książki / SZKICE

Między wierszami

Bohdan Zadura

Fragmenty książki Bohdana Zadury Między wierszami.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Popsute przyjemności

 

- „Pani, czy jestem dosta­tecz­nie dys­tyn­go­wa­ny?” – mawiał czę­sto, wita­jąc się z kobie­ta­mi Domi­nik Opol­ski, poeta i afo­ry­sta, kie­dyś z Puław, teraz z Lubli­na (Boha­ter, Pocze­kal­nia, Prze­cho­wal­nia baga­żu, Kto pyta, błą­dzi z inny­mi, Tre­so­wa­nie przy­nę­ty), para­fra­zu­jąc zna­ną skąd­inąd kwe­stię.

Czy jestem dosta­tecz­nie sław­ny? – pomy­śla­łem, znaj­du­jąc w pew­nej ksią­żecz­ce kolo­ro­we zdję­cie pod­pi­sa­ne: „Spo­tka­nie na brze­gu Bał­ty­ku: Boh­dan Zadu­ra, Dmy­tro Paw­łycz­ko, Myko­ła Zymom­rya”. Nie widzia­łem wcze­śniej tej fot­ki i napraw­dę się ucie­szy­łem, odkry­wa­jąc na niej jed­ne­go z tych łabę­dzi, któ­re nas wów­czas zachwy­ci­ły, kie­dy mię­dzy jed­nym a dru­gim spo­tka­niem pro­mo­cyj­nym tomu Napar­stek Paw­łycz­ki poje­cha­li­śmy zoba­czyć morze. Przy oka­zji Naparst­ka powta­rza­łem sobie trzy ludo­we mądro­ści: dobry­mi inten­cja­mi wybru­ko­wa­ne jest pie­kło, dia­beł tkwi w szcze­gó­łach i daro­wa­ne­mu konio­wi nie zaglą­da się w zęby. Sam zęby zaci­sną­łem, żeby nie robić przy­kro­ści Auto­ro­wi i nie nazwać tego wspól­ne­go dzie­ła (to była książ­ko­wa pre­mie­ra tych wier­szy nie tyl­ko po pol­sku, ale i po ukra­iń­sku) edy­tor­skim bublem. Gdy coś się robi con amo­re, spo­łecz­nie, czy­li po pro­stu za dar­mo, chcia­ło­by się mieć przy­naj­mniej jakąś satys­fak­cję z final­ne­go efek­tu. A jak tu mieć satys­fak­cję, gdy we wstę­pie (żebyż cho­ciaż w posło­wiu!) tra­fia się na takie zda­nia: „każ­dy wiel­ki poeta ogła­sza wię­cej lub mniej sze­ro­ką lite­ra­tu­rę…”, „Powiem od razu: imię ukra­iń­skie­go poety jest zna­ne czy­tel­ni­ko­wi pol­skie­mu”, „Tłu­ma­cze­nia uka­zy­wa­ły się w perio­dy­ce i anto­lo­giach”, „Wśród klu­czo­wych zbio­rów poezji Paw­łycz­ki w języ­ku pol­skim nazwij­my dwie: Isto­ta rze­czy i inne wier­sze (War­sza­wa 1980) i Tajem­ni­ca two­jej twa­rzy (Lublin 1989)”, „Róż­no­rod­ne sta­ny ducho­we na łączach z ofiar­ny­mi prze­ży­cia­mi two­rzą jed­ną całość, jeśli mamy na oku obra­zo­wo-sty­lo­wą pale­tę miło­snej liry­ki Paw­łycz­ki”, „Tym razem pusz­cza się w obieg nowa pró­ba Boh­da­na Zadu­ry, nowa część twór­czo­ści Dmy­tra Paw­łycz­ki prze­ka­za­nej języ­kiem Ada­ma Mic­kie­wi­cza – wier­sze bez­ry­mo­we, sta­no­wią­ce w obrę­bie dane­go sys­te­mu wer­sy­fi­ka­cyj­ne­go opo­zy­cję wobec wier­sza rymo­wa­ne­go” itd. itp. Jak tu taką książ­ką się chwa­lić? I jak nie drzeć sobie wło­sów z gło­wy nad tym, że nikt nie pomy­ślał, że to zły pomysł, by napi­sa­ny po ukra­iń­sku wstęp tłu­ma­czył na pol­ski Ukra­iniec i by tego prze­kła­du nikt nie pró­bo­wał zre­da­go­wać. I jak tu nie pomy­śleć, że koro­na z gło­wy by mi nie spa­dła ani chy­ba wydaw­cy, gdy­by mi wydaw­ca przy­słał ten wstęp, prze­tłu­ma­czy­łem 60 wier­szy to i prze­kład wstę­pu bym spo­lsz­czył na tyle, by nie wysta­wał poza gra­ni­cę śmiesz­no­ści. „Książ­ka, któ­rą pro­po­nu­je­my czy­tel­ni­ko­wi pol­skie­mu, z pew­no­ścią ugrun­tu­je trwal­sze pozna­nie twór­czo­ści Dmy­tra Paw­łycz­ki w Pol­sce, a tym samym wzmoc­ni wię­zy sąsiedz­kie pomię­dzy naro­dem ukra­iń­skim i pol­skim. Jej uka­za­nie się zawdzię­cza­my kil­ku miło­śni­kom kul­tu­ry obu naro­dów. Swo­isty ducho­wy testa­ment Iwa­na Fran­ki o „budo­wie zło­tych mostów mię­dzy naro­da­mi” jest dla nich gło­sem ser­ca i czy­nu. Ser­decz­ne im dzię­ki za to, a w szcze­gól­no­ści i z osob­na”… No i moje imię tę listę podzię­ko­wań otwie­ra, więc jak tu czar­ną nie­wdzięcz­ność oka­zy­wać, krę­cić nosem, rwać się do spro­sto­wań, bo może za znaw­cę twór­czo­ści Paw­łycz­ki od bie­dy (na bez­ry­biu i rak…) mógł­bym ucho­dzić, ale okre­ślać mnie mia­nem bada­cza tej twór­czo­ści to już zakra­wa na kpi­ny. No więc robi­łem dobrą minę do złej gry, nie dąsa­łem się w Kosza­li­nie na spo­tka­niu Dmy­tra w Bał­tyc­kiej Wyż­szej Szko­le Huma­ni­stycz­nej, czy­ta­łem prze­kła­dy wier­szy, jak umia­łem naj­le­piej, a gdy zda­rzy­ło mi się jakieś warsz­ta­ty lite­rac­kie pro­wa­dzić, to czy­ta­łem je tak­że i miło było, że te wier­sze robi­ły na ludziach, naj­róż­niej­szych, mło­dych i sta­rych, z mniej­szą i więk­szą świa­do­mo­ścią poetyc­ką, ogrom­ne wra­że­nie. Napar­stek wyszedł w 500 egzem­pla­rzach, nie miał nor­mal­nej księ­gar­nia­nej dys­try­bu­cji, ale się roz­szedł i obie­ca­no Paw­łycz­ce dru­gie wyda­nie, posze­rzo­ne; dotłu­ma­czy­łem te nowe wier­sze, Janusz Drze­wuc­ki napi­sał wstęp i myśle­li­śmy z Dmy­trem, że tym razem będzie to książ­ka peł­ną gębą, w któ­rej prze­kład będzie tuż obok ory­gi­na­łu, a nie ciur­kiem po ukra­iń­sku, a potem ciur­kiem po pol­sku, jak w pierw­szym wyda­niu.

