I.
9.
Cały dzień pod krzakami na posłaniu z resztek sieczki, ściółki i słomy, nogi we własnym ogrodzie, a głowy u sąsiadów.
Na wysokości naszych pasków niebezpiecznie kolczaste pędy jeżyn oplatają cienkie druciki. Owoce na gałązkach blisko naszych sandałków, łydek i brudnych kolan, wystających spod postrzępionych dżinsów, są jeszcze niedojrzałe. Coś zarumieniło się tylko u samej góry, na najdalszej linii słonecznego frontu.
Za granicą działki, gdzie krzewy jeżyn wyginają się już pod ciężarem owoców w łukowate szpalery, rozdziawiamy nasze paszcze, pod gałęziami zakrzywionymi jak kręgosłupy piersiastych dziewczyn.
Setki gładkich, prześwitujących kuleczek wyczekują zbiorów. Są one olśniewająco czerwone, delikatnie żyłkowane i pełniutkie maleńkich nasionek, które rozgryzam na pół.
Tu więc jesteśmy.
Pod cieniodajną, z grubsza przyciętą, czystą zielenią.
Przez luki w listowiu przeciska się stalowoniebieskie niebo.
Jak ryby otwieramy i zamykamy umazane usta. Kolejność ruchów jest zawsze taka sama: najpierw podnieść i odchylić do tyłu głowę, aby kiść zanurzyła się w czeluści gardła. Górne i dolne wargi zamykają się za ostatnim owocem. Potem, ostrożnie, położyć tył głowy z powrotem na ściółkową poduszkę, obrabiając zębami kulistą zdobycz. To, co słodkie, kwaśne, owocowe, oddzielić zębami od łodyżki i ściągnąć w dół.
Czasem, jeśli kiść urosła za długa, trzeba – wbrew dobrym obyczajom krainy mlekiem i miodem płynącej – pomóc sobie rękami.
Nasz system zrywania malin, jeżyn i porzeczek – najpierw z czujnie nastawionymi uszami na obszarze podwyższonego ryzyka, czyli w ogrodzie sąsiadów, potem na pograniczu, a dopiero na końcu zbieranie marniutkich zaróżowień na własnym terytorium – sprawdził się doskonale w ciągu wielu lat.
Tylko jeden jedyny raz, kiedy nasza łupieżcza wyprawa trwała w najlepsze, wyrósł w gąszczu krzaków łysy, naburmuszony sąsiad zza miedzy. W popłochu puściłyśmy się biegiem po trawie i grządkach, aż dotarłyśmy do bezpiecznej kuchni, zanim zdążył się zbliżyć do nas z łopatą.
Tymczasem dziadzina pokazuje się z rzadka. Może noga daje się mu we znaki. Wtedy jego kuśtykanie znacząco przyczyniło się do powodzenia naszej ucieczki…
Ale ponieważ dobre cechy sąsiada ograniczają się – w tej kwestii jesteśmy z JaśminąCelinąJustyną zgodne – i tak do uprawy tej szczególnej odmiany porzeczek o gigantycznych owocach, którą my, nie znając jej właściwej nazwy, ochrzciłyśmy mianem „porzeczka olbrzymka”, przyjmujemy jego nieobecność do wiadomości nie tyle z troską, ile raczej z obojętnym wzruszeniem ramion. Jesteśmy tak całkowicie zajęte same sobą, że brakuje nam po prostu czasu, by martwić się o starych, łysych facetów.
Plonu z krzewów domagają się nasze rosnące w letnim słońcu ciała. Ich zapotrzebowanie na energię zdaje się nieskończone. Żaden nawet największy kolec, chroniący owoce przed pożarciem, nie jest w stanie nas powstrzymać. Oszczędzamy tylko egzemplarze zajęte przez larwy motyli lub obgryzione przez robaki.
Zdarzyło się to chyba w tym męczącym czasie zbiorów, krótko przed twoimi urodzinami. Może to było jakieś święto, a może tylko weekend.
Słońce zanurzyło się w lasku za strefą zamieszkania. Nastały zorza i wieczerza, ale długo jeszcze nie było pożegnania.
Musiałam już chyba spać, kiedy coś nagle u góry zaskrzypiało i na drabince piętrowego łóżka pojawiły się twoje stopy. Pokój tonął w letnim półmroku. O ileż bardziej wolałam mieć oczy jednak zamknięte, ukryte za szczelną osłoną powiek, a nie szeroko otwarte, narażone na widok koszmarnych i dziwacznych kształtów cienia…
Ale teraz jest za późno. Ulotniło się błogosławieństwo przyjęte od mamy przed snem, a mające chronić mnie w nocy od wszelkich niebezpieczeństw.
Obudzić się znaczy: wydać siebie na łup.
Tym skrzypieniem narzucasz mi stan czuwania, popadam w rozpacz i wściekam się jednocześnie. Przez kilka krótkich chwil niezdecydowania rozważam różne możliwości: zostać w łóżku? Sama wśród armii cieni? Czy jednak wstać, pójść za tobą i ręka w rękę walczyć przeciw ciemności?
Zanim twoja dłoń chwyci za klamkę, już stoję przy tobie.
— Co się dzieje? — pytam czarną, pokrytą lśniącymi na biało cętkami plamę, która jest zapewne twoją twarzą.
Cisza.
Przemykamy razem do łazienki. W odpowiedzi na słabe kliknięcie mojej dłoni żółtość kafelków skacze nam do oczu. Aby móc zobaczyć cokolwiek, skupiam się na brązowym, poprzecinanym beżowymi fugami, kwiecistym deseniu. Trwa dobrą chwilę, zanim moje źrenice się zwężą, a oślepienie zamieni się w olicowanie.
