Soledad Puértolas
Masaże (fragment)
Dzwonienie roznosiło się po moim domu, chwilę po tym, jak Esperanza wychodziła na zakupy. To się nigdy nie zdarzyło, kiedy była w domu. To był kobiecy głos, który z lekkim obcym akcentem pytał o mnie i, zanim zdążyłam odpowiedzieć, jak gdyby rozpoznawał mnie po jednym potwierdzeniu i mówił: „Proszę uważać”. Nic więcej.
Na początku zaniepokoiło mnie to, a w końcu zaczęło denerwować, bo sprawiło, że czułam się uzależniona od godziny i ciszy w domu, i zanim mogłam go usłyszeć, wyobrażałam sobie, jak dzwonek pomału torował sobie drogę do mnie. Dzwonił między jedenastą i jedenastą trzydzieści. Jedyne, co mogłam zrobić, żeby tego nie słyszeć, to nie być w tym czasie w domu. Kiedy wychodziłam, pytałam Esperanzę po powrocie, czy ktoś do mnie dzwonił, ale nigdy nie mówiła o tej kobiecie, nigdy nie było żadnej podejrzanej wiadomości, pomyślałam nawet – ponieważ telefon dzwonił zawsze, gdy nie było świadków – że inni mogli sądzić, że to mój wymysł. Powiedziałam o tym tylko Alfredowi, a później lekarzowi, kiedy postanowiłam umówić się na wizytę. Nie mogłam spać, wstawałam zmęczona i obolała i około południa zaczynałam płakać z powodu złego samopoczucia. Bezskutecznie szukałam sposobu na to, aby wytrzymać ból, snułam się po domu, brałam gorącą kąpiel, kładłam się, wstawałam, spacerowałam, padałam na kanapę wycieńczona… Opowiedziałam o wszystkim lekarzowi, wspomniałam mu o braku odruchów – ciągle coś spadało mi na podłogę, prowadziłam coraz gorzej, nigdy nie mogłam niczego znaleźć, zapominałam, gdzie trzymałam rzeczy, a nawet czego szukałam, kiedy otwierałam szafę. W tym czasie zgubiłam dużo przedmiotów. Tylko w ostatnim miesiącu miałam trzy stłuczki. I na koniec opowiedziałam mu o tych męczących telefonach przed południem, obcym akcencie kobiety i jej niezmiennych słowach i o tym, że nie miałam na to świadków, bo zawsze byłam sama, kiedy nadchodziły. To najbardziej mnie irytowało, ale podczas gdy ja podkreślałam wagę tej okoliczności, zrozumiałam niezręczność całej sytuacji – w oczach lekarza pojawił się cień powątpiewania. Niedobrze, że tyle razy to podkreśliłam.
Pan doktor zlecił mi wykonanie badania krwi i prześwietlenia, a po obejrzeniu wyników stwierdził, że mój organizm nie mógłby funkcjonować lepiej oraz że to najlepszy okres w moim życiu, jeśli tylko będę potrafiła się nim cieszyć. Polecił mi przyjmować wszystko ze spokojem. Nic się nie stanie, jeśli szklanka spadnie na podłogę i się rozbije. Nic się nie stanie, jeśli zgubię okulary albo długopis. Nic się nie stanie również, jeśli karoseria samochodu
będzie lekko wgnieciona. To wszystko można naprawić. Trzeba żyć, nie zwracając uwagi na te umysłowe zniewolenia. Życie to coś więcej niż to wszystko. „A te telefony?” – zapytałam. – „Co mam zrobić z tym telefonami?”. „Proszę nie odbierać telefonu” – odpowiedział. I podsunął mi jeszcze jeden pomysł, na który już wcześniej wpadłam – nie być w domu w tych godzinach, i podpowiedział mi jeszcze, co mogłabym w tym czasie robić – iść na
siłownię. Dobrze by mi zrobiły ruch i masaż. Mógłby mi polecić jakiś fitness klub, ale uważał, że cele należy osiągać w prosty sposób. Czy nie było jakiegoś klubu blisko mojego domu?
Był. Dokładnie dwie przecznice poniżej mojego domu otworzyli właśnie nowe miejsce. Pojawił się wraz z nadejściem lata. Przechodziłam wiele razy obok drzwi, ale nigdy nie odważyłam się wejść, chociaż wszystko, co było na wywieszce, odpowiadało mi. Zawsze było mi ciężko przekroczyć nowy próg. Przedstawianie się, wyjaśnienia, pytające spojrzenia, często wścibskie, to rzeczy, na które się wzdragam. Nawet z wiekiem mi to nie przeszło.
Laura Freixas
Wariatka od domów (fragment)
Zawróciłem wściekły jak pies. Wszedłem znowu do windy, by zjechać na parter, i nacisnąłem guzik, przeklinając. Prześladowała mnie ta kobieta czy co…? Zaskakujące odkrycie wyrwało mnie ze stanu poirytowania. Winda pachniała mocno mandarynkami. Ktoś obierał w środku mandarynki, ale kiedy? Wjeżdżając, nic nie czułem. Od chwili, gdy wyszedłem z windy, do momentu, kiedy wróciłem, minęło jakieś czterdzieści sekund. Czy mógł być tam ktoś w tak krótkim czasie…? Portiernia, wcześniej bezwonna, cuchnęła teraz jakimś cytrynowym płynem do mycia. Zapewne przed chwilą ktoś mył podłogę. W ciągu tej minuty, kiedy wszedłem i wyszedłem z budynku, na placu musiała się rozłożyć kobieta ze straganem – pachniało pieczonymi kasztanami, maniokiem i palonym drzewem. Jakim drzewem? To nie była sosna, to nie był dąb… to był dąb zimozielony.
Natychmiast poczułem, jak włosy stają mi na głowie dęba. Właśnie dotarło do mnie, co się tak naprawdę działo.
