Drzwi otworzyły się cicho i zamknęły. Szybki szept przebiegł przez salę: prefekt. Zapadła chwila martwej ciszy i nagle dał się słyszeć głośny trzask kija do bicia uderzającego w blat ostatniej ławki. Stephenowi ze strachu serce podskoczyło do gardła.
– Są tu, ojcze Arnallu, jacyś chłopcy, którym należą się baty? – krzyknął prefekt. – Mamy tu leniwych i gnuśnych wałkoni, którym należą się baty?
Poszedł na środek klasy i zobaczył klęczącego Fleminga.
– Ho, ho! – wykrzyknął. – Co to za chłopak? Czemu klęczy? Jak się nazywasz, chłopcze?
– Fleming, psze księdza.
– Ho, ho! Fleming! Na pewno obibok z niego. Ma to wypisane na twarzy. Czemu on klęczy, ojcze?
– Napisał wypracowanie na dwójkę – odparł ojciec Arnall – i nie umiał odpowiedzieć na żadne pytanie z gramatyki.
– Jakżeby inaczej! – wykrzyknął prefekt. – Jakżeby inaczej! Urodzony obibok! Ma to wypisane na twarzy.
Uderzył kijkiem w ławkę i krzyknął:
– Wstawaj, Fleming! No już, mój chłopcze!
Fleming podniósł się powoli.
– Wyciągaj rękę! – rozkazał prefekt.
Fleming zrobił, jak kazano. Kijek spadł na rękę z głośnym klaśnięciem: raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć.
– Drugą!
Kijek znowu spadł na dłoń z akompaniamentem sześciu głośnych, szybkich klaśnięć.
– Na kolana! – wrzasnął prefekt.
Fleming klęknął, wtulając dłonie pod pachy, a twarz wykrzywiła się mu z bólu, ale Stephen wiedział, że Fleming ma twarde dłonie, bo ciągle nacierał je kalafonią. A może jednak przeżywał katusze, bo odgłos uderzeń był przerażający. Stephenowi serce waliło jak młotem.
– Do roboty, cała reszta! – krzyknął prefekt. – Tu nie ma miejsca dla gnuśnych, leniwych wałkoni ani dla gnuśnych, leniwych spryciarzy. Do roboty, powiadam wam. Ojciec Dolan będzie przychodził tu codziennie i was sprawdzał. Ojciec Dolan przyjdzie tu jutro.
Dźgnął kijkiem jednego z chłopców w bok i zapytał:
– No, chłopcze! Kiedy przyjdzie ojciec Dolan?
– Jutro, psze księdza – odpowiedział mu głos Toma Furlonga.
– Jutro, – i jutro, – i jutro – dorzucił prefekt. – Przygotujcie się dobrze na te wizyty. Codziennie ojciec Dolan. Zakonotujcie to sobie. A ty, chłopcze, kto?
Serce mało nie wyskoczyło Stephenowi z gardła.
– Dedalus, psze księdza.
– Czemu nie piszesz jak reszta?
– Ja… mnie się…
Ze strachu nie mógł wykrztusić z siebie słowa.
– Czemu on nie pisze, ojcze?
– Stłukł szkła – odpowiedział ojciec Arnall. – I pozwoliłem mu nie pisać.
– Stłukł? Czy dobrze słyszę? Jak się nazywasz? – zapytał prefekt.
– Dedalus, psze księdza.
–Wychodź mi tu, Dedalus. Ty gnuśny spryciarzu. To, żeś spryciarz, masz wypisane na twarzy. Kiedy stłukłeś te szkła?
Stephen, potykając się, wyszedł na środek klasy, a strach i pośpiech zaćmiły mu wzrok.
– Gdzie stłukłeś te okulary? – powtórzył prefekt.
– Na żużlowej ścieżce, psze księdza.
– Ho, ho! Na ścieżce! – krzyknął prefekt. – Znam te wasze sztuczki.
Stephen uniósł ze zdziwienia wzrok i przez chwilę widział biało-szarą, niemłodą już twarz ojca Dolana, jego łysą, białoszarą głowę porośniętą po bokach kłaczkami, stalowe ramki jego okularów i spoglądające zza szkieł bezbarwne oczy. Czemu powiedział, że zna te sztuczki?
