Karol Brzozowski
gatunki anadromiczne
usta
I
szyb kuchennej windy
w śliski ruch piwnicy
w miękkiej posadzce
pływa kożuch
II
język mięśnieje
woda mięśnieje rybą
tu mureny i kolorowy
strzał obłoku ławicy
III
na zębach kwitnie mimika
zębach spokojnych jak mnisi
którzy zasnęli na modlitwie
stonehenge na dnie
IV
wargi się ruszają
ślimak na kamieniu
światło
w twoim oku łuna
śliskie oko z glassticu
świat jak szkiełko w oku
migoce ławica
ryb nagle zmienia kierunek
fosforyzujesz
kochanie
ten szmer wszystkożernych muszek
to tylko wiatraczek laptopa
rój sączy się skądś
lęgnie jak ziarno w obrazie
nie ma jądra szumu
nie ma
what is
your main focus for today?
pyta cię losowo wybrana tapeta z mottem
malutka satelito
na orbicie
nie tak wyobrażałaś sobie kosmos
nie gasną ekrany
w imperium przechodzi słońce
wszystko jest takie stare
stuletni las przecina autostrada
bitumiczną skamieliną
i przemierzamy kraj raz jeszcze
po dawnym szlaku handlowym
a ptak śpiewa w języku
starszym niż ludzka mowa
kiedy patrzę na ciebie tak
jakbym cię znał od zawsze
do słońca wystawiasz ciało
wywiedzione z kopalnych zwierząt
węgiel zakwita w głowie
chcemy powiedzieć coś nowego
język przywiera jak jaszczurka
do głazu materia znów
ożyła w nas ten cud
musi nam wystarczyć
Aleksandra Górecka
Reguła trzech
bezczelność Gaussa
odgięte od widzenia oko
mija ciężar drzewa tak niewygodny że szeleści w podłodze
trzask środka budzi do życia niewyspaną przestrzeń
i mimo szamotań wyżej brodzi spływa z nawiasów
tak zwane wielkie liczby
bronie masowego rażenia
są równe prawie wszędzie
cielesne świadectwa
są równe prawie wszędzie
otwarte przestrzenie
są równe prawie wszędzie
rzeczywiste apokalipsy
są równe prawie
wszędzie
miejsca kurczące się w wyniku lęku
są równe prawie wszędzie
rozcięcia
są równe prawie wszędzie
a później obroty
obroty
obroty
wyposażone w podzieloną na komórki taśmę
przybliżanie: okrągły taniec kropek
to jak ciąć powietrzem kulę na skończenie wiele kawałków
a później próbować z niej ułożyć ziemię
łatać dziury ale przeprowadzać zrolowany okrąg
przez
nieczystości
są równe prawie wszędzie niewzruszona podstawa
prawie wszędzie skończona
teoria rozbitej szyby
zdarzeniu towarzyszy wcześniejszy syk jak kurczące się mleko
meandryczne w formie wijącej się rzeki dociera do kolejnej krawędzi
wokół centrum uderzenia powstaje nieregularnie postrzępione
drzewo zakręt klonu
Julia Jankowska
bezoary
Czego się śmiejesz
głupia dziewucho przespałam
przespałam stację po raz trzeci
nie mogę wycelować
coś mnie bierze na zakładniczkę
będę po szarych grotach sypiać z wagonami
Czyli nie zamierzałeś mi powiedzieć
że nie przyjdziesz. Gdyby to po raz pierwszy ja wiem
kochane kochanie z czystym
czołem celnika które całują tylko odprawieni
słuchaj
dźwięk zamknięcia mordy spienia rezonans
a ciało obce nawet strzelając jak martwy kondom poszerza kanały
linia życia przerasta dłoń
ale ty nigdy tego nie przeciśniesz myślałam
że ty to łupina orzecha i ja to łupina orzecha
i że vędziemy dryfować a jesteś tylko gwiazdą popołudniowy smok
zawwze zjada gwiazdę
Co zwykle zapominam
już nie lubię jeść nachosów w kinie
wege kebab halloumi jest lepszy z łagodnym sosem
ludzie zwykle nie są ze mnie sekretnie niezadowoleni
co miesiąc sobie wkręcam że jestem w cią*y a nigdy nie jestem
nie mam cukrzycy ani rzs ani hashimoto
Kamil Plich
państwa miasta i okolice
XERO
nowy urzędowy to język do kt
twa stara za 50 gr podręczniki odbija
na XERO i te są dość umowne o ile
kolory samogłosek auto mi się
wymyśliły i są słowiańskie
żółty+jasny+zielony
daje niebieski/ciemny ~/~-awy/~-o siny//-o siny
umówmy się
fraternity
ręce myłem lodem z coca coli
co przeszedł na zewnątrz
i zastanawiałem się lepiej zmieniać odczyt diakrytyką
czy bratać
ciebie jeszcze mógłbym przytulić ale w banku mówią że potrzebny
mi puffer
tirane
papierek możesz zgnieść w kulkę i nim rzucić
albo zgnieść w samolot i nim rzucić
IM NOTFAL GRIFF ZIEHEN
DECKEL ENTFERNEN
czy pomoże mi znajomość języka
czy ręce starego albańczyka
na nowym bazarze
kobieta sprzedaje swoje
swoje rozłupane orzechy
włoskie wokół włoskie kafejki
a bliższy kontakt jest kiedy nie znam języka
i on też
i muszę podać mu telefon żeby w nim coś zapisał
i przekażą dłonie
Łukasz Woźniak
Umalmu
I wtedy powiedziałem znajdę
te krzywizny i zaświecę je
na buraczany albo słomiasty
maź. Niech kiwa rdzeń,
leje się porzeczka, a zguby
i wieszcze wiją grona
kolebek, ale tylko przez
chwilę, by raz a słodko
uwolnić wstyd.
Pokrzywizny
Szukam kolorów na Ziemi wyławiając
osę ze zmielonej mirabelki. Widzę
jak twoje stopy kurzą ja
błonki najdrobniejszych śpiewów.
Łyczek więcej to ewolucja!
A mam też część co się troszczy.
W ogóle to gadałem dzisiaj
z bordo wy myśl asz.
Z tych stop drugi język
zapłonie grzybnią.
Jabłka są dziś wyjątkowo.
Dzień jest dziś
wyją.
Wilki ludzkich miszmaszy.
Msze w kościele takie czasy.
Opróżniam nocleg dłońmi ssaka.
Muskam pola.
Mieszkam w walącym
nocniku. Rozkładam.
Myślę na pyszne kiście.
Dawno nie jeździłem na rowerze
chociaż kocham wiatr.
Nadciąga muzyka pięknych ludów.
Jestem neuroprzekaźnikiem musów.
W jelicie czai się przyjaciel snów.
Obgryzam nów znów.
Ubierasz się w piżamę której nie ma.
Ładujesz błoto na moją mordę.
Odlatujesz zagrożonym gatunkiem papużki
na świąteczny deser wiolonczeli.
Te obrazy malujesz podczas suszy
gdzie tur dyszy tłoczy dusz tusz tuczy mozg mus
zagubionej bransolety. Wziąłem ją
jak wygłodniały zwierz pamięci.
Teraz w lesie jest wilgotno.
Mam spuściznę biedy.
Duchowego pustostanu.
Krew mi jęczy.
Komar dręczy
a to tylko trochę przyjemności.
Trąbka jazzczłowieka mówi wciąż to samo:
samo się nie zrobi synu. Potrzebujesz
mięsa i kości
perki której udręka to rytm serca
zawiniętego w sreberko w pajęczynkę puszczy.
Recykling duszy to jedno krzesło pośród śliw
ślij prędko jak jesień liść licz na tętno drzwi.
Siedź albo bieg.
Dziś wieszam pokrzywy.
Zimny ślad
Jadę na skraj, lecę na krach, kruszę spazm.
Wydaje mi się że, bliżej mi do ciebie.
Jestem ogniem, kiedy trzeba żarem duszę
wspak, i chybię myślą jak tamburyn
albo roślin punk.
Śmieciu, kocham cię jak rat, biegnę dalej, traw
mam w płucach ślad. Traf chciał, że to perz,
przez ten śpiew czyham jak zwierz, na kolejny
sen, na zielony set. Robaku, widzę cię.
Spodnie w mech i trochę deszcz.
Jak len mnie przędź, ściśnij krzew, otwórz oczy.
Czasem jestem, dłużej w nocy.
Magdalena Genow
Złodziejka matek
Stanik, 2005 rok
W mojej kurtce ktoś zamienił nieprzemakalność na niewidzialność. Konsultantki, zawsze ubrane na czarno, nie zwracają na mnie uwagi. Spryskuję nadgarstki i szyję niebieskim Ralphem. Dla niepoznaki zabieram też papierowy paseczek, aby dodać sobie czegoś z prawdziwej klientki. Przed każdym spotkaniem z Karolem chodzę do Sephory.
Kumpel Karola ma wolną chatę, bo jego rodzice pojechali na narty do Włoch. równie dobrze mogliby polecieć na Księżyc – myślę i zastanawiam się, czy kiedykolwiek będę miała paszport. Umawiamy się z Karolem na rondzie Rataje, skąd odjeżdża autobus do Zalasewa. Idziemy jeszcze do sklepu po alkohol. Kupuję najtańsze wino Sophia. Płacę za butelkę, kiedy mój chłopak zajęty jest analizą składu whisky. Nie chcę, aby widział etykietę.
Zerwałam z nim już chyba dziesięć razy. Ciężko być z osobą, która kupuje najdroższe wino w sklepie. Karol jednak za każdym razem walczył. W końcu, przyparta do muru, oświadczyłam, że nie możemy być razem, bo za dużo nas dzieli, co brzmiało jakoś tak starożytnie, ale dokładnie to miałam na myśli. Karol był jednym z tych dzieciaków, które negowały istnienie klas społecznych. Kiedy pożyczał od kogoś pięć złotych, nigdy ich nie oddawał. Nie dlatego, że był skąpy. Traktował
tę monetę jak pożyczenie chusteczki do nosa. Przecież chusteczki też nikt nie oddaje, prawda? Pieniądze są z kategorii rzeczy niepoliczalnych i rozdawalnych.
Przyjeżdżamy jako pierwsi. Czuję się jak w muzeum, którego kustoszem jest kumpel Karola. Wszędzie wiszą obrazy. Jego rodzice są kolekcjonerami. Olbrzymie płotna. Ekscentryczne kolory. Kustosz jednak, zamiast opowiedzieć nam historię każdej ryciny, wskazuje, gdzie są lodówka, toaleta i chipsy.
Daję się wsysać obrazom. Tak długo się w nie wpatruję, aż staję się ich częścią. Jeszcze nie widziałam tak intensywnej czerwieni. Przywodzi na myśl keczup w szklaneczkach, który jadłam w dzieciństwie. Z tej czerwoności wyłania się kobieta namalowana czarną farbą. Im dłużej
się przyglądam, tym bardziej jej twarz przypomina męską.
Przy okazji zaglądam w ramki zdjęć, aby upewnić się, że marmurowa posadzka współgra ze szczęśliwością gospodarzy. Tacy ludzie na pewno nie mają żadnych problemów. U mnie w domu nie ma zwyczaju wkładania zdjęć do ramek. Kolega Karola ma na biurku fotkę z Egiptu. Jak to jest codziennie patrzeć na swoją uśmiechniętą twarz na tle piramid? Wataha gości przyjeżdża następnym autobusem. Ktoś odpala MTV, słyszę chrupanie paluszków i brzęk widelców. Każdy chce być słyszany, przez co wszyscy się drą. Chciałabym, żeby sobie poszli, a ja mogłabym do woli napatrzeć się na obrazy albo na Britney w MTV.
