książki / PROZA

Portret kobiety

Almudena Grandes

Berta Marsé

Carme Riera

Cristina Peri Rossi

Esther Tusquets

Laura Freixas

Małgorzata Kolankowska

Marina Mayoral

Rosa Montero

Soledad Puértolas

Yanet Acosta

Fragmenty książki Portret kobiety w opowiadaniach dziesięciu hiszpańskich autorek w wyborze i przekładzie Małgorzaty Kolankowskiej, wydanej w Biurze Literackim 27 lutego 2014 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Soledad Puértolas

Masaże (fragment)

Dzwo­nie­nie roz­no­si­ło się po moim domu, chwi­lę po tym, jak Espe­ran­za wycho­dzi­ła na zaku­py. To się nigdy nie zda­rzy­ło, kie­dy była w domu. To był kobie­cy głos, któ­ry z lek­kim obcym akcen­tem pytał o mnie i, zanim zdą­ży­łam odpo­wie­dzieć, jak gdy­by roz­po­zna­wał mnie po jed­nym potwier­dze­niu i mówił: „Pro­szę uwa­żać”. Nic wię­cej.

Na począt­ku zanie­po­ko­iło mnie to, a w koń­cu zaczę­ło dener­wo­wać, bo spra­wi­ło, że czu­łam się uza­leż­nio­na od godzi­ny i ciszy w domu, i zanim mogłam go usły­szeć, wyobra­ża­łam sobie, jak dzwo­nek poma­łu toro­wał sobie dro­gę do mnie. Dzwo­nił mię­dzy jede­na­stą i jede­na­stą trzy­dzie­ści. Jedy­ne, co mogłam zro­bić, żeby tego nie sły­szeć, to nie być w tym cza­sie w domu. Kie­dy wycho­dzi­łam, pyta­łam Espe­ran­zę po powro­cie, czy ktoś do mnie dzwo­nił, ale nigdy nie mówi­ła o tej kobie­cie, nigdy nie było żad­nej podej­rza­nej wia­do­mo­ści, pomy­śla­łam nawet – ponie­waż tele­fon dzwo­nił zawsze, gdy nie było świad­ków – że inni mogli sądzić, że to mój wymysł. Powie­dzia­łam o tym tyl­ko Alfre­do­wi, a póź­niej leka­rzo­wi, kie­dy posta­no­wi­łam umó­wić się na wizy­tę. Nie mogłam spać, wsta­wa­łam zmę­czo­na i obo­la­ła i oko­ło połu­dnia zaczy­na­łam pła­kać z powo­du złe­go samo­po­czu­cia. Bez­sku­tecz­nie szu­ka­łam spo­so­bu na to, aby wytrzy­mać ból, snu­łam się po domu, bra­łam gorą­cą kąpiel, kła­dłam się, wsta­wa­łam, spa­ce­ro­wa­łam, pada­łam na kana­pę wycień­czo­na… Opo­wie­dzia­łam o wszyst­kim leka­rzo­wi, wspo­mnia­łam mu o bra­ku odru­chów – cią­gle coś spa­da­ło mi na pod­ło­gę, pro­wa­dzi­łam coraz gorzej, nigdy nie mogłam nicze­go zna­leźć, zapo­mi­na­łam, gdzie trzy­ma­łam rze­czy, a nawet cze­go szu­ka­łam, kie­dy otwie­ra­łam sza­fę. W tym cza­sie zgu­bi­łam dużo przed­mio­tów. Tyl­ko w ostat­nim mie­sią­cu mia­łam trzy stłucz­ki. I na koniec opo­wie­dzia­łam mu o tych męczą­cych tele­fo­nach przed połu­dniem, obcym akcen­cie kobie­ty i jej nie­zmien­nych sło­wach i o tym, że nie mia­łam na to świad­ków, bo zawsze byłam sama, kie­dy nad­cho­dzi­ły. To naj­bar­dziej mnie iry­to­wa­ło, ale pod­czas gdy ja pod­kre­śla­łam wagę tej oko­licz­no­ści, zro­zu­mia­łam nie­zręcz­ność całej sytu­acji – w oczach leka­rza poja­wił się cień powąt­pie­wa­nia. Nie­do­brze, że tyle razy to pod­kre­śli­łam.

Pan dok­tor zle­cił mi wyko­na­nie bada­nia krwi i prze­świe­tle­nia, a po obej­rze­niu wyni­ków stwier­dził, że mój orga­nizm nie mógł­by funk­cjo­no­wać lepiej oraz że to naj­lep­szy okres w moim życiu, jeśli tyl­ko będę potra­fi­ła się nim cie­szyć. Pole­cił mi przyj­mo­wać wszyst­ko ze spo­ko­jem. Nic się nie sta­nie, jeśli szklan­ka spad­nie na pod­ło­gę i się roz­bi­je. Nic się nie sta­nie, jeśli zgu­bię oku­la­ry albo dłu­go­pis. Nic się nie sta­nie rów­nież, jeśli karo­se­ria samo­cho­du
będzie lek­ko wgnie­cio­na. To wszyst­ko moż­na napra­wić. Trze­ba żyć, nie zwra­ca­jąc uwa­gi na te umy­sło­we znie­wo­le­nia. Życie to coś wię­cej niż to wszyst­ko. „A te tele­fo­ny?” – zapy­ta­łam. – „Co mam zro­bić z tym tele­fo­na­mi?”. „Pro­szę nie odbie­rać tele­fo­nu” – odpo­wie­dział. I pod­su­nął mi jesz­cze jeden pomysł, na któ­ry już wcze­śniej wpa­dłam – nie być w domu w tych godzi­nach, i pod­po­wie­dział mi jesz­cze, co mogła­bym w tym cza­sie robić – iść na
siłow­nię. Dobrze by mi zro­bi­ły ruch i masaż. Mógł­by mi pole­cić jakiś fit­ness klub, ale uwa­żał, że cele nale­ży osią­gać w pro­sty spo­sób. Czy nie było jakie­goś klu­bu bli­sko moje­go domu?

Był. Dokład­nie dwie prze­czni­ce poni­żej moje­go domu otwo­rzy­li wła­śnie nowe miej­sce. Poja­wił się wraz z nadej­ściem lata. Prze­cho­dzi­łam wie­le razy obok drzwi, ale nigdy nie odwa­ży­łam się wejść, cho­ciaż wszyst­ko, co było na wywiesz­ce, odpo­wia­da­ło mi. Zawsze było mi cięż­ko prze­kro­czyć nowy próg. Przed­sta­wia­nie się, wyja­śnie­nia, pyta­ją­ce spoj­rze­nia, czę­sto wścib­skie, to rze­czy, na któ­re się wzdra­gam. Nawet z wie­kiem mi to nie prze­szło.


Laura Freixas

Wariatka od domów (fragment)

Zawró­ci­łem wście­kły jak pies. Wsze­dłem zno­wu do win­dy, by zje­chać na par­ter, i naci­sną­łem guzik, prze­kli­na­jąc. Prze­śla­do­wa­ła mnie ta kobie­ta czy co…? Zaska­ku­ją­ce odkry­cie wyrwa­ło mnie ze sta­nu poiry­to­wa­nia. Win­da pach­nia­ła moc­no man­da­ryn­ka­mi. Ktoś obie­rał w środ­ku man­da­ryn­ki, ale kie­dy? Wjeż­dża­jąc, nic nie czu­łem. Od chwi­li, gdy wysze­dłem z win­dy, do momen­tu, kie­dy wró­ci­łem, minę­ło jakieś czter­dzie­ści sekund. Czy mógł być tam ktoś w tak krót­kim cza­sie…? Por­tier­nia, wcze­śniej bez­won­na, cuch­nę­ła teraz jakimś cytry­no­wym pły­nem do mycia. Zapew­ne przed chwi­lą ktoś mył pod­ło­gę. W cią­gu tej minu­ty, kie­dy wsze­dłem i wysze­dłem z budyn­ku, na pla­cu musia­ła się roz­ło­żyć kobie­ta ze stra­ga­nem – pach­nia­ło pie­czo­ny­mi kasz­ta­na­mi, manio­kiem i palo­nym drze­wem. Jakim drze­wem? To nie była sosna, to nie był dąb… to był dąb zimo­zie­lo­ny.

Natych­miast poczu­łem, jak wło­sy sta­ją mi na gło­wie dęba. Wła­śnie dotar­ło do mnie, co się tak napraw­dę dzia­ło.

Przy­bi­ty, wsze­dłem do naj­bliż­szej kawiar­ni. Waha­łem się pomię­dzy napa­rem z lipy a whi­sky. W koń­cu zamó­wi­łem i jed­no, i dru­gie. Ana­li­zu­jąc róż­ne wcie­le­nia tej cza­row­ni­cy, zaczą­łem łączyć fak­ty. Przy­po­mnia­łem sobie, że kie­dy wycho­dzi­łem z miesz­ka­nia w Sorii, zdzi­wił mnie dźwięk szli­fier­ki, dzwo­nów kościo­ła, gru­cha­nie gołę­bi i cele­bro­wa­łem w sobie, ja naiw­ny, pro­win­cjo­nal­ny spo­kój małych mia­ste­czek, w któ­rych jesz­cze moż­na usły­szeć takie rze­czy. Po powro­cie do Madry­tu nadal sły­sza­łem dużo wię­cej, niż zwy­kle – odbie­ra­łem przez cały czas dźwię­ki z radia, z wier­tar­ki, sma­żo­ne­go ole­ju, okrzy­ki nie­wi­do­mych, zapra­sza­ją­cych do udzia­łu w lote­rii, stu­ka­nie szkla­nek i fili­ża­nek w zmy­war­kach, roz­róż­nia­łem nawet rodza­je butów według wyso­ko­ści i sze­ro­ko­ści obca­sa. Ale wów­czas nie zwró­ci­łem na to zja­wi­sko szcze­gól­nej uwa­gi. Teraz nie tyl­ko odkry­łem jego przy­czy­nę, lecz coś dużo gor­sze­go, odga­dy­wa­łem moż­li­we kon­se­kwen­cje przy­szłych spo­tkań. Praw­dę mówiąc, już dzień wcze­śniej, w biu­rze, kie­dy zabie­ra­łem się do pisa­nia rapor­tu, zatrzy­ma­łem na chwi­lę wzrok na czer­wo­nym logo fir­my na papie­rze i zasta­na­wia­łem się, czy była to wiśnio­wa czer­wień, czy porzecz­ko­wa, czy też może moż­na było­by ją okre­ślić jako czer­wień cze­re­śni pico­ta… A teraz widzia­łem wyraź­nie, że to był dopie­ro począ­tek. Koń­ca. Jesz­cze parę obja­wień tej bestii i do dopro­wa­dza­ją­cej do sza­leń­stwa ostro­ści wzro­ku, słu­chu i węchu doj­dzie wyostrze­nie doty­ku, sma­ku i żegnaj Edu­ar­do Caro! Wyobra­ża­łem sobie sie­bie, jak sie­dzę w gabi­ne­cie, sta­ra­jąc się na próż­no pozbie­rać myśli, pod­czas gdy mój wzrok reje­stro­wał dokład­ny kolor wło­sów sekre­tar­ki – żół­ty w kolo­rze ost­ni­cy hisz­pań­skiej? W tym cza­sie mój nos wcią­gał zapach odświe­ża­cza powie­trza – sosna czy euka­lip­tus? Pal­ce reje­stro­wa­ły deli­kat­ną chro­po­wa­tość kla­wi­szy kom­pu­te­ra, a moje nogi roz­róż­nia­ły weł­nę od tka­ni­ny syn­te­tycz­nej, któ­re wcho­dzi­ły w skład moich skar­pe­tek. Wyobra­ża­łem sobie wizy­tę u leka­rza, któ­ry orzekł­by: „Mój dro­gi przy­ja­cie­lu, cier­pi pan na wyjąt­ko­wo nie­ty­po­wą cho­ro­bę, pole­ga­ją­cą na nad­mier­nym wyostrze­niu wszyst­kich zmy­słów, zna­ną pod pięk­ną nazwą hiper­este­zja. Niech się pan nie skar­ży, to marze­nie wszyst­kich poetów”. I z tru­dem uda­wał­by uśmiech, kie­dy zapy­tał­bym go, czy mogłem się tym gdzieś zara­zić. Wyobra­ża­łem sobie sie­bie w klat­ce z meta­kry­la­nu z dziur­ką, przez któ­rą lekarz w far­tu­chu, czap­ce i masecz­ce, oto­czo­ny zapa­trzo­ny­mi w nie­go stu­den­ta­mi z zeszy­ta­mi w dło­niach, wkła­dał pła­tek, trzy­ma­jąc go szczyp­ca­mi: „Róża her­ba­cia­na? Róża jery­choń­ska? Róża chiń­ska? Róża minia­tu­ro­wa?”.