A tu nagle dowia­du­ję się, że Myko­ła Zymom­rya wydał wybór z Naparst­ka, ksią­żecz­kę zawie­ra­ją­cą 15 wier­szy po ukra­iń­sku, po pol­sku i po nie­miec­ku. Zymom­rya jest ger­ma­ni­stą i nie wiem cze­mu sądzi­łem, że tę ksią­żecz­kę wydał w Niem­czech. Po zgrzebn­ści edy­tor­skiej Naparst­ka Kuib y tpab­ni, Kijów w maju, Kyiw im Mai zaska­ku­je ele­gan­cją ukry­tą dys­kret­nie pod nie­najsz­czę­śli­wiej zapro­jek­to­wa­ną obwo­lu­tą, bo wnę­trze jest rze­czy­wi­ście bar­dzo ład­ne. Obej­rza­łem sobie pięk­ne ilu­stra­cje i wszyst­ko było świet­nie do chwi­li, gdy ktoś tę ksią­żecz­kę oglą­da­ją­cy zaczął nagle chi­cho­tać, a kie­dy opa­no­wał ten śmiech, to rzu­cił: Dobrze ci tak. No to wte­dy obej­rza­łem swo­ją notę: „B. Z. uro­dził się 18 lute­go 1945 roku w Puła­wach. Jest auto­rem wie­lu zbio­rów poezji, pro­zy oraz szki­ców lite­rac­kich. Naj­więk­sze uzna­nie zyskał jako tłu­macz lite­ra­tu­ry ukra­iń­skiej na język pol­ski. Waż­niej­sze publi­ka­cje: Lata spo­koj­ne­go słoń­ca (1968, 1984), Do zoba­cze­nia w Rzy­mie (1980), Tajem­ni­ca two­jej twa­rzy (Dmy­tro Paw­łycz­ko, 1989), Cisza (1984), Daj mu tam gdzie go nie ma (1996), Napar­stek (Dmy­tro Paw­łycz­ko; 2000) i inne.

