książki / SZKICE

Dorzecze Różewicza

Andrzej Słomianowski

Bianka Rolando

Bogusław Kierc

Bohdan Zadura

Dariusz Sośnicki

Erwin Kruk

Ewa Lipska

Jacek Gutorow

Janusz Drzewucki

Jerzy Jarniewicz

Krzysztof Kuczkowski

Krzysztof Lisowski

Leszek Szaruga

Piotr Matywiecki

Przemysław Dakowicz

Stanisław Stabro

Tadeusz Dąbrowski

Tadeusz Różewicz

Wojciech Kass

Zbigniew Machej

Fragmenty książki Dorzecze Różewicza, wydanej w Biurze Literackim 2 marca 2011 roku.

Biuro Literackie

Tadeusz Różewicz

Ocalony

Mam dwa­dzie­ścia czte­ry lata
oca­la­łem
pro­wa­dzo­ny na rzeź.

To są nazwy puste i jed­no­znacz­ne:
czło­wiek i zwie­rzę
miłość i nie­na­wiść
wróg i przy­ja­ciel
ciem­ność i świa­tło.

Czło­wie­ka tak się zabi­ja jak zwie­rzę
widzia­łem:
fur­go­ny porą­ba­nych ludzi
któ­rzy nie zosta­ną zba­wie­ni.

Poję­cia są tyl­ko wyra­za­mi:
cno­ta i wystę­pek
praw­da i kłam­stwo
pięk­no i brzy­do­ta
męstwo i tchó­rzo­stwo.

Jed­na­ko waży cno­ta i wystę­pek
widzia­łem:
czło­wie­ka któ­ry był jeden
występ­ny i cno­tli­wy.

Szu­kam nauczy­cie­la i mistrza
niech przy­wró­ci mi wzrok słuch i mowę
niech jesz­cze raz nazwie rze­czy i poję­cia
niech oddzie­li świa­tło od ciem­no­ści.

Mam dwa­dzie­ścia czte­ry lata
oca­la­łem
pro­wa­dzo­ny na rzeź.


Janusz Drzewucki

O „Ocalonym”

Czy­tam Tade­usza Róże­wi­cza, odkąd nauczy­łem się czy­tać. Tak, w chwi­li, w któ­rej zaczą­łem czy­tać Róże­wi­cza – tak napraw­dę – uświa­do­mi­łem sobie, że czy­tać potra­fię. Kie­dy to było? Daw­no, bar­dzo daw­no temu. Naj­pierw usły­sza­łem nazwi­sko: Róże­wicz. To nazwi­sko zabrzmia­ło niczym zaklę­cie. Ide­al­ne nazwi­sko dla poety. Potem prze­czy­ta­łem pierw­szy wiersz tego poety w pod­ręcz­ni­ku szkol­nym. Wiersz prze­jął mnie do głę­bi, do szpi­ku kości, mimo że jego autor mówił w nim o czymś, o czym nie mia­łem nawet bla­de­go poję­cia; mówił prze­cież o prze­ży­ciach, któ­re nie były moimi. Były jed­nak prze­ży­cia­mi moich rodzi­ców. Wsku­tek nich moi rodzi­ce byli taki­mi, jaki­mi byli, jaki­mi są i jaki­mi będą aż do śmier­ci – pomy­śla­łem wów­czas i od tego momen­tu zaczą­łem ina­czej na nich patrzeć, ina­czej o nich myśleć niż dotąd. Tytuł tego wier­sza? „Oca­lo­ny”.