Ciekawym, świeżo przystosowanym do ciemności, całkowicie już przytomnym wzrokiem wędruję wzdłuż twoich gołych nóg. Z zaciśniętej pięści, która dynda na wysokości obrębka koszuli nocnej, wystaje ci skrawek zgniecionych majtek.
— Co —
Pierwsza kropla odbiera mi mowę. Jasnoczerwone krople spadają z pluskiem między twoje stopy.
Kapie na ceramiczną posadzkę tak, jakby twoje ciało przemieniło ten wczorajszy owocowy skwar w małe chmurki w twoim wnętrzu.
Dopiero gdy po raz kolejny mrużę oczy, dochodzi do mnie, że to krew. Szpanerska krew. Najwidoczniej zawsze musisz się nią przechwalać…
Wtedy też za mną pojawia się już sylwetka mojej zmęczonej mamy. To twoje kapanie wyrwało ją pewnie ze snu. Bez zbędnych słów wyjmuje z damskiej szuflady pod umywalką grubą podpaskę. Odgłos, kiedy odrywa ochronny pasek folii, przypomina mi zgubiony album z naklejkami.
Gdy przeźroczysta folia znika z głośnym szelestem w koszu na śmieci, mama przykleja podpaskę do materiału wewnątrz twoich majtek. Przyglądam się z ciekawością, jak wsuwasz nogi w otwory bielizny. Szybko podciągasz pod pępek świeżo wyściełane bawełniane desusy w różowe cętki. Tymczasem ceramiczne kwiaty czekają na próżno – przestało kapać.
Ze wstrętem i zarazem fascynacją wyobrażam sobie, jak marmoladową czerwienią plamisz kremową wkładkę grubości kciuka.
Mama posyła nas z powrotem do łóżek.
Ale nie udaje mi się zasnąć… Powiązania między damską szufladą, owocami, krwistymi skórkami przy twoich paznokciach i ukąszeniami komarów, a zwłaszcza dawno minionym złamaniem podstawy czaszki, tym najkrwawszym ze wszystkich wypadków, spędzają mi sen z oczu.
Czy to możliwe, żeby rozdwojenie-o-mały-włos głowy miało konsekwencje jeszcze dziś? Czy twoje ciało obawia się kolejnych złamań? Może chce uprzedzić dalsze nieszczęścia i uczynić z ciebie jak najszybciej kobietę, zanim —?
Nie uszły mojej uwadze wasze konspiracyjne spojrzenia, jakie wymieniłyście między sobą – mama i ty. Wygląda na to, że zdanie się na pieluchowatą ochronę przed wypływem krwi stwarza bliskość i najwidoczniej pozwala kobietom bez względu na wiek czy pochodzenie traktować się na równi. Za drzwiami wszystkich umywalni i toalet, oznaczonych piktogramem w sięgającej do kolan sukience w kształcie litery A, spotyka się, patrząc na siebie ze zrozumieniem siostrzeństwo, wspólnota, która potakuje, wzdycha i zmienia waciane opatrunki. Obserwuję to już od dłuższego czasu.
Czy mogłyśmy więc zaoszczędzić sobie nieprzyjemnego rytuału skaleczenia? Wydaje się, że ta wspólna kropla krwi tworzy o wiele bardziej niezawodne więzy siostrzeństwa – pod warunkiem, że umie się krwawić.
Krwawienie nie jest jednak moją mocną stroną. Wiem również dlaczego: aby zobaczyć krwawą czerwień, trzeba mieć najpierw otwartą ranę, szczelinę. Nie minęły jeszcze dwa tygodnie, odkąd ostatni raz w sypialni przyglądałam się badawczo mojemu ciału w lustrze, szukając tego rodzaju śladów. Owego popołudnia przysunęłam goły tyłek i nogi rozstawione na kształt litery M bliziutko do lustra, ale mimo najszczerszych chęci nie udało mi się odkryć nic, co choćby przypominało ranę.
Dwa małe wałeczki przedzielone fałdą skóry, dalej w głębi otwór odbytu. Nic więcej.
Palcem wskazującym – ale też innymi palcami, każdym z osobna – dało się trochę rozchylić tę fałdę i wsunąć koniuszek w szparkę, wilgotną i gładką w dotyku, jakbym opuszkami macała wewnętrzne strony warg.
Bólu przy tym nie odczuwałam. Szparka nie zachowywała się zresztą jak porządna, otwarta rana. Po kilku minutach bezsensownego gmerania i poskubywania musiałam pogodzić się z tym, że po prostu nie znalazłam żadnego zranienia.
Jestem zbyt zdrowa.
Moje ciało zasklepia się, goi i rośnie w pełni automatycznie, nie chce ani ran, ani żadnych innych otworów.
Czy moi rodzice wiedzą o tym?
Kiedy raz po wypiciu soku pomarańczowego, którego nie toleruję, miałam „na dole” podrażnioną skórę i z podkulonymi nogami, kolanami tuż obok ramion, pupą wypiętą do góry leżałam w łazience na dywaniku, mama smarująca mnie bepanthenem musiałaby przecież zauważyć, że coś tam jest nie tak…?
Może nie widzi w tym nic strasznego? Może cieszy się, że nie musi nigdy widzieć, jak krwawię…
W końcu to, że jestem nietknięta i nienaruszona, cała i zdrowa, że aż tryskam strumieniami błogosławieństw i łask, a moje ciało, biorąc pod uwagę jego integralność i zdrowie, przewyższa przeciętne ciało kobiece, jest przecież powodem do radości…
Teraz rzeczywiście czuję, powoli dryfując ku krainie snów, jak wzbiera we mnie rodzaj gniewnego triumfu.