Bar­dzo mnie zacie­ka­wi­ła kon­struk­cja ostat­nie­go, ale praw­dzi­we wra­że­nie zro­bi­ło na mnie trze­cie zda­nie noty. Miło dowie­dzieć się cze­goś, cze­go się nie wie­dzia­ło, ale może lepiej w ogó­le nie zyski­wać żad­ne­go uzna­nia, żeby nie prze­ży­wać podob­nych nie­spo­dzia­nek.

Zno­wu Legni­ca. Czwar­ty raz? Uby­ło w Legni­cy powi­no­wa­tych, Wero­ni­ka Cedryk (bab­cia mojej żony), o któ­rej wspo­mi­na­łem w „For­te­lu”, nie doży­ła jed­nak 100 lat, zabra­kło jej parę mie­się­cy… Zno­wu przed wybo­ra­mi par­la­men­tarn­mi, jak czte­ry lata temu. Tym razem jak­by bez emo­cji, nie pali się żaden wagon w expre­sie „Pano­ra­ma”, jak palił się przed rokiem w oko­li­cach Piotr­ko­wa Try­bu­nal­skie­go. Dobrze, że we Wro­cła­wiu zamó­wi­łem małe piwo, a nie duże (duże jest litro­we), bo ten Piast był z sokiem (o czym nie uprze­dza­ją), a musiał być z sokiem, bo nie mają kon­ce­sji na piwo bez soku (co tłu­ma­czą, po fak­cie). Wro­cław to tra­dy­cyj­ny punkt zbor­ny i wła­śnie poja­wia się Mariusz Grze­bal­ski i jak­by zde­kom­ple­to­wa­ny Śląsk (Melec­ki, Siw­czyk). Nie­obec­no­ści rzu­ca­ją się w oczy: miał być Karol Mali­szew­ski (Nowa Ruda prze­cież nie­da­le­ko), nie ma Karo­la, nie będzie w tym roku Pio­tra Som­me­ra, Zbysz­ka Mache­ja, Mar­ty Pod­gór­nik, Dar­ka Sośnic­kie­go, Agniesz­ki Wol­ny (już nie wol­nej), Mar­ci­na Ham­ka­ły, Joan­ny Orskiej, Dar­ka Fok­sa (mówił, że będzie, ale, jak Foks mówi, że będzie, to mówi), choć na kar­cie hote­lo­wej stoi jak byk, że dzie­li­my pokój (potem kor­ci­ło mnie, żeby mu tę kar­tę wysłać z dedy­ka­cją „Dar­ko­wi na pamiąt­kę nie­za­po­mnia­nej nocy w Legni­cy”, jemu albo jesz­cze lepiej Kry­sty­nie).