Na imprezie jest była Karola, niska szatynka, aktualnie singielka. Wodzę za nią wzrokiem i zastanawiam się, co mamy wspólnego? Dlaczego związałyśmy się z tym samym chłopakiem? Wydaje się, że stanowi moje przeciwieństwo. Jest głośna, ciągle uśmiechnięta i umie w small talki. Na powiekach ma intensywny różowy cień podbity niebieskim eyelinerem. Widzę, kiedy mruga. Jej powieki zasysają kolory i dźwięki. Wszystko zalewa się wodą, pozostają tylko te dwa kolory: niebieski i prześwity różu. Jej oczy są jak egzotyczne ryby w tym mętnym akwarium.
Jest po północy. Zapominam o winie. Piję z Karolem whisky. Obecność jego eks tak mnie zdenerwowała, że zaczynam pić z gwinta, przy okazji wypominając Karolowi, że z nią spał. Pijemy coraz szybciej. Brązowy płyn zalewa ostatnie tamy. Tracę połączenie z ciałem, którym wstrząsa powódź. Ubrania zaczynają być coraz cięższe. Nawet nie wiem, czy mam skrzela, bo płuc na pewno nie. Ktoś tu wylał wodę z akwarium, a ja zostałam z przyklejonym do szyby ciałem. Karol ratuje mnie, ściągając bluzkę, potem stanik, którego plastikowe fiszbiny zdążyły zamienić się w fiszbiny wieloryba. Mój stanik jest żywy, umie pływać, zalewa go fala i odpływa w tym potopie, mija czerwony obraz z kobietą o twarzy mężczyzny, patrzy na ramki do zdjęć, na których, oprócz piramid, widać ocean. To chyba jakaś wyspa. I wtedy mój stanik zamienia się w wieloryba i wskakuje do ramki.
Jestem półnaga w salonie pełnym ludzi. Ale nikt przecież nas nie widzi – powtarzam sobie w myślach. Karol zachowuje się jak zegarmistrz. Nastawia pokrętła moich sutków. Kręci nimi tak długo, aż zaczynam czuć, że i dla mnie wreszcie czas zacznie zaraz płynąć. Nadal jesteśmy w salonie. Chyba wszyscy są podobnie skończeni, bo nie budzimy żadnej sensacji. oprócz tego, że ktoś ukradł mi stanik.
Karol jakby nagle trzeźwieje. Razi go moja ogólnowidzialna nagość, przykrywa mnie bluzką i zanosi moje ciało do sypialni rodziców kumpla. Ja jeszcze chwilę zostaję w salonie, rozglądając się za stanikiem z fiszbinami. Wpatruję się w ramkę z oceanem. Wieloryby wypływają na powierzchnię, aby nabrać powietrza. Chcę znów być przy sobie, dźwięki wygasającej imprezy drażnią mi uszy – nadal słychać mlaskanie, ale jedzenie zostało wymienione na obiekty ludzkie. Szwendam się po domu, w każdym jego zakamarku ukrywają się pary, czasem ktoś solo wymiotuje. Nareszcie znajduję moje ciało – łóżkuje w cudzej pościeli pachnącej miętowym płynem do płukania. Karol wraca z toalety. Kładzie się obok mnie i już mnie nie dotyka. Razi mnie ten brak. Chcę, żeby jego ręce znów były jak macki.
Zegary w moim ciele tykają. Napieram na Karola, szukam tych jego miejsc, które tak naprawdę są moje. „Emma, nie chcę robić tego po pijaku, za bardzo mi na tobie zależy”. Jakiś człowiek się w nim odzywa. Gdzie jego macki? Siadam na nim i zaczynam miarowo poruszać biodrami. Przypominam sobie o rubryce „Mój pierwszy raz” z „Bravo”. Przeczytałam tyle listów od czytelników, że czuję, że nic mnie nie zaskoczy. Ale w żadnym z listów nie było o tym, że zamieniasz się w wieloryba, zanurzasz w głębiny, stajesz się rybą, wstrzymujesz oddech, wreszcie dopływasz do dna jako bakteria, z której zaczęło się życie. I wtedy oddech wraca, ale ty znikasz w oceanie w swoich początkach. „Ludzie nazywają to orgazmem” – kwituje Karol moją pijacką opowieść.
Seks podziałał na Karola jak kawa. Postanowił dołączyć do kolegów, którzy na dole odpalili GTA. Idę za nim, choć teraz wydaje mi się jakiś inny. Siadamy na kanapie. Otwiera paczkę chipsów, ale mnie nie częstuje, proponuje je tylko innym graczom. Przykrywam się kocem i oglądam rozpędzone auto, którym kieruje mój chłopak. później na ekranie pojawiają się granaty, bazooki i koktajle Mołotowa. Zasypiając, zastanawiam się, czy tak jak mówiła Marlena wtedy na trzepaku, będę teraz inaczej chodzić.
Bliźniaki syjamskie, 2020 rok
Wyłączam światło, kiedy słyszę chrobot żwirku na drodze dojazdowej. Wiem, że to on. W tej wiosce każdy ma przypisaną godzinę powrotu. Noc wędzi się opiekana dymem z kominów. Coś się kisi, a coś idzie się mglić. Spoglądam w niebo, ale nie widać gwiazd. To dobrze – styczniowa ciemność jest moją sojuszniczką. Lubię wpatrywać się w nią tak długo, aż zaczyna się otwierać. Pod bukiem miga, jakby świetlik wabił samiczkę. To nie ich pora. Gardłowe chrumkanie. W moim ogrodzie oczy dzika mogą być wszystkim, czym za dnia nie są. Zwierzęta czekają na zmrok, tak jak ludzie na wschód słońca.
Nasza wioska, Rakownia, jest szyją, którą opatula szal lasu. Wieczorami na drogi wychodzą sarny, które odkąd do Puszczy Zielonki powróciły wilki, ciągną po zmierzchu w stronę domów. Karol w zeszłym miesiącu potrącił jedną z nich. Wcześniej zająca i jaskółkę. Czy kogoś jeszcze? Nie wiem, bo już mi nie mówi. Zarzucił, że bardziej niż jego zdrowie interesuje mnie zwierzyna.
Czerń nocy rozmywają światła srebrnego SUV‑a volvo. Wiem, że nie tylko ja obserwuję Karola. Jest jeszcze ona. Mieszka w bliźniaku syjamskim zszytym z naszym przejściem w piwnicy. Moja teściowa Helena nigdy nie chowa się za firankami, jak ja. Przeciwnie, otwiera okno i ostentacyjnie zagaduje, a zimą przykleja swoją twarz tak blisko szyby, że nie ma możliwości udawania, że się jej nie widzi.
Karol po zaparkowaniu nie wysiada z samochodu. Chwilę jeszcze siedzi za kierownicą, nie wyłączając silnika. Wnętrze kabiny oświetla ledowa listwa, która dodaje jej gamingowego vibe’u. Karol zainstalował w volvo ambientowy światłowód, podłączając go do gniazda zapalniczki samochodowej. Steruje nim za pomocą aplikacji w telefonie. Może wybierać z tysiąca kolorów palety RGB. Dziś tapicerkę ożywia elektryczny fiolet. Ma w sobie coś ze świetlika.
Widzę kontury jego twarzy, kiedy wpatruje się w zapachową choinkę. Nie znam tego spojrzenia, nie jest przeznaczone dla mnie. A może zaciąga się aromatem Wunder-Baum? Fascynuje mnie ten jego rytuał, ale jednocześnie przeraża – czy mój mąż nie potrafi normalnie wejść do domu? Ostatnio wybrałam dla niego nutę zapachową Midnight Chic. Karol ma ustawione przypomnienie w telefonie, kiedy należy zawiesić pachnącą choinkę. Producent gwarantuje odświeżanie przez osiem tygodni, ale Karol zapobiegliwie wymienia choineczki co siedem.
A może właśnie rozmyśla, na czym mógłby jeszcze uruchomić DOOM‑a, swoją ulubioną grę? Grał już na aparacie fotograficznym, kalkulatorze, oscyloskopie, czytniku e‑booków czy na bankomacie, nie przejmując się kolejką chętnych do wypłacenia pieniędzy. To przez DOOM‑a poszedł na informatykę. Jako nastolatek tworzył w oparciu o silnik gry własne mody. Zdaje się, że wyeksportował fragment własnego mózgu do komputera. Albo odwrotnie – kod DOOM‑a naniósł na swoją genetyczną drabinkę, tworząc trzecią nić DNA. Lubi opowiadać, że w DNA ludzkiej komórki jest tyle danych, ile można zapisać na czterech płytach CD.
Mnie też kiedyś zaimponował grą. Odpalił ją na teście ciążowym. Kupiliśmy cyfrowy. To był trzeci test ciążowy w tamtym miesiącu. Poprzednie dwa wyszły negatywnie, a jednak czułam się tak śpiąca i otępiała, że jeżeli nie byłaby to ciąża, to podejrzewałabym nowotwór mózgu. Karol do testu podłączył mikrokomputer.
– I jak, kochanie? – zapytałam, bo przejął test i gdzieś z nim poszedł.
– Trafiony, zatopiony!
Na wyświetlaczu zobaczyłam poruszające się ikonki. Przez kilka sekund wierzyłam, że nawiązał w jakiś sposób łączność z brzuchem i że test działa jak USG. Ciążowy lag umysłu. Karol oczywiście zawiadywał ikonkami z poziomu klawiatury.
Wyglądam zza firanki. Pada śnieg, ale topi się jeszcze w powietrzu. Ciekawe, czy kiedyś pójdę z moją córką na sanki? Nie podejmuję takich tematów z mężem. Karol nazywa globalne ocieplenie jedną z najbardziej nachalnych ideologii po upadku faszyzmu.
Metaliczny dźwięk zamykania auta. W końcu się wylogował. Idzie właśnie przez ogród, a wilgoć kładzie się przed nim jak wycieraczka. Koty trącają pyszczkami drzwi wyjściowe. Chcą wyjść na dwór, ale nie pozwalam im na to, aby nie zjadły zimującego w drewutni rudzika.
Kiedy Karol wchodzi do domu, ja krzątam się po kuchni. Zawsze jest coś do roboty: wyciągam naczynia ze zmywarki, spryskuję płynem do mycia szyb drzwiczki piekarnika, przejeżdżam szmatą po blacie. Zdążyłam wyłączyć Netflixa, choć byłam w połowie odcinka Orange Is The New Black. Na szczęście akcja w tym serialu jest na tyle powolna, że mi nie żal. Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której mój mąż przychodzi do domu, a ja leżę na kanapie z pilotem w ręku.
– Jak tam? Co tam? – pyta Karol, ściągając kurtkę. Podchodzę do niego i całuję go w czoło. Prosty, a wzbudzający pozytywne emocje gest, który można wykonać nawet wobec wkurwiającej cię osoby.
– Nie ma nic na ciepło? – Karol unosi nos i pociąga nim jak chomik. Potem przelatuje wzrokiem po blacie i pustej, ale za to czystej płycie indukcyjnej. Podążam za jego spojrzeniem, próbując rozczytać wynik audytu.
– A masz na coś konkretnego ochotę?
– Niech będą kanapki – mówi i dodaje, wyciągając telefon: – Okej, Google, włącz Gaming Hub.
Sięgam po nóż do masła nieco przesadnym gestem, jakbym robiła w powietrzu kółko. To chyba efekt oglądania tych wszystkich vlogerek, które machają rękoma, opowiadając o tuszach do rzęs, szamponach, ulubieńcach listopada, okładkach książek, albo przeciwnie – mówią, jak mieć w domu tylko 30 ubrań, sprzątać po japońsku czy prowadzić dom zero waste. Wszystkie łączy jedno – piękne dłonie, najczęściej z paznokciami pomalowanymi hybrydą. Patrzyłam jak zaczarowana na ich nadgarstki, na których zawieszone były subtelne bransoletki Tous lub pełne dodatków Pandory. Kiedy pokazywały nową szminkę czy podkład, ich dłonie tańczyły po moim monitorze, a kryształki bransoletek wybijały mantry.