Póź­niej kupi­łem sobie pierw­szą książ­kę Róże­wi­cza, mia­no­wi­cie wyda­ne wła­śnie przez Osso­li­neum, liczą­ce ponad sie­dem­set stron Poezje zebra­ne, w twar­dej płó­cien­nej okład­ce i zie­lon­ka­wej obwo­lu­cie. Był rok 1976, latem mię­dzy trze­cią a czwar­tą kla­są liceum pra­co­wa­łem na wyko­pa­li­skach arche­olo­gicz­nych pod Mysią Wie­żą w Krusz­wi­cy. Za zaro­bio­ne pie­nią­dze kupi­łem sobie pierw­sze ory­gi­nal­ne dżin­sy i Poezje zebra­ne, któ­re od tygo­dnia sta­ły na wysta­wie księ­gar­ni w moim rodzin­nym mia­stecz­ku. Bar­dzo chcia­łem tę książ­kę mieć, ale nie chcia­łem pro­sić ani mat­ki, ani ojca o pie­nią­dze, cho­ciaż wie­dzia­łem, że gdy­bym popro­sił, dostał­bym; wszak w rachu­bę wcho­dzi­ła książ­ka, a prze­cież nie ma rodzi­ców, któ­rych nie ucie­szy­ła­by wia­do­mość, że ich dora­sta­ją­cy syn inte­re­su­je się tak­że lite­ra­tu­rą. Codzien­nie prze­cho­dzi­łem koło księ­gar­ni, żeby popa­trzeć przez szy­bę na okład­kę. W każ­dej chwi­li mogłem wejść do środ­ka, żeby tę książ­kę przej­rzeć, prze­wer­to­wać lub choć­by tyl­ko wziąć do ręki. Mogłem popro­sić księ­ga­rza, któ­ry znał się z moim ojcem, żeby mi ją odło­żył, zapew­ne by się zgo­dził, ale tego nie zro­bi­łem. Wie­dzia­łem, że książ­ka prę­dzej czy póź­niej będzie moja. Oczy­wi­ście wola­łem, żeby prę­dzej niż póź­niej, ale to prze­cież mia­ła być moja pierw­sza książ­ką, nie zna­le­zio­na pod cho­in­ką, nie otrzy­ma­na w pre­zen­cie na imie­ni­ny czy w nagro­dę za dobre stop­nie i wzo­ro­we spra­wo­wa­nie, ale przez sie­bie same­go kupio­na, z wła­snej nie­przy­mu­szo­nej woli; stąd czer­pa­łem pew­ność, że tak czy owak będzie moja. Ani przez chwi­lę nie zwąt­pi­łem, że Poezje zebra­ne Tade­usza Róże­wi­cza w oknie wysta­wo­wym księ­gar­ni w Krusz­wi­cy cały czas cze­ka­ją na mnie i tyl­ko na mnie.

Skoń­czy­łem aku­rat 18 lat. Czy­ta­łem wów­czas Róże­wi­cza tak, jak potra­fi czy­tać tyl­ko mło­dy czło­wiek, zachłan­nie i bez resz­ty, wyznaw­czo. A jed­nak czu­łem, że to nie jest moja poezja. Nie jest moja, bo nie mam do niej pra­wa. Wszak wier­sze, jakie zna­la­zły się w tej książ­ce z 1976 roku, powsta­ły nie w moim cza­sie, lecz w cza­sach, gdy nie było mnie na świe­cie, a jeśli już byłem, to prze­cież nie umia­łem jesz­cze czy­tać. Cze­ka­łem zatem na nowe­go Róże­wi­cza, na jego nową książ­kę. I docze­ka­łem się. W 1979 roku uka­zał się zbiór Opo­wia­da­nie trau­ma­tycz­ne. Duszycz­ka. Byłem już wte­dy stu­den­tem filo­lo­gii pol­skiej Uni­wer­sy­te­tu Jagiel­loń­skie­go. Czy­ta­jąc ten cie­niut­ki tomik z wier­sza­mi i z pro­zą, byłem tak samo mądry jak każ­dy inny, kto wte­dy ten tomik czy­tał; tak samo mądry, czy­li zorien­to­wa­ny, nie­zo­rien­to­wa­ny, zdez­o­rien­to­wa­ny. Wszyst­ko, co Róże­wicz napi­sał dotąd, cho­ciaż prze­ni­ka­ło mnie do cna, doty­czy­ło jed­nak nie moje­go cza­su, nato­miast Opo­wia­da­nie trau­ma­tycz­ne. Duszycz­ka to był mój czas, moja współ­cze­sność. Zwłasz­cza Duszycz­ka – poezja, któ­ra prze­kształ­ca się w pro­zę. Czy­ta­jąc ten tekst, zre­flek­to­wa­łem się, że Róże­wicz jest poetą, pisząc tak­że pro­zą, poetą w pro­zie.

Czy­tam Róże­wi­cza, odkąd nauczy­łem się czy­tać. Zna­czy to mniej wię­cej tyle, że Róże­wicz jest pierw­szym świa­do­mie prze­ze mnie wybra­nym poetą współ­cze­snym. Wybra­łem Róże­wi­cza z wie­lu powo­dów. Dla­te­go, że w jego wier­szach nie ma słów nie­po­trzeb­nych. Dla­te­go, że z jed­nej stro­ny posiadł umie­jęt­ność wyra­ża­nia tego, co w naszym życiu nie­po­ko­ją­ce, zale­d­wie prze­czu­te i tajem­ni­cze, nato­miast z dru­giej, że dążąc do jasno­ści, pamię­ta o tym, iż nic nie jest oczy­wi­ste i na pew­no. Dla­te­go, że nie poucza i nie uda­je, że wie wię­cej od nas. I wresz­cie dla­te­go, że jego poezja każe mi myśleć. Sta­wia mnie wobec pytań, na któ­re sam sobie będę musiał odpo­wie­dzieć. Jeże­li spro­stam, rzecz jasna.

