męż­czy­zna poki­wał gło­wą, powie­dział: „pin i zie­lo­ny”, po czym pod­sko­czył do następ­ne­go klien­ta. Nio­sąc pudeł­ko do domu, czu­ła wyrzu­ty sumie­nia.

Od tam­te­go cza­su pra­cu­je nad ukła­dan­ką. któ­rejś nocy tak ją pochła­nia, że w ogó­le nie idzie spać. Zapo­mi­na, po pro­stu zapo­mi­na spać. Jeść też. Zja­da kola­cję nad ranem. Wte­dy robi drzem­kę, budzi się o dru­giej, gdy sąsiad z góry wali czymś o pod­ło­gę. Kie­dy żył Leo, śnia­da­nie było o ósmej, obiad o trzy­na­stej, kola­cja o dzie­więt­na­stej. Nic nie zabu­rza­ło dopra­co­wa­ne­go do per­fek­cji gra­fi­ku. Cza­sa­mi, sie­dząc nad roz­sy­pa­ny­mi puz­zla­mi, czu­je ręce obej­mu­ją­ce ją w pasie, bawią­ce się guzi­kiem od spodni, i wte­dy instynk­tow­nie szu­ka dru­gie­go cia­ła. oprócz ukła­da­nia puz­zli zaczy­na dużo palić i czy­tać sta­re książ­ki. Jele­nie w Nowej Zelan­dii. Kom­plet­ny porad­nik łowiec­twa. Biblia tak­sy­der­mii. Ale naj­czę­ściej wyglą­da tyl­ko przez okno na podwó­rze i patrzy na samot­ną jabłon­kę, w któ­rą strze­lał Leo, dosko­na­ląc pre­cy­zję. Drew­nia­ny płot lśni od śru­tu. Tablicz­ka „NO THROUGH ROAD” przy domu naprze­ciw­ko, wiecz­nie aktu­al­na.

Aż wresz­cie, w trzy­na­ście dni po pogrze­bie albo po całym stu­le­ciu, nad­cho­dzi ta wia­do­mość. Instruk­cja ponow­ne­go kon­tak­tu: co robić w pierw­szych dniach (nic szcze­gól­ne­go), jak się zacho­wy­wać (nor­mal­nie) i tele­fon do psy­cho­lo­ga, gdy­by był potrzeb­ny. Nie rozu­mie ostat­nich trzech słów: „gdy­by był potrzeb­ny”. Zda­ją się takie zbęd­ne. Wypie­ra je pręd­ko z myśli i goni już w innym kie­run­ku, do pierw­sze­go spo­tka­nia.

W lek­tu­rze wia­do­mo­ści z ser­wi­su towa­rzy­szą jej zwie­rzę­ta z tro­fe­ów: byki, jele­nie i dzi­ki, wszyst­kie zwró­co­ne dokład­nie w jej kie­run­ku. Rita, czu­jąc ich spoj­rze­nia na sobie, odbie­ra to jako przy­po­mnie­nie, że powin­na odku­rzyć eks­po­na­ty ście­recz­ką. Ostat­nim, cze­go by chcia­ła, jest roz­ju­sze­nie Leo już pierw­sze­go dnia – nie­mal widzi jego gry­mas, gdy wcho­dzi do salo­nu, zer­ka na gło­wy na ścia­nie i rzu­ca: „no nie, o wszyst­kim zapo­mnia­łaś”.

Chce odku­rzyć dywan i przy­go­to­wać obiad. Ale przed tym wszyst­kim – zna­leźć bra­ku­ją­cy frag­ment puz­zli. Kawa­łek stru­my­ka z lilią. Jest pew­na, że go bra­ku­je. Cen­ty­metr po cen­ty­me­trze prze­szu­ku­je kudła­ty dywan. Znaj­du­je tyl­ko okrusz­ki kra­ker­sów, gum­ki recep­tur­ki z bukie­tów tanich fre­zji, papro­chy. Zre­zy­gno­wa­na wra­ca do sypial­ni i wytrze­pu­je podusz­ki za oknem – kurz zawra­ca do środ­ka, więc kolej­ny kwa­drans spę­dza ze ścier­ką w dło­ni, cały czas myśląc: „jesz­cze chwi­la, jesz­cze tyl­ko chwi­la”. Nic nie potra­fi uspo­ko­ić jej buzu­ją­cych myśli. Przed świ­tem chce się zdrzem­nąć, ale nie może – ser­ce bije zbyt szyb­ko. Z ciem­no­ści patrzą w nią czasz­ki – wiszą­ce w rzę­dach na ścia­nie są dla niej teraz czymś śmiesz­nym. Muszą się kie­dyś ich pozbyć. Na razie jed­nak robi her­ba­tę i sior­bie ją w sinym świe­tle.