Bez emo­cji, bo książ­ka nowa (Poema­ty), ale wier­sze sta­re. Bez emo­cji, bo chy­ba się nauczy­łem czy­tać swo­je wier­sze. (Na swo­ich i cudzych, wyra­zy wdzięcz­no­ści dla Ali­cji Lej­cyk-Kamiń­skiej swe­go cza­su z Radia Lublin, któ­ra oswo­iła mnie z mikro­fo­nem). Bez emo­cji, choć na życze­nie Artu­ra mam czy­tać „Ciszę”. To był poemat, któ­re­go dłu­go nie mia­łem odwa­gi czy­tać na głos. Czy ja wytrzy­mam i czy publicz­ność wytrzy­ma? Czy głos mi wytrzy­ma i czy ner­wy mi wytrzy­ma­ją? To głu­pie, jak przy czy­ta­niu wła­sne­go wier­sza głos się łamie ze wzru­sze­nia; pra­wo do wzru­szeń ma publicz­ność, nie autor. A kil­ka takich trud­nych miejsc dla auto­ra w tym poema­cie było. A teraz już jestem spo­koj­ny. Już wiem, że prze­czy­ta­nie „Ciszy” zaj­mu­je 30 minut, już się nie boję, że po dzie­się­ciu minu­tach sala prze­sta­nie słu­chać. Mam to już prze­ćwi­czo­ne, teraz pro­blem w tym, żebym ja się nie znu­dził po dzie­się­ciu minu­tach. A jeśli, żebym nie dał sali tego odczuć. I tym­cza­sem zapo­mnieć o tro­chę ambi­wa­lent­nym sto­sun­ku do tego poema­tu, o tym, że dwa dni przed wybo­ra­mi to może nie jest naj­lep­szy ter­min, żeby go przy­po­mi­nać, i niech Artur na litość boską nie mówi o świet­nej lek­cji pol­skie­go i histo­rii, alie­na­cja, takie kie­dyś bar­dzo mod­ne sło­wo mi się przy­po­mi­na, wyalie­no­wa­ła się ta „Cisza” i kie­dy w rocz­ni­cę wpro­wa­dze­nia sta­nu wojen­ne­go jakieś radio wzna­wia słu­cho­wi­sko Danu­ty Bie­niasz­kie­wicz i Szcze­pa­na Woro­niec­kie­go, to się niby cie­szę, a jak­bym się nie cie­szył, bo to tak, jak­by „Cisza” była uży­wa­na nie do tych celów, dla któ­rych zosta­ła napi­sa­na. Mło­dy eme­ry­tem (pozdro­wie­nia dla Wal­de­ma­ra Cho­ło­dow­skie­go), sta­ry kom­ba­tan­tem? Wca­le tego nie chcia­łeś, Grze­go­rzu Dyn­da­ło. Jeśli na sali są jacyś dwu­dzie­sto­let­ni, kil­ku­na­sto­let­ni ludzie, to co ich obcho­dzi jakaś zima sprzed dwu­dzie­stu lat? I chwa­ła Bogu, że ich nie obcho­dzi. Ale czy pan poeta nie jest cza­sem śmiesz­ny? A czy nie był­by jesz­cze bar­dziej śmiesz­ny, gdy­by sko­men­to­wał ten utwór tak oto, że już w 1986 roku miał Gene­ra­ło­wi za złe nie tyle wpro­wa­dze­nie sta­nu wojen­ne­go, co jego zmar­no­wa­nie?