Czy­tać Róże­wi­cza moż­na przez całe życie. Nie­wy­klu­czo­ne, że tyl­ko Róże­wi­cza, tyl­ko i wyłącz­nie. Nie­wy­klu­czo­ne zresz­tą, że czy­ta­nie Róże­wi­cza jest jed­no­cze­śnie czy­ta­niem lite­ra­tu­ry w ogó­le, jako takiej. Żeby zna­leźć klucz do lite­ra­tu­ry, trze­ba zna­leźć klucz do Róże­wi­cza. Uświa­do­mi­łem to sobie kil­ka lat temu, gdy po remon­cie miesz­ka­nia prze­pro­wa­dzi­łem kolej­ny rema­nent roz­ra­sta­ją­ce­go się w prze­ra­ża­ją­cym tem­pie księ­go­zbio­ru (jak wszyst­kie domo­we księ­go­zbio­ry), w efek­cie cze­go wszyst­kie tomy Róże­wi­cza, jakie mam, zna­la­zły się na pół­ce miesz­czą­cej się naj­bli­żej moje­go biur­ka. Nie muszę teraz nawet wsta­wać od sto­łu i od kom­pu­te­ra, żeby się­gnąć po któ­rą­kol­wiek z ksią­żek tego pisa­rza. Rodzi się przy tej oka­zji poku­sa, żeby wynieść z domu wszyst­kie książ­ki, nie­ko­niecz­nie na śmiet­nik; wynieść, wydać, prze­ka­zać, ofia­ro­wać. Zosta­wić tyl­ko Róże­wi­cza. I słow­ni­ki: języ­ka pol­skie­go, orto­gra­ficz­ny, fra­ze­olo­gicz­ny, ety­mo­lo­gicz­ny, wyra­zów bli­sko­znacz­nych i wyra­zów obcych, a tak­że popraw­nej pol­sz­czy­zny.

O Róże­wi­czu napi­sa­no tomy, całą biblio­te­kę. Rze­czy mądre, mniej mądre, takie sobie i naj­zwy­czaj­niej głu­pie. Lite­ra­tu­ra przed­mio­tu roz­ra­sta się w spo­sób wprost pro­por­cjo­nal­ny do lite­ra­tu­ry pod­mio­tu. Kto wie, być może doszli­śmy do miej­sca, w któ­rym naj­le­piej było­by unie­waż­nić wszyst­ko, co napi­sa­no o poecie? Zamiast pisać o Róże­wi­czu, o tym, co i ile wyczy­ta­li­śmy z jego dzie­ła, być może lepiej pisać o tym, jak go czy­ta­my, dawać świa­dec­two lek­tu­ry, a więc mówić o tym, co dzie­je się z nami, co z nami pod wpły­wem jego dzie­ła się sta­ło? Zwłasz­cza że im wię­cej czy­ta­my o Róże­wi­czu, tym mniej o nim wie­my. Czy­ta­nie o Róże­wi­czu, a tak­że pisa­nie o nim, nie zastą­pi czy­ta­nia same­go Róże­wi­cza.

Pisa­nie o auto­rze „Oca­lo­ne­go” sta­je się coraz trud­niej­sze, nie­omal nie­moż­li­we, zwłasz­cza gdy odkry­wa­my tę rację, że on sam jest naj­lep­szym auto­ko­men­ta­to­rem. W każ­dej następ­nej książ­ce poeta pod­da­je sie­bie same­go inter­pre­ta­cji i rein­ter­pre­ta­cji. Mówi przy tym języ­kiem tak suge­styw­nym, że ule­ga­ją mu języ­ki kry­tycz­nej i histo­rycz­no­li­te­rac­kiej deskryp­cji. Wiem, o czym mówię, bowiem od roku 1991, w któ­rym uka­zał się tak dłu­go wycze­ki­wa­ny nowy zbiór wier­szy poety Pła­sko­rzeź­ba, pisa­łem – na łamach mie­sięcz­ni­ka „Twór­czość” i dzien­ni­ka „Rzecz­po­spo­li­ta” – o każ­dej nowej książ­ce auto­ra Nie­po­ko­ju.

Ile­kroć piszę o nowej książ­ce Tade­usza Róże­wi­cza, o nowym jego zbio­rze wier­szy, tyle­kroć się­gam po zbio­ry wcze­śniej­sze, czy chcę tego, czy nie chcę (to oczy­wi­ste), a potem po jesz­cze wcze­śniej­sze, aż do Nie­po­ko­ju, aż do „Oca­lo­ne­go”. Czy­ta­jąc cią­gle na nowo, cią­gle od począt­ku do koń­ca, któ­re­go nie widać, pod­da­ję się wła­dzy poety; wła­dzy jego myśli i sło­wa.