Rosa Montero

Ślepa miłość (fragment)

Mam czter­dzie­ści lat, jestem brzyd­ka, mój mąż jest nie­wi­do­my.
Przy­pusz­czam, że nie­któ­rzy będą się śmia­li, czy­ta­jąc ten tekst. Nie wiem dla­cze­go, ale brzy­do­ta u kobie­ty zwy­kle jest powo­dem czę­stych żar­tów. Innym to zda­nie mogło­by się wydać wręcz roman­tycz­ne – być może przy­wo­ła wspo­mnie­nia z dzie­ciń­stwa, kie­dy opo­wia­da­no im o ukry­tym pięk­nie duszy. I tak żaby zamie­nia­ły się w ksią­żę­ta pod wpły­wem cie­pła naszych poca­łun­ków, Pięk­na zako­chi­wa­ła się w Bestii, Brzyd­kie Kacząt­ko skry­wa­ło w sobie prze­pięk­ne­go łabę­dzia i nawet potwór dok­tor Fran­ken­ste­in był sza­no­wa­ny za swo­je słod­kie czło­wie­czeń­stwo przez nie­wi­do­me­go, któ­re­go nie prze­ra­żał jego wygląd. Śle­po­ta wresz­cie mogła być klu­czem do praw­dzi­we­go pięk­na – Homer nie widząc, widział wię­cej niż pozo­sta­li śmier­tel­ni­cy. A ja, brzyd­ka jak noc, jak nie­szczę­ście, mogłam zna­leźć w moim śle­pym mężu naj­waż­niej­sze­go męż­czy­znę, któ­ry będzie w sta­nie dostrzec moje głę­bo­ko ukry­te zale­ty.
To wszyst­ko wie­rut­ne kłam­stwo.
Po pierw­sze, jeśli jesteś tak brzyd­ka, jak ja, brzyd­ka do szpi­ku kości, że aż budzisz podziw, do tego stop­nia, że gdy wcho­dzisz do baru, prze­ry­wa­ne są roz­mo­wy (mam dwa oczka jak dwa guzi­ki po dwóch stro­nach sze­ro­kiej gło­wy; wło­sy w mysim kolo­rze, tak rzad­kie, że pozwa­la­ją dostrzec sza­ry zarys czasz­ki; usta bez warg, drob­ne, z zaostrzo­ny­mi ząb­ka­mi małe­go reki­na i spłasz­czo­ny nos jak u bok­se­ra), nikt nigdy – i to mogę przy­siąc – nie pra­gnie, ani nie sta­ra się uwie­rzyć, że two­je wnę­trze jest pięk­ne. Tak więc, w rze­czy­wi­sto­ści nikt cię nie kocha, bo miłość jest wła­śnie tym – skur­czem naszej wyobraź­ni, któ­ry spra­wia, że roz­po­zna­je­my w dru­giej oso­bie księ­cia lub księż­nicz­kę z baj­ki. Wybie­ra­my dru­gą oso­bę, tak jak wybie­ra się wie­szak, i zawie­sza­my na nim uoso­bie­nie naszych marzeń. I cho­ler­ny przy­pa­dek spra­wia, że ludzie zawsze szu­ka­ją ład­nych wie­sza­ków. I ten cho­ler­ny przy­pa­dek spra­wia też,
że ludzie zawsze zakła­da­ją, że ład­ne dziew­czyn­ki, te wszyst­kie, naj­pięk­niej­sze, mają boga­te wnę­trze. Przy tym nikt nie zakła­da, że niska kobie­ta z wiel­ką gło­wą, z nazbyt sze­ro­ko roz­sta­wio­ny­mi ocza­mi, ma cudow­ną duszę. Cza­sa­mi to prze­ko­na­nie o wła­snej brzy­do­cie pie­cze jesz­cze bar­dziej niż otwar­ta rana, i nie cho­dzi o to, że mnie nie dostrze­ga­ją, lecz o to, że nawet nie są w sta­nie
sobie mnie wyobra­zić.
Jeśli idzie o męża, nie ule­ga wąt­pli­wo­ści, że oże­nił się ze mną, bo jest śle­py. Jed­nak nie dla­te­go, że upo­śle­dze­nie wzbo­ga­ci­ło jego ducho­we wnę­trze, nada­jąc mu więk­szą wraż­li­wość, któ­ra pozwa­la mu kochać i rozu­mieć, lecz dla­te­go, że jego defekt sta­wiał go na prze­gra­nej pozy­cji na kon­ku­ren­cyj­nym mał­żeń­skim ryn­ku. Dobrze wie­dział, że jestem okrop­na i to było zawsze dla nie­go źró­dłem udrę­ki. Na począt­ku ukła­da­ło nam się nie­źle – jest
inte­li­gent­ny, zdol­ny (pra­cu­je jako dyrek­tor w once*), i kie­dy się pobra­li­śmy, już sie­dem lat temu, cza­sa­mi nawet bywał słod­ki. Ale był prze­ko­na­ny, że musi nieść na swo­ich bar­kach cię­żar życia z okrop­ną brzy­du­lą jedy­nie z tego powo­du, że jest nie­wi­do­my, i ta myśl wyże­ra­ła go od środ­ka, napeł­nia­ła gory­czą i wście­kło­ścią. Ja rów­nież byłam prze­ko­na­na, że muszę nieść na moich bar­kach cię­żar życia ze ślep­cem, bo jestem pół­mon­strum, ale ta sytu­acja
nigdy nie wypro­wa­dza­ła mnie z rów­no­wa­gi tak, jak jego, sama nie wiem wła­ści­wie dla­cze­go. Być może jest to zwią­za­ne z moją płcią, z tra­dy­cyj­nym kobie­cym maso­chi­zmem, któ­ry spra­wia, że jeste­śmy w sta­nie znieść to, co jest nie do znie­sie­nia, łudząc się, że wszyst­ko skoń­czy się hap­py endem; a może to on, przez mrok swo­je­go spoj­rze­nia, pozwo­lił wyobraź­ni prze­kro­czyć gra­ni­ce i ujrzeć mnie jesz­cze brzyd­szą, niż jestem w rze­czy­wi­sto­ści, Brzy­do­tę Naj­wyż­szą, Brzy­do­tę Abso­lut­ną i Nie­zno­śną, tłu­ką­cą się w ogłu­sza­ją­cy spo­sób w ciem­nych ścia­nach jego mózgu.

[*] ONCE – (Orga­ni­za­ción Nacio­nal de Cie­gos Espa­ño­les) Hisz­pań­ska Pań­stwo­wa Orga­ni­za­cja Nie­wi­do­mych, zało­żo­na w 1938 roku. Jej celem jest zbie­ra­nie fun­du­szy i pomoc oso­bom z tym upo­śle­dze­niem. Jed­ną z form zbie­ra­nia fun­du­szy jest lote­ria, któ­rej kupo­ny moż­na kupić w wie­lu miej­scach.

Esther Tusquets

Dwie stare przyjaciółki (fragment)

Ire­ne cze­ka na nią na pro­gu. Wypro­sto­wa­na, chud­sza i bar­dziej kości­sta niż kie­dyś, ubra­na jak zwy­kle w nie­ska­zi­tel­ne, sza­re spodnie i sza­ry golf z bar­dzo deli­kat­nej weł­ny, z twa­rzą bez maki­ja­żu, któ­ry ukrył­by nad­miar zmarsz­czek, i z tymi błysz­czą­cy­mi i prze­pięk­ny­mi ocza­mi cza­ro­dziej­ki, któ­re wciąż budzą strach. „Nadal jest pięk­ną kobie­tą” – myśli Eli­sa z zado­wo­le­niem – „cho­ciaż­by o tym nie wie­dzia­ła albo cho­ciaż o tym dobrze wie, ale mało ją to obcho­dzi”. „Cudow­nie było­by ją nama­lo­wać lub sfo­to­gra­fo­wać”.

Obję­ły się w mil­cze­niu na samym pro­gu, w cia­snym i dłu­gim uści­sku. Póź­niej, nadal bez słów, wcho­dzą do domu, trzy­ma­jąc się za ręce, i prze­cho­dzą przez ogrom­ne, pra­wie puste poko­je – Ire­ne lubi duże, nagie prze­strze­nie, poma­lo­wa­ne na bia­ło, otwar­te na zewnątrz, Eli­sa – wyście­ła­ne wnę­trza, zamknię­te zasło­na­mi, ścia­ny wyło­żo­ne książ­ka­mi, powierzch­nie mebli zapeł­nio­ne cen­ny­mi, pięk­ny­mi przed­mio­ta­mi, któ­rych jej przy­ja­ciół­ka nie zno­si – z któ­rych oczy­wi­ście się nie korzy­sta, chy­ba jedy­nie po to, aby przejść obok nich w ciszy, trzy­ma­jąc za rękę kogoś, kogo się kocha.

Docie­ra­ją w koń­cu do dużo mniej­sze­go poko­ju, w któ­rym są dwie sofy, dywa­ny i podu­chy – to ze wzglę­du na Eli­sę – w każ­dym kącie. W komin­ku pali się ogień, cho­ciaż dopie­ro zaczy­na się zima i nie jest jesz­cze tak zim­no, cicho gra muzy­ka. Ire­ne sia­da na sofie, a Eli­sa na pod­ło­dze – nadal jesz­cze sie­dzi na pod­ło­dze, pomi­mo że trud­no jest się jej póź­niej pod­nieść – przy sto­li­ku, na któ­rym sto­ją kie­lisz­ki i butel­ka wina. Ire­ne napeł­nia kie­lisz­ki, poda­je Eli­sie, uśmie­cha­jąc się do niej. I roz­ma­wia­ją, i jest tak, jak gdy­by kon­ty­nu­owa­ły wczo­raj­szą roz­mo­wę, jak gdy­by nie upły­nął czas. Z nimi jest tak zawsze. Ire­ne opo­wia­da, że jej syn miesz­ka teraz bar­dzo dale­ko, że syno­wa jej nie cier­pi albo że ona nie cier­pi swo­jej syno­wej („Nie zno­si­łaś ani jed­nej ze swo­ich syno­wych” – wtrą­ca odważ­nie Eli­sa, a ta dru­ga dener­wu­je się i prze­szy­wa ją wzro­kiem medu­zy – to spra­wia, że Eli­sa prze­su­wa się deli­kat­nie, by spraw­dzić, czy nie zamie­ni­ła się w kamień – ale po chwi­li wzru­sza ramio­na­mi i przy­zna­je, że być może to i praw­da), że nigdy nie widu­je swo­ich wnu­cząt, że jej naj­bliż­si przy­ja­cie­le ode­szli, że nikt już o niej nie myśli, zle­ca­jąc pra­cę, że nie może żyć bez pra­cy, że codzien­nie rano musi brać trzy tablet­ki valium, aby roz­po­cząć nowy dzień… A Eli­sa opo­wia­da jej podob­ną histo­rię i obie docho­dzą do wnio­sku, że sta­rość to hań­ba nie do zaak­cep­to­wa­nia.