Nie­bo nagle roz­bły­ska i wte­dy dzwo­ni dzwo­nek.

O autorach i autorkach

Aleksandra Górecka

Ukończyła filologię polską, obecnie studiuje matematykę. Publikowała m.in. w „Ricie Baum”, „Kontencie”, „Stronie Czynnej”, „Papierze Ściernym”, „Zakładzie”. Finalistka 17. oraz 18. edycji projektu Biura Literackiego „Połów. Poetyckie debiuty”. Laureatka konkursu krytycznoliterackiego Austriackiego Forum Kultury w Warszawie, konkursu im. Tymoteusza Karpowicza na recenzję literacką, „Podaj frazę” 2023 oraz Turnieju Jednego Wiersza o statuetkę Kazimierza Rafalika podczas Festiwalu „Literatura do Poznania”. Hobbystycznie tworzy muzykę elektroniczną. Jej motto to: „Nie wiem wielu rzeczy po to, by móc się ich dowiadywać”. Pochodzi z Torunia, mieszka w Poznaniu.

Aleksandra Kasprzak

Slamerka, dziennikarka w ASZdziennik.pl. Nominowana do Nagrody Głównej w XXVIII Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. Jacka Bierezina, nagrodzona w Miêdzynarodowym Festiwalu Opowiadañ. Ultraska chipsów koperkowych. Lubi brokat i kaczki.

Edyta Ołdak

Artystka sztuk wizualnych, graficzka, edukatorka i menadżerka kultury. We wczesnym dzieciństwie uczęszczała do wiejskiej szkoły zaaranżowanej w wagonach kolejowych PKP, co w późniejszym okresie poskutkowało niechęcią do podróżowania. Córka przedsiębiorcy, który w czasach PRL-u produkował kostki Rubika, wcale nie mając na nazwisko Rubik, lub mówiąc krótko – nie znając faceta. Animatorka z doświadczeniem projektów realizowanych z sołtysami, lutnikami, kierowcami autobusów, city spotterami, obserwatorami smogowej chmury w Krakowie, wędkarzami, miłośnikami CB Radia, działkowcami, pracownikami FSO, hodowcami winniczków, producentami krzywych luster, konserwatorami wind, menadżerami biur rzeczy znalezionych oraz osobami dotkniętymi syndromem strachu przed dziurami.

Julia Jankowska

Studiuje psychologię i filozofię na UW. Często zmienia miejsce zamieszkania. Uczy angielskiego, pisze wiersze. Przed Połowem publikowała w „Helikopterze”.

Kamil Plich

Publikował m.in. w „Kontencie”, „Stronie Czynnej”, „Tlenie Literackim”. Laureat różnych rzeczy, w tym ostatnio 18. edycji „Połowu. Poetyckich debiutów”.

Karol Brzozowski

Konserwator malarstwa, studiował też „porównawcze studia cywilizacji”. Opublikował kilka wierszy w „Wizjach”. W 2022 finalista, a w 2023 laureat – Połowu.

Łukasz Woźniak

Urodził się w 1995 roku. Od blisko pięciu lat eksploruje życie na kolapsie, gdzie uczy się ponownego połączenia z Ziemią w sposób materialny (komposty, ogrody, łopaty) i niematerialny (szepty, dziwy, rytuały). Działał jako aktywista klimatyczny, współdziała w ekowioskach, sieciach ekowioskowych i oddolnych inicjatywach w Polsce oraz Europie. Tworzy przestrzenie na pasję, tajemnice, stratę i radość. Mediuje konflikty, zagłębia się w korzenie, gada z kamieniami, podróżuje. Poeta. Jako Joy Visions performuje, tworzy muzykę, filmy i kolaże. Publikował w „Zakładzie” i „Gazeta Musi Się Ukazać”. Odwaga, miłość, transformacja, kreacja, piękno.