Niech ta damska szuflada będzie sobie zamknięta na cztery spusty, ta przekorna myśl kołacze mi się po głowie, po czym zasypiam.
Kilka godzin później nad ranem w ogrodzie podnosi się codzienny harmider.
Ptasia orkiestra nieźle się przykłada do roboty.
Przez uchylone okno do pokoju wlatują bańki pełne barokowego śpiewu. Wszystko dobrze znane melodie. Świergotanie i szczebiotanie, pimpilenie i czyrykanie, a w przerwach werbel dzięcioła. Ci-ci-be i ci-ci-trn, wit wit i sit sit, przeplatane miękkim fletowym pjuuu w wykonaniu brzuchatego gila zwyczajnego, którego poznaję od razu, bo to mój ulubiony ptaszek. Śpiewa tak cudnie i żałośnie, że trzeba go posłuchać ze szczególną uwagą, przed wszystkimi innymi. Zdaniem mamy gil brzmi „melancholijnie”, a mój tato mówi, że ma „bluesa”… Bez względu na to, co ma, a czego nie, lubię go słuchać, i jeśli pewnego ranka usiądzie po koncercie na gzymsie, wyciągnie do mnie pazurki, trzymając w nich swoją czarną czapeczkę, żebrząc – dostanie wszystkie moje zaoszczędzone drobniaki, jak nic.
Na dworze ptaki śpiewają dalej jak szalone, a ja nie śpię, nie śpię, i nie śpię. Jakże chętnie bym wstała i akompaniowała ptakom… Ale trzymam ręce w ryzach, bo dobrze wiem, że konsekwencją wczesnoporannego koncertu fortepianowego jest bardzo zły humor rodziców.
Nie chcąc jednak leżeć całkiem bezczynnie, nakrywamy obie – ja i ciągle jeszcze krwawiąca JaśminaCelinaJustyna – stół do śniadania.
Uszczęśliwia mnie nietknięty kożuszek śmietanki na mleku wydojonym wczoraj wieczorem w Sulpach.
Wiedziona nagłą inspiracją, dzielę stół na stronę krwawiących i stronę niekrwawiących, kobiet i nie-kobiet. Kobiecy bok stołu jest czerwony – marmolada, maliny i salami. Wokół talerzy naprzeciwko gromadzi się masło, mleko i ser. Tutaj, po nie-czerwonej stronie stołu, gdzie zajmiemy miejsce z tatą, powinny znaleźć się jeszcze chleb i płatki owsiane. Ale wolę być mniej rygorystyczna i układam po środku pas zboża, którym mogą się żywić jedni i drudzy.
Siadam ze skrzyżowanymi nogami na krześle taty, patrzę na moje dzieło i myślę, że właściwie nie ma żadnego powodu, by nie czuć się dobrze tu, po przeciwnej, maślanej stronie.
II.
29.
On już nie jest jej ojcem. Nie jest jej ojcem, tak jak ten zsuwający się na podłogę skrawek materiału nie jest płaszczem kąpielowym.
Master Bison removes his cape before battle. Zrozumiała.
Jego ciało mieni się z żołnierska na czerwono. Poniżej sztywność masztu obwieszonego krwistymi flagami.
Zmasowane obnażenie zasłania panoramę pokoju, neguje parzyste istnienie nagości i bezbronności.
Srebrne nagolenniki i naramienniki jego kostiumu pozostają niewidoczne. Czuje tylko ich ciężar.
Ostatni błysk rażącego światła lampy, zanim ją staranuje. Teraz na plecach. Tuż pod niezdecydowaną postacią, która zapala-gasi-zapala-gasi jasność – sekundowe zaciemnienia słońca, które wpadają do środka z regularnością słonych fal.
Jego rytm przeczy naturze. Powoduje wstrząs. Czy to czas snu, czuwania czy umierania? Ptaki by oszalały.
Mruży oczy.
Skąd ten blask? Refleksy światła na błyszczącej złotem naszywce z trupią czaszką na jego czapce? Światło, które pali się pod sufitem?
Boi się zamknąć oczy i pogrążyć w czerni.
Źrenice i tęczówki oczu postaci, która nie jest jej ojcem, nie jest jej ojcem, nie jest, nie, nie, przenigdy, znikają za mrugającymi powiekami, pozostawiając tylko upiorne białka. Nic poza tym.
To bezduszne, drętwe coś, ciążące jej niczym ołów na klatce piersiowej, żąda posłuszeństwa. Wciąż na nowo.
Rozgląda się za swoim paskiem życia, ma nadzieję, że znajdzie zwiastuny przetrwania. Paski, deski, dryfujące kawałki drewna – chwyci się wszystkiego, co tylko pływa na powierzchni i opóźnia utonięcie. Nie znajduje nic.
Jego dotyk wlecze ją do miejsc poza czasem. Życie czeka przypuszczalnie gdzie indziej. Nie jest siebie pewna.
Pewna jest tylko tego, że ta ręka nie należy do jej ojca. Nie należy do jej ojca, jak nie należy do niego pot ściekający na nią kropelkami.
Master Bison possess an inherently evil energy.
Opór jest bezcelowy.