– Gnuśny, leniwy wałkoń, ot co! – krzyknął prefekt. – Szkła mu się stłukły! Stara uczniowska sztuczka. W tej chwili wyciągaj ręce!
Stephen zamknął oczy i wystawił drżącą w powietrzu rękę wnętrzem dłoni do góry. Poczuł, jak prefekt dotyka jej przez chwilę, próbując rozprostować mu palce, i usłyszał szelest sutanny, kiedy podnosił kij do uderzenia. Od tego ciosu, gorącego, parzącego, piekącego, szczypiącego, który zabrzmiał jak głośny trzask łamanego kija, jego drżąca dłoń zwinęła się niczym liść w płomieniu; a na dźwięk ten i ból wezbrały mu w oczach parzące łzy. Dygotał na całym ciele ze strachu, dygotało jego ramię i dygotała jego dłoń zwinięta, paląca, zsiniała, niczym zerwany liść na wietrze. Jego wargi nabrzmiały krzykiem, modlitwą, żeby mu darować, ale choć łzy parzyły mu oczy, a członki dygotały z bólu i strachu, powstrzymywał gorące łzy i tłumił ten krzyk, który parzył mu krtań.
– Drugą! – zawołał prefekt.
Stephen schował obolałą i rozdygotaną prawą rękę i wyciągnął lewą. Mankiet sutanny znowu zaszeleścił, kiedy kij zamaszyście poszedł w górę, a głośny trzask i straszliwy, szaleńczy, szczypiący i parzący ból zmiażdżyły jego dłoń i palce, zamieniając je w siną, roztrzęsioną masę. Parzący strumień trysnął mu z oczu, a Stephen, płonąc ze wstydu, cierpienia i strachu, cofnął w panice drżącą rękę i wybuchnął wyciem pełnym boleści. Jego ciałem zawładnęły spazmy przerażenia, wstydu i wściekłości, aż poczuł, że z gardła dobywa się krzyk parzący, a parzące łzy leją się mu z oczu na płonące policzki.
– Klękaj! – krzyknął prefekt.
Stephen ukląkł szybko, wtulając pod pachy obolałe dłonie. Kiedy myślał, jak bardzo je zbito i jakim wielkim bólem napuchły, zrobiło mu się ich żal, jakby nie były to jego własne dłonie, ale cudze, należące do jakiegoś obcego człowieka, którego żałował. A kiedy ukląkł, tłumiąc w przełyku ostatnie spazmy płaczu i czując, jak piecze go ten wciśnięty pod pachy, mrowiący ból, pomyślał o rękach, które wyciągnął przed siebie, wnętrzem dłoni do góry, i o silnym chwycie prefekta, kiedy rozprostowywał dygoczące palce, i o bryle mięsa, w jaką zamieniły się zbite, opuchnięte, zaczerwienione dłonie, i o palcach, które bezradnie dygotały w powietrzu.
– A teraz do roboty, wracać mi do roboty! – krzyknął prefekt od drzwi. – Ojciec Dolan będzie zaglądał tu codziennie, bo chce wiedzieć, czy jakiemuś nicponiowi, jakiemuś leniwemu, gnuśnemu wałkoniowi nie trzeba przetrzepać skóry. Codziennie! Codziennie!
Drzwi zatrzasnęły się za jego plecami.
Palił się, by ukoić dzikie tęsknoty serca, wobec których wszystko inne wydawało się czcze i obce. Nie martwiło go, że żyje w grzechu śmiertelnym, że jego życie zamieniło się w splot krętactwa i fałszu. Oprócz pałającej w nim dzikiej żądzy popełnienia owych okropności, o których rozmyślał, nic nie było święte. Cynicznie znosił wstydliwe szczegóły tajemnych szaleństw, którym się z lubością oddawał, by cierpliwie plugawić każdy przyciągający jego oczy obraz. Dniem i nocą poruszał się wśród wypaczonych obrazów zewnętrznego świata. Postać, która za dnia wydawała mu się skromna i niewinna, nawiedzała go w nocy w zwodniczej ciemności snu, jej twarz odmieniały lubieżne intrygi, a oczy jaśniały zwierzęcą radością. Jedynie poranek sprawiał mu ból, przynosząc wspomnienie mrocznych, orgiastycznych szaleństw, wyraźną i upokarzającą świadomość występku.