Maciej Wnuk

Ur. 1995. Prozaik, laureat konkursu na opowiadanie Festiwalu Góry Literatury oraz projektu „Połów. Prozatorskie debiuty 2023” którego efektem jest książka Miejsca odległe. Opowiadania publikował m.in. w „Twórczości”, „Piśmie”, „Czasie Literatury” i „Wizjach”. Z wykształcenia ekonomista, mieszka w Warszawie.

Magdalena Genow

Rocznik ’88, filolożka bułgarystka, politolożka, wydawczyni książek. Autorka książki non-fiction Bułgaria. Złoto i rakija. Publikowała m.in. w „Znaku”, „Przekroju”, „Travellerze” i w „Prześlij przepis!”. Lubi kupować na Rynku Wildeckim. W lodówce trzyma matkę octową.

Małgorzata Kośla

Rocznik 93. Absolwentka filologii polskiej i pisarskich studiów podyplomowych Szkoła Mistrzów na Uniwersytecie Warszawskim, gdzie w ramach konkursu na wydanie powieści przez wydawnictwo Nisza za pracę dyplomową zdobyła 2. miejsce. Finalistka 28. edycji festiwalu TransPort literacki i laureatka 18. edycji "Połowu. Prozatorskich debiutów" z ramienia wydawnictwa Biuro Literackie. Swoją prozę publikuje w magazynach literackich, m.in. „Składce”, „Tlenie Literackim”, „Tekstualiach”, „Wyspie”. Zawodowo redaktorka i sekretarz redakcji pisma architektoniczno-budowlanego. Prywatnie, dumna niby-artystka, z aspiracjami.

Powiązania

Mam sporą wiarę w czytelników

wywiady / o książce Grzegorz Olszański Maciej Wnuk

Roz­mo­wa Grze­go­rza Olszań­skie­go z Macie­jem Wnu­kiem, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Macie­ja Wnu­ka Miej­sca odle­głe, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 11 listo­pa­da 2024 roku.

Więcej

Połów. Poetyckie i prozatorskie debiuty 2023

nagrania / transPort Literacki Różni autorzy

Czy­ta­nie z książ­ki Połów. Poetyc­kie i pro­za­tor­skie debiu­ty 2023 z udzia­łem Karo­la Brzo­zow­skie­go, Mag­da­le­ny Genow, Alek­san­dry Górec­kiej, Julii Jan­kow­skiej, Alek­san­dry Kasprzak, Mał­go­rza­ty Kośli, Edyt Ołdak, Kami­la Pli­cha, Macie­ja Wnu­ka i Łuka­sza Woź­nia­ka w ramach festi­wa­lu Trans­Port Lite­rac­ki 29.

Więcej

Śmianko przez łzy, czyli Gryczanka superbajaderka

wywiady / o książce Aleksandra Kasprzak Joanna Mueller

Roz­mo­wa Joan­ny Muel­ler z Alek­san­drą Kasprzak, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Wydrąż mi rodzi­nę w serze, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 16 wrze­śnia 2024 roku.

Więcej

Grzebanie w ziemi, słuchanie kamieni

wywiady / o pisaniu Kamil Plich Łukasz Woźniak

Roz­mo­wa Kami­la Pli­cha z Łuka­szem Woź­nia­kiem, lau­re­atem pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2023”.

Więcej

Żuk w pudełku

wywiady / o pisaniu Edyta Ołdak Małgorzata Kośla

Roz­mo­wa Mał­go­rza­ty Kośli z Edy­tą Ołdak, lau­re­at­ką pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2023”.

Więcej

Ceremonie na trapezie

utwory / premiera w sieci z Połowu Edyta Ołdak

Pre­mie­ro­wa pro­za Edy­ty Ołdak Cere­mo­nie na tra­pe­zie. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2023”.

Więcej

Umalmu

utwory / premiera w sieci z Połowu Łukasz Woźniak

Pre­mie­ro­wy zestaw wier­szy Łuka­sza Woź­nia­ka z tomu Umal­mu. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2023”.

Więcej

Złodziejka matek

utwory / premiera w sieci z Połowu Magdalena Genow

Pre­mie­ro­wa pro­za Mag­da­le­ny Genow Zło­dziej­ka matek. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2023”.