Skupia się na tym, co pamięta. Przywołuje na myśl śliczną Chun Li i jej powiewające na wietrze wstążki we włosach, lazur sukienki. A young girl, filled with the beauty of spring. Ona również jest sierotą, bez ojca. O, jaka ona jest ładna! Piękna i odważna – na próżno. Master Bison i tak ją pokonał. He defeated her, then flew away laughing, telling her that if she ever attacked him again, he would kill her just like he had killed her father.
Bezsensowność zaprzysiężonej tysiąckrotnie zemsty, która ojca już i tak nie przywróci.
Wciąż jeszcze jest obmacywana. Zdaje się jej to nieludzkie. Owadzie czułości. Istna plaga.
Widok dziesięcionogich pająków-palców budzi odruch, by je z siebie strząsnąć.
Rzygać się chce.
Żołądek niczym buła wśród innych zdradzieckich organów, które dalej pompują i oddychają, i filtrują, jak gdyby nigdy nic.
Okrutna obojętność sprawnie funkcjonującego ciała, które pragnie jedynie wykonać swoją dzienną pracę.
Bezwzględnym priorytetem jest utrzymanie oddechu. Na teraz pozostaje tylko bezsilna odraza. Śmiesznie mały opór. Nienawiść spełzająca na niczym.
Niezdolność do obrony budzi w niej głęboki wstyd.
— Nie jesteś moim ojcem — mówi, mówi to na głos, żeby świat usłyszał, powtarza raz jeszcze, żeby się utrwaliło, wykrzykuje, żeby stało się rzeczywistością, i obrywa w twarz. Po jednym policzku za każde zdanie.
— Anyone who opposes me, will be destroyed — odgraża się Master Bison.
Ona jednak żyje dalej, jest bardziej obecna niż kiedykolwiek. Czuje, że chodzi, kołysząc biodrami. Pragnie zniknąć. Spojrzenie wstecz to potwierdza: Master Bison pojawił się wraz z rozwojem u niej nowych cech płciowych. Marzy jej się pięciomarkowa moneta wielkości całej dłoni, za pomocą której dałoby się wepchnąć z powrotem te przeklęte gule na klatce piersiowej. W wyobraźni cofa wskazówki swojego zegarka, choć wie przecież, że to bez sensu, bez sensu, bez sensu.
Nie spełni się jej pragnienie, żeby wśliznąć się z powrotem w przeszłość, w czas, którego beztroski nie zatruwały piersi, nie zakłócały biodra. Jej odbicie w lustrze uparcie i uczciwie prezentuje jej wybujałe niczym chwast ciało. Dlaczego musiała się tak rozrosnąć?
Zmiany również w innych miejscach. Tam, gdzie kiedyś były oczy, pojawiły się dwa wodospady. Z twarzy zniknął uśmiech. Kiedy ona odpływa myślami gdzieś indziej, wszystko toczy się dalej.
Łóżko skrzypi i pojękuje cicho.
Później obmacuje płaszcz kąpielowy. Na haczyku wisi frotowy flak, który udaje niewinność, miękkość. Mistrz pozorów i kamuflażu. Taki, który wie, jak zwieść matki. Matki, które nie chcą się niczego domyślać. Matki, które wierzą w płaszcz kąpielowy.
III.
49.
(…)
Ach, ta cholerna ręka! Rano była jeszcze spokojna. Teraz znów szczypie, domaga się uwagi, chce, żeby ją ugniatać i gładzić. Na blacie stołu, zasmarowanym bazgraniną ściągawek i złotych myśli, leżą przede mną cztery palce i ściągnięty skurczem szpon. Poduszką prawej dłoni rozpłaszczam zakrzywienie. Skrócone ścięgna odprężają się, rozciągają i prostują. Blizna oddycha z ulgą.
„… z całej siły kopnąłem wózek, który ruszył z impetem do przodu, a ja zaraz uciekłem. Dopiero gdy dotarłem do końca parku, obejrzałem się za siebie. Andreas wciąż jeszcze się kołysał”.
Nie wiem, dlaczego oczy zachodzą mi łzami. Litery się zlewają. Czarne ciałka, wygięte, proste, z kropeczkami i bez kropeczek, rozmywają się na łzawej błonie, która powleka gałki oczne i rozwadnia widok. Raz zamoczone litery tracą wyraziste kontury. Słonawa ciecz rozpuszcza wszystko. Pozostaje tylko sens słów, który dawno już dotarł do serca i umysłu.
Ręka mnie swędzi jak jasny gwint. Ta opowieść, którą lubię i znam już przecież od dawna, poruszyła we mnie czułą strunę.
Dotąd unikałam jak ognia wspomnień o zdarzeniach sprzed dwóch lat. Gdy blizna się odzywa, zajmuję się nią troskliwie. Na widok mojego kalectwa pozwalam sobie to smucić się, to szaleć z wściekłości. Ale rozpamiętywać przeszłość? Co to, to nie.
A teraz jednak dopadły mnie dawne wspomnienia. Wywołane z pamięci słowami: pętla i szyja, kopniak i kołysanie.
Cała praca wykonana została w ciemni mojego mózgu. Zrozumiałam, że obrazy tamtego dnia, ujawnione z fotograficzną precyzją, zanurzone zostały w poczuciu winy jak w wywoływaczu.
Moje wewnętrzne oko nie ma powieki. Muszę na to patrzeć.
50.
Zaraz po kolacji rozlega się dzwonek do drzwi. Moi rodzice nikogo nie oczekują. Może to być więc tylko ktoś do mnie, a jeśli do mnie, to tylko ona. Egipcjanin nigdy nie przychodzi bez zapowiedzi. Otwieram drzwi.
— Wyjdziesz?