Sie­dzę w łodzi na sce­nie Teatru im. Modrze­jew­skiej i dopły­wam do por­tu ostat­niej okta­wy. W tych reflek­to­rach nie ma wzro­ko­we­go kon­tak­tu z widow­nią, nie widzi się jej, ale się ją sły­szy. Tym razem się jesz­cze uda­ło. Masz swo­je pięć minut. Gra­tu­la­cje, od ludzi, któ­rzy nie muszą się pod­li­zy­wać. Któ­rzy nie muszą być kul­tu­ral­ni. (Wszy­scy dzię­ku­ją wszyst­kim, bo są kul­tu­ral­ni). Że zna­ją ten poemat z lek­tu­ry, ale to było coś dużo wię­cej. (A poźniej Mariusz Grze­bal­ski ci powie, że prze­cież nie możesz uda­wać, że nic się nie sta­ło, musisz prze­cież mieć świa­do­mość, że wła­śnie się sta­ło, bo słu­cha­ją cię i mło­dzi, i sta­rzy). Nie, to nie będzie pięć minut. Bo pod­cho­dzi pani, któ­ra przy­go­to­wu­je felie­ton dla Pega­za i pro­si o wypo­wiedź. A już myśla­łem, że co naj­gor­sze to za mną. I oto z rze­czy­wi­sto­ści, powiedz­my, arty­stycz­nej, wycią­ga­ni jeste­śmy, nie jak łódź, ale jak ryba na brzeg, w rze­czy­wi­stość medial­ną, w rze­czy­wi­stość publi­cy­sty­ki kul­tu­ral­nej, w rze­czy­wi­stość dys­kur­su. Nie wiem, skąd wiem, ale wiem, że zada mi pyta­nie: Co dla pana zna­czy Port Legni­ca? I wiem, że wca­le mi się nie chce odpo­wia­dać. Ale gra­mo­lę się z powro­tem do łodzi, coś mówię, w mia­rę szcze­rze i okrą­gły­mi zda­nia­mi. Tego też się, o dzi­wo, chy­ba nauczy­łem. Jak mówię okrą­gły­mi zda­nia­mi, to w chwi­lę póź­niej zupeł­nie nie wiem, co mówi­łem. Żeby się dowie­dzieć, obej­rza­łem parę dni póź­niej Pegaz z sekwen­cją poświę­co­ną Legni­cy i zro­zu­mia­łem, że kie­dy pani dzię­ko­wa­ła mi po nagra­niu za „wyczer­pu­ją­cą odpo­wiedź”, był w tym pew­nie ton iro­nicz­ny. Nie dowie­dzia­łem się, co mówi­łem. Ulga. Ale i zdzi­wie­nie. Bo po wypo­wie­dzi Artu­ra Bursz­ty i krót­kich wypo­wie­dziach młod­szych kole­gów i paru wier­szach lub ich frag­men­tach roz­mo­wa na temat legnic­kiej impre­zy z udzia­łem Paw­ła Duni­na-Wąso­wi­cza (kry­ty­ka lite­rac­kie­go i wydaw­cy) oraz Zuzan­ny Wroń­skiej (kry­ty­ka i obser­wa­to­ra życia lite­rac­kie­go), pro­wa­dzo­na przez Mar­ci­na Świe­tlic­kie­go. Pierw­szy był w Legni­cy raz, czte­ry lata temu, dru­ga była raz, trzy lata temu (poje­cha­ła tam jako fan­ka Mar­ci­na Świe­tlic­kie­go), ten trze­ci zaś nie jeź­dzi już do Legni­cy (bo jest za sta­ry). Cie­ka­we, czy przez rok odmłod­nie­je, bo z tego, co wiem, ma być jed­nym z głów­nych boha­te­rów Por­tu 2002? O ile przy­jem­nie mi się patrzy­ło na kry­ty­ka i obser­wa­tor­kę życia lite­rac­kie­go (gdy tyl­ko ją zoba­czy­łem, nazwa­łem ją sobie „Nie­do­pie­czo­ną Bułecz­ką”, ale to z sym­pa­tii), o ile nie­co mniej przy­jem­no­ści spra­wiał mi widok nosa kry­ty­ka i wydaw­cy (nos, jak wia­do­mo, słu­ży do tego, żeby nim krę­cić), o tyle zupeł­nie bez przy­jem­no­ści słu­cha­ło mi się roz­mo­wy. Poeci przy­jeż­dża­ją do Legni­cy napić się wód­ki i piwa i w wol­nych chwi­lach prze­czy­tać tro­chę wier­szy. Mło­dzi poeci przy­jeż­dża­ją, żeby dowie­dzieć się, jakie wier­sze się podo­ba­ją, jeśli takie będą pisa­li, mają szan­se, żeby wydać w Legni­cy tomik. Jeśli są poet­ka­mi, mają szan­se tra­fić też na okład­kę „Wyso­kich Obca­sów”. Poeci, nie będą­cy poet­ka­mi, takiej szan­sy, rzecz jasna, nie mają. Oprócz mło­dych poetów do Legni­cy przy­jeż­dża­ją też wete­ra­ni, bo trze­ba przy­cią­gnąć publicz­ność. Publicz­ność skła­da się głów­nie z fanek, rekru­tu­ją­cych się spo­śród stu­den­tek dru­gie­go roku polo­ni­sty­ki, jeśli przy­je­dzie co dru­ga, to będzie to 150 osób. Fan­ki z polni­sty­ki przy­jeż­dża­ją zoba­czyć Pio­tra Som­me­ra i Tade­usza Pió­rę. (Nic o fan­kach z angli­sty­ki?). Fan­ki przy­jeż­dża­ją tak­że zoba­czyć Krzysz­to­fa Siw­czy­ka, któ­ry jest przy­stoj­ny i zagrał Rafa­ła Wojacz­ka w fil­mie. (Gdy­by kry­tyk i wydaw­ca powie­dział „we fil­mie”, dużo był­bym w sta­nie mu wyba­czyć). A jaka jest ta mło­da poezja w ogó­le? Mło­dzi poeci uczy­li się w szko­le Mic­kie­wi­cza, więc mają jakiś warsz­tat, a poza tym są wraż­li­wi na wspól­cze­sność, czę­sto w ich wier­szach poja­wia­ją się tele­fo­ny komór­ko­we i meble z Ikei, piszą więc ład­ne wier­sze. Naj­bar­dziej ład­ne wier­sze pisze poeta Dąbrow­ski, to jest ten, na któ­re­go sta­wia kry­tyk i wydaw­ca. Prze­pra­szam, czy ja prze­gi­nam i stresz­czam ten­den­cyj­nie? A może zgłu­pia­łem, gdy ktoś ude­rza w stół, a nie wiem, czy jestem noży­ca­mi? Z wete­ra­nów czu­ję sym­pa­tię tyl­ko do hisz­pań­skiej bran­dy Vete­ra­no (od cza­su, kie­dy ją piłem z ojcem, gdy leżał w szpi­ta­lu, po zła­ma­niu ręki w łok­ciu ład­nych parę lat przed zawa­łem, po któ­rym leży w gro­bie od 19 lat). Ale nigdy nie piłem tej bran­dy w Legni­cy. Wstyd się przy­znać, ale nigdy się w Legni­cy nie upi­łem. Czy trum­ny z Ikei to są te meble, któ­re ma na myśli kry­tyk i wydaw­ca? Czy jestem mło­dym poetą, czy wete­ra­nem, a może ani jed­nym, ani dru­gim, tyl­ko kimś, kto zupeł­nie nie zna współ­cze­snej mło­dej poezji? Nie, to jest bar­dzo budu­ją­ce, jeśli jakieś zda­rze­nie (pro­szę zauwa­żyć, że piszę zda­rze­nie, a nie wyda­rze­nie) oce­nia­ją obser­wa­to­rzy mają­cy do nie­go odpo­wied­ni dystans, to jest krze­pią­ce, że w cza­sach roz­chwia­nia pod­su­wa się publicz­no­ści coś tak trwa­łe­go jak socjo­lo­gicz­ny ste­reo­typ – impre­za poetyc­ka to wód­ka, piwo i fan­ki plus tro­chę (nie prze­sad­nie dużo) wier­szy.