Więcej

gatunki anadromiczne

utwory / premiera w sieci z Połowu Karol Brzozowski

Pre­mie­ro­wy zestaw wier­szy Karo­la Brzo­zow­skie­go z tomu gatun­ki ana­dro­micz­ne. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2023”.

Więcej

Kiedy patrzę na kogoś zastanawiam się, jakim był dzieckiem

wywiady / o pisaniu Maciej Wnuk Magdalena Genow

Roz­mo­wa Macie­ja Wnu­ka z Mag­da­le­ną Genow, lau­re­at­ką pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2023”.

Więcej

Milczenie w tle

wywiady / o pisaniu Karol Brzozowski Łukasz Woźniak

Roz­mo­wa Łuka­sza Woź­nia­ka z Karo­lem Brzo­zow­skim, lau­re­atem pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2023”.

Więcej

Miejsca odległe

utwory / premiera w sieci z Połowu Maciej Wnuk

Pre­mie­ro­wa pro­za Macie­ja Wnu­ka Miej­sca odle­głe. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2023”.

Więcej

Zaglądać ciągle w inne światy

wywiady / o pisaniu Aleksandra Kasprzak Maciej Wnuk

Roz­mo­wa Oli Kasprzak z Macie­jem Wnu­kiem, lau­re­atem pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2023”.

Więcej

Poezja rzutu kijem

wywiady / o pisaniu Julia Jankowska Kamil Plich

Roz­mo­wa Julii Jan­kow­skiej z Kami­lem Pli­chem, lau­re­atem pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2023”.

Więcej

Fantazje są nieskończone

wywiady / o pisaniu Magdalena Genow Małgorzata Kośla

Roz­mo­wa Mag­da­le­ny Genow z Mał­go­rza­tą Koślą, lau­re­at­ką pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2023”.

Więcej

mokre wilgotne (fragment)

utwory / premiera w sieci z Połowu Małgorzata Kośla

Pre­mie­ro­wa pro­za Mał­go­rza­ty Kośli mokre wil­got­ne. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2023”.

Więcej

państwa miasta i okolice

utwory / premiera w sieci z Połowu Kamil Plich

Pre­mie­ro­wy zestaw wier­szy Kami­la Pli­cha pań­stwa mia­sta i oko­li­ce. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2023”.

Więcej

Skutkiem ubocznym jest generowanie głębi

wywiady / o pisaniu Aleksandra Górecka Julia Jankowska

Roz­mo­wa Alek­san­dry Górec­kiej z Julią Jan­kow­ską, lau­re­at­ką pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2023”.

Więcej

bezoary

utwory / premiera w sieci z Połowu Julia Jankowska

Pre­mie­ro­wy zestaw wier­szy Julii Jan­kow­skiej z tomu bez­oary. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2023”.

Więcej

Życie w Polsce to niezły content

wywiady / o pisaniu Aleksandra Kasprzak Edyta Ołdak

Roz­mo­wa Edy­ty Ołdak z Alek­san­drą Kasprzak, lau­re­at­ką pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2023”.

Więcej

Wydrąż mi rodzinę w serze (fragmenty)

utwory / premiery w sieci Aleksandra Kasprzak

Pre­mie­ro­wa pro­za Alek­san­dry Kasprzak Wydrąż mi rodzi­nę w serze. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2023”.

Więcej

Zbieranie, mierzenie, poruszanie ziemią

utwory / premiera w sieci z Połowu Aleksandra Górecka

Pre­mie­ro­wy zestaw wier­szy Alek­san­dry Górec­kiej Zbie­ra­nie, mie­rze­nie, poru­sza­nie zie­mią. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2023”.

Więcej

W tym escape roomie można się rozgościć

wywiady / o pisaniu Aleksandra Górecka Karol Brzozowski

Roz­mo­wa Karo­la Brzo­zow­skie­go z Alek­san­drą Górec­ką, lau­re­at­ką pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2023”.

Więcej

Romantyczność 2022

nagrania / transPort Literacki Różni autorzy

Czy­ta­nie z książ­ki Roman­tycz­ność. Współ­cze­sne bal­la­dy i roman­se inspi­ro­wa­ne twór­czo­ścią Ada­ma Mic­kie­wi­cza w ramach festi­wa­lu Trans­Port Lite­rac­ki 27.