Przybity, wszedłem do najbliższej kawiarni. Wahałem się pomiędzy naparem z lipy a whisky. W końcu zamówiłem i jedno, i drugie. Analizując różne wcielenia tej czarownicy, zacząłem łączyć fakty. Przypomniałem sobie, że kiedy wychodziłem z mieszkania w Sorii, zdziwił mnie dźwięk szlifierki, dzwonów kościoła, gruchanie gołębi i celebrowałem w sobie, ja naiwny, prowincjonalny spokój małych miasteczek, w których jeszcze można usłyszeć takie rzeczy. Po powrocie do Madrytu nadal słyszałem dużo więcej, niż zwykle – odbierałem przez cały czas dźwięki z radia, z wiertarki, smażonego oleju, okrzyki niewidomych, zapraszających do udziału w loterii, stukanie szklanek i filiżanek w zmywarkach, rozróżniałem nawet rodzaje butów według wysokości i szerokości obcasa. Ale wówczas nie zwróciłem na to zjawisko szczególnej uwagi. Teraz nie tylko odkryłem jego przyczynę, lecz coś dużo gorszego, odgadywałem możliwe konsekwencje przyszłych spotkań. Prawdę mówiąc, już dzień wcześniej, w biurze, kiedy zabierałem się do pisania raportu, zatrzymałem na chwilę wzrok na czerwonym logo firmy na papierze i zastanawiałem się, czy była to wiśniowa czerwień, czy porzeczkowa, czy też może można byłoby ją określić jako czerwień czereśni picota… A teraz widziałem wyraźnie, że to był dopiero początek. Końca. Jeszcze parę objawień tej bestii i do doprowadzającej do szaleństwa ostrości wzroku, słuchu i węchu dojdzie wyostrzenie dotyku, smaku i żegnaj Eduardo Caro! Wyobrażałem sobie siebie, jak siedzę w gabinecie, starając się na próżno pozbierać myśli, podczas gdy mój wzrok rejestrował dokładny kolor włosów sekretarki – żółty w kolorze ostnicy hiszpańskiej? W tym czasie mój nos wciągał zapach odświeżacza powietrza – sosna czy eukaliptus? Palce rejestrowały delikatną chropowatość klawiszy komputera, a moje nogi rozróżniały wełnę od tkaniny syntetycznej, które wchodziły w skład moich skarpetek. Wyobrażałem sobie wizytę u lekarza, który orzekłby: „Mój drogi przyjacielu, cierpi pan na wyjątkowo nietypową chorobę, polegającą na nadmiernym wyostrzeniu wszystkich zmysłów, znaną pod piękną nazwą hiperestezja. Niech się pan nie skarży, to marzenie wszystkich poetów”. I z trudem udawałby uśmiech, kiedy zapytałbym go, czy mogłem się tym gdzieś zarazić. Wyobrażałem sobie siebie w klatce z metakrylanu z dziurką, przez którą lekarz w fartuchu, czapce i maseczce, otoczony zapatrzonymi w niego studentami z zeszytami w dłoniach, wkładał płatek, trzymając go szczypcami: „Róża herbaciana? Róża jerychońska? Róża chińska? Róża miniaturowa?”.
Rosa Montero
Ślepa miłość (fragment)
Mam czterdzieści lat, jestem brzydka, mój mąż jest niewidomy.
Przypuszczam, że niektórzy będą się śmiali, czytając ten tekst. Nie wiem dlaczego, ale brzydota u kobiety zwykle jest powodem częstych żartów. Innym to zdanie mogłoby się wydać wręcz romantyczne – być może przywoła wspomnienia z dzieciństwa, kiedy opowiadano im o ukrytym pięknie duszy. I tak żaby zamieniały się w książęta pod wpływem ciepła naszych pocałunków, Piękna zakochiwała się w Bestii, Brzydkie Kaczątko skrywało w sobie przepięknego łabędzia i nawet potwór doktor Frankenstein był szanowany za swoje słodkie człowieczeństwo przez niewidomego, którego nie przerażał jego wygląd. Ślepota wreszcie mogła być kluczem do prawdziwego piękna – Homer nie widząc, widział więcej niż pozostali śmiertelnicy. A ja, brzydka jak noc, jak nieszczęście, mogłam znaleźć w moim ślepym mężu najważniejszego mężczyznę, który będzie w stanie dostrzec moje głęboko ukryte zalety.
To wszystko wierutne kłamstwo.
Po pierwsze, jeśli jesteś tak brzydka, jak ja, brzydka do szpiku kości, że aż budzisz podziw, do tego stopnia, że gdy wchodzisz do baru, przerywane są rozmowy (mam dwa oczka jak dwa guziki po dwóch stronach szerokiej głowy; włosy w mysim kolorze, tak rzadkie, że pozwalają dostrzec szary zarys czaszki; usta bez warg, drobne, z zaostrzonymi ząbkami małego rekina i spłaszczony nos jak u boksera), nikt nigdy – i to mogę przysiąc – nie pragnie, ani nie stara się uwierzyć, że twoje wnętrze jest piękne. Tak więc, w rzeczywistości nikt cię nie kocha, bo miłość jest właśnie tym – skurczem naszej wyobraźni, który sprawia, że rozpoznajemy w drugiej osobie księcia lub księżniczkę z bajki. Wybieramy drugą osobę, tak jak wybiera się wieszak, i zawieszamy na nim uosobienie naszych marzeń. I cholerny przypadek sprawia, że ludzie zawsze szukają ładnych wieszaków. I ten cholerny przypadek sprawia też,
że ludzie zawsze zakładają, że ładne dziewczynki, te wszystkie, najpiękniejsze, mają bogate wnętrze. Przy tym nikt nie zakłada, że niska kobieta z wielką głową, z nazbyt szeroko rozstawionymi oczami, ma cudowną duszę. Czasami to przekonanie o własnej brzydocie piecze jeszcze bardziej niż otwarta rana, i nie chodzi o to, że mnie nie dostrzegają, lecz o to, że nawet nie są w stanie
sobie mnie wyobrazić.
Jeśli idzie o męża, nie ulega wątpliwości, że ożenił się ze mną, bo jest ślepy. Jednak nie dlatego, że upośledzenie wzbogaciło jego duchowe wnętrze, nadając mu większą wrażliwość, która pozwala mu kochać i rozumieć, lecz dlatego, że jego defekt stawiał go na przegranej pozycji na konkurencyjnym małżeńskim rynku. Dobrze wiedział, że jestem okropna i to było zawsze dla niego źródłem udręki. Na początku układało nam się nieźle – jest
inteligentny, zdolny (pracuje jako dyrektor w once*), i kiedy się pobraliśmy, już siedem lat temu, czasami nawet bywał słodki. Ale był przekonany, że musi nieść na swoich barkach ciężar życia z okropną brzydulą jedynie z tego powodu, że jest niewidomy, i ta myśl wyżerała go od środka, napełniała goryczą i wściekłością. Ja również byłam przekonana, że muszę nieść na moich barkach ciężar życia ze ślepcem, bo jestem półmonstrum, ale ta sytuacja
nigdy nie wyprowadzała mnie z równowagi tak, jak jego, sama nie wiem właściwie dlaczego. Być może jest to związane z moją płcią, z tradycyjnym kobiecym masochizmem, który sprawia, że jesteśmy w stanie znieść to, co jest nie do zniesienia, łudząc się, że wszystko skończy się happy endem; a może to on, przez mrok swojego spojrzenia, pozwolił wyobraźni przekroczyć granice i ujrzeć mnie jeszcze brzydszą, niż jestem w rzeczywistości, Brzydotę Najwyższą, Brzydotę Absolutną i Nieznośną, tłukącą się w ogłuszający sposób w ciemnych ścianach jego mózgu.
[*] ONCE – (Organización Nacional de Ciegos Españoles) Hiszpańska Państwowa Organizacja Niewidomych, założona w 1938 roku. Jej celem jest zbieranie funduszy i pomoc osobom z tym upośledzeniem. Jedną z form zbierania funduszy jest loteria, której kupony można kupić w wielu miejscach.