Jest blada. Jej stopy drepczą nerwowo na wycieraczce. Podczas naszej wymiany zdań raz po raz ogląda się za siebie w kierunku ulicy, rzuca niespokojne, nieufne spojrzenia na chodnik.
— Pośpiesz się … Czekam na ciebie!
Jakaś mieszanina ciekawości i poczucia obowiązku sprawia, że wkładam botki i kurtkę.
Gdy schodzę na podwórze, gaśnie już ostatnia żarząca się na różowo chmura. W powietrzu czuć zapach śniegu. Za zimno, żeby usiąść na klocu. Trzeba być w ruchu.
Pozwalam JaśminieCelinieJustynie wybrać trasę. Przyjaciółka kieruje kroki na południe, prosto do Rathausplatz. Naszą miejscowość otacza półkolem las, dlatego którędykolwiek by się szło, zawsze już po chwili wchodzi się między drzewa. Obydwie bardzo lubimy tę szczególną lokalizację, a nasze wędrówki niemal za każdym razem wiodą na zalesione tereny.
Już po zaledwie kilkuset metrach wiem, że dziś będzie to „duża runda” prowadząca przez Rathausplatz, wzdłuż strumienia i przy odkrytej pływalni aż na wzniesienie z leśnym placem zabaw. Gdy idziemy, moja towarzyszka wciska mi do ręki pięciokrotnie złożoną kartkę papieru.
— Od Mastera — szepcze i przyśpiesza kroku.
Najchętniej zaraz wyrzuciłabym tę kartkę, ale nie mam odwagi. Z ociąganiem rozkładam kratkowaną kartkę zapisaną kulfoniastym pismem. Bazgroły „Mastera” i JaśminyCelinyJustyny są podobne do siebie jak dwie krople wody.
Początkowo byłam na serio urażona i oburzona tym podobieństwem. Każde zdanie wydawało mi się haniebną obrazą mojej inteligencji. Robi ze mnie durnia czy co? Najpierw byłam zbyt wściekła, a potem zbyt dotknięta, żeby zadać głośno to pytanie. Tymczasem przyzwyczaiłam się do poczty „Mastera” i zaakceptowałam ją jako element gry.
Kolejne listy prawie nie różnią się od siebie treścią. „Ona należy do mnie… Mogę z nią robić, co chcę… Gdy mam ochotę ją pieprzyć, to ją pieprzę… I nikt mnie nie powstrzyma…”. Od dawna już nie czytam wszystkiego. Najczęściej przesuwam tylko oczami po papierze, udaję przez chwilę, że czytam tę bazgraninę, zanim zgniotę kartkę i wyrzucę do najbliższego kosza na śmieci. Zgodnie z poleceniem JaśminyCelinyJustyny, aby żaden z listów Mastera nie dostał się do rąk osób trzecich. Zdumiewające, jak łatwo jest zniszczyć słowa, którym się nie wierzy.
Przecinamy Rathausplatz i mijamy gospodę z wyszynkiem o zielonkawo-brązowawych gomółkach, która już wielokroć stanowiła tło opowieści JaśminyCelinyJustyny. Raptem słychać zbliżający się warkot. Równocześnie obracamy głowy w kierunku, skąd dobiega ten znajomy odgłos. Jeszcze zanim zdążę podnieść dłoń, by się przywitać, przyjaciółka chwyta mnie za ramię i ucieka co sił w nogach. Zdezorientowana pędzę obok, co rusz się potykając.
— Co jest…?
— Nie gadaj, leć!
Dobiegamy do skraju lasu. Daję się zaciągnąć za pień grubego dębu. Dyszy ciężko obok mnie. Nie rozumiem prawie, co mówi.
— On … on mnie prześladuje!
— Kto?
Spogląda na mnie struchlałym wzrokiem, z piersi wyrywa jej się okrzyk:
— JAK TO KTO!? MASTER!!
Przestraszona swoim wybuchem, zakrywa szybko usta rękami. Okrągłymi z przerażenia oczami rozgląda się dookoła i daje mi znak, żebym przysunęła się bliżej. Czuję jej oddech. Szepcze mi do ucha:
— On jest wszędzie … Nie ma od niego ucieczki!
Stoimy obok siebie w milczeniu. Gęsta tkanina drzew filcuje się na naszych oczach, spilśnia się w nieprzejrzane, nieprzeniknione sukno. Las tonie w trzęsawisku czarnych jak noc cieni. Powinnyśmy zawrócić, zanim…
— Słyszysz? – Szarpie mnie za rękaw. Jej twarz rozbłyskuje bielą. Mogę poczuć pod pachami jej strach.
— Jest już blisko! Bardzo blisko!
Wstrzymuję oddech i zapuszczam ucho w ciemność, czuję, że wzbierają we mnie rozpacz i łzy. Gdzie on jest? Nikogo nie słyszę!
— O Boże… Zbliża się, zbliża! BIEGIEM!! – Pędzimy żwirową ścieżką przez las. Im szybciej biegnę, tym bliższe zdaje się grożące niebezpieczeństwo. Mogę już go poczuć, tego prześladowcę. Depcze mi po piętach, chwyta za kark. Gałęzie drzew to jego palce. Przydroże zieje czarną czeluścią. A on goni nas dalej, coraz dalej, w głąb lasu, jak dwie bezradne sarenki. Uciekam, ledwie dotykając stopami ziemi. Zamieniam się w nogi i ramiona, rozmach i rozpęd, odcisk i obcas, nie ma niczego poza tym. Nagle JaśminaCelinaJustyna skręca ostro w bok, zbiega ze ścieżki i daje nura w cień. Ja za nią. Zarośla są tak gęste, że z trudem posuwamy się do przodu.
