Poświęcenie hetmana (fragment)
Przypadek młodego mistrza szachowego P.L. najchętniej nazwałbym splątaniem teorii poznania, jest bowiem bardziej skomplikowany niż najtrudniejsza końcówka szachowa. Natomiast sama historia zaczyna się jak kryminał i nie ma w niej nic nadzwyczajnego. Pewnego mglistego styczniowego wieczoru na ulicy Obchodnej P.L. został pobity, a jego dziewczyna Eszter zgwałcona.
Mogło być około jedenastej, P.L. i Eszter czekali na tramwaj. Akurat naprzeciwko zamykano winiarnię. We mgle P.L. niewiele widział, dostrzegł co prawda wychodzącą z lokalu grupkę czterech, pięciu pijanych mężczyzn, ale nie miał złych przeczuć. Tramwaj nie nadjeżdżał ani z jednej, ani z drugiej strony. Na prośbę Eszter schowali się w pasażu, gdzie było trochę cieplej i mogli się całować, nie tracąc z oczu przystanku. Chodzili ze sobą od dwóch lat i na początek marca planowali zaręczyny. Wracali z kina, P.L. namówił Eszter, żeby spędziła u niego noc. W kącie pasażu panowała intymna ciemność – przenieśli się tam w nadziei, że ukryją się przed światem. P.L., młody mistrz szachowy, lewą ręką objął dziewczynę w pasie, prawą natomiast odchylał jej szal, żeby móc pocałować ją w ucho. Nagle ktoś brutalnie uderzył go w kark. P.L. odwrócił się i zobaczył przed sobą o dwie głowy wyższego, mocno zbudowanego młodego mężczyznę. Miał prostacką twarz, grubą dolną wargę i bujne, kręcone brązowe włosy. Po oddechu było czuć, że pił.
– Zjeżdżaj – powiedział P.L. – To moja narzeczona.
Popełnił poważny błąd, odwracając się do mężczyzny plecami. Został powalony na ziemię i prawie pół godziny leżał nieprzytomny w ciemnym pasażu. Ocknął się z rozdzierającym bólem głowy. Dotarło do niego, że do rana mógłby zamarznąć. Nawet jeśli ktoś go zauważył, pomyślał, że jest pijany, i poszedł dalej. P.L. z trudem dowlókł się do ulicy, po drodze znów omal nie zemdlał – przy każdym ruchu czuł się tak, jakby ktoś dłubał mu nożem w ranie na potylicy. Eszter zapadła się pod ziemię. W końcu z mgły wyłonił się tramwaj numer pięć. P.L., nie zastanawiając się długo, wsiadł do niego. Mieszkał bardzo daleko, w domu rodziców na Raczy, gdyby odjechał mu ostatni tramwaj, musiałby iść na piechotę, bo w Bratysławie niełatwo o taksówkę. Zresztą i tak nie miał przy sobie tylu pieniędzy. Sprawdził portfel i, szczęście w nieszczęściu, nie brakowało w nim ani grosza. Tylko Eszter przepadła.
[…]
Ester była przygnębiona, z trudem i oporami zaczęła relacjonować nocne wypadki. P.L. dowiedział się następujących rzeczy: kiedy upadł, na miejscu pojawiło się jeszcze trzech kumpli bandziora. Otoczyli Eszter. Mężczyzna, który zaatakował P.L., wyciągnął z kieszeni nóż sprężynowy, przyłożył go dziewczynie do żeber i zmusił ją, żeby poszła z nimi. Nie odeszli daleko. Na ulicy Obchodnej w pobliżu hotelu Palace wepchnął ją do otwartej bramy. Za nimi weszło tam jeszcze dwóch, a trzeci stanął przed wejściem na czatach. Długim korytarzem przeszli na brudne, zapuszczone podwórze. Tam napastnik przedstawił się. Oczywiście nie zdradził swojego imienia, zakomunikował tylko, że już raz, podczas służby wojskowej, siedział za gwałt. Teraz ma żonę, trzyletnie dziecko i nie zamierza znowu trafić do więzienia. Dlatego ostrzegł Eszter, żeby była rozsądna. Jeśli zacznie krzyczeć, zabije ją, a jej ciało ukryje w piwnicy tego niezamieszkałego domu i znajdą je dopiero za kilka dni. Jeśli w ogóle znajdą. A jak będzie grzeczna, nic się jej nie stanie. Eszter niemal oszalała ze strachu, ale nie straciła przytomności umysłu. Powiedziała, co zresztą było zgodne z prawdą, że właśnie ma miesiączkę. Napastnikowi w ogóle to nie przeszkadzało, tym lepiej, stwierdził, lubię krew. Swoich dwóch wspólników odesłał przed bramę i zapewnił Eszter, że nie wyda jej w ich ręce. Potem przyparł ją do ściany i w kwadrans dwukrotnie zgwałcił.