I wte­dy, w koń­cu, Eli­sa pyta o powód e‑maila, co ją tak bar­dzo tra­pi, musi być to coś poważ­ne­go, sko­ro „Sycy­lij­ka ze sta­li” (tak ją cza­sa­mi nazy­wa, ale tyl­ko dla żar­tu, bo jest dla niej oczy­wi­ste, że przy­ja­ciół­ka jest zro­bio­na ze wszyst­kie­go z wyjąt­kiem sta­li) wysła­ła sos. Pyta, co może dla niej zro­bić, i wyzna­je potem, że sama przy­je­cha­ła z myślą, aby ją o coś popro­sić. Ire­ne mówi bez ogró­dek: „Dobrze, zawsze uwa­ża­łam, że mamy pra­wo spu­ścić kur­ty­nę, kie­dy przed­sta­wie­nie prze­sta­nie nam się podo­bać, a ponie­waż wiem, że dzia­ła­łaś w pod­zie­miu i mia­łaś wowczas broń, chcia­łam cię pro­sić – gdy nadej­dzie ten moment – o pisto­let”. Eli­sa mówi: „Ja pomy­śla­łam, że twój syn, jako lekarz, mógł­by zdo­być dla mnie, kie­dy nadej­dzie ten moment, odpo­wied­nie tablet­ki”, i doda­je: „Nie mam pisto­le­tu, nawet nie była­bym w sta­nie go użyć…”. Na to Ire­ne: „Moj syn twier­dzi, że tablet­ki nie dzia­ła­ją”. Nastę­pu­je dłu­ga cisza, patrzą sobie w oczy i Eli­sa mówi cichut­ko, jak gdy­by do sie­bie: „A więc każ­da z nas jest tu po to, aby popro­sić dru­gą…”.

I nagle sytu­acja sta­je się komicz­na – rze­czy­wi­stość nie potrze­bu­je wspo­ma­ga­czy, by roz­we­se­lić – i nagle wybu­cha śmie­chem, pokła­da się ze śmie­chu, cze­go już od daw­na nie robi­ła, zano­si się od śmie­chu, aż do utra­ty tchu, i upa­da na dywan, i ścią­ga Ire­ne – naj­pierw osłu­pia­łą, a po chwi­li roze­śmia­ną – z sofy i tarza­ją się dłu­go ze śmie­chu, na pod­ło­dze, przy komin­ku. Obej­mu­ją się i cału­ją, aż zapa­da zmrok za oknem, a z ognia pozo­sta­je jedy­nie popiół.

I wte­dy Eli­sa wsta­je, prze­cią­ga się, daje Ire­ne cału­sa w czu­bek nie nad­szedł… może wezwiesz tak­sów­kę i poje­dzie­my na drin­ka do Baru u Harry’ego i pospa­ce­ru­je­my w bla­sku księ­ży­ca po Riva Schia­vo­ni?”.


Almudena Grandes

Barbara na przekór śmierci (fragment)

Wsta­łam i wyszłam z sali prze­ko­na­na, że wła­ści­wie zapa­mię­ta­łam dro­gę, bo powie­dzia­ła w lewo, musia­ła powie­dzieć w lewo, dla­te­go nie przy­wią­za­łam wagi do groź­ne­go napi­su, wyróż­nia­ją­ce­go drzwi, któ­rych klam­kę chwy­ci­łam pew­ną ręką, od tych, któ­re były naprze­ciw­ko, obo­je bia­łe, z szy­ba­mi poma­lo­wa­ny­mi na bia­ło, iden­tycz­ne, opo­wia­da­no strasz­ne histo­rie o tym prze­klę­tym wyra­zie, nie­bez­piecz­nym i mrocz­nym niczym zły urok, ale zlek­ce­wa­ży­łam je, nawet nie prze­czy­ta­łam, ponie­waż ona powie­dzia­ła w lewo, musia­ła powie­dzieć w lewo, i prze­kro­czy­łam próg bez waha­nia, i nie zoba­czy­łam żad­ne­go kory­ta­rza, jedy­nie przed­sio­nek, podob­ny do jakie­go­kol­wiek przed­sion­ka w każ­dym domu, a tam sta­rą zakon­ni­cę, bar­dzo sta­rą i nie­zna­jo­mą, któ­ra z tru­dem pochy­la­ła się nad donicz­ka­mi gera­nium, trzy­ma­jąc w dło­niach pla­sti­ko­wą konew­kę. Mia­ła twarz męż­czy­zny, jak cza­row­ni­ce
z sen­nych kosz­ma­rów, i wyda­wa­ło mi się, że sły­sza­łam, jak chrzęsz­czą jej kości, była tak pokrzy­wio­na, tak zgrzy­bia­ła, że na począt­ku zro­bi­ło mi się jej żal, dopó­ki nie odwró­ci­ła się do mnie i przy­glą­da­jąc się mi, uśmiech­nę­ła się, uka­zu­jąc czar­ne dzią­sła. Zbesz­ta­ła mnie ochry­płym, znisz­czo­nym gło­sem.
– Weszłaś do klau­zu­ry. Nigdy stąd nie wyj­dziesz. Na począt­ku ogra­ni­czy­łam się do poru­sza­nia gło­wą, odwa­ży­łam się zaprze­czyć jed­nym ruchem, mil­cza­łam, powta­rza­jąc sobie, że to musi być żart, pro­stac­ki i odra­ża­ją­cy, ani odro­bi­nę zabaw­ny, wszyst­kie jeste­ście kur­wa­mi, przy­po­mnia­łam sobie i wypo­wie­dzia­łam to okrop­ne prze­kleń­stwo, nie poru­sza­jąc usta­mi, nie­win­ne zaklę­cie, któ­re­go trzy­ma­łam się kur­czo­wo każ­de­go ran­ka – tak jak trzy­ma się tar­czę, miecz, uspra­wie­dli­wio­ny instynkt samo­za­cho­waw­czy – wcho­dząc do szko­ły, pry­mi­tyw­ne prze­kleń­stwo, któ­re każ­de­go popo­łu­dnia pro­wa­dzi­ło moje kro­ki w powrot­nej dro­dze do domu, for­muł­ka, któ­rą powta­rza­łam za każ­dym razem, gdy zmie­nia­łam kla­sę, pra­wie bez­na­mięt­nie, niczym lita­nię czy śpiew więź­nia moc­no przy­twier­dzo­ne­go do liny, wszyst­kie jeste­ście kur­wa­mi, a to nie­praw­da, bo były wśród nich dobre, wiel­ko­dusz­ne, miłe, z całe­go ser­ca kocha­łam wie­le z nich, ale wszyst­kie razem robi­ły sobie wro­gów, a tyl­ko wro­ga zakli­na się okrut­ny­mi sło­wa­mi, więc powtó­rzy­łam do sie­bie, po raz ostat­ni, wszyst­kie jeste­ście kur­wa­mi, a ja nie mam zamia­ru tutaj zostać… Wte­dy spoj­rza­ła na mnie, tępy uśmiech, na zapad­nię­tych ustach, co jest? Nic nie mówisz? Pew­nie podo­ba ci się ta wizja, pod­su­mo­wa­ła, i pani­ka przy­wró­ci­ła mi głos i otwo­rzy­ła moje usta, by wło­żyć w nie pro­wo­ku­ją­ce sło­wa, oczy­wi­ście, że stąd wyj­dę, rze­kłam, nie chcę być zakon­ni­cą, chcę wziąć ślub i mieć dużo dzie­ci, zaśmia­ła się, sły­sząc te sło­wa, to był szy­der­czy śmiech, któ­ry ranił, jak strza­ła, tra­fia­ją­ca w sam śro­dek, ależ oczy­wi­ście, że weź­miesz ślub, dziec­ko, ale z Panem, i będzie dużo dziew­cząt, któ­re będą nazy­wa­ły cię mat­ką, wszyst­kie uczen­ni­ce w szko­le… Mach­nę­ła gwał­tow­nie ręką, aby wyzna­czyć prze­strzeń, roz­ta­cza­ją­cą się przed nią, ubo­gie kró­le­stwo, i cią­gnę­ła dalej, ale jej nie słu­cha­łam, kie­dy uro­sną mi cyc­ki, kupię sobie biu­sto­no­sze z prze­zro­czy­stej koron­ki, hafto­wa­ne, kolo­ro­we, mówi­łam do sie­bie, bar­dzo kiczo­wa­te, ale ślicz­ne, i zało­żę czar­ne raj­sto­py z kli­nem z tyłu tak deli­kat­nym, że nosze­nie go pro­sto będzie pra­wie nie­moż­li­we, i buty na wyso­kim obca­sie, bar­dzo wyso­kim, tak wła­śnie zro­bię, poma­lu­ję sobie usta na ciem­no­czer­wo­ny kolor i będę mia­ła bar­dzo mięk­ką skó­rę, i będę bar­dzo ład­nie pach­nia­ła, bar­dzo, bar­dzo ład­nie, jak moja mama teraz, a face­ci będą pada­li u moich stóp, a ja będę dla nich okrut­na, przy­kro mi, ale tak wła­śnie zro­bię, będę kokie­to­wa­ła wszyst­kich naraz, a potem, gdy przy­bę­dzie ten jeden, któ­ry będzie cudow­ny, ale napraw­dę cudow­ny, jak amant fil­mo­wy, wybio­rę tego, któ­ry będzie miał kabrio­let, czer­wo­ny, jeśli tak może być, lub żół­ty albo…, nie, wolę jeź­dzić czer­wo­nym kabrio­le­tem, w kape­lu­szu
i kwa­dra­to­wej chu­st­ce z bar­dzo dłu­gi­mi koń­ców­ka­mi, owi­nię­tej na szyi, i w ogrom­nych, ciem­nych oku­la­rach prze­ciw­sło­necz­nych… Musia­łam prze­rwać ten doda­ją­cy otu­chy wywód, jedy­ny for­tel, któ­ry pozwo­lił mi zacho­wać pamięć o cie­ple wewnątrz moje­go cia­ła, ponie­waż ona zbli­ża­ła się do mnie, wygra­ża­jąc zaci­śnię­tą pię­ścią, będą­cą jak­by zapo­wie­dzią jesz­cze więk­szej bru­tal­no­ści niż zwy­kłe ude­rze­nie, nigdy wię­cej nie ujrzysz swo­ich rodzi­ców,
jedy­nie zza krat, krzy­cza­ła z wście­kło­ścią, będziesz zakon­ni­cą klau­zu­ro­wą, sama tu weszłaś i nie będziesz mogła wyjść, nikt nigdy stąd nie wyszedł, tyl­ko mar­twe zakon­ni­ce, to wszyst­ko mi powie­dzia­ła, a ja nie byłam w sta­nie wydu­sić ani sło­wa, zatka­ło mnie i czu­łam, że pie­kły mnie oczy. Star­sze dziew­czy­ny opo­wia­da­ły prze­ra­ża­ją­ce histo­rie o tych nie­wie­lu zaka­za­nych pomiesz­cze­niach, nie­spo­dzie­wa­nym wię­zie­niu, odosob­nio­nym niczym wyspa pośrod­ku nowo­cze­sne­go budyn­ku ze szkła, ze sto­lar­ką alu­mi­nio­wą, labo­ra­to­rium języ­ko­wym i kry­tym base­nem, klau­zu­rą, tam myły się sza­rym mydłem, dobrze o tym wie­dzia­łam, nie wol­no im było uży­wać pach­ną­ce­go, i spa­ły otu­lo­ne w pro­ste par­cia­ne koszu­le, jak w wor­kach na ziem­nia­ki… Poczu­łam, jak łza spły­wa­ła mi po policz­ku na wspo­mnie­nie sekre­tu, cię­ża­ru moje­go kochan­ka, let­nie­go sekre­tu, o któ­ry obi­ja­łam się co noc, od kie­dy ujrza­łam wil­got­ne oczy aktor­ki w jed­nym seria­lu, a była bar­dzo ład­ną dziew­czy­ną, inte­li­gent­ną i sil­ną, była oso­bą z cha­rak­te­rem, ale gra­ła opusz­czo­ną kobie­tę i dla­te­go, cho­ciaż była tak ład­na, tak inte­li­gent­na i tak sil­na, cały czas była o krok od tego, żeby się roz­pła­kać, bo on odszedł, i opo­wia­da­ła przy­ja­ciół­ce, że w nocy nie mogła spać, naj­gor­sze było to, że dzień zasta­wał ją z otwar­ty­mi ocza­mi, bo tęsk­ni­ła za cię­ża­rem jego cia­ła, i od tego cza­su ja zawsze skła­da­łam koc na trzy i ukła­da­łam na mate­ra­cu, zło­żo­nym w ten sam spo­sób, i to mnie uspo­ka­ja­ło, ze zło­że­niem prze­ście­ra­dła tuż pod nosem, czu­łam nacisk mate­ria­łu na moje cia­ło, zasta­na­wia­łam się, jaki był­by cię­żar praw­dzi­we­go męż­czy­zny, szep­cząc cichut­ko tych parę olśnie­wa­ją­cych jak zamek z ogni sztucz­nych zdań, sło­wa tej pogań­skiej modli­twy, któ­rych nauczy­łam się z pew­nych fil­mów, pew­nych ksią­żek, któ­re mogły­by
spło­nąć – idź sobie, odejdź, jeśli chcesz mnie oca­lić, nie powin­nam ci ulec, ale pożą­da­nie jest sil­niej­sze ode mnie, miej litość nade mną, bo nie ma dla mnie inne­go życia niż ty, two­ja miłość jest jedy­nym dobrem, któ­re mnie spo­tka­ło, zabij mnie!, skończ ze mną raz na zawsze! Dla­cze­go mnie nie zabi­jesz…? Recy­to­wa­łam i potrzą­sa­łam lek­ko ramio­na­mi pod poście­lą, jak gdy­by ramio­na jakie­goś boga przy­ci­ska­ły mnie do łóż­ka, i natych­miast zasy­pia­łam,
ale teraz poczu­łam, jak szpo­ny tej sta­ru­chy wbi­ja­ły mi się w ramię, i pła­ka­łam, już tyl­ko mogłam pła­kać, a ona wyda­wa­ła mi się jesz­cze bar­dziej wście­kła. Nie­szczę­sna! – krzy­cza­ła. – Dla­cze­go pła­czesz, sko­ro na świe­cie nie zosta­wiasz nicze­go, tyl­ko sza­leń­stwo i grzech? Co opła­ku­jesz – jej paznok­cie zata­pia­ły się w mojej skó­rze, gdy coraz gło­śniej krzy­cza­ła – sko­ro jesteś niczym! Niczym! I w proch się obró­cisz! Będziesz ucztą dla roba­ków! Sta­ra­łam się wyswo­bo­dzić, jak mogłam, i uda­ło mi się dotrzeć aż do drzwi, ale ona, popi­su­jąc się nie­po­ję­tą zręcz­no­ścią, zdo­ła­ła unie­ru­cho­mić mi rękę na klam­ce swo­ją dło­nią, pro­szę odejść, krzy­cza­łam, puść mnie, nie zosta­nę tutaj, nigdy nie będę taka, jak pani… Jej oczy rzu­ca­ły iskry, gdy mnie słu­cha­ły, jesteś zła, krzyk­nę­ła, zła i pysz­na, wyda­je ci się, że jesteś ład­na i mło­da, dla­te­go mną gar­dzisz, nie­mą­dra, wte­dy zbli­ży­ła twarz do mojej, aż nasze nosy otar­ły się
o sie­bie, spójrz na mnie, mówi­ła, przyj­rzyj mi się uważ­nie, bo moje zmarszcz­ki są naj­więk­szą nauką, jakiej nie otrzy­masz od niko­go inne­go, popatrz na moją twarz, moje ręc
e… Wiesz, jak nazy­wa­ją się te pla­my? Kwia­ty cmen­tar­ne*, tak się nazy­wa­ją, i zapa­mię­taj to sobie dobrze, bo bar­dzo szyb­ko, dużo wcze­śniej, niż sobie wyobra­żasz, wyro­sną na całej two­jej skó­rze, tak jak wyro­sły na mojej, i w chwi­lę potem będziesz niczym, jedy­nie poży­wie­niem dla roba­ków, któ­re wypeł­nią two­je usta, będą sobie spa­ce­ro­wa­ły po two­ich oczo­do­łach, wej­dą pod paznok­cie i pożrą two­je cia­ło… Póź­niej nacisk jej ręki zelżał i wresz­cie nasta­ła cisza, nie sły­sza­łam już nic oprócz moje­go pła­czu, zamknę­łam oczy, żeby na nią nie patrzeć, i pod­da­łam się, aby umrzeć, nie dowie­dziaw­szy się, ile napraw­dę waży męż­czy­zna, i chcia­łam umrzeć już, jak naj­szyb­ciej, umrzeć, zanim ujrzę sie­bie ubra­ną na bia­ło, wte­dy usły­sza­łam echo zbli­ża­ją­cych się kro­ków, klam­ka prze­krę­ci­ła się pod moją roz­luź­nio­ną ręką, pod­czas gdy zna­jo­my głos powta­rzał moje imię po dru­giej stro­nie szy­by.