Esther Tusquets
Dwie stare przyjaciółki (fragment)
Irene czeka na nią na progu. Wyprostowana, chudsza i bardziej koścista niż kiedyś, ubrana jak zwykle w nieskazitelne, szare spodnie i szary golf z bardzo delikatnej wełny, z twarzą bez makijażu, który ukryłby nadmiar zmarszczek, i z tymi błyszczącymi i przepięknymi oczami czarodziejki, które wciąż budzą strach. „Nadal jest piękną kobietą” – myśli Elisa z zadowoleniem – „chociażby o tym nie wiedziała albo chociaż o tym dobrze wie, ale mało ją to obchodzi”. „Cudownie byłoby ją namalować lub sfotografować”.
Objęły się w milczeniu na samym progu, w ciasnym i długim uścisku. Później, nadal bez słów, wchodzą do domu, trzymając się za ręce, i przechodzą przez ogromne, prawie puste pokoje – Irene lubi duże, nagie przestrzenie, pomalowane na biało, otwarte na zewnątrz, Elisa – wyściełane wnętrza, zamknięte zasłonami, ściany wyłożone książkami, powierzchnie mebli zapełnione cennymi, pięknymi przedmiotami, których jej przyjaciółka nie znosi – z których oczywiście się nie korzysta, chyba jedynie po to, aby przejść obok nich w ciszy, trzymając za rękę kogoś, kogo się kocha.
Docierają w końcu do dużo mniejszego pokoju, w którym są dwie sofy, dywany i poduchy – to ze względu na Elisę – w każdym kącie. W kominku pali się ogień, chociaż dopiero zaczyna się zima i nie jest jeszcze tak zimno, cicho gra muzyka. Irene siada na sofie, a Elisa na podłodze – nadal jeszcze siedzi na podłodze, pomimo że trudno jest się jej później podnieść – przy stoliku, na którym stoją kieliszki i butelka wina. Irene napełnia kieliszki, podaje Elisie, uśmiechając się do niej. I rozmawiają, i jest tak, jak gdyby kontynuowały wczorajszą rozmowę, jak gdyby nie upłynął czas. Z nimi jest tak zawsze. Irene opowiada, że jej syn mieszka teraz bardzo daleko, że synowa jej nie cierpi albo że ona nie cierpi swojej synowej („Nie znosiłaś ani jednej ze swoich synowych” – wtrąca odważnie Elisa, a ta druga denerwuje się i przeszywa ją wzrokiem meduzy – to sprawia, że Elisa przesuwa się delikatnie, by sprawdzić, czy nie zamieniła się w kamień – ale po chwili wzrusza ramionami i przyznaje, że być może to i prawda), że nigdy nie widuje swoich wnucząt, że jej najbliżsi przyjaciele odeszli, że nikt już o niej nie myśli, zlecając pracę, że nie może żyć bez pracy, że codziennie rano musi brać trzy tabletki valium, aby rozpocząć nowy dzień… A Elisa opowiada jej podobną historię i obie dochodzą do wniosku, że starość to hańba nie do zaakceptowania.
I wtedy, w końcu, Elisa pyta o powód e‑maila, co ją tak bardzo trapi, musi być to coś poważnego, skoro „Sycylijka ze stali” (tak ją czasami nazywa, ale tylko dla żartu, bo jest dla niej oczywiste, że przyjaciółka jest zrobiona ze wszystkiego z wyjątkiem stali) wysłała sos. Pyta, co może dla niej zrobić, i wyznaje potem, że sama przyjechała z myślą, aby ją o coś poprosić. Irene mówi bez ogródek: „Dobrze, zawsze uważałam, że mamy prawo spuścić kurtynę, kiedy przedstawienie przestanie nam się podobać, a ponieważ wiem, że działałaś w podziemiu i miałaś wowczas broń, chciałam cię prosić – gdy nadejdzie ten moment – o pistolet”. Elisa mówi: „Ja pomyślałam, że twój syn, jako lekarz, mógłby zdobyć dla mnie, kiedy nadejdzie ten moment, odpowiednie tabletki”, i dodaje: „Nie mam pistoletu, nawet nie byłabym w stanie go użyć…”. Na to Irene: „Moj syn twierdzi, że tabletki nie działają”. Następuje długa cisza, patrzą sobie w oczy i Elisa mówi cichutko, jak gdyby do siebie: „A więc każda z nas jest tu po to, aby poprosić drugą…”.
I nagle sytuacja staje się komiczna – rzeczywistość nie potrzebuje wspomagaczy, by rozweselić – i nagle wybucha śmiechem, pokłada się ze śmiechu, czego już od dawna nie robiła, zanosi się od śmiechu, aż do utraty tchu, i upada na dywan, i ściąga Irene – najpierw osłupiałą, a po chwili roześmianą – z sofy i tarzają się długo ze śmiechu, na podłodze, przy kominku. Obejmują się i całują, aż zapada zmrok za oknem, a z ognia pozostaje jedynie popiół.
I wtedy Elisa wstaje, przeciąga się, daje Irene całusa w czubek nie nadszedł… może wezwiesz taksówkę i pojedziemy na drinka do Baru u Harry’ego i pospacerujemy w blasku księżyca po Riva Schiavoni?”.
Almudena Grandes
Barbara na przekór śmierci (fragment)
Wstałam i wyszłam z sali przekonana, że właściwie zapamiętałam drogę, bo powiedziała w lewo, musiała powiedzieć w lewo, dlatego nie przywiązałam wagi do groźnego napisu, wyróżniającego drzwi, których klamkę chwyciłam pewną ręką, od tych, które były naprzeciwko, oboje białe, z szybami pomalowanymi na biało, identyczne, opowiadano straszne historie o tym przeklętym wyrazie, niebezpiecznym i mrocznym niczym zły urok, ale zlekceważyłam je, nawet nie przeczytałam, ponieważ ona powiedziała w lewo, musiała powiedzieć w lewo, i przekroczyłam próg bez wahania, i nie zobaczyłam żadnego korytarza, jedynie przedsionek, podobny do jakiegokolwiek przedsionka w każdym domu, a tam starą zakonnicę, bardzo starą i nieznajomą, która z trudem pochylała się nad doniczkami geranium, trzymając w dłoniach plastikową konewkę. Miała twarz mężczyzny, jak czarownice
z sennych koszmarów, i wydawało mi się, że słyszałam, jak chrzęszczą jej kości, była tak pokrzywiona, tak zgrzybiała, że na początku zrobiło mi się jej żal, dopóki nie odwróciła się do mnie i przyglądając się mi, uśmiechnęła się, ukazując czarne dziąsła. Zbeształa mnie ochrypłym, zniszczonym głosem.