Więcej

Romantyczność. Współczesne ballady i romanse inspirowane twórczością Adama Mickiewicza (nagrodzone teksty)

utwory / premiery w sieci Aleksandra Kasprzak Daniel Tamkun Helena Burdzińska

Frag­men­ty książ­ki Roman­tycz­ność. Współ­cze­sne bal­la­dy i roman­se inspi­ro­wa­ne twór­czo­ścią Ada­ma Mic­kie­wi­cza, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 5 wrze­śnia 2022 roku.

Więcej

Połów. Poetyckie i prozatorskie debiuty 2023

nagrania / transPort Literacki Różni autorzy

Czy­ta­nie z książ­ki Połów. Poetyc­kie i pro­za­tor­skie debiu­ty 2023 z udzia­łem Karo­la Brzo­zow­skie­go, Mag­da­le­ny Genow, Alek­san­dry Górec­kiej, Julii Jan­kow­skiej, Alek­san­dry Kasprzak, Mał­go­rza­ty Kośli, Edyt Ołdak, Kami­la Pli­cha, Macie­ja Wnu­ka i Łuka­sza Woź­nia­ka w ramach festi­wa­lu Trans­Port Lite­rac­ki 29.

Więcej

Matka, mantra, matematyka

recenzje / ESEJE Karolina Kurando

Recen­zja Karo­li­ny Kuran­do, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Połów. Poetyc­kie i pro­za­tor­skie debiu­ty 2023, któ­ra uka­że się 1 lip­ca 2024 roku.

Więcej

O krok od porcelany

recenzje / ESEJE Agnieszka Waligóra

Recen­zja Agniesz­ki Wali­gó­ry, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Połów. Poetyc­kie i pro­za­tor­skie debiu­ty 2023, któ­ra uka­że się 1 lip­ca 2024 roku.

Więcej

Ta ostatnia rozmowa

wywiady / o książce Jakub Skurtys Karol Maliszewski

Roz­mo­wa Jaku­ba Skur­ty­sa i Karo­la Mali­szew­skie­go, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Połów. Poetyc­kie i pro­za­tor­skie debiu­ty 2023, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 29 lip­ca 2024 roku.

Więcej

Grzebanie w ziemi, słuchanie kamieni

wywiady / o pisaniu Kamil Plich Łukasz Woźniak

Roz­mo­wa Kami­la Pli­cha z Łuka­szem Woź­nia­kiem, lau­re­atem pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2023”.

Więcej

Żuk w pudełku

wywiady / o pisaniu Edyta Ołdak Małgorzata Kośla

Roz­mo­wa Mał­go­rza­ty Kośli z Edy­tą Ołdak, lau­re­at­ką pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2023”.

Więcej

Szczeliny widzenia

recenzje / IMPRESJE Anna Cieplak

Impre­sja Anny Cie­plak na temat pro­zy Edy­ty Ołdak, lau­re­at­ki pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2023”.

Więcej

Neuroprzekaźnik musów. O „Umalmu” Łukasza Woźniaka

recenzje / IMPRESJE Joanna Mueller

Impre­sja Joan­ny Muel­ler na temat poezji Łuka­sza Woź­nia­ka, lau­re­ata 18. edy­cji Poło­wu poetyc­kie­go.

Więcej

Ceremonie na trapezie

utwory / premiera w sieci z Połowu Edyta Ołdak

Pre­mie­ro­wa pro­za Edy­ty Ołdak Cere­mo­nie na tra­pe­zie. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2023”.

Więcej

Umalmu

utwory / premiera w sieci z Połowu Łukasz Woźniak

Pre­mie­ro­wy zestaw wier­szy Łuka­sza Woź­nia­ka z tomu Umal­mu. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2023”.

Więcej

Złodziejka matek

utwory / premiera w sieci z Połowu Magdalena Genow

Pre­mie­ro­wa pro­za Mag­da­le­ny Genow Zło­dziej­ka matek. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2023”.

Więcej

gatunki anadromiczne

utwory / premiera w sieci z Połowu Karol Brzozowski

Pre­mie­ro­wy zestaw wier­szy Karo­la Brzo­zow­skie­go z tomu gatun­ki ana­dro­micz­ne. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2023”.