Smaruję chleb. Wiem, że muszę zapewnić mojej rodzinie odpowiednią dawkę tłuszczów: DHA na dobry sen, omega na mozg, olej porzeczkowy na przeziębienia. Wiem, że olej kokosowy to produkt marketingu kubańskiego, że w naszym klimacie lepiej jeść masło niż oliwę z oliwek. Zazdroszczę swojej babce, która tuczyła mnie pajdami chleba ze smalcem. Ona nie potrzebowała doktoratu z dietetyki, żeby posmarować bułkę. Skończył się chleb krojony. Wyciągam kolejny, czarny bochen na zakwasie z pracowni rzemieślniczej opatulony białą ścierką w kratkę.
Podaję Karolowi kanapki z żółtym serem, szynką i kiszonym ogórkiem. Wracam do kuchni zaparzyć herbatę. Wkładam nóż do buzi. Zlizuję pozostałe masło. Resztki śliny i masła wcieram w policzki. Karol nie lubi, jak na nożach zostają brudy. Ja lubię naskórnie sprawdzać, czy noże są naostrzone. Wiem, że takie rozwlekanie czynności może wydawać się śmieszne. Dobrze znam ostrze znaków zapytania na końcu takich zdań jak: „Co ty właściwie robisz, kiedy ja jestem w pracy?”.Czajnik zaczyna bulgotać. Mój mąż wieczorami lubi pić białą herbatę, więc muszę odczekać 12 minut, aby temperatura wody spadła poniżej 80 stopni Celsjusza. Przecieram szmatą blat.
Aleksandra Kasprzak
Wydrąż mi rodzinę w serze
Mój brat jest moją siostrą
Mój brat, Marek, postanowił, że będzie dziewczyną. Wtedy wydawało mi się to podszytym ciekawością kaprysem, bo przecież i ja zastanawiałam się czasem, jak to jest sikać na stojąco, rozbijać nosy innym chłopcom i przeglądać zabłocone gazetki w lesie. Szybko zrozumiałam, że bratu nie zależy na zabawie w księżniczki i malowaniu kwiatów na szkle – Marek naprawdę chciała stać się siostrą. To pragnienie doprowadzało ją do szału. Zaciskała pięści, w oczach wodospad, spojrzenie chmurne jak wtedy, gdy w sklepie z zabawkami wybierała kolor Power Rangersa.
Podeszłam do tego pragmatycznie. Po obiedzie wymknęłam się do piwnicy i otworzyłam karton z martwymi sukienkami. Ktoś rzucił je na dno. Skłębiły się tuż obok rajstop siostry, które wydawały z siebie wężowe syki. Chciałam podkraść te grube, czarne, z wzorem w kotki na udzie.
Dopiero później dowiedziałam się, że syczące rajstopy były tak nieprzyjazne intruzom, bo siostra, Aneta, chowała pod nimi pokaźną kolekcję wibratorów.
Musiałam obejść się bez rajstop. Naręcze sukienek w dłoń i do góry, schody skrzypiące, omijać szósty, gdy liczone od dołu, bo mocno się chwieje, i osoba, która wyłamie go do końca, wpadnie do czarnej dziury, spędzi wieczność w piecu, gdzie małe dziewczynki zamieniają się w kiełbaski w ciągu pół godziny.
Trudno było przejść obok kuchni niezauważoną. Mama przeważnie siedziała na rogowce, paliła papierosy i gasiła je na krzyżówkach przy hasłach, których nie potrafiła rozwiązać.
Gdy skończyły się fajki, mama przycinała kwiaty, a mieliśmy ich w domu całe mnóstwo: azalie, żonkile, hiacynty, anemony. szczególną czcią obdarzała te ostatnie, królowe wśród kwiatów, a czasem zwykłe ciemnoróżowe dziwki, tak nazywała je w przypływie złości, by potem godzinami gładzić ich płatki, szeptać, że to tylko taka zgrywa, ściema i bujda, wszystko naraz, i niech one sobie łodyg tym nie zawracają, bo w domu mamy kłopoty większego kalibru, na przykład o imieniu Marek. Gleba żyzna, a ten jeden chwast rośnie w poprzek, jakby na przekór przynależności gatunkowej, tak mówiła mama, obserwując ruchy Marka i więdnące hiacynty, bo najbardziej nie lubiła odpadających liści i tego, że Marek coraz częściej używała żeńskich końcówek.
Przemyt sukienek był naszym tajnym rytuałem odgrywanym tuż po sobotnim śniadaniu, na które jedliśmy naleśniki z tulipanem i żabimi oczkami. Kolorowe kiecki ukrywałam za grubymi książkami, najczęściej za encyklopedią, bo koleżanka powiedziała mi, że nikt tam nigdy nie zagląda. Opowiadała, że podkradała siostrze majtki i ukrywała je w encyklopedii, a później sprzedawała obślinionym facetom z internetu. Tak zarobiła na elektryczną hulajnogę, którą przyjeżdżała codziennie do szkoły.
Pamiętam pierwszy raz, gdy Marek przymierzyła sukienkę. Wyszła zza szafy kaczym chodem. Wstydliwie machnęła nóżką. Miała zaczerwienione policzki i oczy błyszczące jak ślipia Anety wpatrującej się w telefon nocami. Marek miała dziewięć lat, patykowate nóżki, na głowie jasne spirale, haczykowaty nos. Wyglądała dużo bardziej dziewczęco ode mnie. Trochę jej tego zazdrościłam, gdy tak paradowała po pokoju w mojej starej sukience, w której, jak dobrze pamiętam, byłam na pierwszym w życiu weselu. Markowi było w niej bardziej do twarzy – choć zawsze mnie dziwiło takie gadanie, bo czemu akurat ubrania mają pasować do twarzy, a nie do ramion czy kolan? Bufiasta, błękitna suknia pasowała jej do powiek, łokci i wyrostka robaczkowego.
Zazdrośnie zawłaszczyłam przestrzeń przy lustrze. Ona piękna, ja raczej bestia, workowate spodnie, twarz nijaka, cycków nie widział u mnie nikt, nawet szkolna pielęgniarka. No może jakieś tam minimalne stożki, ale takie to miał i ojciec, gdy wracał z siłowni i uroczyście zrywał z siebie koszulkę, a potem otwierał piwo, nadstawiając rybie usta w kierunku kłębiącej się piany.
– Chodź, Marek, zrobię ci z twarzy dzieło sztuki, będziesz jak Marilyn Monroe lub pani Ziętkowska na rozpoczęciu roku – nęciłam ją podkradzionymi Anecie kosmetykami. Trochę pudru, fluid – magiczne ingredienty, którymi okrywałam kiełkujące pryszcze na twarzy Marka, na koniec korektor, tak jak uczyli w internecie. Marek wniebowzięta, trajkotała bez opamiętania, słodka Marek, taka rozanielona w swojej nowej odsłonie niczym nastolatka z „Bravo Girl”. Im bardziej ją ukobiecałam, tym sama bardziej neutralniałam, czułam, jak surowieją mi rysy twarzy, uwydatniają się kości policzkowe, nad ustami rosną cienkie włoski, które próbowałam wyrywać paznokciami.
– Gryczanka, nie możesz cały czas mówić do mnie Marek, myślałam nad tym, wiesz, no, coś tam czytałam, niedużo, ale podobno ważne są łagodne przejścia. Inni się boją, ale ja chyba nie. Ktoś nazwał to sytuacją pająka. Że niby taki mały i niestraszny, wiesz, pająk to ja, łapiesz? Ale ludzie uciekają, w sensie przed moim nowym imieniem, mówią Marek, a ja bym chciała być Martą, zmiana niewielka, kwestia kilku liter, to chyba niedużo?
Tego dnia Marek została Martą, a później regularnie praktykowałyśmy wymienianie się płciami. To była nasza rutyna – jak przypalone naleśniki na śniadanie, plucie kwiatami przez okno, obklejona piwem podłoga, przeklinanie matki, śmierdzące stęchlizną pranie. Po szkole biegłyśmy do łazienki, wymieniałyśmy się ubraniami i szybko do kuchni, puste mieszkanie, woń grzyba, wyginałyśmy ciała, wcinając stare kawałki sera, jakby jutra miało nie być. Wtedy jeszcze nie wiedziałyśmy, że mama prowadziła szczegółowe wyliczenia, istny rejestr nabiału, że znikające plastry to powody nocnych awantur, rzutów poduszkami, ale nie w ten dziecięcy sposób, że można nurzać się w pierzu i śmiać przy Piccolo, nie, to było tak, że lepiej wciskać głowę w kołdrę, otulić się w szlafrok, nastawić budzik i liczyć na szybki sen, z dala od kruszącego się tynku, trzaskających drzwi, agresywnie wypalanych papierosów, z których dym wpadał przez uchylone latem okno. Śmierdziało, jakby palono żbika, a wiedziałam, jaki to smród, bo raz sąsiad podpalił jednego w ogródku, nie wyglądał na kota, więc w bibliotece otworzyłam album ssaków drapieżnych i znalazłam tam zdjęcie żbika, który w zasadzie był trochę większy niż standardowy Mruczek.
To musiało się wydarzyć – któregoś dnia zostałyśmy nakryte, szczęście w nieszczęściu, że przez Anetę. Była już dojrzałą kobietą, taką, co nosi marynarkę i jest poważną studentką, mama była z niej strasznie dumna, opowiadała o jej osiągnięciach wszystkim, którzy chcieli słuchać, a nawet tym, którzy nie chcieli. Raz nawet dostała za to po mordzie od sąsiadki, bo zachwycała się pierwszą piątką Anety, i to od poważnego profesora, który wydał książkę pod tytułem Jezus Chrystus w twojej zupie. Problem tkwił w tym, że odwoziła akurat Linkowską na dołek, gdzie trafiła jej pijana w trzy sosny córka. „Sosny”, bo podobno nie można mówić „dupy”, to nieładnie i nie przystoi dziewczynkom, ale Marta przecież też nią jest i nikt nie zwraca jej uwagi, gdy powie słowo „dupa”, a nawet gorzej, bo raz słyszałam z jej ust „kurwę”, a mama odpaliła tylko kolejnego papierosa i otworzyła Sto krzyżówek panoramicznych.
– Dobry Boże, przecież wy się pozamienialiście miejscami! – przeraziła się mądra Anetka, a żadna z nas nie wyprowadzała jej z błędu, bo przecież Aneta była uczoną siostrą, taką, co każdego ranka wkuwała całe strony Biblii i rzucała nimi jak z rękawa podczas rodzinnych uroczystości.
– Nic w przyrodzie nie ginie – tłumaczyła nam powiedzonkami, bo jak nie dało się przypowieściami o krzewie gorejącym czy Sodomie i Gomorze, to trzeba było użyć innych środków. Nie jej wina, że byłyśmy tak oporne, Marta miała fora internetowe, a ja czytałam dużo różnych książek, więc przeżyłam swoje, zapewne dużo więcej niż Aneta na tym swoim katolickim uniwersytecie, gdzie wszyscy zasypiali z modlitwą na ustach, a siostry zakonne świeciły po oczach latarką. Chciały kontrolować, czy ciała niewieście nie łączą się w jedno z ciałami męskimi, tak mówiła raz, gdy wróciła w stanie chyboczącym się po jakiejś uroczystości, na którą wjechał baniak wina mszalnego.
– Anetko, jaki stosunek do wibratorów mają księża? – zapytałam tego wieczoru przy herbacie tuż po długim monologu, w którym Aneta starała się cofnąć nadanie nowego imienia i przechrzcić Martę z powrotem na Marka.