Może napraw­dę żyje­my w świe­cie abso­lut­nej fik­cji? Kie­dy ruszę w tak zwa­ną tra­sę (Świe­bo­dzi­ce, Wał­brzych, Bystrzy­ca Kłodz­ka, Bie­la­wa, Dzier­żo­niów; 10–11 paź­dzier­ni­ka), prze­czy­tam na pla­ka­cie przy­go­to­wa­nym przez Biu­ro Lite­rac­kie Port Legni­ca: „Z. jest gwiaz­dą pierw­szej wiel­ko­ści – „Rzecz­po­spo­li­ta””. Prze­zor­ny zawsze ubez­pie­czo­ny, jakie to szczę­ście, że kie­dyś napi­sa­łem wiersz „Rand­ka w ciem­no”, a w nim linij­kę: „pin­dy robi­ły za gwiaz­dy”. Każ­dy za kogoś robi? Każ­dy kogoś uda­je? W umo­wach Biu­ra Lite­rac­kie­go jest klau­zu­la, że autor zobo­wią­zu­je się następ­ną książ­kę zło­żyć w Por­cie, a wydać gdzie indziej może ją tyl­ko wte­dy, gdy warun­ki zapro­po­no­wa­ne przez inne­go wydaw­cę będą lep­sze niż te, któ­re ofe­ru­je Biu­ro.