Więcej

Metamorfozy i wyobraźnia przeciwko poczuciu braku

recenzje / ESEJE Anna Cieplak

Impre­sja Anny Cie­plak na temat pro­zy Mag­da­le­ny Genow, lau­re­at­ki pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2023”.

Więcej

Pod prąd, w nieważkość. O „gatunkach anadromicznych” Karola Brzozowskiego

recenzje / ESEJE Joanna Mueller

Impre­sja Joan­ny Muel­ler na temat poezji Karo­la Brzo­zow­skie­go, lau­re­ata pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2023”.

Więcej

Kiedy patrzę na kogoś zastanawiam się, jakim był dzieckiem

wywiady / o pisaniu Maciej Wnuk Magdalena Genow

Roz­mo­wa Macie­ja Wnu­ka z Mag­da­le­ną Genow, lau­re­at­ką pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2023”.

Więcej

Milczenie w tle

wywiady / o pisaniu Karol Brzozowski Łukasz Woźniak

Roz­mo­wa Łuka­sza Woź­nia­ka z Karo­lem Brzo­zow­skim, lau­re­atem pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2023”.

Więcej

Krainy wyobrażone i sieci

recenzje / ESEJE Anna Cieplak

Impre­sja Anny Cie­plak na temat pro­zy Macie­ja Wnu­ka, lau­re­ata pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2023”.

Więcej

Miejsca odległe

utwory / premiera w sieci z Połowu Maciej Wnuk

Pre­mie­ro­wa pro­za Macie­ja Wnu­ka Miej­sca odle­głe. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2023”.

Więcej

Zaglądać ciągle w inne światy

wywiady / o pisaniu Aleksandra Kasprzak Maciej Wnuk

Roz­mo­wa Oli Kasprzak z Macie­jem Wnu­kiem, lau­re­atem pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2023”.

Więcej

Ciało, które zmienia język

recenzje / ESEJE Anna Cieplak

Impre­sja Anny Cie­plak na temat pro­zy Mał­go­rza­ty Kośli, lau­re­at­ki pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2023”.

Więcej

Blade Runner 2023. O „państwach miastach i okolicach” Kamila Plicha

recenzje / ESEJE Joanna Mueller

Impre­sja Joan­ny Muel­ler na temat poezji Kami­la Pli­cha, lau­re­ata 18. edy­cji Poło­wu poetyc­kie­go.

Więcej

Fantazje są nieskończone

wywiady / o pisaniu Magdalena Genow Małgorzata Kośla

Roz­mo­wa Mag­da­le­ny Genow z Mał­go­rza­tą Koślą, lau­re­at­ką pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2023”.

Więcej

Poezja rzutu kijem

wywiady / o pisaniu Julia Jankowska Kamil Plich

Roz­mo­wa Julii Jan­kow­skiej z Kami­lem Pli­chem, lau­re­atem pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2023”.

Więcej

mokre wilgotne (fragment)

utwory / premiera w sieci z Połowu Małgorzata Kośla

Pre­mie­ro­wa pro­za Mał­go­rza­ty Kośli mokre wil­got­ne. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2023”.

Więcej

państwa miasta i okolice

utwory / premiera w sieci z Połowu Kamil Plich

Pre­mie­ro­wy zestaw wier­szy Kami­la Pli­cha pań­stwa mia­sta i oko­li­ce. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2023”.

Więcej

Moja reakcja na. O „bezoarach” Julii Jankowskiej

recenzje / ESEJE Joanna Mueller

Impre­sja Joan­ny Muel­ler na temat poezji Julii Jan­kow­skiej, lau­re­at­ki 18. edy­cji Poło­wu poetyc­kie­go.

Więcej

Skutkiem ubocznym jest generowanie głębi

wywiady / o pisaniu Aleksandra Górecka Julia Jankowska

Roz­mo­wa Alek­san­dry Górec­kiej z Julią Jan­kow­ską, lau­re­at­ką pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2023”.

Więcej

bezoary

utwory / premiera w sieci z Połowu Julia Jankowska

Pre­mie­ro­wy zestaw wier­szy Julii Jan­kow­skiej z tomu bez­oary. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2023”.