– To nie moje, przechowuję je dla koleżanki spoza uczelni, bardzo mnie prosiła, bo walczy z pokusą. Co ty możesz o tym wiedzieć, masz dopiero czternaście lat, nie powinnaś dotykać się do moich rzeczy, mówiłam ci sto razy, a ty jak zwykle nie słuchasz. Powinnaś się z tego wyspowiadać, takie zachowanie nie przystoi młodej damie. – I tak dalej, i tak dalej, nie wiem, wyłączyłam się dość szybko, myśląc o wszystkich dziwnych wypustkach, próbując przeanalizować, jak działa ten mechanizm.
Postanowiłam to sprawdzić jak najszybciej, zanim Aneta wróci na uczelnię i zabierze wszystkie przedmioty ze sobą. Marta stała na czatach, a ja przesuwałam rękoma po kolorowych artefaktach – niektóre były dłuższe, niektóre całkiem krótkie, jak zatyczki do uszu ojca. Gdy za oknem usłyszałam szczekanie, doskonale wiedziałam, co muszę zrobić. Rzuciłam jedno średniej wielkości urządzenie prosto w zęby owczarka niemieckiego. Drakula chwycił wibrator i zaczął biegać z nim w zębach jak z kością, więc zatrzasnęłam okno i wróciłam do Marty.
– Anetka nie jest wcale taka grzeczna – oznajmiłam.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że wszystko to obserwowała mama pijąca z sąsiadką browara pod drzewem.
Aborcja party
(…)
– Jak ja się poczęłam?
Gałki oczne matki znieruchomiały jak zastygająca polewa, która jest znacznie droższa niż ta swobodnie lejąca się po całym lodzie. Wpatrywała się we mnie tępo, zupełnie jakbym odgryzła jej kawałek ręki.
– Boże drogi. Dziecko moje. Tak nie wypada. Pytać o takie rzeczy. Nie przystoi. Do zawału mnie dziś doprowadzą.
Odpuściłam jej przesłuchanie, w jaki sposób dotarła do wiedzy o poczęciu ojca. swoją historię poznałam tydzień później, podsłuchując pijacką rozmowę rodziców w kuchni.
– I wyobraź sobie, że ona mnie, Krzysiu, zapytała, jak my ją ten-tego, wiesz no, stworzyliśmy.
– Ano trzeba było jej wyznać, że miłością i namiętnością dwóch rozpalonych zająców.
Kto nigdy nie zwymiotował na wieść o swoim poczęciu, niech pierwszy rzuci opowieścią o seksie rodziców.
– To jeszcze dziecko, ona pewnie nawet nie wie jak… – Wiedziałam.
– To mogłaś powiedzieć, że przyniósł ją upośledzony bocian. – Wtedy i tak pomyślałabym, że chodzi o ojca.
– Dlaczego upośledzony?
– Bo gdyby zwyczajny był, toby dziewczyna wiedziała, że takich pytań zadawać nie przystoi.
– Ale pamiętasz, Krzysiu…
– Pamiętam.
– Tak zimno wtedy było. Cholernie. – Mnie też zmroziło.
– No i cię rozgrzałem. – O Boże.
– Aż obrazek z Bozią odwróciłam. Żeby nie patrzyła, jak ty mi tam.
– Ja ci tam niejedno ten-tego.
– I potem zapukał Jędrek. – Całe szczęście. – A my nie przestawaliśmy…
– Nawet jak wszedł do domu. I herbatę sobie zrobił.
– Z cytryną, tak. Wciskałeś mi głowę w poduszkę…
– Pamiętam. Myślałem sobie, że jak cię zaduszę, to Jędrek pomoże
mi wynieść zwłoki.
– Ale nie umarłam. Życie się poczęło. A gdzie była wtedy Anetka?
– Bawiła się różańcem.
– Boże. Że też się na nim nie powiesiła.
– Ręka boska ją uchroniła. Zresztą na łóżku działy się cuda.
– Jędrek zapukał do pokoju. A ty powiedziałeś…
– Stary, jeszcze minutę!
– A on do ciebie…
– Krzysiu, wiedziałeś, że piłkarze z Zielonych Cyców szczają na murki pod blokiem?
– I wstałeś wtedy, zostawiłeś mnie taką. Niezaspokojoną. Czekającą. Leżałam nago godzinę, a ty nie wracałeś. Zachwycałeś się penisami piłkarzy, a potem piłeś z nimi kasztelana. Przynajmniej ty skończyłeś.
(…)
Małgorzata Kośla
córeczka mamusi
bo wszystko zaczyna się od matki
dwulistna koniczyna, zobacz, rdzawy liść o dziwnym kształcie, takiego jeszcze nie masz, odrywam niewidzialne nuty z podeszew butów, słuchaj, gdzie dziś tańczyłam, a teraz zobacz, jak się kręcę, łaskoczą mnie kucyki i szwy ubrań na ciele, patrz, jak śmiesznie mylę kroki, jak się potykam na zbyt prostej drodze, moja niezdara, moja wariatka, moja, mówisz, a ja jestem twoja malutka, córeczka mamusi, upadam, wstaję i biegnę, bo ty
przychodzisz do dużego pokoju. Umiem nowy układ. Pokazuję ci go do I’m Slave 4 U i nie wiem, o czym to, i ty też nie wiesz, ale dla nas bardziej liczą się dźwięki, drgania, uderzenia, bicia, a później dreszcze i kompletna niewiedza. Bujam biodrami, dotykam klatki piersiowej, czuję ciepło i kości, gotują się we wrzątku, gotujesz je we mnie na wywar, bo ja tańczę do ciebie, przodem, z dumą. Z ciebie jestem. Uśmiechasz się i mówisz, że pięknie. Przesuwasz się na środek kanapy, chwilę oglądasz mnie na tle teledysku. Jestem prawdziwsza, tu i teraz, nie do powtórzenia to, co powtarzam ja, a z tyłu pot, wilgoć, duszno. Inne dzieci nie mogą oglądać Britney, bo ma majtki na spodniach. Bo ocierają się o siebie. Bo ona dyszy. Bo jest mokro. A ty nie mówisz nic, po prostu milczysz głośno, bo tak dużo czujesz i te uczucia zostawiasz uczuciom. A ty nie myślisz sobie nic, jesteś mądra, jesteś dorosła. A ty nie udajesz nikogo nikomu, po prostu jesteś mamusią i tyle, z kobiety, przyszłej mnie. W końcu wychodzisz do kuchni, ale ja tego nie rozumiem, chcę, żebyś została, najlepiej – tańczyła ze mną. Jest mi przykro, smutno i źle. Przecież od ciebie mam ten taniec, kiedy powstałam nagle ze wszystkiego i niczego jak wszechświat, niezrozumiale jak Ziemia, jeszcze niczyja dla obcych, dla ciebie jedyna, a moja tylko w twoich dłoniach, na twoich piersiach, przy twoim policzku i w wargach. Ćwiczę dalej. Nauczę się całej choreografii i wtedy ci pokażę, wtedy cię nauczę i będziemy tańczyć razem
szczęśliwy ból, który nigdy nie minie
zaszyli ci igłę w brzuchu po porodzie, wyjmowali na żywca, ty ledwo żywa, przeżyłaś, całe życie przed oczami. Opowiadasz mi o tym i nawet nie mrugasz. później włączasz Kayah i Bregovicia na walkmanie, i odchodzisz w głąb ogrodu. Widzę tylko twoje plecy i wiem, że płaczą. Płaczą łokcie, płaczą nadgarstki, łzy drżą na łopatkach. Idę do ciebie i staję w połowie drogi, chyba nie chcesz wiedzieć, że ja wiem. Wracam do domu i obserwuję cię z okna w kuchni. Wycierasz mokre aż z brzucha. Na twarzy jesteś jak zawsze piękna i słoneczna. Chwilę później robisz mi kanapki z serem żółtym i pomidorem, i mówisz, że radość moich narodzin była tak silna, że nie czułaś bólu. Rysujesz mi serca z ketchupu
wychodzę na podwórko schować się pod świerkami. Mamy ich pełno, są wielkie i szerokie, najlepszy parasol ochronny, kropi deszcz, nie czuję nic, kucam i zbieram igły. Mam malutkie rączki i bardzo gładkie opuszki, swędzi, kiedy zakłuwam sobie naskórek. Może mam uczulenie na świerk, ale tobie przecież wyciągali taki świerk na żywca przeze mnie, nie mogę się mazać. Moja koleżanka robi tak z prawdziwymi igłami i po tym, co mi dziś powiedziałaś, już wiem, że chyba na coś się przygotowuje. Jeszcze nie rozumiem tego, że ból może mieć przyjemne konsekwencje, bo myślę o życiu najprościej, jak umiem
kilka dni później znowu słuchasz muzyki i płaczesz nawet przy Enrique. Zawsze robisz to tyłem do swojej radości. I ja już wiem, że gdy odwracasz się do mnie plecami, to płakałaś, płaczesz albo będziesz płakać, ale nie wiem jeszcze wtedy, że płaczesz, idąc przez życie, słyszysz każdą moją myśl i wiesz, kiedy kłamię, wiesz, kiedy się dotykałam, kiedy myślałam o brzydkich rzeczach, kiedy coś przed tobą ukrywam, ty wiesz wszystko, a ja nie wiem nawet, co mam zrobić, żeby cię pocieszyć, więc biegnę do ciebie, tym razem biegnę jak najszybciej i chwytam cię od tyłu, ściskam mocno w pasie, jestem taka malutka, mam dopiero siedem lat, a to był ten dzień, w którym Marcin przygniótł mnie do podłogi i udawał ze mną seks, nie jadłam, nie piłam, przeleżałam go w łóżku. Boli mnie głowa i bardzo chcę do mamy, a że jeszcze jestem córeczką, to dostaję to, czego chcę, dostaję mamusię zawsze i wszędzie, mimo jej łez i ze względu na moje łzy, płaczemy obie, nie mówiąc nic, ja płaczę, bo oficjalna wersja jest taka, że zatrułam się 7 daysem, a ty płaczesz,bo ja płaczę, i hej, mamo, ja też wiem, kiedy kłamiesz, myślę do ciebie, żebyś usłyszała, i nagle przychodzi sen
bębny, słyszę, grają mi w strunach głosowych i po tej jednej strunie między udami, po tym jednym drżeniu, narastają, pełne, krwiste, napływają dźwiękiem, dudnienie, echo, mimo że ja to nie próżnia, ja to gęsty piach na pustyni, powietrze w oceanie, lasss i wąż, kusi: zjedz mnie, weź do buzi i połknij, rozpuść w sobie jak włosy matki, czarne i grube, jak brwi matki, jak łono, jak pochwa, a ty, mamusiu, bujasz biodrami i tłuczesz mięso przez folię, bębny, dudnienie, tłuczesz je, zaspana idę do kuchni za tym dźwiękiem i widzę twoje biodra w obcisłych jeansach, falują jak czarna suknia ślubna i trumna, ruszasz głową, a z nią porusza się warkocz głaszczący cię po pośladkach, odchodzisz od blatu i kręcisz się na środku kuchni, obracasz brudna od wieprzowej krwi, odkładasz młotek, bierzesz do ręki nóż, wystawiasz ostrze do słońca i razisz nawet słońce
Edyta Ołdak
Ceremonie na trapezie
Jak zobaczyć siebie?
„Siebie” turla się od punktu „Ja” do punktu „Inni mnie widzą”. Wykorzystuje fakt równi pochyłej, grawitację i nierówności pytania o sens bycia czy dylematu „kim jestem”. Dotyka powierzchnią sferyczną pulsującego środeczka, a potem pozwala obcym rękom wprawiać w ruch swoją nieprzypadkową geometrię. Szuka odpowiedniego miejsca, powtarzając ruch planet w odległym kosmosie. Przypadkowo nieprzypadkowy, planowo niezaplanowany.