Tade­usz Róże­wicz to jedy­ny poeta, któ­re­go mogę czy­tać na głos, sie­dząc sam w pustym i ciem­nym poko­ju. Tak jak teraz czy­tam na głos, cho­ciaż głos więź­nie mi w gar­dle.


Tadeusz Różewicz

bez

naj­więk­szym wyda­rze­niem
w życiu czło­wie­ka
są naro­dzi­ny i śmierć
Boga

ojcze Ojcze nasz
cze­mu
jak zły ojciec
nocą

bez zna­ku bez śla­du
bez sło­wa

cze­muś mnie opu­ścił
cze­mu ja opu­ści­łem
Cie­bie

życie bez boga jest moż­li­we
życie bez boga jest nie­moż­li­we

prze­cież jako dziec­ko kar­mi­łem się
Tobą
jadłem cia­ło
piłem krew

może opu­ści­łeś mnie
kie­dy pró­bo­wa­łem otwo­rzyć
ramio­na
objąć życie

lek­ko­myśl­ny
roz­war­łem ramio­na
i wypu­ści­łem Cie­bie

a może ucie­kłeś
nie mogąc słu­chać
moje­go śmie­chu

Ty się nie śmie­jesz

a może poka­ra­łeś mnie
małe­go ciem­ne­go za upór
za pychę
za to
że pró­bo­wa­łem stwo­rzyć
nowe­go czło­wie­ka
nowy język

opu­ści­łeś mnie bez szu­mu
skrzy­deł bez bły­ska­wic
jak polna mysz­ka
jak woda co wsią­kła w piach
zaję­ty roz­tar­gnio­ny
nie zauwa­ży­łem two­jej uciecz­ki
two­jej nie­obec­no­ści
w moim życiu

życie bez boga jest moż­li­we
życie bez boga jest nie­moż­li­we

(marzec 1988 – marzec 1989)

Tadeusz Dąbrowski

Pastor Tadeusz

1.

„bez” Tade­usza Róże­wi­cza to wiersz wybit­ny. A naj­wy­bit­niej­sze wier­sze odpor­ne są na inter­pre­ta­cję. Nie mam na myśli inter­pre­ta­cji rozu­mia­nej jako nazy­wa­nie (tak mia­no­wi­cie, że wybie­ra­jąc te, a nie inne spo­śród słów, już inter­pre­tu­je­my; by przy­wo­łać Peipe­ra – „zdra­dza­my się”) ani też jako deszy­fra­cja chwy­tów poetyc­kich (któ­re widać w tym wier­szu gołym okiem, weź­my cho­ciaż­by świet­nie wyko­rzy­sta­ny mecha­nizm prze­rzut­ni), czy­li ana­li­za tego, jak tekst „dzia­ła”. Cho­dzi mi raczej o inter­pre­ta­cję jako odpo­wiedź na pyta­nie, o czym utwór jest, o czym może być.

2.

Wiersz Róże­wi­cza (i sze­rzej: wiersz Róże­wi­czow­ski) nie chce opo­wia­dać, chce być. Od daw­na (od począt­ku?) dąży do jed­no­znacz­no­ści, przy czym jed­no­znacz­ność ta nie wyklu­cza tajem­ni­cy, prze­ciw­nie – ewo­ku­je ją i uwia­ry­god­nia. Tajem­ni­ca wier­sza „bez” jest jasna i (nie)oczywista jak cud. Daje się prze­czuć dzię­ki oksy­mo­ro­nicz­nej kon­struk­cji: „życie bez boga jest możliwe/ życie bez boga jest nie­moż­li­we”, prze­czuć wła­śnie, nie zaś opi­sać. Na tym anty­te­tycz­nym refre­nie „wisi” cały tekst. Te dwa wer­sy są jego mózgiem. Ener­gia, jaka powsta­je ze zde­rze­nia kate­go­rycz­nych, nie­przy­sta­ją­cych logicz­nie tez, wyrzu­ca nas poza dia­lek­ty­kę. W nie­wy­po­wie­dzia­ne. W nie­in­ter­pre­to­wal­ne1.

3.

Róże­wi­czow­skie pisa­nie o pisa­niu opar­te jest na pla­toń­skim duali­zmie: poezja – wiersz. Wie­le utwo­rów (np. „Zwia­sto­wa­nie”, roz­po­czy­na­ją­ce się od słów: „zwia­sto­wa­nie poezji/ budzi w człowieku/ peł­nym życia/ popłoch”), zanu­rzo­nych w chrze­ści­jań­skiej iko­nos­fe­rze, ope­ru­ją­cych biblij­ną meta­fo­ry­ką, świad­czy o ten­den­cji do utoż­sa­mia­nia poezji z praw­dą abso­lut­ną – pisa­nia wier­szy nato­miast z poszu­ki­wa­niem tro­pu zbie­głych bogów czy eks­plo­ra­cją pust­ki po Abso­lu­cie. Wier­sze są zatem odci­skiem ich/Jego tro­pu, reje­stra­cją echa ich/Jego gło­su. Echa echa.