[*] Flo­res de cemen­te­rio – „kwia­ty cmen­tar­ne” to hisz­pań­skie okre­śle­nie na pla­my star­cze na skó­rze, ze wzglę­du na ich powią­za­nie z wie­kiem, a tym samym bli­sko­ścią śmier­ci.

Cristina Peri Rossi

Najpiękniejszy tydzień w naszym życiu (fragment)

Były­śmy w apar­ta­men­cie typu suite w hote­lu na Lexing­ton Ave­nue w Nowym Jor­ku. Eva zare­zer­wo­wa­ła suite, ja nie mia­łam tyle odwa­gi. Apar­ta­ment był dwu­po­zio­mo­wy – na dole było jacuz­zi, sprzęt hi-fi i lodów­ka, na górze ogrom­ne łoże mał­żeń­skie, z róż­ny­mi rodza­ja­mi oświe­tle­nia, barem i ekra­nem do oglą­da­nia fil­mów ero­tycz­nych, pomy­śla­łam. Było jesz­cze biur­ko, wypo­sa­żo­ne w kom­pu­ter i faks, bo ten, kto ma boga­te życie sek­su­al­ne, zwy­kle ma rów­nież waż­ne spra­wy publicz­ne bądź pry­wat­ne.
Wyna­ję­ły­śmy pokój wczo­raj­szej nocy, tak mi się wyda­je, bo po tym, jak kocha­ły­śmy się na sto­ją­co, w łóż­ku, od tyłu, opar­te o lodów­kę, ona na górze, ja na dole, ja na górze, ona na dole, nago lub w ero­tycz­nej bie­liź­nie, któ­rą kupi­ły­śmy w sex-sho­pie przy czter­dzie­stej pią­tej uli­cy, moje poczu­cie cza­su było tak sła­be i nikłe, jak moja ener­gia. Nie pie­przy­ły­śmy się przez całą noc – chwi­la­mi robi­ły­śmy sobie prze­rwę, by napić się zim­ne­go szam­pa­na, któ­re­go Eva wyję­ła z lodów­ki, albo by zjeść te cudow­ne owo­ce tro­pi­kal­ne o inten­syw­nych kolo­rach i jed­no­li­tym pla­sti­ko­wym sma­ku, któ­rych peł­no jest w nowo­jor­skich skle­pach spo­żyw­czych. Wła­śnie w trak­cie jed­nej z takich przerw (w cza­sie, gdy ja bada­łam roz­ma­ite wła­ści­wo­ści ero­tycz­ne orzesz­ków ziem­nych, któ­rych nigdy nie bra­ku­je w hote­lo­wych lodów­kach i na tacach w samo­lo­tach) Eva powie­dzia­ła:
– Muszę zadzwo­nić do moje­go męża. Nie będzie ci prze­szka­dza­ło, jeśli zate­le­fo­nu­ję z poko­ju?
To pyta­nie podzia­ła­ło na mnie jak kubeł zim­nej wody. Wła­śnie tego potrze­bo­wa­łam po naszych miło­snych ćwi­cze­niach. Wycią­gnę­łam rękę w kie­run­ku szaf­ki noc­nej. Nie zda­wa­łam sobie spra­wy
z tego, że łóż­ko było tak wiel­kie, że nie mogłam dosię­gnąć jej ręką, któ­rą wyko­na­łam w powie­trzu śmiesz­ny piru­et. Tak wła­śnie się poczu­łam. Na szczę­ście Eva wte­dy na mnie nie patrzy­ła. Pozbie­ra­łam
się, z god­no­ścią wzię­łam pacz­kę pete­rów stuy­ve­san­tów i, zysku­jąc na cza­sie, zapa­li­łam poma­łu papie­ro­sa.
– Nie mówi­łaś, że jesteś mężat­ką – sko­men­to­wa­łam ochry­płym gło­sem.
Chryp­ka była zarów­no efek­tem miło­snych eks­ce­sów, jak i zasko­cze­nia.
– Nie pyta­łaś mnie o to – bro­ni­ła się Eva, okry­wa­jąc się szczel­nie bia­łym szla­fro­kiem.
Zauwa­ży­łam, że kobie­ty, któ­re uży­wa­ją szla­fro­ka, zasła­nia­ją się nim w okre­ślo­nych momen­tach. Robią tak, kie­dy chcą być poważ­ne albo pra­gną zakoń­czyć miło­sną sesję. Tak jak zamy­ka­ją się wro­ta teatru po skoń­czo­nym przed­sta­wie­niu, gdy wypra­sza się ostat­nich widzów – tych, któ­rzy chcie­li­by popro­sić o auto­graf, prze­dłu­żyć przed­sta­wie­nie bądź napić się kawy z akto­ra­mi w pobli­skim barze. Ten gest kobiet, któ­re noszą szla­frok, mówi mniej wię­cej: „Mój/a drogi/a, na dzi­siaj kiosk – moje cia­ło – jest już zamknię­ty. Miłość już wyprze­da­no. Teraz jestem kobie­tą w ubra­niu, czy­taj: wła­ści­ciel­ką samej sie­bie. To, co mię­dzy nami zaszło, nale­ży do prze­szło­ści; było miło, ale się skoń­czy­ło. Jeśli masz ocho­tę na coś wię­cej, musi­my wyne­go­cjo­wać warun­ki”. Ubra­na w szla­frok Eva sta­ła się nie­przy­stęp­na, w momen­cie kie­dy wyzna­ła, że jest mężat­ką.