Istota bycia sobą polega raczej na słuchaniu niż patrzeniu. Słuchaniu wewnętrznym, takim za pomocą przewodnictwa kostnego, bo kości potrafią przenosić fale dźwiękowe. Umieją też opowiadać, snuć historie, pytać o przodków, pochodzenie i tożsamość. O czym szumią żebra, szepczą obojczyki, nucą piszczele, dowiesz się, gdy wciśniesz odpowiednie guziki pilota do „siebie samego”. Potem wystarczy rozsiąść się wygodnie w fotelu i słuchać.
Trudność w zobaczeniu siebie może też wynikać z tego, że w lustrze widzimy horyzontalne odbicie, graficzny flip horizontal. Oko rejestruje i przekonuje się, że coś tu nie gra. Nierówności i asymetrie rozłożone inaczej niż na zdjęciach. Te z kolei też nie są wiarygodne, bo w zależności od tego, w którym miejscu względem ogniskowej obiektywu się ustawimy, zniekształci nas w inny sposób. Poza tym do zdjęć i lustra pozujemy, składamy dziobki, stawiamy na baczność opadające powieki, pocieramy lub wciągamy policzki, w zależności od intencji, od celu, który chcemy osiągnąć. Jesteśmy wypracowaną wersją swojej osoby, ściągniętą, wciągniętą, wyprostowaną, przed redukcją czerwonych oczu lub po niej.
Pstryk, poszła focia. Sweet, so nice. Wyświetl, włoż do katalogu, wcześniej nazwij go Me, myself and I. Ważysz teraz jakieś trzy mega, lubisz słowo „mega”, bo jest mega. Potem robisz jeszcze wiele podobnych zdjęć, cały czas próbując znaleźć doskonalszy kadr. Czasem towarzyszą ci na zdjęciu ludzie, jesteś od nich większy, mniejszy, bardziej lub mniej uśmiechnięty, chudszy lub grubszy. Twój wizerunek w relacji z innymi służy ci do porównywania, staje się badawczym narzędziem twoich wewnętrznych statystyk. Obserwacje wypluwasz w formie kołowego wykresu, który, jak się dobrze przyjrzeć, jest podobny do ciebie.
Jesteś teraz kolorowa i składasz się z procentów.
W zakamarkach szkolnych korytarzy czają się rzadkie gatunki owadów
Wejście do szkolnego gmachu warto zaplanować na lekcji, bo na przerwie jest jak na miejskim lodowisku. Mnóstwo osób macha rękami, jedni zaliczają dotkliwe upadki, inni nonszalancko popisują się na centralnym punkcie tej areny, w której nie ma trybun, a rozgrywający są jednocześnie swoimi widzami. Wszędzie maluje się pąs ekscytacji, czasem oczy wyskakują z orbit, gdy w ostatniej chwili zorientują się, że wchodzą w orbitę innej osoby, co niekoniecznie planowały zrobić. Tak jest na przerwie.
Na lekcji możesz dokonać dużo ciekawszych obserwacji życia, które się toczy w równoległym ekosystemie. Na powierzchnię wypełzają wtedy rzadkie gatunki egzotycznych owadów, o niezwykle czułych kończynach i barwnych pancerzach. Swoim kolorem ostrzegają ewentualnego drapieżnika przed trucizną, którą skrywają. Badawczo stawiają odnóża w poszukiwaniu pułapek, które mogłyby zatrzasnąć się na ich odwłokach. Te odrosłyby jeszcze piękniejsze i dorodniejsze. Na szkolnych korytarzach podczas przerw przemykają szybko i bezszelestnie, podczas lekcji pozwalają sobie na chrobot, łoskot, słoneczne kąpiele, powoli zaglądają w każdy zakamarek szkolnych korytarzy. Czasem trzeba je ratować, jeśli przewrócą się na plecy i bezradnie machają odnóżami.
Widzę Szymona w szeleszczącym dresie i on ewidentnie takiej pomocy potrzebuje. Płacze, macha rękami, które próbują zatrzymać rozdygotane mięśnie twarzy. Wygląda jak biedronka, która gotuje się do lotu z pasa startowego wskazującego palca, tuż po komunikacie kontrolera: „Biedroneczko, leć do nieba, przynieś nam kawałek chleba”. Szymon nie poradził sobie z emocjami, jest przerażony i samotny, co wydaje mi się największym paradoksem szkoły. Samotność w tłumie i brak bezpieczeństwa w miejscu, które powstało po to, żeby chronić. mówię mu, że spokojnie, jestem tu, oddychaj głęboko, zaraz powiesz mi, co się stało, ale teraz musisz oddychać – próbuję jakoś ugasić pożar, przy czym widzę, że muszę się postarać, bo tradycyjne metody mogą najwyraźniej zawieść. Szymon trochę się uspokaja, łapie płytkie oddechy, pozwala dłoniom spocząć na kolanach, ale jest bardzo usztywniony, z brakiem koordynacji ruchowej, jakby jednoczesne oddychanie, patrzenie i mówienie były trzema oddzielnymi kanałami telewizyjnymi, które mogą zostać wyemitowane w kolejności jeden po drugim, nigdy zaś równolegle. Oddechy stają się coraz głębsze, tulę jego ramiona w swoich dłoniach, nie odrywam wzroku od jego twarzy i oczu, które ciągle szukają czegoś na podłodze, ścianach i suficie szkoły. Jakby dokonywał pomiarów przed generalnym remontem, a ja bym była tu tylko po to, żeby przytrzymać palcem miarkę.
Długo nic nie mówi, a ja nie mam takich oczekiwań, chcę, żeby się uspokoił i pozwolił rękom oraz oczom wrócić na swoje miejsce. Z jego włosów pachnie nieświeżością, ona miesza się z zapachem ubrań, które najprawdopodobniej za długo leżały w pralce. swojski zapach życia, które starasz się trzymać w ryzach.
Znam to doskonale. Moje życie składa się z prań niewstawionych albo tych niewyjętych z pralki. Z noszeniem ubrań też u mnie na bakier, nie mam problemu z tym, żeby wyjąć z kosza na brudne rzeczy nieświeżą bluzkę i pójść w niej do pracy. Ciągle jestem czymś poplamiona, nie udaje mi się pozbyć aromatów tanich dyskontów czy sklepów z używaną odzieżą. Dobrze znam te zapachy zmagania się z codziennością. Szymon to niezwykle wrażliwy chłopak, nieneurotypowy, dość sztywny i momentami upierdliwy, ale jeśli wykonasz ten wysiłek, żeby go poznać i zrozumieć, obdaruje cię swoim sposobem widzenia rzeczywistości, który jest daleki od przeciętnego.
Okazało się, że powodem histerii, choć to chyba niewłaściwe słowo na reakcję przejętej szczerze osoby, była nagana pani od polskiego. I to za napisany i narysowany komiks, który z jakichś powodów jej się nie spodobał, w związku z czym poprosiła o przyjście któregoś z rodziców. Dużo wątków, a w każdym czai się inna głowa tego potwora, który dopadł przed chwilą Szymona. Pierwszy łeb wygląda z komiksu, w którym Szymon maluje krwawe wątki wojny, chyba drugiej światowej, ze śmiałą wizją wbijania ludzi na pale i rozjeżdżania ich ciał czołgami. Drugi łeb potwora wygląda z domu rodzinnego, w którym Szymona wychowuje tylko babcia, co w momencie uwagi o przyjściu rodziców jest szczególnie bolesne. Trzeci łeb wygląda zza Gustawa i jego świty, bo to oni będą się śmiać z babci, która na miejscowym bazarze handluje wielkimi jak prześcieradła z gumką majtkami. Za dużo jak na jednego chłopca, co ma niespełna jedenaście lat, orzeczenie o specjalnych potrzebach edukacyjnych, nieufność do dorosłych oraz emocje odkryte i pulsujące jak kontrolne lampki respiratora, który miał mu pomóc w łapaniu się życia, a zamiast tego wysyła raport o błędach. Tłumaczę Szymonowi, że porozmawiam z polonistką, rozważymy inny sposób rozmowy na temat jego rysunków, że wcale nie jest konieczne przyjście babci, że biorę to na klatę, a przecież niejedno już brałam, więc może mi wierzyć, że podołam zadaniu. Zostaję z nim jeszcze chwilę. Czekamy z drżeniem na dzwonek, pełni nadziei, że nie zadziała. Mam szansę zaobserwować z bliska reakcję Szymona na jego wysokie decybele. Truchleje zupełnie, znika.
Pod pretekstem rozmowy o dzwonku udaję się do dyrektorki, tak się składa, że polonistki, która obudziła trzygłowego potwora Szymona. Przemierzam korytarz pod prąd, co nie jest łatwe bez wspomagania się wiosłami ramion i silnikiem swojego gardła. Pukam do gabinetu i wchodzę bez zaproszenia. Pokój dyrektor Wiercińskiej to ucieleśnienie pospolitości i tandety płyty wiórowej w drewnopodobnej okleinie. Żółte ściany, na których wiszą rozsypane obrazy w białej ramie stylizowanej na starą. Drukowane na płótnie, czasem z grubymi impastami transparentnej żywicy, która ma imitować strukturę malarską. Na parapecie storczyki, z widocznymi praktycznie tylko doniczkami. Resztę przysłania biała firana ze złotą lamówką. Nie chcesz zaczynać rozmowy, bo jedyne, o czym marzysz, to uciekać jak najdalej. Nawet nie zakładać butów, chwycić je w rękę, nie tracąc czasu na sznurowanie, i uciekać, uciekać co sił w nogach. Dyrektor Wiercińska jest niezwykle angażująca, zapętlona w budowaniu swoich imperiów: domowego, rodzinnego, zawodowego. Ciągle mówi o sobie, w każdej rozmowie, w każdej wrzucie w mediach społecznościowych. Zobaczcie, jakie mam dzieci, zobaczcie, jak się kochamy, zobaczcie, jak wspieram męża, zobaczcie, jaki mamy dom, zobaczcie, jak ciężko pracuję, zobaczcie, z kim pracuję, zobaczcie, kogo znam, zobaczcie, kto mnie zna, zobaczcie, jak ładnie, zobaczcie, jak brzydko. Mamo, mamo, zobacz, jak ja skaczę!
Mówię pani dyrektor, że kilka spraw mam, i tak w żołnierskim skrócie odpalam wyliczankę.
Głośność dzwonka i w ogóle jego zasadność. Sprawa Szymona i jego relacji z bandą Gustawa, no i kilka jeszcze – relacjonuję szybko, że to niby nic, taka tam błahostka do załatwienia od ręki.
– Pani Renatko, ja nie wiem, czy teraz dam radę, bo widzi pani, już odpalonego mam laptopa i szkolenie, potem jeszcze muszę przygotować się do zebrania – relacjonuje Wiercińska, proponując spotkanie następnego dnia.
– No dobrze, chciałam tylko podkreślić, że obserwuję agresywne zachowania w V B, przejawy mobbingu kilku uczniów, którym przewodzi jeden lider. Ostrze ich działań skierowane jest przeciwko Szymonowi, który dodatkowo potrzebuje wzmocnienia i opieki z uwagi na trudną sytuację rodzinną – mówię, bardzo kontrolując składnię, szyk zdania, dobranie właściwych okoliczników. Jestem w szkole. W szkole mówię inaczej niż poza nią.
– Mobbingowi mówimy nie – stanowczo kwituje dyrektor, co wzbudza we mnie torsje, bo brzmi jak hasła z konferencji trzeciosektorowych, na które pieniądze poszły z programów antymobbingowych. I jedyne, co można o nich powiedzieć, to to, że trzeba było te pieniądze jakoś wydać.