4.

Nie­daw­no wró­ci­łem do fil­mu Goście Wie­cze­rzy Pań­skiej Ing­ma­ra Berg­ma­na. Obraz ten mógł­by być dosko­na­łą ilu­stra­cją wier­sza „bez”. Albo – ponie­waż poezja ani film nie potrze­bu­ją ilu­stra­cji – mów­my raczej o dzie­łach rów­no­le­głych, któ­re nawza­jem się w sobie prze­glą­da­ją. Mię­dzy dwo­ma nabo­żeń­stwa­mi, poran­nym i wie­czor­nym, będą­cy­mi (ana­lo­gicz­nie do cyto­wa­ne­go dwu­wer­su z wier­sza „bez”) ramą kom­po­zy­cyj­ną dra­ma­tu, pastor Tomas uświa­da­mia sobie, że w jego życiu nie ma Boga. Dzie­je się to bez­po­śred­nio po prze­czy­ta­niu listu od swo­jej byłej kochan­ki Mär­ty, któ­ra – nie mogąc dłu­żej znieść jego chło­du – pisze: „Nigdy nie wie­rzy­łam w two­ją wia­rę (…). Wyda­je mi się ona nie­ja­sna i neu­ro­tycz­na, jakoś okrut­nie prze­ła­do­wa­na emo­cja­mi, pry­mi­tyw­na. Zwłasz­cza jed­nej rze­czy nigdy nie potra­fi­łam zgłę­bić: two­jej szcze­gól­nej obo­jęt­no­ści na Jezu­sa Chry­stu­sa”. Pastor prze­cho­dzi coś, co moż­na by nazwać „momen­tem nihi­li­stycz­nym” (któ­ry jest kul­mi­na­cją dłuż­sze­go pro­ce­su; Toma­sa – podob­nie jak boha­te­ra Róże­wi­cza – Bóg opusz­czał lata­mi, cicho, nie­po­strze­że­nie „jak polna myszka/ jak woda co wsią­kła w piach”). Nie decy­du­je się jed­nak na powrót do Mär­ty, co wię­cej – wie­czo­rem wkła­da sutan­nę i z kamien­ną twa­rzą odpra­wia kolej­ne nabo­żeń­stwo. Doświad­cza pust­ki po Bogu, a mimo to pozo­sta­je wier­ny rytu­ało­wi. Dopie­ro teraz jego (nie)wiara jest szcze­ra. Bo absur­dal­na. Bo wbrew sobie. Rytu­ał jest wszyst­kim, na co Tomas potra­fi się zdo­być. Jego oso­bi­stą dro­gą krzy­żo­wą. Dźwi­ga­niem nie­wia­ry.

5.

Tade­usz Róże­wicz pozo­sta­je wier­ny rytu­ało­wi pisa­nia wier­szy. Któ­re im bar­dziej odda­la­ją się od poezji (nie dla­te­go, że chcą, lecz – że w imię szcze­ro­ści, praw­dy – muszą), tym lepiej wyra­ża­ją naszą ludz­ką kon­dy­cję. Gło­sze­nie śmier­ci poezji jest para­dok­sal­nie for­mą jej oca­la­nia, oczysz­cza­nia z fał­szu pięk­no­du­cho­stwa, a pisa­nie o odej­ściu Boga – jedy­nym wia­ry­god­nym współ­cze­śnie wier­szem reli­gij­nym (w któ­rym sama tęsk­no­ta za sacrum sta­no­wi for­mę jego uobec­nia­nia się). Pisa­nie słu­ży roz­nie­ca­niu w sobie i w odbior­cy tęsk­no­ty i nie­po­ko­ju, pod­trzy­my­wa­niu tego czar­ne­go pło­mie­nia, któ­ry bez rytu­ału zgasł­by, ska­zu­jąc nas na gra­fo­ma­nię byle jakie­go życia.


[1] Docie­ra do nas, że żad­ne z tych stwier­dzeń, wyzna­cza­ją­cych zakres dys­kur­su teo­lo­gicz­ne­go, nawet nie zaha­cza o pro­blem wia­ry, o Boga. Tajem­ni­ca tego wier­sza nie jest prze­strze­nią domy­słu, lecz koniecz­no­ścią. Nie jest to tajem­ni­ca wypro­du­ko­wa­na w języ­ku ani w nim wyra­żo­na. Ona odci­ska się w sło­wie (i w poecie) jak w wosku (patrz wiersz „Wyj­ście”). Po lek­tu­rze tego dys­ty­chu ogar­nia mnie nie­po­kój i zachwyt, czy­ste uczu­cie, któ­re u auto­ra Pła­sko­rzeź­by wypły­wa z inte­lek­tu­al­nej reflek­sji. I sta­no­wi jej punkt doj­ścia.