– Weszłaś do klauzury. Nigdy stąd nie wyjdziesz. Na początku ograniczyłam się do poruszania głową, odważyłam się zaprzeczyć jednym ruchem, milczałam, powtarzając sobie, że to musi być żart, prostacki i odrażający, ani odrobinę zabawny, wszystkie jesteście kurwami, przypomniałam sobie i wypowiedziałam to okropne przekleństwo, nie poruszając ustami, niewinne zaklęcie, którego trzymałam się kurczowo każdego ranka – tak jak trzyma się tarczę, miecz, usprawiedliwiony instynkt samozachowawczy – wchodząc do szkoły, prymitywne przekleństwo, które każdego popołudnia prowadziło moje kroki w powrotnej drodze do domu, formułka, którą powtarzałam za każdym razem, gdy zmieniałam klasę, prawie beznamiętnie, niczym litanię czy śpiew więźnia mocno przytwierdzonego do liny, wszystkie jesteście kurwami, a to nieprawda, bo były wśród nich dobre, wielkoduszne, miłe, z całego serca kochałam wiele z nich, ale wszystkie razem robiły sobie wrogów, a tylko wroga zaklina się okrutnymi słowami, więc powtórzyłam do siebie, po raz ostatni, wszystkie jesteście kurwami, a ja nie mam zamiaru tutaj zostać… Wtedy spojrzała na mnie, tępy uśmiech, na zapadniętych ustach, co jest? Nic nie mówisz? Pewnie podoba ci się ta wizja, podsumowała, i panika przywróciła mi głos i otworzyła moje usta, by włożyć w nie prowokujące słowa, oczywiście, że stąd wyjdę, rzekłam, nie chcę być zakonnicą, chcę wziąć ślub i mieć dużo dzieci, zaśmiała się, słysząc te słowa, to był szyderczy śmiech, który ranił, jak strzała, trafiająca w sam środek, ależ oczywiście, że weźmiesz ślub, dziecko, ale z Panem, i będzie dużo dziewcząt, które będą nazywały cię matką, wszystkie uczennice w szkole… Machnęła gwałtownie ręką, aby wyznaczyć przestrzeń, roztaczającą się przed nią, ubogie królestwo, i ciągnęła dalej, ale jej nie słuchałam, kiedy urosną mi cycki, kupię sobie biustonosze z przezroczystej koronki, haftowane, kolorowe, mówiłam do siebie, bardzo kiczowate, ale śliczne, i założę czarne rajstopy z klinem z tyłu tak delikatnym, że noszenie go prosto będzie prawie niemożliwe, i buty na wysokim obcasie, bardzo wysokim, tak właśnie zrobię, pomaluję sobie usta na ciemnoczerwony kolor i będę miała bardzo miękką skórę, i będę bardzo ładnie pachniała, bardzo, bardzo ładnie, jak moja mama teraz, a faceci będą padali u moich stóp, a ja będę dla nich okrutna, przykro mi, ale tak właśnie zrobię, będę kokietowała wszystkich naraz, a potem, gdy przybędzie ten jeden, który będzie cudowny, ale naprawdę cudowny, jak amant filmowy, wybiorę tego, który będzie miał kabriolet, czerwony, jeśli tak może być, lub żółty albo…, nie, wolę jeździć czerwonym kabrioletem, w kapeluszu
i kwadratowej chustce z bardzo długimi końcówkami, owiniętej na szyi, i w ogromnych, ciemnych okularach przeciwsłonecznych… Musiałam przerwać ten dodający otuchy wywód, jedyny fortel, który pozwolił mi zachować pamięć o cieple wewnątrz mojego ciała, ponieważ ona zbliżała się do mnie, wygrażając zaciśniętą pięścią, będącą jakby zapowiedzią jeszcze większej brutalności niż zwykłe uderzenie, nigdy więcej nie ujrzysz swoich rodziców,
jedynie zza krat, krzyczała z wściekłością, będziesz zakonnicą klauzurową, sama tu weszłaś i nie będziesz mogła wyjść, nikt nigdy stąd nie wyszedł, tylko martwe zakonnice, to wszystko mi powiedziała, a ja nie byłam w stanie wydusić ani słowa, zatkało mnie i czułam, że piekły mnie oczy. Starsze dziewczyny opowiadały przerażające historie o tych niewielu zakazanych pomieszczeniach, niespodziewanym więzieniu, odosobnionym niczym wyspa pośrodku nowoczesnego budynku ze szkła, ze stolarką aluminiową, laboratorium językowym i krytym basenem, klauzurą, tam myły się szarym mydłem, dobrze o tym wiedziałam, nie wolno im było używać pachnącego, i spały otulone w proste parciane koszule, jak w workach na ziemniaki… Poczułam, jak łza spływała mi po policzku na wspomnienie sekretu, ciężaru mojego kochanka, letniego sekretu, o który obijałam się co noc, od kiedy ujrzałam wilgotne oczy aktorki w jednym serialu, a była bardzo ładną dziewczyną, inteligentną i silną, była osobą z charakterem, ale grała opuszczoną kobietę i dlatego, chociaż była tak ładna, tak inteligentna i tak silna, cały czas była o krok od tego, żeby się rozpłakać, bo on odszedł, i opowiadała przyjaciółce, że w nocy nie mogła spać, najgorsze było to, że dzień zastawał ją z otwartymi oczami, bo tęskniła za ciężarem jego ciała, i od tego czasu ja zawsze składałam koc na trzy i układałam na materacu, złożonym w ten sam sposób, i to mnie uspokajało, ze złożeniem prześcieradła tuż pod nosem, czułam nacisk materiału na moje ciało, zastanawiałam się, jaki byłby ciężar prawdziwego mężczyzny, szepcząc cichutko tych parę olśniewających jak zamek z ogni sztucznych zdań, słowa tej pogańskiej modlitwy, których nauczyłam się z pewnych filmów, pewnych książek, które mogłyby
spłonąć – idź sobie, odejdź, jeśli chcesz mnie ocalić, nie powinnam ci ulec, ale pożądanie jest silniejsze ode mnie, miej litość nade mną, bo nie ma dla mnie innego życia niż ty, twoja miłość jest jedynym dobrem, które mnie spotkało, zabij mnie!, skończ ze mną raz na zawsze! Dlaczego mnie nie zabijesz…? Recytowałam i potrząsałam lekko ramionami pod pościelą, jak gdyby ramiona jakiegoś boga przyciskały mnie do łóżka, i natychmiast zasypiałam,
ale teraz poczułam, jak szpony tej staruchy wbijały mi się w ramię, i płakałam, już tylko mogłam płakać, a ona wydawała mi się jeszcze bardziej wściekła. Nieszczęsna! – krzyczała. – Dlaczego płaczesz, skoro na świecie nie zostawiasz niczego, tylko szaleństwo i grzech? Co opłakujesz – jej paznokcie zatapiały się w mojej skórze, gdy coraz głośniej krzyczała – skoro jesteś niczym! Niczym! I w proch się obrócisz! Będziesz ucztą dla robaków! Starałam się wyswobodzić, jak mogłam, i udało mi się dotrzeć aż do drzwi, ale ona, popisując się niepojętą zręcznością, zdołała unieruchomić mi rękę na klamce swoją dłonią, proszę odejść, krzyczałam, puść mnie, nie zostanę tutaj, nigdy nie będę taka, jak pani… Jej oczy rzucały iskry, gdy mnie słuchały, jesteś zła, krzyknęła, zła i pyszna, wydaje ci się, że jesteś ładna i młoda, dlatego mną gardzisz, niemądra, wtedy zbliżyła twarz do mojej, aż nasze nosy otarły się
o siebie, spójrz na mnie, mówiła, przyjrzyj mi się uważnie, bo moje zmarszczki są największą nauką, jakiej nie otrzymasz od nikogo innego, popatrz na moją twarz, moje ręc
e… Wiesz, jak nazywają się te plamy? Kwiaty cmentarne*, tak się nazywają, i zapamiętaj to sobie dobrze, bo bardzo szybko, dużo wcześniej, niż sobie wyobrażasz, wyrosną na całej twojej skórze, tak jak wyrosły na mojej, i w chwilę potem będziesz niczym, jedynie pożywieniem dla robaków, które wypełnią twoje usta, będą sobie spacerowały po twoich oczodołach, wejdą pod paznokcie i pożrą twoje ciało… Później nacisk jej ręki zelżał i wreszcie nastała cisza, nie słyszałam już nic oprócz mojego płaczu, zamknęłam oczy, żeby na nią nie patrzeć, i poddałam się, aby umrzeć, nie dowiedziawszy się, ile naprawdę waży mężczyzna, i chciałam umrzeć już, jak najszybciej, umrzeć, zanim ujrzę siebie ubraną na biało, wtedy usłyszałam echo zbliżających się kroków, klamka przekręciła się pod moją rozluźnioną ręką, podczas gdy znajomy głos powtarzał moje imię po drugiej stronie szyby.