Znowu zaczął wędrować. Jesienne wieczory osnute mgłą wiodły go z ulicy na ulicę, podobnie jak przed laty prowadziły go po cichych alejach Blackrock. Ale teraz nawet obraz zadbanych ogródków przed domami czy przyjaznych świateł w oknach nie przynosił mu ukojenia. Czasami tylko, kiedy żądze robiły sobie przerwę, a trawiący go nadmiar uczuć ustępował łagodniejszej tęsknocie, na zapleczu jego pamięci przesuwał się obraz Mercedes. Znowu widział biały dom i ogród z różanymi krzewami na drodze prowadzącej w góry i przypomniał sobie ten smutny i dumny gest odmowy, który wykona, kiedy stanie znowu u jej boku w ogrodzie skąpanym w świetle księżyca po długich latach rozłąki i przygody. W takich chwilach łagodne wiersze Claude’a Melnotte’a spływały mu na usta i koiły niepokój. Tknęło go przeczucie, że wkrótce nastąpi schadzka, na którą czekał, że mimo straszliwej rzeczywistości rozciągającej się między ówczesną a obecną nadzieją nastąpi to wymarzone, święte spotkanie, a wtedy opuszczą go i słabość, i lęk, i niedoświadczenie.
Takie momenty mijały jednak szybko, a trawiące go ognie żądzy ożywały ponownie. Wiersze znikały z jego warg, a niepojęte krzyki i niewypowiedziane brutalne słowa wyrywały się z jego mózgu, by przedrzeć się siłą na zewnątrz. Burzyła się w nim krew. Wędrował tam i z powrotem po ciemnej, błotnistej uliczce, próbując przeniknąć wzrokiem ponury mrok alejek i bram, nasłuchując chciwie jakiegoś dźwięku. Z głębi piersi wyrywał mu się jęk niczym osaczonemu podczas łowów zwierzęciu. Chciał grzeszyć z kimś sobie podobnym, chciał zmusić inną ludzką istotę, żeby z nim grzeszyła i pławiła się we wspólnym grzechu. Czuł, że z ciemności wyłania się jakaś mroczna postać i sunie nieodparcie ku niemu, postać subtelna, szemrzącą jak powódź, co całkowicie go sobą wypełni. Jej szmer wdzierał mu się do uszu niczym szmer śpiących zastępów; jej subtelne strumienie wnikały w jego jestestwo. Zaciskał w spazmach ręce i zęby, doświadczając męki tego wnikania. Na ulicy wyciągnął ramiona, by pochwycić kruchy, chybotliwy kształt, który mu się wymykał i podniecał go; a krzyk, który tak długo tłumił w krtani, wydobył się z jego ust. I wyrwał się z nich jak ryk rozpaczy z piekła nieszczęśników, i roztopił się we wściekłym, błagalnym wyciu, ten krzyk krzywdzącego opuszczenia, krzyk będący zaledwie echem obscenicznego napisu, który przeczytał na pokrytej zaciekami ścianie w ubikacji.
Wszedł do labiryntu wąskich i brudnych uliczek. Z plugawych zaułków dobiegały go wybuchy wulgarnej wesołości i kłótnie, i ryki pijanych śpiewaków. Szedł dalej bez lęku, nie wiedząc, czy nie zabłąkał się aby do żydowskiego rewiru. Kobiety i dziewczęta ubrane w długie, jaskrawe suknie przebiegały przez ulicę z domu do domu. Zachowywały się swobodnie i pachniały perfumami. Dopadły go dreszcze, zmętniał mu wzrok. Żółte lampy gazowe wyrosły przed jego zmęczonymi oczyma na tle zamglonego nieba, płonąc jak przed ołtarzem. Przed drzwiami w oświetlonych sieniach zbierały się grupki ubrane jak do obrzędu. Znalazł się w innym świecie: zbudził się z trwającego całe stulecia snu.
Stanął na środku drogi, a serce panicznie dudniło mu w piersiach. Młoda kobieta ubrana w długą różową suknię położyła mu dłoń na ramieniu, próbując go zatrzymać, i spojrzała mu w oczy. Powiedziała radośnie:
– Dobry wieczór, Wilusiu!
