1
ludzie w strażackich kaskach mają dzisiaj wolne
o, piękne plecy i ich chłonne pory urodzajnej wiosny!
wasze pole to kadłub, z którego wyrosną słoneczniki,
a w których będziemy się tarzać.
tamtego roku zapodzialiśmy zatyczkę i woda podeszła pod bloki
tak wysoko, że mieszkańcy zarzucili wędki przez okna. okno
po oknie, piętro po piętrze. puszce od konserwy przybywa
niedopałków. opróżniono już każdy kantorek.
plener to rzucony na oparcie płaszcz
karolinie
rampa odcumowana, żagiel postawiony.
mówisz, że tutaj jesteśmy tylko parą
znajomych sobie ludzi, więc kładziemy się do połowy,
spodnie zdejmujemy do połowy. kula na smyczy,
pies ma pasterza, kowadło chodzi po grzbiecie
i nawołuje wiatr. przestawiam gniazdo w kądziel
twoich włosów. gniazdo w łonie tukana.
jak wkręcić się w pokład i rozłożyć koc,
pokazać ci nasze paliki?
drobne
koszulce narzuconej na biurowiec słońce masuje plecy,
księżyc grzebie w brzuchu, dach żąda podłogi. skaczemy
przez białą futrynę. kula kręci się w koło kuli.
moją skałę owijamy na mostku. biorę jeden koniec
i idę po sznurku, na sprucie,
przed siebie, wracam.
kiedyś, w tym samym miejscu, pani Matylda, młodociana
recepcjonistka, trzepała kieszenie – tak pozyskiwała drobne.
2
dałaś mi wielki, niebieski balon
kura ucieka jak nałożnica, jak wyczerpanie węgrów
wymienialiśmy się kołem i wodą, wodą i kołem.
teraz młyn to pusta tarcza na nadgarstku,
którego dłoń pozbawiono kciuka.
na strychu dwie wskazówki właśnie pożarł
kufer. leżą równolegle, całkowicie
ślepe, nie trafiają celu.
za oderwanym sznurkiem łuszczę brzuch łososia.
jeśli ten przeleży zbyt długo, robi się żółty, potem
błękitny, granatowy, w końcu wsiąka w talerz.
biurowiec
jedyne wejście we mnie zabito deskami.
dziewczynki krążą w kole na swoich danielach.
zostanę tamtym gajem i znajdę ramiączko.
stokrotkę chwilę wcześniej pochwyciły zęby.
pamiętają butelkę, którą pieścił promień?
pilnujesz źdźbeł jak skarbu, babcia klęczy w polu.
w gruszy bukiet dymu
I
kretowiska wygramoliły się spod śniegu.
woda zatapia wodę, jak kolasę.
rwą się nici w pręgach okien.
czekałem na ciebie, a na to czekanie zaciągnięto zasłony,
ciężkie i zwaliste. leżę w piernatach, rozciągnięty jak wół.
II
kiedy ty leżysz obok i nie chcesz się obrócić,
jędza prowadzi wózek przez pole, któremu
odrąbali ramy. za nim rysuje się horyzont,
czyli w tym przypadku ściana. pasma
i ich matrioszki, lecz osowiałe, nie do przebycia.
z tej perspektywy wygląda jeszcze nadzieja na
cumulonimbusy… osa zawisła, nie może się ruszać.
szprychy w błocie, filce marszczą się. to, co marszczy się,
rośnie, to, co rośnie, zostaje bez podbicia. potężne, nasycone.
III
nie tonsurę, a bardziej
wole oko wycięte z powieki.
beczka jednak przecieka, przyjmuje światło.
matrioszce rośnie grzywka: stać na jednej półce,
drewnie swojego czasu, tłuc się lub rozwijać bruzdy,
pielęgnować bruzdy, w upale, pod ołowianą dłonią.