Ewa Lipska

Do poety T.R.

Nie pytaj drew­na
co sądzi o ogniu.
Poezja ma na to kil­ka odpo­wie­dzi.

Twój Nie­po­kój zmęż­niał.
Wytrzy­ma­ły na ból.
Har­tu­je poetów.

Pytasz mnie przez tele­fon:
„Co u cie­bie sły­chać?”

Drob­ne uster­ki: nie­szczel­ność odde­chu
tur­bu­len­cja cza­su.

Maj­ster­ko­wi­cze wie­dzą o co cho­dzi
kie­dy na fili­żan­ce upo­rczy­wa rysa.


Tadeusz Różewicz

„Der Tod ist ein Meister aus Deutschland”

pamię­ci Pau­la Cela­na

„I cóż po poecie w cza­sie mar­nym?”

bogo­wie opu­ści­li świat
pozo­sta­wi­li na nim poetów
ale źró­dło
wypi­ło usta
odję­ło nam mowę

podró­żu­je­my i miesz­ka­my
w dro­dze
to tu to tam

Anczel Żyd
tułacz wędro­wał dłu­go
z Buko­wi­ny do Pary­ża
po dro­dze zbie­rał zio­ła
do słów Heide­kraut
Eri­ka Arni­ka
sło­wa ukła­dał do snu
wkła­dał do ciem­no­ści

in der Hüt­te
Celan spo­tkał
Mar­ti­na Heideg­ge­ra

wszedł
na pola­nę leśną
stał tam pod gwiaz­da­mi
wyszedł z nocy
„Der Tod ist ein Meister
aus Deutsch­land”
stał w prze­świ­cie
z gar­ścią traw kwia­tów

ale wody Sekwa­ny toczy­ły
się pod kamien­ny­mi mosta­mi
pięk­na Nie­zna­jo­ma
cze­ka­ła z nie­wy­sło­wio­nym uśmie­chem

Maska pośmiert­na

a on doj­rze­wał
spa­dał w otwar­te łono
rze­ki
śmier­ci zapo­mnie­nia

w świe­cie
z któ­re­go bogo­wie ode­szli
dotknę­ła go poezja żywa
i odszedł za nimi

jakie pyta­nie
poeta zadał filo­zo­fo­wi
jaki kamień
filo­zo­ficz­ny
leży przy dro­dze
do leśnej cha­ty

„Der Tod
ist ein Meister
aus Deutsch­land”

W cza­sie któ­ry nastał
po cza­sie mar­nym

po odej­ściu bogów
odcho­dzą poeci

Wiem że umrę cały
i stąd pły­nie
ta sła­ba pocie­cha

któ­ra daje siłę
trwa­nia poza poezją

1990

Stanisław Stabro

Tadeusz Różewicz – los poety w „czasie marnym”

Na rów­ni z wie­lo­wąt­ko­wym dzie­łem Cze­sła­wa Miło­sza dzie­ło Tade­usza Róże­wi­cza oka­że się – zapew­ne w dal­szej per­spek­ty­wie – jed­nym z fun­da­men­tal­nych doko­nań w lite­ra­tu­rze pol­skiej XX wie­ku. Już samo wewnętrz­ne bogac­two owej twór­czo­ści, jej geno­lo­gicz­ne zróż­ni­co­wa­nie, pre­de­sty­nu­je poezję, pro­zę, ese­isty­kę i dra­mat Róże­wi­cza, postrze­żo­ne i inter­pre­to­wa­ne jako całość, do takie­go wła­śnie mia­na. W trak­cie ana­li­zy utwo­rów Róże­wi­cza zachwy­ca pro­te­uszo­wa wręcz zdol­ność ich auto­ra do dosto­so­wy­wa­nia swo­je­go języ­ka, począw­szy od powo­jen­ne­go debiu­tu do zmie­nia­ją­cych się wraz z poszcze­gól­ny­mi epo­ka­mi i okre­sa­mi lite­rac­ki­mi este­tycz­nych kry­te­riów sztu­ki (nie tyl­ko poetyc­kiej) bez naj­mniej­szej szko­dy dla isto­ty i tre­ści jego ide­owe­go prze­ka­zu. Wyni­ka­ło to i wyni­ka rów­nież ze szcze­gól­nej umie­jęt­no­ści wchła­nia­nia przez poetę nowych prą­dów epo­ki bez utra­ty arty­stycz­nej indy­wi­du­al­no­ści i ory­gi­nal­no­ści, bo prze­cież o żad­nym opor­tu­ni­zmie nie ma tu mowy. W latach sześć­dzie­sią­tych XX wie­ku Róże­wicz był chy­ba jedy­nym twór­cą w Pol­sce obda­rzo­nym szer­szą świa­do­mo­ścią i rze­tel­ną wie­dzą, któ­ry z doświad­czeń ówcze­snej euro­pej­skiej neo­awan­gar­dy wycią­gnął kon­se­kwent­ne i kon­kret­ne arty­stycz­ne wnio­ski. Szcze­gól­nie uwi­docz­ni­ło się to w jego ówcze­snej dra­ma­tur­gii, jej kształ­cie for­mal­nym, języ­ko­wym oraz w tema­ty­ce doty­czą­cej rów­nież pro­ble­mów współ­cze­snej cywi­li­za­cji w glo­bal­nym uję­ciu.