— Jeśli zostaniemy na drodze, to on nas dorwie! — Słyszę tuż obok jej krzyk.
Świerki i jodły rozdrapują mi twarz i ręce, wystające korzenie doprowadzają mnie do upadku. Ziemia jest mokra i błotnista. Nogi zapadają się po kostki w grząskim błocie. To brzuch lasu, zarosły gąszczem, owładnięty nieprzeniknionym mrokiem. Nigdy jeszcze nie byłam taka ślepa. Żeby chociaż księżyc wzeszedł! I to może na myśl o księżycowym blasku, pojmuję nagle, gdzie jesteśmy. Gdzieś w pobliżu musi być wyrobisko po dawnej żwirowni…
Już widzę połyskujące zza drzew szare zbocza nieczynnej kopalni odkrywkowej żwiru. Z szelestem, trzaskiem i chrzęstem przedzieramy się przez ostatnie chaszcze, docieramy na skraj krateru.
Wysoko nad tą jamą, przywróconą do naturalnego stanu, mrugają poirytowane gwiazdy. Wytężają i przymykają jasne oczy, jakby chciały sprawdzić, czy ten głęboki lej rzeczywiście został stworzony ludzką ręką, czy jednak jest też grobem jednego z ich przyjaciół meteorytów.
Zsuwam się po spadzistym zboczu urwiska, najbardziej strome odcinki pokonuję, zjeżdżając na siedzeniu. Prześwit pozwala mi odzyskać wzrok: mogę rozpoznać kontury pojedynczych drzew, krzaków, kęp – pionierskie rośliny, zdobywające ponownie swoje terytorium.
Trzymamy się prawej strony, idziemy dawnymi śladami koparki. W mojej głowie zaczynają się iskrzyć pierwsze rozsądne myśli: droga powrotna przez wyrobisko oszczędzi nam przedzierania się przez pomrokę i podszycie… Od wyjścia z dawnej kopalni do skraju lasu nie jest już daleko… Chociaż dalej biegniemy i nadal oglądamy się za siebie, wypatrując prześladowcy, to jednak czuję powolny odpływ paniki, cofanie się fali przerażenia.
Wyjście z wyrobiska tarasuje nam wysoki metalowy płot.
Cholera!
— Może gdzieś jest brama…
Ale JaśminaCelinaJustyna mnie nie słyszy, tylko wspina się na płot, jest już prawie na szczycie.
— Na co czekasz? No dalej, chodź!
Myśl o tym, że mogłabym zostać w kopalni sama, rozwiewa wszystkie moje wątpliwości. Wdrapuję się na górę.
Wąskie, trzymetrowej wysokości ogrodzenie panelowe z metalu zwieńczone jest koroną z ukośnych prętów, przez co płot wygląda jak pół litery Y. Ledwo udaje mi się owinąć ciałem strome zakończenie przeszkody. Trzask-prask, trach! Ostre końcówki metalu rozdzierają mi spodnie i kurtkę. Wreszcie siedzę na górze. A obok JaśminaCelinaJustyna. Płot chwieje się pod naszym ciężarem. Gdy huśtanie ustaje, przyjaciółka zabiera się do zejścia. Najpierw schodzi kawałek w dół, a potem wypuszcza z rąk metalowe drążki i zlatuje na ziemię. Ląduje miękko na gąbczastym gruncie lasu.
Właśnie mam zamiar pójść w jej ślady, gdy czuję, że jeden z metalowych prętów zaplątał się w moją kurtkę. Zaczepiłam się na amen.
— No co jest? Złaź!
Waham się, cofam rękę za siebie i próbuję zdjąć materiał z pręta.
— Złaź!
Ostatnia moja myśl dotyczy kurtki. Czuję jeszcze lekkie ukłucie w miejscu, gdzie się przytrzymuję i podpieram, a potem – skaczę. Kurtka, nagle uwolniona, sfruwa za mną. Ale zostaje ramię. Przez ułamek sekundy wiszę na metalowym haku jak ryba. Pręt przebija mi lewą rękę. Bezradnie dyndam na ogrodzeniu, gdy tymczasem siła grawitacji przyciąga moje stopy. Siły na górze i na dole przeobrażają się w rumaki, które rozdzierają moje rozpięte między nimi ciało. Ostra stal kroi moją rękę jak masło, przestaje dopiero wtedy, gdy ją już rozetnie.
W ślad za resztą ciała spada ramię, później o chwilę, w której doznało urazu.
Jestem na dole.
Paląca, gorączkowa ciemność napełnia moją dłoń. W kipiącym cieple topią się resztki bólu. W szoku dźwigam się z trudem z ziemi. Prawą ręką podtrzymuję to coś, nieżywe, wilgotno-ciepłe jak martwe pisklę.
— Ja … Chyba się skaleczyłam — bełkoczą moje usta.
Pod drzewami nic nie można zobaczyć. Noc i ciemność połykają czerwień. Zawroty głowy, wokół której wszystko wiruje niczym małe trąby powietrzne. Stoję zdrętwiała, oczy zachodzą mi mgłą i wypełniają się gwiazdkami. JaśminaCelinaJustyna coś widzi, coś mówi, coś krzyczy. Szum w moich uszach zagłusza jej głos. Podaje mi swój szalik. Bez cienia świadomej myśli, jak lunatyczka, owijam bezwładną bułę mokrym, ubabranym, wełnianym materiałem.
Master znikł. Powoli ruszamy dalej.