[…]
Mężczyzna twierdził, że kiedy skończył, potwornie się przestraszył, bo przypomniały mu się lata spędzone w więzieniu i w okamgnieniu wytrzeźwiał, jakby przez cały wieczór nie wypił ani kropli wina. Oczywiście nie miał zamiaru skrzywdzić Eszter. Wtedy stało się coś, czego w ogóle się nie spodziewał. Dziewczyna przytuliła się do niego i zaczęła go całować, a później, zamiast sobie pójść, całkiem dobrowolnie z nimi została. Przy hotelu Palace paczka się rozdzieliła, ale jeden z kolegów Fera, ten, który stał na czatach, zaproponował, żeby w trójkę poszli do niego. Eszter z entuzjazmem przyjęła ten pomysł. Facet wynajmował na Petržalce jednopokojowe mieszkanie. Pod domem towarowym Prior złapali taksówkę i pojechali. Ten gość, właściciel mieszkania, ma złote serce, zapewnił bandzior Fero. Odstąpił im swój pokój, a sam zawinął się do kuchni, gdzie na rozklekotanej kanapie doczekał rana. Eszter od razu się rozebrała, coś jeszcze wypili, a potem zwróciła się do Fera z dziwną prośbą: żeby zgwałcił ją jeszcze raz, tak samo brutalnie jak wtedy na podwórzu. I tak to było.
[…]
Niewinne sprawozdanie ze środka snu (fragment)
Niedawno dostałem nakaz sądowy, żeby przyjechać do T. i pomóc ustalić tożsamość mojego dawnego przyjaciela, który wplątał się w jakąś niejasną sprawę karną. Ponieważ żyję tylko rodziną i pracą, nakaz przyjąłem dość niechętnie. Wiedziałem jednak, że przed władzą nie da się uciec, jeśli tylko zechcą, wydobędą człowieka choćby i spod ziemi. Nie miałem wyboru, musiałem jechać.
[…]
Obudziły mnie głośne śmiechy personelu hotelowego i buczenie odkurzacza. Nie było jeszcze południa. Resztki dziwacznego snu nadal tańczyły mi przed oczami, a dobry humor sprzątaczek jakoś nie chciał mi się udzielić. Mój sen, jak to sen, był pełen niedorzeczności, mimo to nie wywołał we mnie niepokoju, jaki potrafi człowiekowi zepsuć cały dzień, nawet jeśli dziesięć minut po przebudzeniu już nie pamięta snu. Przeciwnie, wydał mi się raczej zabawny i zdecydowałem, że postaram się go zapamiętać. Byłem spocony, więc znów wziąłem prysznic. W hotelu grzali, jakbyśmy mieli co najmniej środek zimy. Postanowiłem, że jeszcze przed południem uporam się z tą nieco tajemniczą sprawą, w którą wplątał się mój przyjaciel sprzed lat. Ponieważ nie znałem miasta, w recepcji zapytałem o drogę. Za kontuarem nie było już tego portiera co rano, tylko jakaś starsza kobieta.
– Na rynku, naprzeciwko kościoła. Tam ma pan się zgłosić – powiedziała.
[…]
Szybko znalazłem budynek urzędu. Był mniej okazały, brzydszy i bardziej odrapany niż we śnie, ale tutaj też, jak w moim śnie, miałem się zgłosić do pokoju na pierwszym piętrze. Nic dziwnego, przecież tak napisano na wezwaniu. Moją sprawą zajęła się zezowata brzydula. W jej zachowaniu wyczułem nieufność i jakąś bezradność.
– Proszę chwilę poczekać – powiedziała w końcu.
Przeszła do pokoju obok, a mnie obleciał strach: czyżby miał się powtórzyć mój przedpołudniowy sen? Brzydula po chwili wróciła i wysłała mnie do sąsiedniego pomieszczenia. O wiele mniejszego niż biuro przyjęć. Na kilka minut zostawili mnie samego. Później innymi drzwiami, które, Bóg raczy wiedzieć, dokąd prowadziły, zapewne do jeszcze mniejszego pokoju, wszedł młody człowiek z moim wezwaniem w ręce. Poprosił, żebym usiadł i powiedział:
– Nie sądzi pan, że trochę się pan spóźnił?
– Przepraszam – odparłem. – Jechałem całą noc. Zmęczyła mnie podróż i musiałem położyć się na kilka godzin.
Młody człowiek wyraźnie nie był typem nieżyczliwego czy też chłodnego i bezdusznego biurokraty, bo się roześmiał.
– Ale dlaczego przyszedł pan do nas akurat dzisiaj?
– Bo na dzisiaj dostałem wezwanie.
– Na dzisiaj? No, to proszę ze mną – powiedział łagodnie.
Przeszliśmy do kolejnego pomieszczenia, gdzie przyjął nas inny młody człowiek.