Yanet Acosta

Koktajl czekoladowy (fragment)

[…]
Co dwa tygo­dnie kupo­wa­ła bilet na jar­di­ne­rę – mały mikro­bus wypcha­ny po brze­gi ludź­mi i pakun­ka­mi, któ­ry jechał do sto­li­cy, San­ta Cruz. Jej mąż był tam prze­trzy­my­wa­ny w miej­scu, któ­re nie­gdyś było hur­tow­nią owo­ców, nale­żą­cą do irlandz­kie­go przed­się­bior­stwa, a któ­re teraz znaj­do­wa­ło się w rękach Ruchu Naro­do­we­go. W cza­sie podró­ży z toboł­kiem, do któ­re­go wkła­da­ła pojem­nik z przy­go­to­wa­ną solo­ną rybą i papas arru­ga­das*, modli­ła się o to, żeby jesz­cze żył. Wie­dzia­ła, że wie­lu po pro­stu przy­wią­zy­wa­no kamień do nóg i wrzu­ca­no do morza. Tak po pro­stu, i już. Zni­ka­li na zawsze.
Widzia­ła nie raz, jak wie­le kobiet, któ­re przy­no­si­ły jedze­nie swo­im mężom lub synom do Fyf­fes, pła­ka­ło rzew­ny­mi łza­mi, kie­dy woj­sko­wi oznaj­mia­li im przy wej­ściu, że zosta­li prze­nie­sie­ni do inne­go wię­zie­nia. To ozna­cza­ło, że mogły ich odna­leźć jedy­nie na dnie morza. Wra­ca­ły do domów z toboł­ka­mi i swo­imi łza­mi, bez ciał, przy któ­rych mogły­by czu­wać, i z nie­za­da­ny­mi pyta­nia­mi o losy męż­czyzn. Dla­te­go wyko­rzy­sty­wa­ła każ­dą podróż na szu­ka­nie odpo­wie­dzi, zanim będzie za póź­no. Kie­dy zosta­wi­ła jedze­nie straż­ni­ko­wi i poczu­ła ulgę, gdy – po wypo­wie­dze­niu imie­nia jej męża – zabrał paku­nek bez sło­wa, szła pro­sto do Szta­bu Gene­ral­ne­go. Tam pro­si­ła o posłu­cha­nie u jedy­ne­go woj­sko­we­go, któ­re­go zna­ła, u Pedra Aren­ci­bii. Lato spę­dzał w wiel­kiej hacjen­dzie. Ona zawsze pra­ła pościel i deli­kat­ne ubra­nia całej jego rodzi­nie. Mie­li do niej duże zaufa­nie, bo bar­dzo dba­ła, aby nie znisz­czyć ubrań, ude­rza­jąc nimi o kamie­nie. Ura­bia­ła sobie ręce po łok­cie, aby tka­ni­ny wyglą­da­ły jak nowe. Suszy­ła je z dba­ło­ścią, chro­niąc od bez­po­śred­nie­go słoń­ca, żeby zacho­wa­ły kolo­ry. Potem je kroch­ma­li­ła i deli­kat­nie pra­so­wa­ła. Była pew­na, że będzie ją pamię­tał.
Musia­ła tyl­ko się z nim spo­tkać. Nie mogła odpu­ścić.
Nie­mal­że po roku, pew­ne­go ran­ka, dopię­ła swe­go i zosta­ła przy­ję­ta. Zapro­wa­dzo­no ją do małe­go gabi­ne­tu. Popra­wi­ła chu­s­tę na gło­wie i zdję­ła far­tuch. Scho­wa­ła go w kie­sze­ni i przy­gła­dzi­ła dłoń­mi czar­ną sukien­kę, jak gdy­by chcia­ła roz­pra­so­wać zagnie­ce­nia powsta­łe w cza­sie kil­ku­go­dzin­nej podró­ży, gdy sie­dzia­ła ści­śnię­ta w mikro­bu­sie.
– Ade­lo, co cię tutaj spro­wa­dza? – zapy­tał Pedro Aren­ci­bia, widząc ją sto­ją­cą z drżą­cy­mi ręko­ma spusz­czo­ny­mi wzdłuż szwów sukien­ki.
Ona, usły­szaw­szy jego głos, rzu­ci­ła się na pod­ło­gę i ude­rzy­ła w płacz. Woj­sko­wy popro­sił, żeby usia­dła. Łamią­cym się gło­sem wyja­śni­ła, że jej mąż jest w Fyf­fes, ale nie zro­bił nic złe­go. Jedy­ne co to ten ame­ry­kań­ski pasz­port, ale prze­cież już go mie­li. Już nie mógł go uży­wać.
– Ade­lo, nic nie moż­na zro­bić.
Nale­ga­ła. Przy­po­mnia­ła mu lata, w cza­sie któ­rych pra­ła mu ubra­nia i wysi­łek, jaki w to wkła­da­ła. Zna­ła go od dziec­ka, a jego rodzi­na też ją zna­ła.
– Don Pedro, na miłość boską. Mam tro­je dzie­ci.
Woj­sko­wy wstał z krze­sła, któ­re sta­ło za sto­łem. Ude­rzył pode­szwa­mi butów o pod­ło­gę z więk­szą siłą niż wcze­śniej. Przy­su­nął się bli­żej. Spoj­rzał na nią ze spo­ko­jem roz­bie­ra­ją­cym wzro­kiem.
– Cóż, nie mogę nicze­go obie­cać. Zarzu­ty wobec nie­go są bar­dziej niż wystar­cza­ją­ce. Spró­bu­ję sta­nąć w jego obro­nie w cza­sie sądu woj­sko­we­go. A pani będzie musia­ła dla mnie zro­bić coś
wię­cej niż pra­nie ubrań.
[…]

[*] Papas arru­ga­das – tzw. „pomarsz­czo­ne ziem­niacz­ki”. Drob­ne ziem­nia­ki w mun­dur­kach goto­wa­ne w oso­lo­nej wodzie, naj­czę­ściej poda­wa­ne z sosa­mi mojo picón (czer­wo­ny pikant­ny) lub mojo ver­de (zie­lo­ny łagod­ny).

Carme Riera

Brzemienne ciało (fragment)

27 wrze­śnia

Ci, któ­rzy je widzie­li, mówią, że mają okrą­głą gło­wę, raczej pła­ską, i dłu­gi ogon, któ­ry macha wście­kle jak we fre­ne­tycz­nym tań­cu. Pomi­mo swo­je­go, raczej śmiesz­ne­go wyglą­du, wyda­ją się bar­dzo agre­syw­ne. Liczo­ne są w set­kach tysię­cy, od sześć­dzie­się­ciu do pię­ciu­set milio­nów. Nie ule­ga wąt­pli­wo­ści, że żad­na eska­dra nie zdo­ła­ła nigdy zgro­ma­dzić tylu wojow­ni­ków, nie było też żad­nej bitwy mor­skiej na całym świe­cie, w któ­rej uczest­ni­czy­ły­by takie tłu­my… W ciem­nym zagłę­bie­niu jesz­cze nie roz­po­czął się atak najeźdź­ców, ale zapo­wia­da­ją go już ruchy wojsk. Podą­ża­ją w mro­ku na oślep. Sta­ra­ją się dotrzeć do inne­go miej­sca, mniej kwa­śne­go niż to nie­zdro­we, w któ­rym nie­wie­lu jest w sta­nie prze­trwać. Ci, któ­rzy jesz­cze żyją, zmie­rza­ją, roz­go­rącz­ko­wa­ni, w stro­nę naj­bar­dziej osło­nię­tych rejo­nów i wąskim tune­lem w górę prze­do­sta­ją się do bez­piecz­niej­szych prze­strze­ni, aby dalej popły­nąć z prą­dem. Jedy­nie naj­sil­niej­si nie ryzy­ku­ją na próż­no. W mia­rę upły­wu godzin wzra­sta licz­ba pole­głych i jest coraz mniej oca­la­łych. Ci, któ­rym uda­je się dotrzeć, musie­li wcze­śniej uto­ro­wać sobie dro­gę, odsu­wa­jąc tru­py z lękiem, że mogą podzie­lić los towa­rzy­szy. Ci naj­bar­dziej dra­pież­ni ocze­ku­ją w zasadz­ce, nie prze­sta­jąc poru­szać dłu­gim pej­czem, któ­ry ich wyróż­nia, goto­wi na decy­du­ją­ce star­cie. Nie wie­dzą, że kie­dy nadej­dzie ten moment, tyl­ko jed­ne­mu spo­śród tylu milio­nów uda się posiąść upra­gnio­ną zdo­bycz. Tyl­ko jeden wej­dzie na sta­tek ze skar­bem. Będzie musiał sko­czyć na głów­kę, aby się tam dostać, i w tej chwi­li na zawsze utra­ci dłu­gi ogon, któ­ry oka­zał się tak bar­dzo przy­dat­ny w cza­sie dro­gi, ale w zamian za to zdo­bę­dzie swo­je wła­sne Zło­to. To, co się wte­dy zaczy­na, nazy­wa się życiem, a wszyst­kie wcze­śniej­sze wyda­rze­nia, poprze­dza­ją­ce two­ją histo­rię, któ­re mia­ły miej­sce tam, w dro­gach rod­nych, zapo­wia­da­ją być może te, któ­re nadej­dą póź­niej i któ­re na cie­bie cze­ka­ją, kie­dy wyj­dziesz na zewnątrz, prze­mie­nio­ny z plem­ni­ka w isto­tę ludz­ką – współ­za­wod­nic­two, agre­syw­ność, ryzy­ko, cho­ciaż nie będą się podo­ba­ły ani tobie, ani mnie.