[*] Flores de cementerio – „kwiaty cmentarne” to hiszpańskie określenie na plamy starcze na skórze, ze względu na ich powiązanie z wiekiem, a tym samym bliskością śmierci.
Cristina Peri Rossi
Najpiękniejszy tydzień w naszym życiu (fragment)
Byłyśmy w apartamencie typu suite w hotelu na Lexington Avenue w Nowym Jorku. Eva zarezerwowała suite, ja nie miałam tyle odwagi. Apartament był dwupoziomowy – na dole było jacuzzi, sprzęt hi-fi i lodówka, na górze ogromne łoże małżeńskie, z różnymi rodzajami oświetlenia, barem i ekranem do oglądania filmów erotycznych, pomyślałam. Było jeszcze biurko, wyposażone w komputer i faks, bo ten, kto ma bogate życie seksualne, zwykle ma również ważne sprawy publiczne bądź prywatne.
Wynajęłyśmy pokój wczorajszej nocy, tak mi się wydaje, bo po tym, jak kochałyśmy się na stojąco, w łóżku, od tyłu, oparte o lodówkę, ona na górze, ja na dole, ja na górze, ona na dole, nago lub w erotycznej bieliźnie, którą kupiłyśmy w sex-shopie przy czterdziestej piątej ulicy, moje poczucie czasu było tak słabe i nikłe, jak moja energia. Nie pieprzyłyśmy się przez całą noc – chwilami robiłyśmy sobie przerwę, by napić się zimnego szampana, którego Eva wyjęła z lodówki, albo by zjeść te cudowne owoce tropikalne o intensywnych kolorach i jednolitym plastikowym smaku, których pełno jest w nowojorskich sklepach spożywczych. Właśnie w trakcie jednej z takich przerw (w czasie, gdy ja badałam rozmaite właściwości erotyczne orzeszków ziemnych, których nigdy nie brakuje w hotelowych lodówkach i na tacach w samolotach) Eva powiedziała:
– Muszę zadzwonić do mojego męża. Nie będzie ci przeszkadzało, jeśli zatelefonuję z pokoju?
To pytanie podziałało na mnie jak kubeł zimnej wody. Właśnie tego potrzebowałam po naszych miłosnych ćwiczeniach. Wyciągnęłam rękę w kierunku szafki nocnej. Nie zdawałam sobie sprawy
z tego, że łóżko było tak wielkie, że nie mogłam dosięgnąć jej ręką, którą wykonałam w powietrzu śmieszny piruet. Tak właśnie się poczułam. Na szczęście Eva wtedy na mnie nie patrzyła. Pozbierałam
się, z godnością wzięłam paczkę peterów stuyvesantów i, zyskując na czasie, zapaliłam pomału papierosa.
– Nie mówiłaś, że jesteś mężatką – skomentowałam ochrypłym głosem.
Chrypka była zarówno efektem miłosnych ekscesów, jak i zaskoczenia.
– Nie pytałaś mnie o to – broniła się Eva, okrywając się szczelnie białym szlafrokiem.
Zauważyłam, że kobiety, które używają szlafroka, zasłaniają się nim w określonych momentach. Robią tak, kiedy chcą być poważne albo pragną zakończyć miłosną sesję. Tak jak zamykają się wrota teatru po skończonym przedstawieniu, gdy wyprasza się ostatnich widzów – tych, którzy chcieliby poprosić o autograf, przedłużyć przedstawienie bądź napić się kawy z aktorami w pobliskim barze. Ten gest kobiet, które noszą szlafrok, mówi mniej więcej: „Mój/a drogi/a, na dzisiaj kiosk – moje ciało – jest już zamknięty. Miłość już wyprzedano. Teraz jestem kobietą w ubraniu, czytaj: właścicielką samej siebie. To, co między nami zaszło, należy do przeszłości; było miło, ale się skończyło. Jeśli masz ochotę na coś więcej, musimy wynegocjować warunki”. Ubrana w szlafrok Eva stała się nieprzystępna, w momencie kiedy wyznała, że jest mężatką.
Yanet Acosta
Koktajl czekoladowy (fragment)
[…]
Co dwa tygodnie kupowała bilet na jardinerę – mały mikrobus wypchany po brzegi ludźmi i pakunkami, który jechał do stolicy, Santa Cruz. Jej mąż był tam przetrzymywany w miejscu, które niegdyś było hurtownią owoców, należącą do irlandzkiego przedsiębiorstwa, a które teraz znajdowało się w rękach Ruchu Narodowego. W czasie podróży z tobołkiem, do którego wkładała pojemnik z przygotowaną soloną rybą i papas arrugadas*, modliła się o to, żeby jeszcze żył. Wiedziała, że wielu po prostu przywiązywano kamień do nóg i wrzucano do morza. Tak po prostu, i już. Znikali na zawsze.
Widziała nie raz, jak wiele kobiet, które przynosiły jedzenie swoim mężom lub synom do Fyffes, płakało rzewnymi łzami, kiedy wojskowi oznajmiali im przy wejściu, że zostali przeniesieni do innego więzienia. To oznaczało, że mogły ich odnaleźć jedynie na dnie morza. Wracały do domów z tobołkami i swoimi łzami, bez ciał, przy których mogłyby czuwać, i z niezadanymi pytaniami o losy mężczyzn. Dlatego wykorzystywała każdą podróż na szukanie odpowiedzi, zanim będzie za późno. Kiedy zostawiła jedzenie strażnikowi i poczuła ulgę, gdy – po wypowiedzeniu imienia jej męża – zabrał pakunek bez słowa, szła prosto do Sztabu Generalnego. Tam prosiła o posłuchanie u jedynego wojskowego, którego znała, u Pedra Arencibii. Lato spędzał w wielkiej hacjendzie. Ona zawsze prała pościel i delikatne ubrania całej jego rodzinie. Mieli do niej duże zaufanie, bo bardzo dbała, aby nie zniszczyć ubrań, uderzając nimi o kamienie. Urabiała sobie ręce po łokcie, aby tkaniny wyglądały jak nowe. Suszyła je z dbałością, chroniąc od bezpośredniego słońca, żeby zachowały kolory. Potem je krochmaliła i delikatnie prasowała. Była pewna, że będzie ją pamiętał.