Podob­ne zja­wi­sko wchła­nia­nia przez wro­cław­skie­go twór­cę – tym razem idei pono­wo­cze­sno­ści – może­my dostrzec tak­że w ewo­lu­cji jego poezji po roku 2000, cho­ciaż pro­ces ten roz­po­czął się o wie­le wcze­śniej, bo już w 1991 roku, z chwi­lą wyda­nia Pła­sko­rzeź­by. Następ­nie w tomach: zawsze frag­ment (1996), zawsze frag­ment: recyc­ling (1998), nożyk pro­fe­so­ra (2001), sza­ra stre­fa (2002), Wyj­ście (2004), nauka cho­dze­nia (2007), Kup kota w wor­ku (work in pro­gress) (2008) poja­wi­ły się, poetyc­ko prze­two­rzo­ne, este­tycz­ne wzor­ce post­mo­der­ni­zmu: frag­men­ta­ry­za­cja tek­stu, odej­ście od „dużej nar­ra­cji”, wie­lość gło­sów, prze­ni­ka­nie się dys­kur­sów wła­snych i obcych, nie­jed­no­znacz­ność form gatun­ko­wych, zesta­wie­nie ze sobą kiczu, bana­łu i „sztu­ki wyso­kiej” na jed­nej płasz­czyź­nie. To podo­bień­stwo do form sztu­ki post­mo­der­ni­stycz­nej posłu­ży­ło jed­nak­że Róże­wi­czo­wi do prze­wrot­nej, para­dok­sal­nej – wzbo­ga­co­nej pier­wiast­ka­mi kata­stro­ficz­nej reflek­sji – kry­ty­ki współ­cze­snej kon­sump­cyj­nej cywi­li­za­cji.

Odzwier­cie­dle­nie tych pro­ce­sów kul­tu­ro­wych prze­mian, któ­re dopro­wa­dzi­ły Róże­wi­cza do współ­cze­snej, poetyc­kiej wer­sji, kra­iny Bau­ma­now­skiej „płyn­nej nowo­cze­sno­ści”, może­my już zaob­ser­wo­wać w nie­któ­rych wier­szach Pła­sko­rzeź­by. A szcze­gól­nie w jed­nym ze sztan­da­ro­wych utwo­rów tego tomu pt. „Der Tod ist ein Meister aus Deutsch­land” z 1990 roku, upa­mięt­nia­ją­cym Pau­la Cela­na. Mamy tu do czy­nie­nia ze szcze­gól­ne­go rodza­ju inter­tek­stu­al­no­ścią, bowiem tytuł jest dosłow­nym cyta­tem z poświę­co­nej przez żydow­skie­go poetę ofia­rom Holo­kau­stu „Fugi śmier­ci”, jed­ne­go z naj­słyn­niej­szych wier­szy Cela­na. W utwo­rze pol­skie­go twór­cy – frag­men­ta­rycz­nym, wie­lo­gło­so­wym, dia­lo­gicz­nym – prze­ni­ka­ją się ze sobą dys­kur­sy ory­gi­nal­ne oraz zapo­ży­czo­ne z innych tek­stów, wyróż­nio­ne kur­sy­wą, jak cho­ciaż­by ów ini­cjal­ny wers: „I cóż po poecie w cza­sie mar­nym?”. To pra­wie dosłow­ny cytat naj­pierw z ele­gii F. Höl­der­li­na z 1801 roku pt. „Chleb i wino”: „Co zaś tym­cza­sem czy­nić i co opo­wia­dać (…) Nie wiem dopraw­dy, i po co poeci w tym cza­sie mar­nym” (tłum. A. Lam). W dru­giej kolej­no­ści to nawią­za­nie do myśli M. Heideg­ge­ra z 1926 roku, kie­dy to nie­miec­ki filo­zof, przy oka­zji dwu­dzie­stej rocz­ni­cy śmier­ci R.M. Ril­ke­go, odwo­łał się do meta­fo­ry Höl­der­li­na: „Epo­ka, któ­ra stra­ci­ła grunt, chy­li się ku otchła­ni. Zakła­da­jąc, że tak mar­ne­mu cza­so­wi jest jesz­cze w ogó­le dane się odwró­cić, będzie to się mogło kie­dyś stać tyl­ko pod warun­kiem, że świat odwró­ci się grun­tow­nie, co teraz zna­czy jed­no: że w otchła­ni odwró­ci się od niej. W epo­ce Nocy Świa­ta koniecz­ne jest jego otchła­ni doświad­czyć i spro­stać. Trze­ba jed­nak, by byli tacy, któ­rzy się­ga­ją w otchłań” („Cóż po poecie?”, tłum. K. Wolic­ki).