W jej pokoju było ciepło i jasno. W głębokim fotelu obok łóżka siedziała z rozwartymi nogami olbrzymia lalka. Chciał zmusić się do mówienia i sprawić wrażenie, że czuje się swobodnie, kiedy patrzył na nią, jak ściąga suknię, i zwracał uwagę na dumne, świadome ruchy jej wyperfumowanej głowy.
Stał w ciszy pośrodku pokoju, podeszła do niego, po czym objęła go radośnie i uroczyście. Jej krągłe ramiona przytuliły go mocno do piersi, a on, widząc, że unosi ku niemu poważną, spokojną twarz, i czując, jak falują jej ciepłe, spokojne piersi, wybuchnął nieomal histerycznym szlochem. Łzy radości i ulgi zalśniły w jego uradowanych oczach, a wargi rozwarły się, choć nie przemówiły.
Pogłaskała go po włosach pobrzękującą ręką, nazywając małym nicponiem.
– Pocałuj mnie – powiedziała.
Ale jego usta nie chciały się pochylić do tego pocałunku. Pragnął, żeby trzymała go mocno w ramionach i pieściła wolno, bardzo, bardzo wolno. W jej ramionach poczuł się nagle silny i nieustraszony, i pewny siebie. Ale usta nie chciały nachylić się do tego pocałunku.
Nagłym ruchem dłoni skłoniła mu głowę i przywarła ustami do jego ust, a on czytał sens jej ruchów w szczerych, uniesionych oczach. Nie mógł znieść tego nadmiaru. Zamknął powieki, poddając się jej, ciałem i duszą, nie był świadomy niczego, tylko mrocznego parcia jej rozwierających się miękkich warg. Parły mu na mózg tak samo jak na wargi, jakby były narzędziem jakiejś niejasnej mowy; a między nimi poczuł nieznany i nieśmiały nacisk, mroczniejszy niż grzeszne omdlenie, łagodniejszy aniżeli dźwięk, aniżeli zapach.
Ale ostrzegano go przed zagrożeniami płynącymi z duchowych uniesień; nie pozwalał więc sobie na zaniechanie modlitwy choćby najprostszej i najskromniejszej, starał się raczej poprzez nieustanne umartwianie odpokutować swą grzeszną przeszłość, niż osiągnąć najeżoną niebezpieczeństwami świętość. Każdy zmysł poddawał rygorystycznej dyscyplinie. Aby umartwić zmysł wzroku, nakazał sobie chodzić po ulicach ze spuszczonymi oczyma, bez oglądania się w prawo, w lewo czy za siebie. Oczy jego uciekały przed spotkaniem niewieściego wzroku. Od czasu do czasu nagłym wysiłkiem woli udaremniał im pracę, na przykład unosząc je nagle w trakcie niedokończonego zdania i pospiesznie zamykając książkę. Aby umartwić zmysł słuchu, zupełnie nie próbował zapanować nad mutującym wówczas głosem, nie śpiewał ani nie gwizdał i nie uciekał przed dźwiękami, które boleśnie drażniły mu nerwy, takimi jak ostrzenie noży na osełce, zbieranie szufelką popiołu w kominku i szczotkowanie dywanów. Umartwienie węchu było zadaniem trudniejszym, nie odkrył bowiem w sobie instynktownego wstrętu do smrodu, bez względu na to, czy byłyby to zapachy świata zewnętrznego, na przykład woń łajna i smoły, czy zapachy własnego ciała, oba rodzaje poddawał dziwnym badaniom i porównywał ze sobą. Odkrył na przykład, że jedyną wonią, na którą jego zmysł powonienia reaguje obrzydzeniem, jest zatęchły rybi smród przypominający zapach starego moczu; kiedy tylko mógł, wystawiał się na działanie tego nieprzyjemnego zapachu. Aby umartwić zmysł smaku, zachowywał sztywne reguły przy stole, przestrzegał co do joty wszystkich postów nakazanych przez Kościół i próbował nie myśleć o smaku spożywanych potraw. Ale największą pieczołowitość i pomysłowość przejawiał w umartwianiu zmysłu dotyku. W łóżku nigdy nie zmieniał ułożenia ciała, siedział w najbardziej niewygodnych pozycjach, cierpliwie znosił każde swędzenie i ból, trzymał się z dala od ognia, przez całą mszę nie wstawał z kolan, z wyjątkiem czytania Ewangelii, nie wycierał mokrej szyi i twarzy, by mogło je uszczypnąć powietrze, a kiedy nie odmawiał różańca, trzymał ramiona sztywno po bokach jak biegacz i nigdy nie wkładał rąk do kieszeni ani nie splatał ich z tyłu.