Berta Marsé

Żółw (fragment)

Rysu­nek, któ­ry mam na myśli, był czwar­ty z kolei. Pierw­szy, pię­cio­lat­ka Ale­xa Vida­la, był dużym żół­wiem, nary­so­wa­nym nie­zbyt wpraw­ną kre­ską, ale skłon­nym do piesz­czot i nie­grzecz­nym jak jego mały autor oraz jak ojciec małe­go auto­ra, zda­niem Dia­ny. Dru­gi, czte­ro­let­nie­go Noela Car­do­ny, przed­sta­wiał trud­ną do roz­szy­fro­wa­nia kupę, któ­ra trzy­ma­ła nie­zwy­kle szcze­gó­ło­wo dopra­co­wa­ną prze­zro­czy­stą rekla­mów­kę z tyto­niem, zapal­nicz­kę i klucz. Dia­na mi to poka­za­ła, ten chło­pak będzie homo­sek­su­ali­stą, sam zoba­czysz. Trze­ci, Dia­ny Ruiz, był żół­wiem jak marze­nie, ze sko­ru­pą w kapry­śne wzor­ki, każ­dy inny, w ręka­wicz­kach, w kape­lu­si­ku, a nawet z para­sol­ką ozdo­bio­ną frę­dzel­ka­mi. Praw­dzi­we cudeń­ko. Mat­ka jest Kolum­bij­ką, zwróć uwa­gę na inten­syw­ność barw, to bar­dzo towa­rzy­ska dziew­czyn­ka, pod­kre­śla­ła Dia­na. W tych chwi­lach mój stan ducha moż­na by okre­ślić co naj­mniej jako bez­bron­ność, byłem głę­bo­ko poru­szo­ny dba­ło­ścią o szcze­gó­ły i pod­eks­cy­to­wa­ny wyni­ka­mi. Żad­ne złe prze­czu­cie nie zagra­ża­ło kieł­ku­ją­cej we mnie powo­li, ale z życiem, inspi­ra­cji. Ale był tam jesz­cze czwar­ty rysu­nek, Alby Soler – penis w erek­cji, pod­par­ty, ugi­na­ją­cy się lek­ko, na wście­kłej czar­nej chmu­rze, z ocza­mi i uśmie­chem w bez­ru­chu, peł­ny­mi per­wer­sji, utkwio­ny­mi w żołę­dziu prą­cia. Olbrzy­mi, wygię­ty, obrze­za­ny kutas nie do pomy­le­nia z czymś innym. Abso­lut­ne zasko­cze­nie. Koniec z ilu­zo­rycz­ną inspi­ra­cją, koniec z cudow­ną, wzru­sza­ją­cą nie­win­no­ścią. Jeśli świe­ce pło­nę­ły, uga­si­ło je ude­rze­nie mło­tem. Nie było sły­chać odde­chu żad­ne­go z nas. Mil­cze­li­śmy tak dłu­go, że ciszę moż­na było prze­rwać jed­nym zde­cy­do­wa­nym ruchem.
– Mia­łam zamiar kupić two­jej sio­strze strin­gi, ale póź­niej pomy­śla­łam, że może to jej wca­le nie roz­ba­wi. Co o tym sądzisz? – powie­dzia­ła Dia­na, uży­wa­jąc tonu i gło­su, któ­re nie nale­ża­ły do niej.
– Ale co to jest? – wymam­ro­ta­łem. Brwi Dia­ny zdra­dza­ły poczu­cie winy, jak gdy­by rysu­nek wyko­na­ła ona sama, a nie jej mała uczen­ni­ca. – Co to jest two­im zda­niem? Czy to… hm?
– Cóż… to… jest to, na co wyglą­da – odpar­ła, nie odwa­żyw­szy się spoj­rzeć ponow­nie na żół­wia Alby Soler.
– Powiedz to – zmu­sza­łem ją w okrut­ny, nie­uza­sad­nio­ny spo­sób.
– Ty to powiedz – bro­ni­ła się bez waha­nia.
– To jest erek­cja wiel­ko­ści domu. Kur­wa, Dia­na, to jest wła­śnie to!!! – wsta­łem i rzu­ci­łem rysu­nek, a potem zaczą­łem tar­gać wło­sy dłoń­mi, sam nie wiem, co dokład­nie zro­bi­łem.
– Cóż, nie bądź tego taki pewien, teo­re­tycz­nie to powi­nien być żółw. I nie musisz tak krzy­czeć… – Spoj­rza­ła w dół na rysu­nek tego bez­dusz­ne­go człon­ka, leżą­cy na pod­ło­dze. Ja w tym cza­sie sta­ra­łem się dopa­so­wać jej ostat­ni komen­tarz do tego dra­ma­tu. Prze­chy­li­ła gło­wę i mówi­ła dalej: – Alba Soler… Jej rodzi­ce są roz­wie­dze­ni. Dziew­czyn­ka ma wybu­ja­łą wyobraź­nię i jest nie­uf­na do tego stop­nia, że nawet nie mówi, że chce siu­siu, i cza­sa­mi robi w majt­ki. Oprócz tego, że jest tro­chę za mała jak na swój wiek, nie ma żad­nych pro­ble­mów, ani też ich nie spra­wia. Cho­ciaż trze­ba przy­znać, że kła­mie dość czę­sto i robi to, na co ma ocho­tę. Myślę, że to jest to – wska­za­ła na kuta­sa ruchem gło­wy wyra­ża­ją­cym pogar­dę – takie jest pierw­sze wra­że­nie, zgo­da, ale uwa­żam, że przy odro­bi­nie wyobraź­ni moż­na było­by to zin­ter­pre­to­wać ina­czej.
– A więc ja uwa­żam – powie­dzia­łem, naśla­du­jąc bez­wied­nie jej mono­ton­ną into­na­cję – że to nie ma nic wspól­ne­go z wyobraź­nią i że powin­ni­śmy zawia­do­mić jej mat­kę.
– Powin­ni­śmy? Odbi­ło ci nagle czy co? Przy­po­mi­nam ci, że nie byłeś zbyt uprzej­my w sto­sun­ku do tych matek, nabi­ja­łeś się z nich oraz ich obaw i nie masz pra­wa wysu­wać tak poważ­nych oskar­żeń, jak te, że ich mężo­wie wyko­rzy­stu­ją sek­su­al­nie pię­cio­let­nie cór­ki, bo to wła­śnie suge­ru­jesz, czyż nie?! Że ten żółw jest żół­wiem jej ojca!
– Ja jesz­cze nie wspo­mnia­łem żad­ne­go ojca – powie­dzia­łem i to była praw­da. Wła­śnie otwo­rzy­łem pusz­kę z pio­ru­na­mi. – Ale to nie jest żółw i musi być jakieś wyja­śnie­nie. I mam poważ­ne oba­wy, że to nie będzie nic przy­jem­ne­go. Ponad­to, nie rozu­miem cię, Dia­no, naj­waż­niej­sze, co musi­my usta­lić to to, czy nie jeste­śmy w błę­dzie, a to brzmi chy­ba dużo lepiej, co?
– Ale dla­cze­go, do cho­le­ry, mówisz w licz­bie mno­giej?! – Dia­na poczu­ła się ura­żo­na, myślę, że rysu­nek uczen­ni­cy uru­cho­mił w niej to, co naj­gor­sze, i tak bar­dzo ją to zabo­la­ło, że pomy­li­ła leśni­cze­go z wil­kiem, w każ­dym razie bro­ni­ła się agre­sją. Ty chcesz mi zruj­no­wać repu­ta­cję? – Nie masz cho­ler­ne­go poję­cia o tym, co ryzy­ku­ję, jeże­li to nic inne­go, jak tyl­ko błęd­ne przy­pusz­cze­nia, wynik two­jej wła­snej, per­wer­syj­nej inter­pre­ta­cji tego, co jest jedy­nie żar­tem dziew­czyn­ki!
– Ale, Dia­no, popatrz, pro­szę, na ten rysu­nek! – ape­lo­wa­łem do jej zdro­we­go roz­sąd­ku i do god­nej poża­ło­wa­nia wyra­zi­sto­ści, z jaką Alba Soler wyko­na­ła powie­rzo­ne jej zada­nie ze śmier­tel­ną powa­gą. – To nie jest żaden żółw! To nie ma nic wspól­ne­go z żół­wiem! I nie jest to też siu­siak przy­uwa­żo­ny w pia­nie w cza­sie kąpie­li u bra­ta czy kole­gi, ani nie jest to penis doro­słej oso­by, któ­ry poka­zu­je się w natu­ral­nym sta­nie w domo­wym zaci­szu. To jest obra­zek erek­cji z tak wyraź­ną inten­cją i funk­cją sek­su­al­ną, że aż się wło­sy na gło­wie jeżą. Być może nagle mi odbi­ło, ale nadal potra­fię inter­pre­to­wać rysun­ki bez wzglę­du na to, czy wyko­na­ło je dziec­ko, jaski­nio­wiec czy sam szwa­gier. – Potrzą­sa­łem rysun­kiem z pew­no­ścią wła­ści­wą oso­bie, któ­ra ma nie­zbi­ty dowód – narzę­dzie zbrod­ni. – Kre­ska jest zbyt pew­na jak na fan­ta­zję, praw­dę mówiąc, prze­ra­ża­ją­cy jest w tym cał­ko­wi­ty brak fan­ta­zji. No spójrz na te oczy! – Szu­ka­łem innych rysun­ków, ale róż­ni­ce pogłę­bi­ły jesz­cze uczu­cie przy­gnę­bie­nia. – Porów­naj go z jakim­kol­wiek innym żół­wiem! Nie proś mnie, bym ruszył wyobraź­nią tam, gdzie jej nie ma, Dia­no, bo to nie jest żółw i nie wymy­śli­ła sobie tego dziew­czyn­ka. Wiem, że to, co powiem, jest obrzy­dli­we, ale to jest praw­dzi­we wspo­mnie­nie, natu­ral­nych roz­mia­rów kopia tego, co ona uwa­ża za żół­wia. I bio­rąc pod uwa­gę pre­cy­zję wyko­na­nia i wiel­kość, musia­ła to obser­wo­wać z bli­ska i to nie raz, a ponad­to, cze­go sama słusz­nie się domy­ślasz, praw­do­po­dob­nie nale­ży do jej wła­sne­go ojca. – Dia­na, bla­da, nie­na­wi­dzi­ła mnie z głę­bi duszy. – Zadzwoń do jej mat­ki, kocha­nie. Poroz­ma­wiaj z dyrek­tor­ką. Poroz­ma­wiaj z Albą Soler.
Dia­na powie­dzia­ła, że zro­bi to, co nale­ży, i popro­si­ła mnie, abym uprzej­mie nie mie­szał się wię­cej w tę spra­wę. Poszła spać do swo­je­go domu. Póź­niej zate­le­fo­no­wa­ła i, z uda­wa­nym smut­kiem w gło­sie, powie­dzia­ła, że ojciec Alby spra­wiał wra­że­nie cał­kiem nor­mal­ne­go, tak zamknię­te­go w sobie i obo­jęt­ne­go, jak jego cór­ka. Był zupeł­nie inny niż jego była żona – kobie­ta, któ­ra nie mar­no­wa­ła oka­zji, by zamę­czać wszyst­kich bez­sen­sow­ną papla­ni­ną.
Gdy odło­ży­łem słu­chaw­kę, usia­dłem na chwi­lę na kana­pie, sta­ra­jąc się wydo­być Albę Soler ze zwar­tej gru­py, któ­rą wciąż jesz­cze mia­łem zapi­sa­ną na siat­ków­ce. Ponow­nie kuc­ną­łem w kla­sie, chwi­lę po tym, jak mnie zemdli­ło, aby jesz­cze raz sta­wić czo­ło pyta­niom. Uda­ło mi się odtwo­rzyć nie­któ­re wyraź­ne obra­zy: wypo­wie­dzi chłop­ca, któ­ry nadal chciał siu­siać do wan­ny, okrop­ny krwiak na czo­le inne­go, jakiś zręcz­ny palec grze­bią­cy w małym, ela­stycz­nym nosie. Jakieś imio­na wyha­fto­wa­ne na far­tusz­kach – Pau, Mar­tín, Sofía. Paznok­cie oble­pio­ne pla­ste­li­ną. Prze­cho­dzo­ny, alar­mu­ją­cy kaszel. Fos­fo­ry­zu­ją­ce gile. Żad­nej kon­kret­nej twa­rzy, z wyjąt­kiem chiń­skiej dziew­czyn­ki, któ­ra wyglą­da­ła jak lal­ka. Ale jak przy­sta­ło na praw­dzi­we­go nar­cy­za, pamię­ta­łem dokład­nie wszyst­kie moje odpo­wie­dzi, a od nich bez pro­ble­mu prze­sze­dłem do pytań. I wła­śnie w tonie zada­wa­nych pytań mogłem w koń­cu zlo­ka­li­zo­wać i wyod­ręb­nić deli­kat­ny kobie­cy głos, któ­ry, posług
ując się meto­dą eli­mi­na­cji, przy­pi­sa­łem Albie Soler – plu­je? Czy żółw plu­je? Plu­je czy nie? I jej twa­rzycz­ka, stop­nio­wo, jak gdy­bym ją ryso­wał, wyła­nia­ła się z gru­py – bia­ła skó­ra, nie­bie­skie oczy, jedwa­bi­ste krę­co­ne wło­sy, któ­re, pod­cię­te, two­rzy­ły jak­by cze­pek, wąsik, różo­wy far­tu­szek, ton suro­wy i wład­czy, piskli­wy gło­sik – plu­je czy nie plu­je?