Więcej

Życie w Polsce to niezły content

wywiady / o pisaniu Aleksandra Kasprzak Edyta Ołdak

Roz­mo­wa Edy­ty Ołdak z Alek­san­drą Kasprzak, lau­re­at­ką pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2023”.

Więcej

Wydrąż mi rodzinę w serze (fragmenty)

utwory / premiery w sieci Aleksandra Kasprzak

Pre­mie­ro­wa pro­za Alek­san­dry Kasprzak Wydrąż mi rodzi­nę w serze. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2023”.

Więcej

Turbuj te kółka, turlaj! O „Regule trzech” Aleksandry Góreckiej

recenzje / ESEJE Joanna Mueller

Impre­sja Joan­ny Muel­ler na temat poezji Alek­san­dry Górec­kiej, lau­re­at­ki 18. edy­cji Poło­wu poetyc­kie­go.

Więcej

Zbieranie, mierzenie, poruszanie ziemią

utwory / premiera w sieci z Połowu Aleksandra Górecka

Pre­mie­ro­wy zestaw wier­szy Alek­san­dry Górec­kiej Zbie­ra­nie, mie­rze­nie, poru­sza­nie zie­mią. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2023”.

Więcej

W tym escape roomie można się rozgościć

wywiady / o pisaniu Aleksandra Górecka Karol Brzozowski

Roz­mo­wa Karo­la Brzo­zow­skie­go z Alek­san­drą Górec­ką, lau­re­at­ką pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2023”.

Więcej

Szczeliny widzenia

recenzje / IMPRESJE Anna Cieplak

Impre­sja Anny Cie­plak na temat pro­zy Edy­ty Ołdak, lau­re­at­ki pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2023”.

Więcej

Neuroprzekaźnik musów. O „Umalmu” Łukasza Woźniaka

recenzje / IMPRESJE Joanna Mueller

Impre­sja Joan­ny Muel­ler na temat poezji Łuka­sza Woź­nia­ka, lau­re­ata 18. edy­cji Poło­wu poetyc­kie­go.

Więcej

Metamorfozy i wyobraźnia przeciwko poczuciu braku

recenzje / ESEJE Anna Cieplak

Impre­sja Anny Cie­plak na temat pro­zy Mag­da­le­ny Genow, lau­re­at­ki pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2023”.

Więcej

Pod prąd, w nieważkość. O „gatunkach anadromicznych” Karola Brzozowskiego

recenzje / ESEJE Joanna Mueller

Impre­sja Joan­ny Muel­ler na temat poezji Karo­la Brzo­zow­skie­go, lau­re­ata pro­jek­tu „Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2023”.

Więcej

Krainy wyobrażone i sieci

recenzje / ESEJE Anna Cieplak

Impre­sja Anny Cie­plak na temat pro­zy Macie­ja Wnu­ka, lau­re­ata pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2023”.

Więcej

Ciało, które zmienia język

recenzje / ESEJE Anna Cieplak

Impre­sja Anny Cie­plak na temat pro­zy Mał­go­rza­ty Kośli, lau­re­at­ki pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2023”.

Więcej

Blade Runner 2023. O „państwach miastach i okolicach” Kamila Plicha

recenzje / ESEJE Joanna Mueller

Impre­sja Joan­ny Muel­ler na temat poezji Kami­la Pli­cha, lau­re­ata 18. edy­cji Poło­wu poetyc­kie­go.

Więcej

Moja reakcja na. O „bezoarach” Julii Jankowskiej

recenzje / ESEJE Joanna Mueller

Impre­sja Joan­ny Muel­ler na temat poezji Julii Jan­kow­skiej, lau­re­at­ki 18. edy­cji Poło­wu poetyc­kie­go.

Więcej

Historia o dziewczynie spod znaku sera

recenzje / ESEJE Anna Cieplak

Impre­sja Anny Cie­plak na temat pro­zy Alek­san­dry Kasprzak, lau­re­at­ki pro­jek­tu „Połów. Pro­za­tor­skie debiu­ty 2023”.

Więcej

Turbuj te kółka, turlaj! O „Regule trzech” Aleksandry Góreckiej

recenzje / ESEJE Joanna Mueller

Impre­sja Joan­ny Muel­ler na temat poezji Alek­san­dry Górec­kiej, lau­re­at­ki 18. edy­cji Poło­wu poetyc­kie­go.

Więcej