Nie odczuwał pokusy grzechu śmiertelnego. Ze zdziwieniem odkrył jednak, że nawet pod koniec zawiłych ćwiczeń pobożności i samoograniczenia nadal łatwo popełnia dziecinne i niegodne błędy. Jego modlitwy i posty nie zdawały się na wiele w uśmierzaniu gniewu, który rodził się na dźwięk kichania matki albo kiedy ktoś przeszkadzał mu w nabożnych praktykach. Jedynie niewyobrażalnym wysiłkiem woli mógł opanować impuls, który zmuszał go do wyrzucenia z siebie takiego rozdrażnienia. Obrazy wybuchów prostackiej wściekłości, których często był świadkiem u nauczycieli, ich wykrzywione usta, zaciśnięte wargi i rozpalone policzki, budziły się w jego w pamięci i przez porównanie zniechęcały go, mimo że ćwiczył się w pokorze. Zadanie stopienia własnego żywota z powszechną falą życia było dla niego trudniejsze niż praktykowanie postu czy modlitwy, a uporczywa nieumiejętność zadowalającego sprostania temu zadaniu wzbudzała w nim poczucie duchowego wyjałowienia, pomnażając wątpliwości i skrupuły. Dusza przemierzała spustoszony kraj, w którym nawet sakramenty wydawały się wyschniętym źródłem. W spowiedzi znajdowały ujście jego sumiennie zapamiętywane wady, którym nie towarzyszyła skrucha. Przystępowanie do Eucharystii nie było już źródłem oswobadzających chwil dziewiczego oddania się, jakim było to duchowe poczucie wspólnoty, którego doświadczał czasami po przyjęciu Najświętszego Sakramentu. Modlił się wtedy ze starego zapomnianego modlitewnika świętego Alfonsa Liguoriego, z zanikającym drukiem i zniszczonymi, wyblakłymi kartkami. Wydawało się, że duszy jego objawia się wyblakły świat żarliwej miłości i dziewiczych odpowiedzi podczas lektury tych stron, na których obrazy kantyczek splatały się z modlitwami komunikowanego. Jakiś niesłyszalny głos zdawał się pieścić mu duszę, podpowiadając mu imiona i racząc słowami chwały, prosząc, by powstała jak na zaślubiny i poszła, by patrzyła wprzód, jak oblubienica, z wierzchołka Amany i z gór lamparcich; a dusza zdawała się odpowiadać tym samym niesłyszalnym głosem, oddając się bez reszty: Inter ubera mea commorabitur.
Myśl o oddawaniu się niebezpiecznie go teraz pociągała, czuł bowiem, że duszę jego nękają natrętne głosy ciała, które znowu szeptem zaczęły wkradać mu się do ucha podczas modlitw i medytacji. Doznawał głębokiego poczucia własnej mocy, kiedy uświadamiał sobie, że jednym przyzwalającym słowem, jedną chwilową myślą mógłby zniweczyć całą swoją pracę. Wydawało mu się, że czuje, jak do jego bosych stóp podchodzi z wolna powódź, i czekał, aż pierwsza blada, bojaźliwa i bezgłośna fala liźnie jego rozgorączkowaną skórę. A kiedy czuł już nieomal to liźnięcie i nieomal gotów był udzielić mu grzesznego przyzwolenia, uzmysławiał sobie, że stoi na suchym brzegu, daleko od tej powodzi, ocalony dzięki nagłej interwencji woli albo nagłej modlitwie; a kiedy dostrzegał w oddali srebrzystą linię powodzi i fale sunące niespiesznie ku jego stopom, nowy dreszcz mocy i zadowolenia wstrząsał jego duszą na myśl, że się nie poddał ani nie zniweczył niczego.
– Wolność! – powtórzył Cranly. – A ty jeszcze nie jesteś dość wolny, by popełnić świętokradztwo. Powiedz mi, obrabowałbyś kogoś?
– Prędzej bym żebrał – odparł Stephen.
– A gdybyś nie miał niczego, obrabowałbyś?