Zadzwo­ni­ła do mnie pani z Urzę­du Mar­szał­kow­skie­go, nie zasta­ła mnie, oddzwo­ni­łem. – Bar­dzo się cie­szę, że pan dzwo­ni. Wie pan, że jedzie pan do Nie­miec? – Powiedz­my, że wiem nie­ofi­cjal­nie. – No to już pan wie ofi­cjal­nie, miał pan nie jechać, ale pan Wró­blew­ski wywal­czył, że pan jedzie.

Czy jestem prze­wraż­li­wio­ny? Że takich rze­czy się nie mówi komuś, z kim się roz­ma­wia pierw­szy raz w życiu. Że coś takie­go powie­dzieć mógł­by osta­tecz­nie Boguś (pan Wró­blew­ski), ale nie urzęd­nicz­ka. Obra­zić się i nie jechać? Ale jak kon­sty­tu­cjo­na­li­sta pro­fe­sor Wik­tor Osia­tyń­ski mawiał w cza­sach stu­denc­kiej mło­do­ści, obra­ża­ją się tyl­ko kur­wy i zło­dzie­je. Więc poja­dę, choć pan Wró­blew­ski wie, że wca­le mi ten wyjazd nie na rękę. Ze wzglę­du na ter­min (12–18 paź­dzier­ni­ka) i nie tyl­ko. Artur Bursz­ta też wie, bo widział, jak w przed­dzień dzwo­ni­łem od nie­go do Puław z nadzie­ją, że może w związ­ku z sytu­acją na świe­cie odwo­ła­no ten pol­ski tydzień w Meklem­bur­gii. I patrząc na moją minę, rzu­cił: – Niem­cy odwo­ła­ne, lecisz do Afga­ni­sta­nu? Sko­ro pan Wró­blew­ski musiał wal­czyć, to może jestem w zbyt sła­bej poetyc­kiej for­mie, żeby zagrać w lite­rac­kiej repre­zen­ta­cji woje­wódz­twa lubel­skie­go?

Wie­czór w Gre­ifswal­dzie: druk zapro­sze­nia: „neue polni­sche lite­ra­tur”, nie­pod­pi­sa­ne podo­bi­zny Ste­fa­na Chwi­na, Paw­ła Huel­le, moje autor­stwa Elż­bie­ty Lempp (ta balu­stra­da przy scho­dach to z war­szaw­skie­go Domu Lite­ra­tu­ry), „Lesung Bogu­sław Wró­blew­ski (liest Texte von Boh­dan Zadu­ra, Wal­de­mar Michal­ski und eige­ne Gedich­te), Vor­trag Prof. Dr. Janusz Golec”. W pro­gra­mie całej impre­zy Polni­sche Woche Zbli­że­nia Annähe­run­gen też zdję­cie Bogu­sła­wa i moje (inne, autor­stwa syna, na dział­ce przy Głe­bo­kiej z for­sy­cją w tle) i też zapo­wiedź wykła­du Janu­sza Gol­ca i wie­czo­ru autor­skie­go Bogu­sła­wa. Ani chy­bi w woje­wódz­twie Mec­klen­burg Vor­pom­mern mógł­bym posłu­gu­jąc się tymi dru­ka­mi przed­sta­wiać się jako Janusz Golec. Zaszło nie­po­ro­zu­mie­nie – mówi na począ­tek w miej­skiej biblio­te­ce Bogu­sław. Życie jako nie­usta­ją­ca for­ma spro­sto­wa­nia? Czy gdzieś już tego nie czy­ta­łem?