Marina Mayoral

Przezroczyste ciała (fragment)

To zaczy­na­ło przy­po­mi­nać tor­tu­ry. Brak sza­cun­ku, poza wyraź­nym bra­kiem kom­pe­ten­cji. Nie­cier­pli­wie bęb­nił pal­ca­mi po gip­sie. Wszyst­ko go swę­dzia­ło, od owło­sio­nej skó­ry po czub­ki pal­ców u stóp. Czuł się spo­co­ny, lep­ki i brud­ny. Kie­dy przyj­dzie ta prze­klę­ta pie­lę­gniar­ka? To wina Alfre­da, bo pozwo­lił, żeby te wszyst­kie zdzi­ry się roz­pu­ści­ły, wyda­wa­ło im się, że są pania­mi szpi­ta­la. A Edel­mi­ra cesa­rzo­wą. Wcią­gnął powie­trze i zapy­tał sie­bie, co by zro­bił, gdy­by był Alfre­dem, któ­ry spadł z konia, i był­by unie­ru­cho­mio­ny przez tę masę gip­su, wście­kły z powo­du skur­czów, z kuta­sem bar­dziej nie­czu­łym niż penis Ram­ze­sa iv. Na począ­tek nie trak­to­wać tego jako żar­tu, a następ­nie zna­leźć roz­wią­za­nie. Jasne, że on nigdy nie zaj­mo­wał­by się czymś tak pro­stac­kim, jak trau­ma­to­lo­gia. Dzię­kuj Bogu, że nie prze­rwa­łeś rdze­nia! Wspa­nia­łe pocie­sze­nie!
Nale­ża­ło być wdzięcz­nym prze­zna­cze­niu, oczy­wi­ście. Nie zaprze­czał, że w pierw­szej chwi­li to było naj­więk­szym zmar­twie­niem, ale teraz był­by rów­nież wdzięcz­ny, gdy­by naj­bar­dziej sza­no­wa­ny z jego człon­ków odzy­skał spraw­ność. Dla­cze­go nic nie robi­li? Gdy­by jeden z jego przy­ja­ciół z dzie­ciń­stwa i kole­ga ze stu­diów leżał w szpi­tal­nym łóż­ku, udrę­czo­ny tra­pią­cym go lękiem, że zosta­nie impo­ten­tem, wyko­rzy­stał­by wszyst­kie środ­ki, aby roz­wią­zać jego pro­blem. Nie ogra­ni­czył­by się do stwier­dze­nia: dzię­kuj Bogu, że nie dozna­łeś para­li­żu czte­ro­koń­czy­no­we­go. Poszu­kał­by odpo­wied­niej oso­by – fizjo­te­ra­peu­ty, masa­ży­sty, kur­wy-pro­fe­sjo­na­list­ki, któ­ra wie­dzia­ła­by, co trzy­ma w dło­niach. W dosłow­nym tego sło­wa zna­cze­niu. Cokol­wiek, byle nie dora­dzać cier­pli­wo­ści. Dwa mie­sią­ce cier­pli­wo­ści! Po co? Jeże­li nie było lekar­stwa, im szyb­ciej się o tym dowie, tym lepiej.
Ruch pal­ców na gip­sie stał się wol­niej­szy. Zawsze myślał jak Bel­mon­te: „W dniu, w któ­rym nie będę mógł ani z bykiem, ani z kobie­tą…”. Wypa­dek z bro­nią łowiec­ką i po pto­kach. Dzień, w któ­rym nie będzie mógł… Nie ma co się oszu­ki­wać – to wal­ka, w któ­rej nie ma miej­sca na współ­czu­cie dla poko­na­ne­go wro­ga. A jeśli nie, pro­szę zapy­tać armię pie­lę­gnia­rek, któ­re codzien­nie nawie­dza­ją jego pokój. Regi­ment har­pii uzbro­jo­nych w pazu­ry, mied­ni­ce i te cho­ler­ne kafe­tie­ry, przy pomo­cy któ­rych wyle­wa­ją stru­mień nie­mal­że lodo­wa­tej wody na wyczer­pa­ny penis, spłasz­cza­jąc go, topiąc, marsz­cząc i redu­ku­jąc do pozy­cji nędz­ne­go fla­ka, któ­ry następ­nie ma być zmiaż­dżo­ny, wytar­ty i otrze­pa­ny w szorst­kiej tka­ni­nie ręcz­ni­ka, a na koniec opa­da znie­chę­co­ny tak, jak rzu­co­na do kubła na śmie­ci obwi­sła skór­ka od bana­na.
Pal­ce ponow­nie zaczę­ły bęb­nić nie­cier­pli­wie w gips, roz­luź­niw­szy węzeł nie­ist­nie­ją­ce­go kra­wa­ta. Winę za to wszyst­ko pono­si­ła Edel­mi­ra, któ­ra zamiast przy­wo­łać towa­rzy­stwo do porząd­ku, dorzu­ca­ła swo­je trzy gro­sze.
– Na co ty narze­kasz? Od kie­dy prze­le­cia­łeś Queti, poszła fama, że masz prze­ślicz­ne­go fiu­ta, a teraz wszyst­kie chcą go zoba­czyć. Leka­rze też, żeby było wszyst­ko jasne. Sam Alfre­do powie­dział mi,
że nie mógł zro­zu­mieć takie­go zain­te­re­so­wa­nia. Według nie­go jest nor­mal­ny, wiesz prze­cież. Face­ci myślą, że cho­dzi o roz­miar. Nie wiem, dla­cze­go tak cię to draż­ni. Powin­no ci to pochle­biać.
Ile cza­su minę­ło, odkąd prze­spał się z Queti? Co naj­mniej dzie­sięć lat. A z Edel­mi­rą? Dwa­dzie­ścia? Dwa­dzie­ścia pięć? Poiry­to­wa­ny czuł rosną­cy i nie­zde­fi­nio­wa­ny nie­po­kój. Co mia­ło mu pochle­biać? Że armia dzi­wa­czek poja­wia się z konew­ką, jak gdy­by przy­cho­dzi­ły na impre­zę? Pochleb­stwo! Czuł się wyko­rzy­sta­ny, wyszy­dzo­ny, zawsty­dzo­ny, wysta­wio­ny na oglą­da­nie, jak potwór na tar­go­wi­sku! Na mycie przy­cho­dzi­ły tłu­my, ale masa­że prze­kształ­ci­ły się w praw­dzi­we wido­wi­sko. No pro­szę! W górę koł­dra! I voilà, omdla­ła, wycień­czo­na i bez­bron­na ofia­ra przed­sta­wie­nia. Jedy­ną oso­bą, któ­ra jej nie widzi, jest on sam. Gips pozwa­la mu jedy­nie doj­rzeć paznok­cie u stóp i wia­nu­szek kobie­cych twa­rzy, sku­pio­nych na jed­nym punk­cie. Marzy o cudzie – omdla­ły czło­nek oży­wa, pod­no­si swo­ją sil­ną głów­kę spod kra­wę­dzi gip­su i wyrzu­ca poto­ki pło­ną­cej lawy na oczy okrut­nych cie­kaw­skich. Ale nie ma cudów. Spek­takl trwa dalej. Jed­na z arty­stek roz­kła­da ręcz­nik, któ­ry będzie słu­żył za znak dzie­wic­twa, roz­kła­da go, strze­pu­je, pod­no­si, nic tu, nic tam, i pozwa­la mu opaść na bez­bron­ne­go sta­ty­stę. Trzy minu­ty ener­gicz­ne­go masa­żu stóp i łydek. Alko­hol i waze­li­na. Ręce prze­su­wa­ją się w stro­nę ud i on myśli, że gdy­by pie­lę­gniar­ka była sama, popro­sił­by ją, aby nie prze­sta­wa­ła, żeby kon­ty­nu­owa­ła, wyżej, pod ręcz­ni­kiem… Ale nie. Dokład­nie trzy minu­ty i pro­szę! Zabrać ręcz­nik! Spoj­rze­nia spo­ty­ka­ją się ponow­nie w punk­cie, któ­re­go on ani nie widzi, ani nie czu­je. To one, cho­le­ry, potwier­dza­ją, że śpią­ca kró­lew­na jest dalej w sta­nie niech spo­czy­wa w poko­ju, nie znik­nę­ła, ale też i się nie obu­dzi­ła.


Prze­ło­ży­ła Mał­go­rza­ta Kolan­kow­ska

O autorach i autorkach

Almudena Grandes

Urodzona w 1960 roku. Pisarka. Studiowała geografię i historię na madryckim Uniwersytecie Complutense. Mając dwadzieścia dziewięć lat zaskoczyła krytykę szokującą powieścią erotyczną Lulu (1989). Laureatką wielu nagród literackich. Ostatnio wydała El lector de Julio Verne (2012). Mieszka w Madrycie.

Berta Marsé

Urodzona w 1969 roku. Pisarka. Jest córką powieściopisarza Juana Marsé (1933). Związana z sektorem filmowym, telewizyjnym i reklamowym. Zadebiutowała zbiorem opowiadań „En jaque” (2006). W 2010 roku ukazała się jej druga książka „Fantasias animadas”. Mieszka w Barcelonie.

Carme Riera

Urodzona w 1948 roku. Pisarka, profesor Universidad Autónoma de Barcelona, krytyk, tłumaczka. Znana z opowiadań i powieści. Pisze w języku hiszpańskim oraz katalońskim. Laureatka prestiżowych nagród literackich. Tłumaczona na kilkanaście języków.

Cristina Peri Rossi

Urodzona w 1941 roku. Pochodzi z Urugwaju, po zamachu stanu w tym kraju, zamieszkała w Hiszpanii i przyjęła hiszpańskie obywatelstwo. W latach siedemdziesiątych zaliczana do autorów zakazanych. Poetka, pisarka, eseistka oraz tłumaczka.

Esther Tusquets

Pisarka, eseistka, wydawca. Uczęszczała do Colegio Alemán, następnie studiowała filozofię i nauki humanistyczne na uniwersytetach w Barcelonie i Madrycie. Początkowo pracowała jako nauczycielka, a od lat sześćdziesiątych w wydawnictwie Lumen, które wcześniej prowadził jej ojciec. Jako pisarka debiutowała w 1978, powieścią "El mismo mar de todos los veranos". Wkrótce powstały kolejne części "El amor es un juego solitario" oraz "Varada tras el último naufragio", które razem złożyły się na trylogię.

Laura Freixas

Urodzona w 1958 roku. Pisarka i eseistka. Studiowała prawo, a następnie pracowała jako lektorka języka hiszpańskiego w Wielkiej Brytanii. Jest pisarką, eseistką, tłumaczką, wydawcą i krytykiem literackim. Członkinią Komisji ds. Kultury przy Parlamencie Europejskim i przewodniczącą stowarzyszenia Clásicas y Modernas. Laureatką wielu nagród literackich. Zadebiutowała w 1988 roku zbiorem opowiadań El asesino en la muneca. Ostatnio wydała dziennik Una vida subterranea. Diario 1991-1994 (2013). Mieszka w Madrycie.