– Z tego, co kojarzę, to przecież razem z Andrzejem pracujecie z klasą tych chłopców w ramach programu, który dofinansowała nam Unia. Potwierdzam, mówię, że nasza praca sporo nam uzmysłowiła, pozwoliła namierzyć problem, ale nie rozwiąże go zupełnie. Tu trzeba strategicznych działań, które obejmą wszystkich.
– Ale to nie personel i nauczyciele mają problem z prześladowaniem innych, tylko czwórka chłopców – nie daje za wygraną Wiercińska. Robię pauzę, patrzę na kwiaty, które są oczkiem w głowie dyrektor, i przemawiam do niej za pomocą metafory. Jest szansa, że wtedy zrozumie.
– No, ale to proces. To tak, jakby powiedzieć, że nie upiły nas dwie butelki wina, tylko ten ostatni kieliszek, albo że na wzrost tych storczyków ma wpływ samo podlewanie. To trzeba widzieć całościowo i odpowiada za to szkolna społeczność, nie pojedyncze jednostki – kontynuuję.
– Pani Renatko – zwraca się do mnie dyrektor.
– Pani Beatko – nie pozostaję jej dłużna, bo przypominam sobie z jednego szkolenia, że mówienie do dorosłych zdrobnieniami unieważnia ich i jest w jakimś sensie przemocowe.
Dyrektor obiecuje, że się temu przyjrzy, mam zrobić konspekt tego, jak to widzę, nie wiem, cele, rezultaty, sposoby działania, jakieś harmonogramy. Przecież Wiercińska nie mówi nie, miota się w papierach, przekłada je na biurku, długo obiecuje coś, czego, jak widzę, sama nie jest pewna, po czym pyta, o co chodzi z tym dzwonkiem.
– Te decybele i ten typ dzwonka. Ostatnio udowodniono, że zwołuje szczury i kuny. Wie pani, jak gwizdek na psy czy sypanie ziarna na gołębie – mówię, jednocześnie wychodząc, ale też nie odrywając od Wiercińskiej wzroku. Zamykam drzwi bardzo powoli, żeby nie było cienia wątpliwości, że powstrzymuję się przed trzaśnięciem nimi.
Tamtego dnia w drodze powrotnej do domu widziałam rozdzierającą scenę. Na odcinku drogi, która biegnie przez Lasy Chotomowskie, dwa wozy strażackie kierowały ruchem wahadłowo. Wyczekiwałam w kolejce samochodów, żeby wyminąć, jak przypuszczałam, miejsce wypadku. Miałam nadzieję nie zobaczyć policyjnych kurtyn, które z reguły zakrywają ofiary śmiertelne. Niebieskie światła kogutów odbijały się w twarzach służb ratowniczych i na przednich szybach aut. Strażacy wymachiwali rękami jak stewardessy na pokładzie samolotów, tłumacząc pasażerom zasady ratowania się w razie katastrofy, z której i tak prawdopodobnie nikt nie ocaleje. Włączyłam bieg, dwiema rękami chwyciłam kierownicę, na za dziesięć druga, jak to tłumaczą instruktorzy jazdy, powoli zbliżając się do miejsca interwencji i równie powoli kierując w jej stronę wzrok. Spotkał się ze wzrokiem potrąconego, półleżącego na jezdni łosia. Zwierzę było śmiertelnie wystraszone i skołowane, całe się trzęsło, a w jego oczach nie widziałam nic oprócz przeszywającego mnie na wskroś bólu. Zupełnie jak Szymon, który mimo że tłumaczyłam mu jego stan i udzielałam kojących wskazówek, nie potrafił się uspokoić. Tak jakbyśmy mówili innymi językami. Strażak i łoś. Ja i Szymon, pomimo starań, nie potrafiliśmy pokonać trwogi. Zupełny brak komunikacji tam, gdzie jest jej szczególnie potrzeba, i to nie o trasę Warszawa–Modlin mi chodzi, ale o relację: wychowawca i jego uczeń, zagubiony tak bardzo jak dzikie zwierzę między mijającymi go wahadłowo autami.
***
Następnego dnia z grupy fejsbukowej dowiedziałam się, że zwierzę zostało odstrzelone, bo nie można go było uratować.
***
Odkąd mam pamięć wzrokową, mój krajobraz stanowiły szklarnie. Kominy, foliowe tunele, wielkie cielska inkubatorów dla podskórnych, niewidocznych na pierwszy rzut oka krajobrazów. Wylęgarnie soczystej zieleni, chrupiących kosztowności i komarów. Nocą zawsze efektownie oświetlone zdradzały życie, które się tam toczy i jest z troską pielęgnowane. Inspirowały i inspirują mnie ciągle, w tych rytmach, w jakich pojawiają się na ziemi, wydawałoby się, że jałowej i niezdolnej zrodzić nic oprócz pokrzywy i komosy. Tajemnicze wielkie hangary innych światów, oddzielnych galaktyk pospinanych węzłami cieplnymi, innymi rytmami roku, innymi godzinami dla nocy i dnia.
Dzień mojego ojca zaczynał się od 3.30 rano i trwał do 10.00, bo potem temperatura w szklarni wzrastała do 60 stopni. Nie oznaczało to, że tata w południe zapadał w sen. Od 11.00 do 16.00 trwało coś, co inni nazwaliby popołudniowym krzątaniem się wokół codziennych spraw, załatwianiem poczty, robieniem zakupów, naprawą i wymianą zepsutych elementów w szklarni. Po 16.00 ojciec zaczynał drugi dzień tego dnia, który trwał do 22.00. Noc dla niego była krotka i płytka jak drzemka niemowlaka. Nigdy nie przynosiła zdrowego snu, bo zdrowy sen mają sprzedawcy w nie swoim interesie, nie rolnicy, wiecznie na pozycji zakładników dla kaprysów pogody, szkodników upraw czy cen na rynku zbytu. Z tego, co mi ojciec mówił, najbardziej dla niego przykre i upokarzające było to, że kiedy odwiedzali nas goście, czy to w święta, czy tak bez okazji, towarzysko i kurtuazyjnie, tata zawsze witał ich i obsługiwał w gumofilcach. Ciągle te same buty, znak szczególny portretu pamięciowego mojego ojca. Było to dla niego na swój sposób symboliczne związanie z ziemią, w którym nie ma miejsca na codzienne uciechy i przyjemności długiego biesiadowania przy stole z rodziną i przyjaciółmi.
To był mój świat, moja strefa klimatyczna, wyznaczana temperaturami mierzonymi na słupku rtęciowym we wnętrzu wielkich cieplarń. Wieczna egzotyka na wyciągnięcie ręki, dalekie tropiki za oknem sypialni.
Kiedy miałam spożytkować pieniądze ze spadku, nie szukałam daleko od Jabłonny, która była centralą szklarniowego przemysłu, a jak to z centralami bywa, tworzą swoje satelity wpływów jeszcze na wiele kilometrów w każdą z czterech stron świata. Padło na Rajszew, sąsiednią miejscowość, w której bliskie mi kominy i łuny świateł znad pączkujących sadzonek dają ukojenie i zachwyt nad światem. Spaceruję o każdej porze dnia i nocy, obserwując wielkie inkubatory, które uczą mnie innego patrzenia na przyrodę wokół. Dla mnie pokrzywa nie będzie nigdy chwastem wątpliwej urody. To okaz, im większy i młodszy, tym cenniejszy. Pamiętam zapach przygotowywanej z niej gnojówki, z którą kojarzę swoje dzieciństwo. Młode pędy po zerwaniu trzeba było rozdrobnić, zalać wodą i przykryć gazą lub firanką. Mikstura musiała mieć dostęp powietrza dla pełniejszego procesu fermentacji. Codziennie ją mieszałam, czarując rzeczywistość znad wielkiego kotła. Magia dzieciństwa lepsza niż filmowe scenografie Hogwartu.
Dawniej opłacalny biznes, dziś jest fanaberią co wytrwalszych rolników, którzy z przyzwyczajenia, bo już pewnie nie z miłości i pierwszej namiętności, trwają tak u boku swych gospodarstw, dopóki śmierć ich nie rozłączy. Obserwuję tych rolników zza oczek siatki ogrodzenia ich wielkich jak preria gospodarstw. Lubię patrzeć, jak się krzątają, bo to pozwala mi utrwalić obraz ojca w mojej głowie. Doskonale wiem, co i o której jedli na śniadanie, jak wyglądają ich ręce, czego się boją i po co uprawiają aksamitki wokół szklarni. Wiem też, że niezagospodarowane przestrzenie między nimi to najprawdopodobniej puste oczodoły po rozebranym dla cięcia kosztów i przez brak zbytu interesie. Są też cieplarnie, które zostały przebranżowione, zazwyczaj nieudolnie, na pół chałupniczo. Obudowane styropianem warsztaty samochodowe czy składy budowlane. Najlepszym przykładem tej prowizorki jest zakład fryzjerski w obłożonej blachą i podzielonej na dwie przestrzenie szklarni.
Mój salon, w którym przyjmuje fryzjerka, to dla mnie wzór oddolnego, podskórnego feminizmu. Faceci płacą dwukrotnie większą stawkę niż kobiety, co praktycznie eliminuje ich z kolejki do strzyżenia. Jedynym momentem, w którym się pojawiają, jest ten, kiedy przyjeżdżają po swoje najeżone jak pawiany żony. Najczęściej nic nie mówią, dobrze jest, kiedy mogą wystąpić w kontekście swojej nieporadności i ciamajdowatości. „Jozuś, pokaż paniom, jak nie masz palca” – i milczący chłop pokazuje, owszem, paniom kikut po kciuku uciętym na krajzedze. Uroczy folklor dalekich kultur cieplarnianych krain. Chłonę ten krajobraz podczas spacerów. Tak jak dziś, kiedy obok kominów widzę ogromną wojskową ciężarówkę na horyzoncie. Pruje z prędkością, której nie znają miejscowe psy, zdumione, że tak łatwo przegonić auto. Nawet nie przegonić, a okrążyć w biegu, i to kilka razy na odcinku między Mazowiecką a Polną.
Domyślam się, że to Marian. Zielony i wojskowy sznyt lubi tak bardzo tylko jedna osoba, która, jak widać, zrobi wszystko, żeby dopiąć na ostatni guzik swój wizerunek, nawet gdyby to był guzik na desce rozdzielczej stara 266, co za chwilę usłyszę od Mariana, z wieloma innymi, kompletnie dla mnie abstrakcyjnymi szczegółami konstrukcyjnymi tego bohomaza techniki wojskowej. Marian przystaje i przekrzykując silnik, zaprasza na fotel pasażera, trochę żartujemy, ale jakoś drętwo nam to idzie.
– Skąd ty, chłopie, wziąłeś taki okaz? Mało mamy spalin we wsi, żeby kolejne emitować? – trochę pouczam nauczycielskim tonem.
Pewnie to zabolało Mariana, posmutniał, nie wiedząc, co powiedzieć.
– Ja nie dam rady tu się wdrapać, nie podniosę nogi do góry, żeby tu wejść, to nie dla takich niskopiennych dam jak ja – szybko zmieniam narrację, dając mu do zrozumienia, że szanuję jego pasję.
– Nie martw się, skonstruuję dla ciebie dodatkowy stopień, lepszy niż ten brakujący do twojego zawodowego awansu – Marian rewanżuje się za uwagę o emisji.