W nume­rze 10/2001 „Nowych Ksią­żek” recen­zja „Z nami te nume­ry!” Macie­ja Cisły z trzech tomi­ków wyda­nych przez Zie­lo­ną Sowę w Biblio­te­ce Stu­dium, debiu­tanc­kich ksią­żek Miro­sła­wa Gabry­sia, Pio­tra Macie­rzyń­skie­go i Więź­nia i kro­to­chwi­li. Podo­ba mi się pomysł zesta­wie­nia tych trzech ksią­żek, bo sam sobie myśla­łem o Więź­niu i kro­to­chwi­li jako o alter­na­tyw­nym wobec W kra­jo­bra­zie z amfor debiu­cie. Czy coś zosta­ło z emo­cji, z jaką czy­ta­ło się recen­zje z debiu­tu nie­al­ter­na­tyw­ne­go? Nie­wie­le, chy­ba tyl­ko meto­da ogar­nię­cia naj­pierw tek­stu, by przed dokład­ną lek­tu­rą wie­dzieć, czy będzie bar­dzo bola­ło, czy nie. Nie będzie bola­ło; nie ma powo­dów, żeby bola­ło kogo­kol­wiek z tej naszej trój­ki. Więc już moż­na ten tekst prze­czy­tać spo­koj­nie, uważ­nie, zda­nie po zda­niu. To miłe, że tak inte­li­gent­ne­mu czło­wie­ko­wi jak Maciej Cisło nie uda­ło się zgad­nąć, dla­cze­go tytu­ło­wy sonet nosi taki tytuł, jaki nosi. („Trzy­maj język za zęba­mi. Iluż sto­su­jąc się do tej zasa­dy stra­ci­ło zęby!” – taki afo­ryzm też w latach sześć­dzie­sią­tych przy­szedł mi do gło­wy; ale to nie jest pod­po­wiedź dla Cisły, a może jest, bo więź­niem w tym wier­szu jest język, a rów­na­nie z jed­ną nie­wia­do­mą już nie powin­no spra­wiać kło­po­tów). I czy­tam ostat­ni aka­pit: „Z trój­ki pre­zen­to­wa­nych tu poetów dwu­dzie­sto­let­ni (pół wie­ku temu) B. Z. wyda­je mi się naj­doj­rzal­szy i naj­star­szy. Miro­sław Gabryś ma dziś 28 lat, Piotr Macie­rzyń­ski – 30. Cie­ka­we, kim i czym będą pano­wie Gabryś i Macie­rzyń­ski za pół wie­ku?” Szko­da, że nie doży­ję odpo­wie­dzi na to pyta­nie, jako że sam jestem w wie­ku naj­star­sze­go z nich, poety z Puław.

No, no. Jeśli pół wie­ku temu mia­łem dwa­dzie­ścia lat, to ani chy­bi (rachu­nek jest pro­sty) dziś muszę mieć sie­dem­dzie­siąt. Jeśli młod­szy ode mnie o dwa lata Maciej Cisło (rocz­nik 1947) jest w moim wie­ku, to też ma sie­dem­dzie­siąt lat. („nie wiem o co mu cho­dzi bio­rę wszyst­ko dosłow­nie / i jed­no­cze­śnie myślę że to zła inter­pre­ta­cja / pierw­sze podej­ścia zwy­kle bywa­ją chy­bio­ne / zwłasz­cza do słów iro­ni­stów”). Nic to, naj­waż­niej­sze, że jak na sie­dem­dzie­się­cio­lat­ków trzy­ma­my się cał­kiem, cał­kiem.

O autorze

Bohdan Zadura

Ur. w 1945 r. Poeta, prozaik, tłumacz i krytyk literacki. W latach 2004-2020 redaktor naczelny „Twórczości”, od lat pozostaje związany z „Akcentem” i „Literaturą na Świecie”. Laureat licznych polskich i zagranicznych nagród, w tym: Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius (2011), Międzynarodowej Nagrody Literackiej im. H. Skoworody (2014) oraz Nagrody im. C.K. Norwida (2015). W Biurze Literackim w latach 2005–2007 ukazały się jego dzieła zebrane, a w kolejnych latach publikował w oficynie następne premierowe książki, w tym w 2020 roku wybór wierszy Sekcja zabójstw. W 2018 r. został uhonorowany Silesiusem za całokształt twórczości.

Powiązania