– Już dawno powinien pan się zgłosić – złościł się.
– Ale na wezwaniu…
Przerwał mi w pół słowa.
– Dajmy temu spokój! – powiedział ze złością. – Proszę o dowód osobisty.
Z wewnętrznej kieszeni kurtki wyjąłem i podałem mu mały czerwony dokument. Młody człowiek wertował go w tę i we w tę jak notes, który zawiera nie tylko dane osobowe, ale w krótkich, zwięzłych zdaniach informuje również o wszystkich ważnych wydarzeniach z życia. Miał taką minę, jakby przypomniał sobie jakiś kawał i teraz zastanawiał się nad tym, czy ma mi go opowiedzieć, czy raczej zachować dla siebie. Rezygnując z surowego urzędowego tonu, niemal życzliwie przekazał mi druzgocącą wiadomość:
– Ten dowód jest nieważny.
To ciągłe ich marudzenie rozdrażniło mnie.
– Niemożliwe – powiedziałem. – Ten dowód osobisty traci ważność w 1989. Przypadkiem to wiem.
Moja stanowczość nie zrobiła na nim wrażenia.
– Dobrze pan wie… Pański dowód stracił ważność w 1989. Trzy lata temu.
To wystarczyło, żeby mnie znokautował. Jak to? – miałem ochotę spytać. – Jak to możliwe? – ale zaniemówiłem. Młody człowiek mógł wykorzystać moje zdziwienie i kontynuować rozmowę w nastroju surowego przesłuchania, ale nie zrobił tego. Być może jego również krępowała ta dziwna sytuacja. Podprowadził mnie do umywalki jak nieobeznanego z życiem uczniaka, znów poprosił o dowód i otworzył go na pierwszej stronie.
– Proszę spojrzeć na to zdjęcie – kościstym palcem wskazującym stuknął w fotografię. – A teraz w lustro.
Ledwo siebie rozpoznałem. Od rana urosła mi broda, włosy się przerzedziły i trochę posiwiały, twarz nabrała krągłości, a spojrzenie przygasło, stało się mętne i lękliwe.
– Lustro nie kłamie – usłyszałem od młodego mężczyzny. – Pan chyba coś przed nami ukrywa.
[…]
Zawartość walizek (fragment)
Gdy tylko wyściubiłem z domu nos, zauważyłem, że śledzi mnie jakiś mężczyzna.
[…]
Stał w bezpiecznej odległości, jego postać ledwie rysowała się na tle zstępującej wraz ze zmierzchem mgły. Nie miałem jednak wątpliwości, że to on, poznałem go po zimowym płaszczu i staromodnym kapeluszu z szerokim rondem. Spieszyłem się. Po drodze zastanawiałem się, co mu powiedzieć. Trochę się denerwowałem. Kiedy byłem dość blisko, ruszył, ale nie w moją, tylko w przeciwną stronę. Przyspieszyłem kroku, lecz on szedł jeszcze szybciej i odległość między nami raczej rosła, niż malała. Zacząłem biec. On też. Nie wiedziałem, jak to rozumieć. Dotychczas to on mnie prześladował, a teraz role się odwróciły. Dźwigałem dwie pękate torby, które przeszkadzały mi w biegu, więc, chociaż był ode mnie starszy, uciekł tak daleko, że przy skrzyżowaniu zupełnie straciłem go z oczu.
[…]
Po kilku minutach z rozmyślań wyrwał mnie dzwonek.
Wychyliłem głowę zza drzwi wejściowych i, szczerze mówiąc, nie bardzo się zdziwiłem. Z walizką w ręce, jakby szukał kwatery, na korytarzu stał mój bohater.
– Obiecuję, że nie zajmę panu dużo czasu – powiedział już w pokoju.
Wcześniej, oczywiście, przedstawił się, ale jego nazwisko wyleciało mi z głowy, pamiętam tylko, że było zupełnie przeciętne: Kovács albo Lovász. Spytał, czy pracuję w wydawnictwie i czy napisałem to a to opowiadanie.
– Tak – przytaknąłem. – A pan? Czym się pan zajmuje?
Najpierw odpowiedział bardzo ostrożnie.
– Przez długi czas pracowałem na kolei.
– A teraz?
– Ostatnio… Sam nie wiem… Jestem na rencie inwalidzkiej… Obecnie zajmuję się nieskończonością.
[…]
Jak stwierdził, chętnie porozmawiałby ze mną jak z pisarzem i wydawcą. O nic innego nie prosi, tylko żebym przeczytał jego rękopis i później powiedział o nim kilka słów.
[…]
– W porządku – powiedziałem. – Gdzie jest ten rękopis?
Wróciliśmy do przedpokoju, gdzie zostawił walizkę.