Musiała tylko się z nim spotkać. Nie mogła odpuścić.
Niemalże po roku, pewnego ranka, dopięła swego i została przyjęta. Zaprowadzono ją do małego gabinetu. Poprawiła chustę na głowie i zdjęła fartuch. Schowała go w kieszeni i przygładziła dłońmi czarną sukienkę, jak gdyby chciała rozprasować zagniecenia powstałe w czasie kilkugodzinnej podróży, gdy siedziała ściśnięta w mikrobusie.
– Adelo, co cię tutaj sprowadza? – zapytał Pedro Arencibia, widząc ją stojącą z drżącymi rękoma spuszczonymi wzdłuż szwów sukienki.
Ona, usłyszawszy jego głos, rzuciła się na podłogę i uderzyła w płacz. Wojskowy poprosił, żeby usiadła. Łamiącym się głosem wyjaśniła, że jej mąż jest w Fyffes, ale nie zrobił nic złego. Jedyne co to ten amerykański paszport, ale przecież już go mieli. Już nie mógł go używać.
– Adelo, nic nie można zrobić.
Nalegała. Przypomniała mu lata, w czasie których prała mu ubrania i wysiłek, jaki w to wkładała. Znała go od dziecka, a jego rodzina też ją znała.
– Don Pedro, na miłość boską. Mam troje dzieci.
Wojskowy wstał z krzesła, które stało za stołem. Uderzył podeszwami butów o podłogę z większą siłą niż wcześniej. Przysunął się bliżej. Spojrzał na nią ze spokojem rozbierającym wzrokiem.
– Cóż, nie mogę niczego obiecać. Zarzuty wobec niego są bardziej niż wystarczające. Spróbuję stanąć w jego obronie w czasie sądu wojskowego. A pani będzie musiała dla mnie zrobić coś
więcej niż pranie ubrań.
[…]
[*] Papas arrugadas – tzw. „pomarszczone ziemniaczki”. Drobne ziemniaki w mundurkach gotowane w osolonej wodzie, najczęściej podawane z sosami mojo picón (czerwony pikantny) lub mojo verde (zielony łagodny).
Carme Riera
Brzemienne ciało (fragment)
27 września
Ci, którzy je widzieli, mówią, że mają okrągłą głowę, raczej płaską, i długi ogon, który macha wściekle jak we frenetycznym tańcu. Pomimo swojego, raczej śmiesznego wyglądu, wydają się bardzo agresywne. Liczone są w setkach tysięcy, od sześćdziesięciu do pięciuset milionów. Nie ulega wątpliwości, że żadna eskadra nie zdołała nigdy zgromadzić tylu wojowników, nie było też żadnej bitwy morskiej na całym świecie, w której uczestniczyłyby takie tłumy… W ciemnym zagłębieniu jeszcze nie rozpoczął się atak najeźdźców, ale zapowiadają go już ruchy wojsk. Podążają w mroku na oślep. Starają się dotrzeć do innego miejsca, mniej kwaśnego niż to niezdrowe, w którym niewielu jest w stanie przetrwać. Ci, którzy jeszcze żyją, zmierzają, rozgorączkowani, w stronę najbardziej osłoniętych rejonów i wąskim tunelem w górę przedostają się do bezpieczniejszych przestrzeni, aby dalej popłynąć z prądem. Jedynie najsilniejsi nie ryzykują na próżno. W miarę upływu godzin wzrasta liczba poległych i jest coraz mniej ocalałych. Ci, którym udaje się dotrzeć, musieli wcześniej utorować sobie drogę, odsuwając trupy z lękiem, że mogą podzielić los towarzyszy. Ci najbardziej drapieżni oczekują w zasadzce, nie przestając poruszać długim pejczem, który ich wyróżnia, gotowi na decydujące starcie. Nie wiedzą, że kiedy nadejdzie ten moment, tylko jednemu spośród tylu milionów uda się posiąść upragnioną zdobycz. Tylko jeden wejdzie na statek ze skarbem. Będzie musiał skoczyć na główkę, aby się tam dostać, i w tej chwili na zawsze utraci długi ogon, który okazał się tak bardzo przydatny w czasie drogi, ale w zamian za to zdobędzie swoje własne Złoto. To, co się wtedy zaczyna, nazywa się życiem, a wszystkie wcześniejsze wydarzenia, poprzedzające twoją historię, które miały miejsce tam, w drogach rodnych, zapowiadają być może te, które nadejdą później i które na ciebie czekają, kiedy wyjdziesz na zewnątrz, przemieniony z plemnika w istotę ludzką – współzawodnictwo, agresywność, ryzyko, chociaż nie będą się podobały ani tobie, ani mnie.
Berta Marsé
Żółw (fragment)
Rysunek, który mam na myśli, był czwarty z kolei. Pierwszy, pięciolatka Alexa Vidala, był dużym żółwiem, narysowanym niezbyt wprawną kreską, ale skłonnym do pieszczot i niegrzecznym jak jego mały autor oraz jak ojciec małego autora, zdaniem Diany. Drugi, czteroletniego Noela Cardony, przedstawiał trudną do rozszyfrowania kupę, która trzymała niezwykle szczegółowo dopracowaną przezroczystą reklamówkę z tytoniem, zapalniczkę i klucz. Diana mi to pokazała, ten chłopak będzie homoseksualistą, sam zobaczysz. Trzeci, Diany Ruiz, był żółwiem jak marzenie, ze skorupą w kapryśne wzorki, każdy inny, w rękawiczkach, w kapelusiku, a nawet z parasolką ozdobioną frędzelkami. Prawdziwe cudeńko. Matka jest Kolumbijką, zwróć uwagę na intensywność barw, to bardzo towarzyska dziewczynka, podkreślała Diana. W tych chwilach mój stan ducha można by określić co najmniej jako bezbronność, byłem głęboko poruszony dbałością o szczegóły i podekscytowany wynikami. Żadne złe przeczucie nie zagrażało kiełkującej we mnie powoli, ale z życiem, inspiracji. Ale był tam jeszcze czwarty rysunek, Alby Soler – penis w erekcji, podparty, uginający się lekko, na wściekłej czarnej chmurze, z oczami i uśmiechem w bezruchu, pełnymi perwersji, utkwionymi w żołędziu prącia. Olbrzymi, wygięty, obrzezany kutas nie do pomylenia z czymś innym. Absolutne zaskoczenie. Koniec z iluzoryczną inspiracją, koniec z cudowną, wzruszającą niewinnością. Jeśli świece płonęły, ugasiło je uderzenie młotem. Nie było słychać oddechu żadnego z nas. Milczeliśmy tak długo, że ciszę można było przerwać jednym zdecydowanym ruchem.