– Oczekujesz ode mnie wyznania – odparł Stephen – że prawa własności mają charakter doraźny i że w pewnych okolicznościach kradzież nie byłaby przestępstwem. Każdy chciałby działać w takim przeświadczeniu. Tak więc nie uzyskasz ode mnie tej odpowiedzi. Zgłoś się do jezuickiego teologa Juana Mariany de Talavery, a on ci wyjaśni, w jakich okolicznościach można, nie gwałcąc prawa, zgładzić króla i czy lepiej podać mu truciznę w kielichu, czy posmarować nią szaty lub łęk siodła. Zapytaj mnie raczej, czy ze spokojem zniósłbym, gdyby mnie ktoś napadł lub, gdyby tak się stało, czy podniósłbym na niego to, co, jak mniemam, nazywa się surowym ramieniem świeckiej sprawiedliwości.
– Zrobiłbyś to?
– Sądzę – odparł Stephen – że gdybym to zrobił, bolałoby mnie to tak samo, jak gdybym padł ofiarą napaści.
– Rozumiem – rzekł Cranly.
Wyjął zapałkę i zaczął dłubać nią w szparach między zębami. Po chwili zapytał jakby od niechcenia:
– A powiedz mi, czy mógłbyś na przykład rozprawiczyć dziewicę?
– Wybacz – odrzekł grzecznie Stephen – ale czy nie jest to ambicją większości dobrze urodzonych młodzieńców?
– Jaki jest więc twój pogląd na te sprawy? – zapytał Cranly.
Jego ostatnie pytanie, cierpkie jak zapach dymu palącego się węgla i zniechęcające, pobudziło umysł Stephena, nad którym zawisły gęste opary.
– Posłuchaj, Cranly – powiedział. – Zapytałeś mnie, co bym zrobił. I czego bym nie zrobił. Dobrze, powiem ci, co zrobię i czego nie zrobię. Nie będę służył temu, w co już nie wierzę, obojętne, czy zwie się to moim domem, moją ojczyzną czy moim Kościołem; i będę próbował wyrazić siebie w jakiejś formie życia lub sztuki w sposób możliwie wolny i pełny, a dla obrony sięgnę po jedyny oręż, jakiego gotów będę użyć – milczenie, wygnanie i spryt.
Cranly pochwycił go za łokieć, obrócił go tak, by poprowadzić z powrotem do Leeson Park. Zaśmiał się niemal chytrze i ścisnął ramię Stephena z uczuciem, jakim dorosły darzy dziecko.
– Spryt, w rzeczy samej! – powiedział. – I ty to mówisz? Biedny poeto!
– Zmusiłeś mnie, żebym ci się zwierzył – odparł Stephen, podniecony tym uściskiem. – Podobnie jak wcześniej zwierzałem ci się w wielu różnych sprawach, prawda?
– Tak, mój synu – odparł Cranly, nadal tryskając wesołością.
– Zmusiłeś mnie do wyznania ci lęków, które mnie prześladują. Ale powiem ci także o tym, czego się nie lękam. Otóż nie lękam się, że zostanę sam, że będą mną gardzić za cudze przewiny, że porzucę to wszystko, co muszę porzucić. Nie lękam się własnych pomyłek, nawet wielkich pomyłek, pomyłek o skutkach trwających przez całe życie, a może i dłużej, przez wieczność.
Cranly, który znowu spoważniał, zwolnił kroku i powiedział:
– Sam, całkiem sam. Nie lękasz się samotności. A wiesz choć, co to słowo znaczy? Nie tylko że żyjesz z dala od innych, ale że nie masz choćby jednej przyjaznej duszy.
– Podejmę to wyzwanie – powiedział Stephen.
– To także znaczy, że nie masz tej jednej jedynej osoby, która byłaby kimś więcej niż przyjacielem, nawet kimś więcej niż najszlachetniejszym i najprawdziwszym przyjacielem, jakiego może mieć człowiek.
Słowa te zdawały się uderzać w najgłębszą strunę jego natury. Czy mówił o sobie? O sobie, jakim jest, a może jakim chciałby być? Stephen milczał i przez chwilę przyglądał się jego twarzy. Malował się na niej zimny smutek. Mówił o sobie, o swojej samotności, której się lękał.
– O kim ty mówisz? – zapytał po dłuższej chwili Stephen.
Cranly nie odpowiedział.