Czuję, że leci mi krew, moja drogocenna krew. Przesiąka szybko przez szalik. Wełna zachłannie ssie moje soki, upija się szkarłatem, póki nie nasyci się każde włókienko. W przesączoną krwią dzianinę nic nie może już wsiąknąć. Krwawe źródło bije z rany przez materiał.
Krew płynie strużkami przez palce, bolesna strata sprawia, że idę na miękkich nogach. Miękkich jak wosk. Co się stało?
W kręgu żółtego światła pierwszej latarni odwijam szalik. Oto ona, moja ręka. Przecięcie między serdecznym a małym palcem. Czerwonawo-czarna czeluść rozdziela i rozszczepia ją na pół. Krawędź dłoni wisi jeszcze na ostatnim strzępku skóry. Przylega do spodniej części jak kromka chleba odkrojona do połowy, grozi oderwaniem, odłamaniem. Czy to ja się chwieję, czy też ziemia chwieje mi się pod nogami?
JaśminaCelina Justyna znów coś krzyczy, gestykulując gwałtownie.
— Zawiąż to! ZAWIĄŻ!!
Chowam ranę pod szalik.
Tu wątek się urywa.
IV
64.
Pokonanie przedziału czasu aż do chwili, kiedy dojrzeję do spania, przychodzi mi z większym trudem niż się spodziewałam, tym bardziej że jakoś nie udaje się mi rozproszyć myśli graniem ponadczasowych melodii.
Każdy dźwięk, który wydobywam z instrumentu, brzmi jak dzień wczorajszy, porusza we mnie strunę dawno minionych lat, przypomina o tym, że już wtedy istniał. Jakby klawisze od wielu lat czekały z utęsknieniem na ton niby na Szerpę, który zdejmie z nich bagaż wspomnień i poniesie w przestrzeń aż do utraty tchu.
Dojmująca świadomość, że cała moja zdolność odczuwania, widzenia, słyszenia obarczona jest przeszłością, przygnębia mnie głęboko.
Mija właśnie trzynaście lat, odkąd ruszyła w mojej głowie machina łączenia, wiązania i porównywania, a już, jak się zdaje, niemożliwe jest absolutnie nowe przeżycie – doznanie bez związku z czymś znajomym, wczorajszym, istniejącym już dawniej.
Po raz pierwszy czuję się stara. To nagłe odczucie każe mi wstrzymać ruch palców na dwukrotnie przedłużony czas trwania pauzy. Potem dalszą grą kieruje raczej odruch niż wola.
Granie, oddychanie, starzenie się – temu wszystkiemu muszę się z natury rzeczy poddać. Poczucie nieubłaganej konieczności, którą nazywam moim życiem. Absurd.
Muzyka.
Siła.
Nierozwiązywalne zagadki, które istnieją we mnie i dzięki mnie, tajemnice, którymi zostałam obdarzona na czas nieokreślony. Myśl o tym, że moje dary będę musiała kiedyś zwrócić, oddać, porzucić, jest wręcz nie do zniesienia.
Czy JaśminaCelinaJustyna miała podobne myśli? Czy chciała uprzedzić okrutny bieg losu i zadecydować sama o tym, kiedy ma ustać jej oddech i bicie serca?
Potrząsam gniewnie głową, stanowczo odsuwam tę myśl, która zupełnie nie przystaje do rzeczywistości.
Zadzwoniła po pogotowie. Jeśli ktoś naprawdę sam postanawia wyznaczyć dzień swojej śmierci, to nie wzywa pogotowia.
A może jednak? Nie, to wszystko nie ma sensu.
Nasuwa mi się nieuchronnie powiedzenie „mądry poniewczasie” i znów się złoszczę – w końcu od dawna jestem w „poniewczasie”, a mądrości ani śladu. Prawdopodobnie pozwoliłam, by minęło zbyt dużo czasu.
Mama i kolacja przerywają nagle grę i rozpamiętywania.
Gromadzimy się wszyscy przy stole. Śledzę widelce, wbijające się, nabierające i podnoszone do ust, a potem przeżuwanie i przełykanie.
Oto moi rodzice. Jedzą, piją, oddychają, posuwają się w latach.
Nie chcę. Naprawdę nie chcę. Czuję się niezdolna wziąć na siebie dodatkowy ciężar. Ten dzień, który nie zamierza przeminąć, jest wystarczającym brzemieniem.
Brzuchy godzin napęczniały w dwójnasób od masy zapamiętanych dźwięków, obrazów, zapachów i myśli. Rozleniwione i ospałe rozpierają się na cyferblacie, ruszają się tylko wtedy, gdy to konieczne. O upływaniu czasu nie może być mowy. Nikt nie wie, kiedy i czy w ogóle wskazówka zegara szturchnie kolejną minutę. Narzuca się przypuszczenie, że takie jest właśnie prawdziwe oblicze czasu.
Tymczasem moi rodzice wymieniają się między sobą pełnymi zdziwienia uwagami na temat nagłego ochłodzenia. Drzewa chylą się za oknem. Pada. Na taflach ciemnych kałuż bryzgi deszczu tworzą białe miniaturki koron.
Przypominam sobie zapach śniegu, który towarzyszy moim myślom cały czas aż do dziś.
Załóżmy, że przeszłość nie przemija tak naprawdę nigdy, a każda przeżyta sekunda istnienia trwa równolegle z tym, co przeżywamy teraz. Wtedy przeskok z czasu do czasu, z dzisiaj do wczoraj byłby dziecinną igraszką. Przeżyte od Przeżywanego dzieliłaby odległość zaledwie włosa. Przy takim założeniu jak najbardziej możliwe do wyobrażenia stałoby się przeniesienie rzeczy z czasu A do czasu B. Rzeczy takich jak śnieg.