– Miałam zamiar kupić twojej siostrze stringi, ale później pomyślałam, że może to jej wcale nie rozbawi. Co o tym sądzisz? – powiedziała Diana, używając tonu i głosu, które nie należały do niej.
– Ale co to jest? – wymamrotałem. Brwi Diany zdradzały poczucie winy, jak gdyby rysunek wykonała ona sama, a nie jej mała uczennica. – Co to jest twoim zdaniem? Czy to… hm?
– Cóż… to… jest to, na co wygląda – odparła, nie odważywszy się spojrzeć ponownie na żółwia Alby Soler.
– Powiedz to – zmuszałem ją w okrutny, nieuzasadniony sposób.
– Ty to powiedz – broniła się bez wahania.
– To jest erekcja wielkości domu. Kurwa, Diana, to jest właśnie to!!! – wstałem i rzuciłem rysunek, a potem zacząłem targać włosy dłońmi, sam nie wiem, co dokładnie zrobiłem.
– Cóż, nie bądź tego taki pewien, teoretycznie to powinien być żółw. I nie musisz tak krzyczeć… – Spojrzała w dół na rysunek tego bezdusznego członka, leżący na podłodze. Ja w tym czasie starałem się dopasować jej ostatni komentarz do tego dramatu. Przechyliła głowę i mówiła dalej: – Alba Soler… Jej rodzice są rozwiedzeni. Dziewczynka ma wybujałą wyobraźnię i jest nieufna do tego stopnia, że nawet nie mówi, że chce siusiu, i czasami robi w majtki. Oprócz tego, że jest trochę za mała jak na swój wiek, nie ma żadnych problemów, ani też ich nie sprawia. Chociaż trzeba przyznać, że kłamie dość często i robi to, na co ma ochotę. Myślę, że to jest to – wskazała na kutasa ruchem głowy wyrażającym pogardę – takie jest pierwsze wrażenie, zgoda, ale uważam, że przy odrobinie wyobraźni można byłoby to zinterpretować inaczej.
– A więc ja uważam – powiedziałem, naśladując bezwiednie jej monotonną intonację – że to nie ma nic wspólnego z wyobraźnią i że powinniśmy zawiadomić jej matkę.
– Powinniśmy? Odbiło ci nagle czy co? Przypominam ci, że nie byłeś zbyt uprzejmy w stosunku do tych matek, nabijałeś się z nich oraz ich obaw i nie masz prawa wysuwać tak poważnych oskarżeń, jak te, że ich mężowie wykorzystują seksualnie pięcioletnie córki, bo to właśnie sugerujesz, czyż nie?! Że ten żółw jest żółwiem jej ojca!
– Ja jeszcze nie wspomniałem żadnego ojca – powiedziałem i to była prawda. Właśnie otworzyłem puszkę z piorunami. – Ale to nie jest żółw i musi być jakieś wyjaśnienie. I mam poważne obawy, że to nie będzie nic przyjemnego. Ponadto, nie rozumiem cię, Diano, najważniejsze, co musimy ustalić to to, czy nie jesteśmy w błędzie, a to brzmi chyba dużo lepiej, co?
– Ale dlaczego, do cholery, mówisz w liczbie mnogiej?! – Diana poczuła się urażona, myślę, że rysunek uczennicy uruchomił w niej to, co najgorsze, i tak bardzo ją to zabolało, że pomyliła leśniczego z wilkiem, w każdym razie broniła się agresją. Ty chcesz mi zrujnować reputację? – Nie masz cholernego pojęcia o tym, co ryzykuję, jeżeli to nic innego, jak tylko błędne przypuszczenia, wynik twojej własnej, perwersyjnej interpretacji tego, co jest jedynie żartem dziewczynki!
– Ale, Diano, popatrz, proszę, na ten rysunek! – apelowałem do jej zdrowego rozsądku i do godnej pożałowania wyrazistości, z jaką Alba Soler wykonała powierzone jej zadanie ze śmiertelną powagą. – To nie jest żaden żółw! To nie ma nic wspólnego z żółwiem! I nie jest to też siusiak przyuważony w pianie w czasie kąpieli u brata czy kolegi, ani nie jest to penis dorosłej osoby, który pokazuje się w naturalnym stanie w domowym zaciszu. To jest obrazek erekcji z tak wyraźną intencją i funkcją seksualną, że aż się włosy na głowie jeżą. Być może nagle mi odbiło, ale nadal potrafię interpretować rysunki bez względu na to, czy wykonało je dziecko, jaskiniowiec czy sam szwagier. – Potrząsałem rysunkiem z pewnością właściwą osobie, która ma niezbity dowód – narzędzie zbrodni. – Kreska jest zbyt pewna jak na fantazję, prawdę mówiąc, przerażający jest w tym całkowity brak fantazji. No spójrz na te oczy! – Szukałem innych rysunków, ale różnice pogłębiły jeszcze uczucie przygnębienia. – Porównaj go z jakimkolwiek innym żółwiem! Nie proś mnie, bym ruszył wyobraźnią tam, gdzie jej nie ma, Diano, bo to nie jest żółw i nie wymyśliła sobie tego dziewczynka. Wiem, że to, co powiem, jest obrzydliwe, ale to jest prawdziwe wspomnienie, naturalnych rozmiarów kopia tego, co ona uważa za żółwia. I biorąc pod uwagę precyzję wykonania i wielkość, musiała to obserwować z bliska i to nie raz, a ponadto, czego sama słusznie się domyślasz, prawdopodobnie należy do jej własnego ojca. – Diana, blada, nienawidziła mnie z głębi duszy. – Zadzwoń do jej matki, kochanie. Porozmawiaj z dyrektorką. Porozmawiaj z Albą Soler.
Diana powiedziała, że zrobi to, co należy, i poprosiła mnie, abym uprzejmie nie mieszał się więcej w tę sprawę. Poszła spać do swojego domu. Później zatelefonowała i, z udawanym smutkiem w głosie, powiedziała, że ojciec Alby sprawiał wrażenie całkiem normalnego, tak zamkniętego w sobie i obojętnego, jak jego córka. Był zupełnie inny niż jego była żona – kobieta, która nie marnowała okazji, by zamęczać wszystkich bezsensowną paplaniną.