Gadamy jeszcze chwilę, przekrzykując ciągle włączony silnik. Obiecuję odstawić wyglądającą badawczo zza krzaków Pinię – moją sukę – i wpaść do niego na ogród. Na sok z papierówek, a może nawet piwo, bo po piątkowym zachodzie słońca Marian zgodnie z miejscową tradycją oddaje się w ramiona chmielu i jęczmiennego słodu. Pospiesznie ruszam, bo zza horyzontu widzę kołującą planetę Franczak z jej dwoma księżycami – psami, na które już krzyczy, co jest przenośnią, bo krzyczy w tym na mnie, żebym jak najszybciej usunęła kometę Pinię z ich galaktyki.
***
Dom Mariana to bungalow, prosty, żółtopodobny relikt lat siedemdziesiątych, otoczony pięknym, dzikim sadem ze starymi papierówkami, z których można piec szarlotki bez obierania jabłek ze skorki, z węgierkami słodkimi, acz małymi, ale ponoć takie idealnie nadają się do suszenia, co każdą jesienią robimy. Robimy to na słońcu, do czego perfekcyjnie sprawdza się stacja meteorologiczna Mariana, przekazująca dane o bezchmurnym nadchodzącym tygodniu. Są w tym sadzie jeszcze kosztele, odmiana w tej chwili rzadko uprawiana, którą znam z dzieciństwa, słodka i krucha jak delicja, ale w zasadzie od niej o niebo lepsza. Są też mirabelki, z których robimy nalewki, i mnóstwo łopianu, który po prostu jest i pięknie wygląda. Mamy pomysł na wyciskanie soku z jego korzenia, fantazjujemy, że otworzymy w centrum Warszawy pijalnię łopianu, co może być intratnym biznesem, jeśli umiejętnie zbudujemy markę, a interes zlokalizujemy na placu Zbawiciela.
Sad Mariana daje mi ukojenie lepsze niż różowa tabletka serotoniny. Mam klucz do bocznej furtki i mogę sobie tam przychodzić, kiedy chcę, jak do apteki otwartej dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. Jak do kościoła, w którym czerwona lampka obok tabernakulum ma dać gwarancję, że Bóg istnieje. Jak do marketu otwartego w każde święta, których jest w naszym kraju za dużo, i jeśli odpowiednio nie zaplanujesz ilości wypitego w te dni alkoholu, to zostajesz na lodzie w szklance, w której przecież oprócz niego powinna znaleźć się whisky.
Swój dom Marian urządził już nie tak pięknie jak ogród, czego nigdy nie potrafiłam zrozumieć. Wydawało mi się, że jeśli ktoś ma taką wrażliwość estetyczną na przyrodę, to przenosi ją również na inne obszary swojego bytowania. Nic bardziej mylnego. Pokoje, salon, sypialnia i kuchnia Mariana to wylęgarnia plastiku i wszystkiego, co udaje naturalne materiały, takie jak drewno czy kamień. Jak śliwki robaczywki czy zgniłe mirabelki, a nawet nie – jak plastikowe okazy owoców egzotycznych, które ustawiało się za szklaną szybą regału w salonie.
Każdą podłogę przykrywają panele, miejscami wybrzuszone, co tworzy niejednolity, pofałdowany krajobraz polodowcowy. Moreny denne w przedpokoju, czołowe w salonie, boczne w sypialni. Krajobraz uformowany przez wielki lodowiec kompletnego braku wyczucia estetycznego Mariana. Fałdy terenu gospodarz zakrywa niekiedy wzorzystymi dywanami i wygląda to wtedy jeszcze bardziej ekscentrycznie. Nagle widzisz czające się dywanowe tsunami, masz więcej niż pewność, że przesuwa się w twoim kierunku i za chwilę zostaniesz zaatakowany falą z jego wzorów. Będziesz cały w róże, pąki i liście w kolorze jasnych i ciemnych beży. Tak wystrojony wejdziesz do salonu, gdzie Marian postawił na nowoczesne akcenty stali nierdzewnej, z której wykonane są nogi narożnika wypoczynkowego, stolika kawowego, stołu jadalnego i kwietnika w stylu industrial. Ten ostatni zbudowany jest z pionowych rurek biegnących od podłogi po sufit, wokół których mogłaby się wić piękna postać kobieca lub męska podczas upojnej nocy. W salonie Mariana wokół rurek wije się sztuczny bluszcz i też ponętnie wygląda. Centralnym punktem salonu jest oczywiście iluśtamcalowy telewizor, z którego czasem odpalamy nagranie płonącego kominka, co jest niezwykle adekwatne do miejsca, okoliczności i bohaterów tego serialu, gdzie główne role gramy my: Renia i Marian, sąsiedzi z sałatowego zagłębia, pełnego rud chlorofilu i złóż drogocennych dżdżownic.
Jest to jednak pokazowe mieszkanie, bo prawdziwą mekkę Mariana stanowi jego garaż, poszerzony o pomieszczenie, które wcześniej było pralnią, o jeszcze jedno, które do niedawna było kotłownią, i o kolejne, które w planach miało być gabinetem.
Ale jakiego to gabinetu potrzebuje człowiek, którego pasją są militaria? Właśnie takiego, w którym pachnie smarem i dziegciem, a mizerne światło wpadające przez niewielkie okna od razu jest pochłaniane przez ciemnozielony i czarny kolor, który tam dominuje. Jedna część hali to półki i regały z dziwnymi akcesoriami wojskowymi. Zazwyczaj trzymam się od tego sektora z daleka, aranżując pogawędki i picie piwa przy wielkim stanowisku stolarskim o zachwycającej fakturze, którą najpewniej zawdzięcza nie paluszkom Mariana, ale jakimś zręcznym dłoniom wcześniejszego właściciela. Tu pijamy piwo, sączymy opowieści i żartujemy, bo z podpitym Marianem wspaniale się żartuje. Trzeba czasem wytrzymać przerywniki w postaci jego monologów o jakimś cudzie techniki wojskowej, wzbogacone choreografią pokazową, w której swoimi nieporadnymi paluszkami, niczym sprzedawca pościeli z wełny wielbłąda, prezentuje zalety militarnego ustrojstwa.
– Zobacz, na OLX znalazłem takie koło kierownicy, oryginalne, nieużywane.
– W kategorii „dostawcze i ciężarowe”, Marian, to ty wiesz, że ja nie mam nic do powiedzenia – zgłaszam prośbę o zwolnienie mnie z tego punktu naszej rozmowy.
– No ale może będziesz miała, jak cię przeszkolę w tym zakresie, zobacz, jeszcze ofoliowana fabrycznie – nie daje za wygraną Marian.
Pytam go, czy się kiedyś zastanawiał nad tym, jak będzie wyglądał jego pogrzeb. Odpowiada, fantazjując, że przyjdzie tłum ludzi, wszyscy będą płakać, prezydent wręczy mu pośmiertnie order, a Minister Obrony Narodowej przyśle list z wyrazami współczucia rodzinie, której nie ma. Ja nie daję za wygraną i wyciągam informację za informacją:
– Marian, ale nie jest dla ciebie ważne, czy zostaniesz pochowany w tekturowej trumnie, spalony, a może rozsypany w ogrodzie?
– Jest mi to obojętne, i tak mnie nie będzie – twierdzi uparcie.
Przekonuję go, że będzie tam najpełniej z całego swojego bycia dotychczas. Będzie najważniejszy na tej ceremonii, wszyscy przyjdą dla niego, będą mówić o Marianie, wspominać, nagle jeden dzień z jego życia-nie-życia położy cień na to, jak dotąd czuł i kim był. Czym będzie Marian konstruktor, miłośnik militariów, mistrz nalewek z mirabelek, jeśli pochowają go w garniturze, w który nigdy za życia się nie wbił, w lakierowanej trumnie i tak dalej, co będzie wtedy z tego Mariana?
– Daj spokój, Renia, każda ceremonia będzie sztuczna i wykreowana, nawet ta skrojona pod to, jak żyłem i kim byłem.
***
Nie wiem, która to była godzina, kiedy przyszłam do domu, z głową pełną planów i potrzebą ich realizacji. Wzięłam jeszcze Pinię na spacer, chciałam dotlenić organizm, żeby lepiej spalić dwa piwa, trzy kieliszki pigwówki i szklankę zacieru jabłkowego, który kiedyś będzie wódką. Rano przecież rytualnie miałam stawić się u mamy, jak w każdą sobotę. Na obiad, wizytę na cmentarzu i podwieczorek. Musiało być późno, bo w żadnym oknie nie świeciło się światło, czego żałowałam bardzo. Nie mogłam w nie zaglądać, co jest jedną z moich ulubionych czynności. Podglądać życie w kwadratowym sześć na dziewięć kadrze okna, energooszczędnie oświetlonego i przydymionego firanką. Zawieszać wzrok na krzątaninie sobie tylko znanych osób wokół przedmiotów ceremonii: stołu, telewizora i kanapy. Jedno z okien, które mijam, tli się niepewnym światłem. Podchodzę bliżej i widzę, jak Marian nalewa mleka do metalowego kubka. Najprawdopodobniej z zamiarem
zrobienia sobie kakao.
Maciej Wnuk
Miejsca odległe
Safari
I
Jej mąż umiera w lipcu, w sierpniu ma pogrzeb, a w którymś z pierwszych dni września wchodzi do kuchni wieczorem i stawia mleko na gazie. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby miał taki zwyczaj, ale już kilkadziesiąt lat temu zrezygnował z nabiału po serii nieprzyjemnych wzdęć brzucha. Widząc go teraz gapiącego się w garnek nieobecnym wzrokiem, Rita myśli: „czyli coś się spieprzyło”.
Zaczyna chorować rok wcześniej. Krotko po pierwszym spotkaniu z kulawym ślepowronem, co wydaje się bez związku z rozrostem nowotworu w przełyku, ale mimo to przez resztę dni Leo będzie już mówić: „wszystko trafił szlag, gdy przyleciał ten ptaszor”. To ich sobotni rytuał – wychodzą do parku nad Yarrą i szukają zwierząt. Zajęci tym partyzanckim safari zapominają o świecie. „Rozella! Rudzik! Kakadu!” Wszystko to czyste strzały – oboje mają po minus cztery w oczach i żadnych szans na celność. Ale gdy zjawia się on, o pudle nie może być mowy. Wielgachne szpony, rdzawy grzbiet i upiorne krakanie – Leo podnosi laskę, celuje, a wtedy Rita daje mu sójkę w bok.
– Przestań – mówi. – Wielbłąda byś nie ustrzelił, i to nawet z dwóch metrów.
To ten sam ślepowron, na którego polował wraz z ojcem. Złe spojrzenie, jedna noga, dziob jak gruby szpikulec. Czy to w ogóle możliwe? To było sześćdziesiąt lat temu, ale Leo jest pewien, że ten ptak przyleciał tutaj przez czas, prosto z dzieciństwa w starość, żeby się na nim zemścić. Nie daje się łatwo wystraszyć. Przyrzeka przed samym sobą, że dzisiaj jeszcze nie, ale następnym razem go sprzątnie. Wyczuwa wtedy dłoń żony ciągnącą go do ścieżki. Staje tam przodem do słońca i idzie prosto przed siebie niczym okręt sunący do latarni morskiej. Patrzy jeszcze przez ramię – totemiczny słup drzewa zwieńczony ślepowronem przyprawia go o dreszcz.
„Do następnego razu” – mówi w myślach i zdaje mu się, że ptak odpowiada tym samym.
Wychodząc z parku, czuje rozrywający ból w gardle. Daje nurka do leków zaraz po powrocie do domu. Kłamie, gdy Rita pyta, czy wszystko jest w porządku.
– Niczym się nie przejmuj – urywa oparty o zlew, a z tyłu, za jego plecami, wymięta chusteczka z krwistoczerwoną flegmą ląduje w kuble na śmieci.
Następnego safari nie ma, bo tydzień po ostatnim Leo siada przed biurkiem lekarza.
– Cóż, wie pan, do czego to można porównać?