To co przeszłe, nie przemija tak naprawdę nigdy. Czy dałoby się w ten sposób wyjaśnić również nieskończoność czasu? Skoro nic nie przemija, nic nie zostaje spalone ani zużyte, to wszystko się w takim razie nawarstwia. Myślę o słojach rocznego przyrostu drzewa jak o kołach ratunkowych. Obrosły w tłuszczyk na brzuszku czas, który od dawna już nie ma smukłej ani wysportowanej sylwetki. Aż dziw bierze, że jeszcze w ogóle posuwa się naprzód. Całkiem możliwe, że popycha go Bóg.
Około godz. 23 zmuszam się, żeby pójść do łóżka. Chłód w pokoju napawa mnie strachem. Zarówno kołdra, jak produkowana przez mój mózg warstwa świadomości, oddzielająca mnie od przeszłych wydarzeń, są cienkie, o wiele za cienkie.
Jak bliskie są mi rzeczywiście loki JaśminyCelinyJustyny, jej listy, panika i płacz w lesie? Wilgotne liście, moja zakrwawiona ręka, jej twarz mokra od łez –
To wspomnienie jest teraz bardzo blisko. Zacisnąwszy powieki, usiłuję się skurczyć, nie wystawić ani palca, ani nogi, żeby niczego nawet nie musnąć! Tylko myśli kotłują mi się w głowie.
To, co minione, podstępnie rozwija łańcuchy obrazów, zastawia sidła i sieci, zakłada pułapki, w których plączą mi się myśli, tymczasem ciemność zaciska węzły.
Rozpaczliwie walczę o miarowy oddech, łudząc się nadzieją na wyparcie, zapomnienie i spokój.
Upłyną godziny, zanim sobie uzmysłowię, że przed własną przeszłością nie mogę udawać, że śpię.
Raz, dwa – na trzy zbieram się na odwagę, żeby wstać.
65.
Ciche pstryknięcie u wezgłowia. Światło lampki nocnej załamuje się na krawędzi łóżka. Z głębi wyłaniają się kontury mebli.
Staję przed szafą i myślę „drzewo orzechowe”. Odkąd wiem, że ta stuletnia staroć w kształcie skrzyni, z kulistymi nogami, cokołami, gzymsami i kolumienkami wykonana jest z drewna tego rodzaju, wyjmując z niej jakąkolwiek część garderoby, nie mogę uwolnić się od myśli o orzeszkach.
Konstatacja, że również orzech włoski, który rośnie sobie tak po prostu w naszym ogrodzie, może kiedyś skończyć jako skrzydło drzwi szafy, że ktoś ręcznie wypoleruje to drewno i zostawi potomkom w spadku, wydaje mi się zupełnie absurdalna.
Jaka jestem śmieszna, gdy tak stoję niezdecydowana przed prababcinym meblem i udaję, że dumam nad jego naturą i pochodzeniem!
W rzeczywistości od przekręcenia klucza w zamku powstrzymuje mnie tylko własne tchórzostwo. Strach przed tym, co schowane pod ubraniem, strach przed usuniętymi w pośpiechu i spoczywającymi od wielu lat w ukryciu świadectwami czegoś, co da mi odpowiedź na moje pytania.
Mijają kolejne minuty. Moje zlodowaciałe stopy domagają się decyzji.
Uprzedzając ewentualną zmianę nastroju, szarpię w gorączkowym pośpiechu za drzwi szafy i rzucam się do najniższej półki, gdzie podczas letnich miesięcy przechowuję zimowe rzeczy. Pod ubraniami z wełny, na podszewce i wydzierganymi na drutach kryje się moja „piwnica”, mój sejf na wszelkie sekrety, obojętnie, czy dobre czy haniebne.
Również listy od JaśminyCelinyJustyny w pudełku po butach pokrywa tam kurz.
Piwnica jest przepełniona, a światło nocnej lampki zbyt słabe. Aby poszukiwania po omacku dały rezultat, wciskam prawe ramię pod półkę i dźwigam ją do góry. Stosy ubrań na zimę zsuwają się po przechylonej desce i spadają.
Gdzieś tutaj musi być…
Wreszcie wyczuwam palcami karton i gdy mam pewność, że to, czego szukałam, leży bezpieczne na dywanie, wyrywam ramię spod półki. Cholera jasna! Huku zatrzaskującego się wieka sejfu nie miałam w planie…
W nadziei, że hałas nie postawi na nogi pogrążonej we śnie mamy, ani pogrążonego w pracy taty, wciągam pudełko w krąg światła lampki nocnej. W drodze do łóżka pokrywka ześlizguje się i spada, jakby listy same chciały się wydostać na wolność.
Biorę je do ręki, otwieram, rozkładam, czytam. Nadawca i data stempla pocztowego potwierdzają, że niemal codziennie pisała do mnie ze szpitala psychiatrycznego. Wszystkie listy zostały już kiedyś otwarte. Mimo to nie rozpoznaję ich treści.
Może słowa wydają mi się obce, bo czytałam je wtedy tak, jak się patrzy w słońce: krótko, pobieżnie, trwożliwie, łzawiącymi z bólu oczami.
Czytam dalej. Odczytuję zdania, których nie da się właściwie zapomnieć, ale moja pamięć upiera się przy tym, że nigdy ani jednego z nich nie widziała.
Może dlatego, że nigdy jej nie odpowiedziałam.