Gdy odłożyłem słuchawkę, usiadłem na chwilę na kanapie, starając się wydobyć Albę Soler ze zwartej grupy, którą wciąż jeszcze miałem zapisaną na siatkówce. Ponownie kucnąłem w klasie, chwilę po tym, jak mnie zemdliło, aby jeszcze raz stawić czoło pytaniom. Udało mi się odtworzyć niektóre wyraźne obrazy: wypowiedzi chłopca, który nadal chciał siusiać do wanny, okropny krwiak na czole innego, jakiś zręczny palec grzebiący w małym, elastycznym nosie. Jakieś imiona wyhaftowane na fartuszkach – Pau, Martín, Sofía. Paznokcie oblepione plasteliną. Przechodzony, alarmujący kaszel. Fosforyzujące gile. Żadnej konkretnej twarzy, z wyjątkiem chińskiej dziewczynki, która wyglądała jak lalka. Ale jak przystało na prawdziwego narcyza, pamiętałem dokładnie wszystkie moje odpowiedzi, a od nich bez problemu przeszedłem do pytań. I właśnie w tonie zadawanych pytań mogłem w końcu zlokalizować i wyodrębnić delikatny kobiecy głos, który, posług
ując się metodą eliminacji, przypisałem Albie Soler – pluje? Czy żółw pluje? Pluje czy nie? I jej twarzyczka, stopniowo, jak gdybym ją rysował, wyłaniała się z grupy – biała skóra, niebieskie oczy, jedwabiste kręcone włosy, które, podcięte, tworzyły jakby czepek, wąsik, różowy fartuszek, ton surowy i władczy, piskliwy głosik – pluje czy nie pluje?
Marina Mayoral
Przezroczyste ciała (fragment)
To zaczynało przypominać tortury. Brak szacunku, poza wyraźnym brakiem kompetencji. Niecierpliwie bębnił palcami po gipsie. Wszystko go swędziało, od owłosionej skóry po czubki palców u stóp. Czuł się spocony, lepki i brudny. Kiedy przyjdzie ta przeklęta pielęgniarka? To wina Alfreda, bo pozwolił, żeby te wszystkie zdziry się rozpuściły, wydawało im się, że są paniami szpitala. A Edelmira cesarzową. Wciągnął powietrze i zapytał siebie, co by zrobił, gdyby był Alfredem, który spadł z konia, i byłby unieruchomiony przez tę masę gipsu, wściekły z powodu skurczów, z kutasem bardziej nieczułym niż penis Ramzesa iv. Na początek nie traktować tego jako żartu, a następnie znaleźć rozwiązanie. Jasne, że on nigdy nie zajmowałby się czymś tak prostackim, jak traumatologia. Dziękuj Bogu, że nie przerwałeś rdzenia! Wspaniałe pocieszenie!
Należało być wdzięcznym przeznaczeniu, oczywiście. Nie zaprzeczał, że w pierwszej chwili to było największym zmartwieniem, ale teraz byłby również wdzięczny, gdyby najbardziej szanowany z jego członków odzyskał sprawność. Dlaczego nic nie robili? Gdyby jeden z jego przyjaciół z dzieciństwa i kolega ze studiów leżał w szpitalnym łóżku, udręczony trapiącym go lękiem, że zostanie impotentem, wykorzystałby wszystkie środki, aby rozwiązać jego problem. Nie ograniczyłby się do stwierdzenia: dziękuj Bogu, że nie doznałeś paraliżu czterokończynowego. Poszukałby odpowiedniej osoby – fizjoterapeuty, masażysty, kurwy-profesjonalistki, która wiedziałaby, co trzyma w dłoniach. W dosłownym tego słowa znaczeniu. Cokolwiek, byle nie doradzać cierpliwości. Dwa miesiące cierpliwości! Po co? Jeżeli nie było lekarstwa, im szybciej się o tym dowie, tym lepiej.
Ruch palców na gipsie stał się wolniejszy. Zawsze myślał jak Belmonte: „W dniu, w którym nie będę mógł ani z bykiem, ani z kobietą…”. Wypadek z bronią łowiecką i po ptokach. Dzień, w którym nie będzie mógł… Nie ma co się oszukiwać – to walka, w której nie ma miejsca na współczucie dla pokonanego wroga. A jeśli nie, proszę zapytać armię pielęgniarek, które codziennie nawiedzają jego pokój. Regiment harpii uzbrojonych w pazury, miednice i te cholerne kafetiery, przy pomocy których wylewają strumień niemalże lodowatej wody na wyczerpany penis, spłaszczając go, topiąc, marszcząc i redukując do pozycji nędznego flaka, który następnie ma być zmiażdżony, wytarty i otrzepany w szorstkiej tkaninie ręcznika, a na koniec opada zniechęcony tak, jak rzucona do kubła na śmieci obwisła skórka od banana.
Palce ponownie zaczęły bębnić niecierpliwie w gips, rozluźniwszy węzeł nieistniejącego krawata. Winę za to wszystko ponosiła Edelmira, która zamiast przywołać towarzystwo do porządku, dorzucała swoje trzy grosze.
– Na co ty narzekasz? Od kiedy przeleciałeś Queti, poszła fama, że masz prześlicznego fiuta, a teraz wszystkie chcą go zobaczyć. Lekarze też, żeby było wszystko jasne. Sam Alfredo powiedział mi,
że nie mógł zrozumieć takiego zainteresowania. Według niego jest normalny, wiesz przecież. Faceci myślą, że chodzi o rozmiar. Nie wiem, dlaczego tak cię to drażni. Powinno ci to pochlebiać.
Ile czasu minęło, odkąd przespał się z Queti? Co najmniej dziesięć lat. A z Edelmirą? Dwadzieścia? Dwadzieścia pięć? Poirytowany czuł rosnący i niezdefiniowany niepokój. Co miało mu pochlebiać? Że armia dziwaczek pojawia się z konewką, jak gdyby przychodziły na imprezę? Pochlebstwo! Czuł się wykorzystany, wyszydzony, zawstydzony, wystawiony na oglądanie, jak potwór na targowisku! Na mycie przychodziły tłumy, ale masaże przekształciły się w prawdziwe widowisko. No proszę! W górę kołdra! I voilà, omdlała, wycieńczona i bezbronna ofiara przedstawienia. Jedyną osobą, która jej nie widzi, jest on sam. Gips pozwala mu jedynie dojrzeć paznokcie u stóp i wianuszek kobiecych twarzy, skupionych na jednym punkcie. Marzy o cudzie – omdlały członek ożywa, podnosi swoją silną główkę spod krawędzi gipsu i wyrzuca potoki płonącej lawy na oczy okrutnych ciekawskich. Ale nie ma cudów. Spektakl trwa dalej. Jedna z artystek rozkłada ręcznik, który będzie służył za znak dziewictwa, rozkłada go, strzepuje, podnosi, nic tu, nic tam, i pozwala mu opaść na bezbronnego statystę. Trzy minuty energicznego masażu stóp i łydek. Alkohol i wazelina. Ręce przesuwają się w stronę ud i on myśli, że gdyby pielęgniarka była sama, poprosiłby ją, aby nie przestawała, żeby kontynuowała, wyżej, pod ręcznikiem… Ale nie. Dokładnie trzy minuty i proszę! Zabrać ręcznik! Spojrzenia spotykają się ponownie w punkcie, którego on ani nie widzi, ani nie czuje. To one, cholery, potwierdzają, że śpiąca królewna jest dalej w stanie niech spoczywa w pokoju, nie zniknęła, ale też i się nie obudziła.
Przełożyła Małgorzata Kolankowska