Małgorzata Kolankowska

Hispanistka, medioznawca, tłumacz przysięgły. Doktor nauk humanistycznych w zakresie literaturoznawstwa. Adiunkt w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego.

Marina Mayoral

Urodzona w 1942 roku. Pisarka, profesor na Uniwersytecie Complutense w Madrycie gdzie wykłada literaturę. Autorka poczytnych powieści i opowiadań oraz licznych prac badawczych. Tłumaczona na wiele języków obcych. Laureatka prestiżowych nagród literackich.

Rosa Montero

Urodzona w 1951 roku. Dziennikarka, pisarka, reporterka. Studiowała dziennikarstwo i psychologię. Od niemal czterdziestu lat nieprzerwanie współpracuje z dziennikiem „El País”. Laureatka wiele nagród za pracę dziennikarską i twórczość literacką. Ostatnio wydała La ridicula idea de no volver a verte (2013). Mieszka w Madrycie.

Soledad Puértolas

Pisarka, eseistka, krytyk literacki, autorka powieści i opowiadań. Z wykształcenia dziennikarka. Mieszkała w Norwegii i Stanach Zjednoczonych, gdzie poszerzyła swoje studia i uzyskała magistra w zakresie języka i literatury hiszpańskiej i portugalskiej na Uniwersytecie Kalifornijskim. W 1974 roku wróciła do Hiszpanii i pracowała jako doradca w Ministerstwie Kultury oraz dyrektorka wydawnictwa Destino. Otrzymała liczne nagrody, m.in.: Premio Sésamo, Premio Planeta (1989), Premio Anagrama (1993), Premio Glauka (2001), Premio Logroño de Novela (2011). Jest członkiem Królewskiej Akademii Hiszpańskiej (Real Academia Española).

Yanet Acosta

Pisarka, dziennikarka, wykładowca akademicki. Pochodzi z Teneryfy. Ukończyła Uniwersytet Complutense w Madrycie, ma tytuł doktora nauk informacyjnych. Autorka powieści El chef ha muerto oraz licznych opowiadań, które ukazały się w publikacjach zbiorowych oraz reportaży i artykułów, w szczególności związanych z gastronomią. Współpracuje z różnymi mediami.

Powiązania

Smak opuncji w Katalonii

wywiady / o książce Małgorzata Kolankowska Najat El Hachmi

Roz­mo­wa Mał­go­rza­ty Kolan­kow­skiej z Najat El Hach­mi, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Ostat­ni patriar­cha Najat El Hach­mi w tłu­ma­cze­niu Anny Sawic­kiej, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 27 czerw­ca 2022 roku.

Więcej

As you like darling (fragment)

dzwieki / RECYTACJE Carme Riera

Frag­ment pro­zy z tomu Por­tret kobie­ty w opo­wia­da­niach dzie­się­ciu hisz­pań­skich auto­rek, zare­je­stro­wa­ny pod­czas spo­tka­nia „Języ­ki obce” na festi­wa­lu Port Wro­cław 2014.

Więcej

Przezroczyste ciała (fragment)

dzwieki / RECYTACJE Marina Mayoral

Frag­ment pro­zy z tomu Por­tret kobie­ty w opo­wia­da­niach dzie­się­ciu hisz­pań­skich auto­rek, zare­je­stro­wa­ny pod­czas spo­tka­nia „Języ­ki obce” na festi­wa­lu Port Wro­cław 2014.

Więcej

Byłbym pisarzem, nawet gdybym niczego nie napisał

wywiady / o pisaniu Bruno Vieira Amaral Małgorzata Kolankowska

Roz­mo­wa Mał­go­rza­ty Kolan­kow­skiej z Bru­no Vie­irą Ama­ra­lem. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu Nowe gło­sy z Euro­py.

Więcej

Metafora Portugalii

recenzje / NOTKI I OPINIE Małgorzata Kolankowska

Gło­sy o twór­czo­ści Bru­no Vie­iry Ama­ra­la, wybra­ne przez Mał­go­rza­tę Kolan­kow­ską. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu Nowe gło­sy z Euro­py.

Więcej

Zabawa w kotka i myszkę

wywiady / o pisaniu Albert Forns Małgorzata Kolankowska

Roz­mo­wa Mał­go­rza­ty Kolan­kow­skiej z Alber­tem Forn­sem. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu Nowe gło­sy z Euro­py.

Więcej

Narracyjny patchwork

recenzje / NOTKI I OPINIE Małgorzata Kolankowska

Gło­sy o twór­czo­ści Alber­ta Forn­sa, wybra­ne przez Mał­go­rza­tę Kolan­kow­ską. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu Nowe gło­sy z Euro­py.

Więcej

Śnienie

recenzje / IMPRESJE Małgorzata Kolankowska

Esej Mał­go­rza­ty Kolan­kow­skiej towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki dla dzie­ci Spo­so­by na zaśnię­cie, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 13 lip­ca 2015 roku.

Więcej

O szkole, flamastrach, snach i strupiącej czaszce

wywiady / o książce Daniel de Latour Małgorzata Kolankowska

Roz­mo­wa Mał­go­rza­ty Kolan­kow­skiej z auto­rem ilu­stra­cji Danie­lem de Lato­urem do książ­ki Przed­szkol­ny sen Marian­ki Jac­ka Pod­sia­dły, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 20 kwiet­nia 2015 roku.

Więcej

Majorka, część 1 (impresje z podróży)

felietony / cykle CZYTLENIKÓW Małgorzata Kolankowska

13 odci­nek cyklu „Ogród kobie­ty” autor­stwa Mał­go­rza­ty Kolan­kow­skiej.

Więcej

Esther Tusquets

recenzje / IMPRESJE Małgorzata Kolankowska

Szkic Mał­go­rza­ty Kolan­kow­skiej o Esther Tusqu­ets zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Por­tret kobie­ty w opo­wia­da­niach dzie­się­ciu hisz­pań­skich auto­rek.

Więcej

Almudena Grandes

recenzje / IMPRESJE Małgorzata Kolankowska

Szkic Mał­go­rza­ty Kolan­kow­skiej o Almu­de­nie Gran­des zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Por­tret kobie­ty w opo­wia­da­niach dzie­się­ciu hisz­pań­skich auto­rek.

Więcej

As you like darling (fragment)

dzwieki / RECYTACJE Carme Riera

Frag­ment pro­zy z tomu Por­tret kobie­ty w opo­wia­da­niach dzie­się­ciu hisz­pań­skich auto­rek, zare­je­stro­wa­ny pod­czas spo­tka­nia „Języ­ki obce” na festi­wa­lu Port Wro­cław 2014.

Więcej

Przezroczyste ciała (fragment)

dzwieki / RECYTACJE Marina Mayoral

Frag­ment pro­zy z tomu Por­tret kobie­ty w opo­wia­da­niach dzie­się­ciu hisz­pań­skich auto­rek, zare­je­stro­wa­ny pod­czas spo­tka­nia „Języ­ki obce” na festi­wa­lu Port Wro­cław 2014.

Więcej

Być kobietą, być kobietą…

recenzje / ESEJE Magdalena Boczkowska

Recen­zja Mag­da­le­ny Bocz­kow­skiej z książ­ki Por­tret kobie­ty. W opo­wia­da­niach dzie­się­ciu hisz­pań­skich auto­rek w wybo­rze i prze­kła­dzie Mał­go­rza­ty Kolan­kow­skiej.

Więcej

(Nie)przeźroczyste ciała

recenzje / ESEJE Anka Czytankowa

Recen­zja z książ­ki Por­tret kobie­ty w opo­wia­da­niach dzie­się­ciu hisz­pań­skich auto­rek w wybo­rze i prze­kła­dzie Mał­go­rza­ty Kolan­kow­skiej.

Więcej

Portret kobiety

recenzje / ESEJE Adam Kraszewski

Recen­zja Ada­ma Kra­szew­skie­go z książ­ki Por­tret kobie­ty w opo­wia­da­niach dzie­się­ciu hisz­pań­skich auto­rek w wybo­rze i prze­kła­dzie Mał­go­rza­ty Kolan­kow­skiej.

Więcej

Miłość jest kłamstwem, ale działa

recenzje / IMPRESJE Justyna Sobolewska

Esej Justy­ny Soblew­skiej towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze anto­lo­gii Por­tret kobie­ty w opo­wia­da­niach dzie­się­ciu hisz­pań­skich auto­rek w wybo­rze i prze­kła­dzie Mał­go­rza­ty Kolan­kow­skiej.

Więcej

Esther Tusquets

recenzje / IMPRESJE Małgorzata Kolankowska

Szkic Mał­go­rza­ty Kolan­kow­skiej o Esther Tusqu­ets zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Por­tret kobie­ty w opo­wia­da­niach dzie­się­ciu hisz­pań­skich auto­rek.

Więcej

Almudena Grandes

recenzje / IMPRESJE Małgorzata Kolankowska

Szkic Mał­go­rza­ty Kolan­kow­skiej o Almu­de­nie Gran­des zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Por­tret kobie­ty w opo­wia­da­niach dzie­się­ciu hisz­pań­skich auto­rek.

Więcej

Prawo do różnorodności

recenzje / ESEJE Monika Tomassi

Recen­zja Moni­ki Tomas­si z anto­lo­gii Por­tret kobie­ty w opo­wia­da­niach dzie­się­ciu hisz­pań­skich auto­rek w wybo­rze i prze­kła­dzie Mał­go­rza­ty Kolan­kow­skiej.

Więcej

Być kobietą, być kobietą…

recenzje / ESEJE Magdalena Boczkowska

Recen­zja Mag­da­le­ny Bocz­kow­skiej z książ­ki Por­tret kobie­ty. W opo­wia­da­niach dzie­się­ciu hisz­pań­skich auto­rek w wybo­rze i prze­kła­dzie Mał­go­rza­ty Kolan­kow­skiej.

Więcej

(Nie)przeźroczyste ciała

recenzje / ESEJE Anka Czytankowa

Recen­zja z książ­ki Por­tret kobie­ty w opo­wia­da­niach dzie­się­ciu hisz­pań­skich auto­rek w wybo­rze i prze­kła­dzie Mał­go­rza­ty Kolan­kow­skiej.

Więcej

Portret kobiety

recenzje / ESEJE Adam Kraszewski

Recen­zja Ada­ma Kra­szew­skie­go z książ­ki Por­tret kobie­ty w opo­wia­da­niach dzie­się­ciu hisz­pań­skich auto­rek w wybo­rze i prze­kła­dzie Mał­go­rza­ty Kolan­kow­skiej.

Więcej

Esther Tusquets

recenzje / IMPRESJE Małgorzata Kolankowska

Szkic Mał­go­rza­ty Kolan­kow­skiej o Esther Tusqu­ets zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Por­tret kobie­ty w opo­wia­da­niach dzie­się­ciu hisz­pań­skich auto­rek.

Więcej

Almudena Grandes

recenzje / IMPRESJE Małgorzata Kolankowska

Szkic Mał­go­rza­ty Kolan­kow­skiej o Almu­de­nie Gran­des zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Por­tret kobie­ty w opo­wia­da­niach dzie­się­ciu hisz­pań­skich auto­rek.

Więcej