– Niech mi pan nie wyjeżdża tu teraz z jakąś klepsydrą.
– Skąd pan wiedział?
– Słyszałem to z milion razy. Piasek z mojej klepsydry się przesypał i podobne pierdoły. To chce mi pan powiedzieć?
– Skoro pan o wszystkim już wie, to na pewno nie zaskoczy pana wiadomość, że…
– …da się ją później odwrócić? Nie, nie zaskoczy.
– Czy to nie wspaniałe?
– Jezu, nie. Raczej kiczowate.
– Pan wierzący?
Leo marszczy brwi w złości na siebie samego. Nie powinien tu przychodzić, to tylko rozwlecze sprawę.
– Czas na mnie.
Puszcza ręce wzdłuż tułowia i rozciąga usta do niezręcznego uśmiechu, w myślach dodając: „co za straszny konował”. Chwilę po opuszczeniu gabinetu ogląda swoją fonę. Zawiesza wzrok na zielonej diodce –jedynym sygnale, że w tym pudełeczku toczą się właściwe procesy, że gdzieś tam jest coś, co tak wiernie hodował od dziecka, właściwie odkąd przyszedł na świat i wypełnił płuca pierwszym haustem powietrza, bo to właśnie wtedy zimna ręka akuszera skleiła go z foną na zawsze.
Choć nic nie wskazuje na usterkę, to jeszcze tego samego dnia pisze do producenta z prośbą o sprawdzenie, czy wszystko jest zgodne z planem, czy projekt przeszedł testy, i co z procedurą fall backu? Odpowiedź przychodzi po chwili – brzmi jak szablon uzupełniony tylko o właściwe dane, ale mimo to przynosi mu pewną ulgę. Wypija gorzką herbatę, myśli: „matko, czyli to już”, a potem idzie spać. Śni mu się nuda – że żyje tysiąc lat, siedzi bezwiednie w fotelu i nie ma ochoty na nic, i że rośnie w nim poczucie, że widział w życiu wszystko, więc nie chce już tego ciągnąć. Rozmontowuje golarkę, oddziela tępawą żyletkę i przykłada do skóry. Kiedy się budzi, nie jest pewien, czy to wciąż dobry pomysł.
– Wziąłeś leki? – pyta Rita.
Przytakuje.
Słucha zaleceń lekarzy, choć ich nie rozumie – na pewno nie w całości. Jedynym, co ma sens, są leki przeciwbólowe. Już podczas następnej wizyty prosi o takie naprawdę silne, „żeby zupełnie odlecieć”, może coś z narkotykiem. Dostaje zwykły paracetamol i po krótkiej rozmowie jeszcze ibuprofen, gdyby ten pierwszy zawiódł. Opiaty przepisują później – pomagają w sytuacjach naprawdę beznadziejnych, kiedy nie ma siły wstać z łóżka i patrzy tylko na ścianę. Na jego kolekcję trofeów ze wszystkich wypraw po Ozie: głowy wołu, jeleni i kozłów; bardziej z konieczności niż faktycznej ciekawości – najmniejszy ruch oznacza bowiem rwący ból w plecach. Technicznie rzecz biorąc, jest przytomny, ale stojąc przy jego skotłowanym łóżku, Rita nie potrafi się z nim porozumieć. Mimo to przysuwa sobie krzesło, siada, bierze jego dłoń w swoje i ściska ją za każdym razem, gdy napad kaszlu każe mu się od niej odwrócić.
– Już niedługo.
On nie odpowiada, koncentruje się na własnym wnętrzu, cały czas będąc gdzieś daleko. I raz, kiedy wije się w sposób tak przeraźliwie nienaturalny, że Rita ma już zadzwonić po lekarza, patrzy na nią przeciągle. To jeden z przebłysków świadomości, które zdarzają się chorym w trakcie najbardziej upiornych zmagań; dobrze wie, co ten wzrok oznacza.
– Wszystko się spieprzyło, kiedy przyleciał ten ptaszor – szepcze ostatkiem sił.
Naprawdę nie chce robić mu fałszywej nadziei i skazywać na zalew wspomnień, w których siedzi z rodzicami przed zapuszczonym stawem i mąci patykiem wodę: matka na leżaku poparzona słońcem, ojciec żłopie piwo, złote karpie koi czerpią tlen znad wody; naprawdę nie chce tego robić, ale uznaje, że to jedyny sposób, by stwierdzić, w którym miejscu jest Leo, dlatego schyla głowę do łóżka i szepcze:
– W kwestii tego ptaszora… Wyszłam do parku wczoraj, a on tam leży na ściółce, cały w mrówkach i glistach.
Wydaje jej się, że Leo podnosi kąciki ust i drży powiekami, jakby chciał odchylić ciążące mu przed oczami kotary i spojrzeć ptaszysku w ślepia, ale to wysiłek, na który nie jest już gotów. Wiotczeje, sztywnieje, zasypia. Nigdy więcej się nie budzi.
II
Przyjeżdża technik, żeby odpiąć fonę. Utykający starzec, koło siedemdziesiątki. Rzuca narzędzia przy łóżku, wypuszcza ciche beknięcie i zaczyna coś nucić. Cuchnie nocnym cugiem. Jedynym, co potrafi powiedzieć, są jakieś przypadkowe półsłówka, więc rozmowa się w ogóle nie klei.
Rita przygląda się całemu procesowi z niekrytą fascynacją. Nie wie, jak przebiega i ile czasu zajmuje, a rzeczywistość silnie ją zaskakuje – urządzenie odskakuje z cichym kliknięciem, zostawiając na skórze blady ślad. Zielona diodka gaśnie. Technik podrzuca przyrządem jak pękiem kluczy i wtedy Rita wypala:
– Proszę uważać, to jest… to jest…
– To jest co?
– Sam pan wie.
– Psze się niczym nie martwić.
– Nigdy nie widziałam, jak się to odbywa.
– Pani pirszy raz? – Technik klepie ją pocieszająco w ramię, wkładając w to dużo więcej siły, niż powinien.
– Tak – odpowiada Rita. Nie przypuszczała, że wszystko odbędzie się tak szybko, z taką nieprzystającą lekkością.
– To potrwa dwa tygodnie. Psze sprawdzać dobrze e‑maila. Klar?
– Klar.
– Psze też zostawić rejt w apce – dodaje technik przed wyjściem.
– Przypomni pan nazwę?
– Klepsydra.
– No tak.
Facet uchyla czapki i znika. Chwilę później karetka. Lekarz potwierdza zgon. Z pomocą drugiego dźwigają Leo na nosze, sapiąc przy tym z wysiłku – choć w ostatnich dniach mocno schudł, to wciąż był wagi ciężkiej, jak ci bokserzy z telewizyjnych walk, które tak lubił oglądać. Jego brzuch spływa z boków noszy usłużny grawitacji i dopiero wtedy Rita dostrzega tam siny kształt.
– Plamy opadowe – słyszy z ust lekarza i chowa twarz w dłoniach, czym zaskakuje samą siebie. Towarzysząc mu przez ostatni rok, zdążyła się uodpornić na widok odleżyn, odleżyn złączonych z guzami, moczu cieknącego do worka i kleksa gówna w pielusze, ale plamy opadowe są jednak pewną nowością. Na ich widok tak bardzo zaczyna obawiać się przyszłości – kolejnych dwóch tygodni – że przez chwilę żałuje obrotu spraw.
Chowa go pod płytą z włoskiego marmuru, czego zażyczył sobie jeszcze przed spotkaniem z ptaszorem, podczas jednej z tych rozmów, które pojawiają się znikąd i każą myśleć o rzeczach tak nieistotnych jak śmierć. „Daj tylko wielki krzyż i nazwisko – powiedział, kreśląc przed sobą układ liter. – I wszystko z czystego mosiądzu. Dobrze?”. Pokiwała głową, skutecznie kończąc temat, na którego rozwinięcie nigdy nie była gotowa.
Kolejne dni są najdłuższymi w jej życiu. Często budzi się w środku nocy, opróżnia lodówkę z łakoci i tonie w kanapie, gapiąc się w rozsypane puzzle. Znalazła je na pchlim targu pod mostem – sprzedawca podsunął terminal do płatności i wyjaśnił, że rano dostał towar po kimś, kto umarł bez własnej fony. „Znaczy się… – urwała, jakby bojąc się dalszych słów – …od kogoś, kto umarł naprawdę?”
Mężczyzna pokiwał głową, powiedział: „pin i zielony”, po czym podskoczył do następnego klienta. Niosąc pudełko do domu, czuła wyrzuty sumienia.
Od tamtego czasu pracuje nad układanką. którejś nocy tak ją pochłania, że w ogóle nie idzie spać. Zapomina, po prostu zapomina spać. Jeść też. Zjada kolację nad ranem. Wtedy robi drzemkę, budzi się o drugiej, gdy sąsiad z góry wali czymś o podłogę. Kiedy żył Leo, śniadanie było o ósmej, obiad o trzynastej, kolacja o dziewiętnastej. Nic nie zaburzało dopracowanego do perfekcji grafiku. Czasami, siedząc nad rozsypanymi puzzlami, czuje ręce obejmujące ją w pasie, bawiące się guzikiem od spodni, i wtedy instynktownie szuka drugiego ciała. oprócz układania puzzli zaczyna dużo palić i czytać stare książki. Jelenie w Nowej Zelandii. Kompletny poradnik łowiectwa. Biblia taksydermii. Ale najczęściej wygląda tylko przez okno na podwórze i patrzy na samotną jabłonkę, w którą strzelał Leo, doskonaląc precyzję. Drewniany płot lśni od śrutu. Tabliczka „NO THROUGH ROAD” przy domu naprzeciwko, wiecznie aktualna.
Aż wreszcie, w trzynaście dni po pogrzebie albo po całym stuleciu, nadchodzi ta wiadomość. Instrukcja ponownego kontaktu: co robić w pierwszych dniach (nic szczególnego), jak się zachowywać (normalnie) i telefon do psychologa, gdyby był potrzebny. Nie rozumie ostatnich trzech słów: „gdyby był potrzebny”. Zdają się takie zbędne. Wypiera je prędko z myśli i goni już w innym kierunku, do pierwszego spotkania.
W lekturze wiadomości z serwisu towarzyszą jej zwierzęta z trofeów: byki, jelenie i dziki, wszystkie zwrócone dokładnie w jej kierunku. Rita, czując ich spojrzenia na sobie, odbiera to jako przypomnienie, że powinna odkurzyć eksponaty ściereczką. Ostatnim, czego by chciała, jest rozjuszenie Leo już pierwszego dnia – niemal widzi jego grymas, gdy wchodzi do salonu, zerka na głowy na ścianie i rzuca: „no nie, o wszystkim zapomniałaś”.
Chce odkurzyć dywan i przygotować obiad. Ale przed tym wszystkim – znaleźć brakujący fragment puzzli. Kawałek strumyka z lilią. Jest pewna, że go brakuje. Centymetr po centymetrze przeszukuje kudłaty dywan. Znajduje tylko okruszki krakersów, gumki recepturki z bukietów tanich frezji, paprochy. Zrezygnowana wraca do sypialni i wytrzepuje poduszki za oknem – kurz zawraca do środka, więc kolejny kwadrans spędza ze ścierką w dłoni, cały czas myśląc: „jeszcze chwila, jeszcze tylko chwila”. Nic nie potrafi uspokoić jej buzujących myśli. Przed świtem chce się zdrzemnąć, ale nie może – serce bije zbyt szybko. Z ciemności patrzą w nią czaszki – wiszące w rzędach na ścianie są dla niej teraz czymś śmiesznym. Muszą się kiedyś ich pozbyć. Na razie jednak robi herbatę i siorbie ją w sinym świetle.
Niebo nagle rozbłyska i wtedy dzwoni dzwonek.