– Jak wspomniałem, nie chcę się narzucać – powiedział bezbarwnym, obojętnym głosem (w ten sposób mówił przez cały czas). – Właściwie to jestem nieśmiały, po południu dosłownie przed panem uciekłem… Proszę podnieść – wskazał walizkę.
Miałem złe przeczucie, które zaraz też się ziściło. Mój bohater energicznie rozpiął zamek walizki – wypełniona była nie ubraniami, a rękopisami.
[…]
Wyciągnąłem z walizki plik kartek i zanurzyłem się w lekturze. Znalazłem się w samym środku niezredagowanego chaosu. Przez dziesiątki stron ciągnęły się opisy, przy których Święty Marek Michela Butora albo skonstruowane z inżynierską precyzją, matematycznie wycyzelowane teksty Robbe-Grilleta wydają się prostymi szkicami. Jakby rzeką, dwa, trzy razy większą od Dunaju, dniami i nocami przetaczały się zdjęcia – dzieło życia setek fotografów wykonane w najróżniejszych zakątkach świata. Obrazy migotały przede mną w ułamku sekundy, by zaraz odpłynąć i na zawsze zniknąć mi z oczu. W tekście nie powtarzał się ani jeden opis i nie było nawet dwóch scen, które w jakiś sposób byłyby ze sobą powiązane. Zmieniały się miejsca: Drezno, Praga, Budapeszt, Nowy Jork, Tokio, Kair, wsie i odludzia, leśne ostępy z chałupami krytymi słomą, stróżówki na tamach, wagony kolejowe, pustynne oazy. Dzięki tym bogatym, bezsprzecznie pomysłowym i sugestywnym opisom zapoznałem się z różnymi miejscami tak dokładnie, jakbym odwiedził je osobiście. Poznałem ich przeszłość i teraźniejszość, widziałem kobiety i mężczyzn, którzy zaludniali kulę ziemską, żyli sto czy pięćset lat temu, a ich kości już dawno strawił kwas ziemi. Zaznajomiłem się też z ich współczesnymi mieszkańcami, począwszy od gastarbeiterów, na wysokich urzędnikach państwowych kończąc. Mój bohater do wyżej wspomnianych miejsc wprowadzał bowiem nie po kilka osób, lecz całe tłumy. Postaci na chwilę wpływały w obraz i zaraz bezpowrotnie niknęły, jakby chciały pokazać, że z punktu widzenia nieskończoności życie nie jest dłuższe od pstryknięcia flesza. Ich losy zawierały się w zwięzłych pojedynczych zdaniach, obejmujących życie, jego zanik i wszechogarniające poczucie pustki. Szybko doszedłem do wniosku, że rękopis, który mam przed sobą, wyczerpuje wszystkie możliwe wyobrażenia ludzkiego losu i pojawia się w nim każdy, kto kiedykolwiek żył na ziemi. Nie ma wszakże dwóch takich samych biografii, tak jak i nie ma dwóch takich samych istnień. Mój bohater nie wyróżnił żadnej postaci kosztem innej, w jego tekście każdy los był równie lekki albo, jak kto woli, równie ciężki, ale przede wszystkim skończony, jakby on sam próbował zasugerować, że śmierć unicestwia wszystko, co bierzemy za cnotę, kulturę czy cywilizację, że obiera z sensu zarówno bohaterski czyn księdza, który w imię ojczyzny strącił ze szczytu zamkowego muru Turka, samemu tracąc przy tym życie, jak również karierę tchórzliwego donosiciela czy nimfomanki Messaliny, tak samo traktuje uliczną kurwę i do śmierci strzegącą swego dziewictwa siostrę miłosierdzia od trędowatych i zadżumionych. Albowiem, zdawał się przekonywać, nasze działania mają jakikolwiek ciężar tylko z perspektywy krótkiego życia i wszystkie uczynki obrócą się w nicość, kiedy tylko skończy się nasz czas, zresztą nie istnieje nic, czego moglibyśmy się trzymać w chwilach trudnych wyborów, a poza nami samymi nie ma żadnych zasad, praw czy reguł, które pozwoliłby nam potwierdzić albo zanegować słuszność naszych decyzji. W tekście mój bohater piętrzył wydarzenia, ze zdania na zdanie zmieniał miejsce akcji, opisywał uczucia szczęścia albo przemijania, radości miłosnego zbliżenia, melancholii jaskółczego niepokoju oraz zdumiewające ilości innych ludzkich stanów ducha i umysłu, bezładnie poruszał się w czasie i ani przez chwilę nie starał się wywołać wrażenia, że oto dotarł do punktu, w którym skupiają się setki tysięcy przeciwstawnych zjawisk. Wtedy zrozumiałem, dlaczego w rękopisie nie zaznaczył pierwszej ani przypuszczalnie również ostatniej strony i dlaczego w ogóle zrezygnował z numeracji.
Przełożył Miłosz Waligórski