Tymi się­ga­ją­cy­mi w otchłań są, według pod­mio­tu lirycz­ne­go Róże­wi­cza, dwu­dzie­sto­wiecz­ni poeci, tacy jak „Anczel Żyd/ tułacz wędro­wał długo/ z Buko­wi­ny do Pary­ża”, aby tam, w 1970 roku, zna­leźć samo­bój­czą śmierć w wodach Sekwa­ny. Oni tak­że – jak uro­dzo­ny w 1920 roku, oca­lo­ny cudow­nym zbie­giem oko­licz­no­ści Celan, bo prze­cież o tym twór­cy tu mowa – doświad­czy­li w swo­ich bio­gra­fiach okru­cień­stwa epo­ki. Nie uchro­nił ich przed tym doświad­cze­niem Heideg­ge­row­ski „prze­świt”. Mówię o takiej sytu­acji w tek­ście Róże­wi­cza, kie­dy autor odtwa­rza hipo­te­tycz­ne spo­tka­nie Cela­na (głów­nym tema­tem jego poezji był Holo­kaust) z nie­miec­kim filo­zo­fem. Według pol­skie­go poety XX wie­ko­wi patro­no­wa­ła – poję­ta przez nie­go histo­rycz­nie, sym­bo­licz­nie oraz kon­kret­nie – „Zagła­da”, któ­ra nastą­pi­ła w cza­sie II woj­ny świa­to­wej: uni­ce­stwie­nie milio­nów jed­no­stek, ale rów­nież war­to­ści etycz­nych, moral­nych, este­tycz­nych przez nich wyzna­wa­nych, sztu­ki i twór­ców poezji arty­ku­łu­ją­cych jej życio­daj­ne prze­sła­nie. Następ­nie w epo­ce współ­cze­snej, jak pisze Róże­wicz, „bogo­wie opu­ści­li świat/ pozo­sta­wi­li na nim poetów/ ale źródło/ wypi­ło usta/ odję­ło nam mowę”. W świe­cie, z któ­re­go odcho­dzą bogo­wie, nie­moż­li­wym do opi­sa­nia, upo­rząd­ko­wa­nia i zhie­rar­chi­zo­wa­nia, poetów doty­ka poezja żywa i w ślad za boga­mi emi­gru­ją i oni: „W cza­sie któ­ry nastał/ po cza­sie marnym// po odej­ściu bogów/ odcho­dzą poeci” – powia­da Róże­wicz. Jedy­ną szan­są ich oca­le­nia jest nadzie­ja ist­nie­nia, egzy­sten­cji arty­sty poza sztu­ką. Jego para­dok­sal­na rezy­gna­cja z upra­wia­nia poezji, z antycz­ne­go „Non omnis moriar”: „Wiem, że umrę cały/ i stąd płynie/ ta sła­ba pocie­cha”.

Powra­ca tu tak istot­ny w całej twór­czo­ści Róże­wi­cza, rów­nież tej ese­istycz­nej, wątek „śmier­ci poezji”, koja­rzo­ny kie­dyś przez część czy­tel­ni­ków poety (nie­zbyt traf­nie) z ideą T. Ador­no śmier­ci sztu­ki, a szcze­gól­nie poezji, po Holo­kau­ście. Tym­cza­sem nie jest to już „śmierć w sta­rych deko­ra­cjach” moder­ni­stycz­ne­go świa­ta. Nowa, post­mo­der­ni­stycz­na, pono­wo­cze­sna rze­czy­wi­stość nie jest już bowiem tą daw­ną Cało­ścią opi­sy­wa­ną przez Róże­wi­cza jesz­cze w latach sześć­dzie­sią­tych, a nawet sie­dem­dzie­sią­tych XX wie­ku. Z jej obec­nych, frag­men­ta­rycz­nych powi­do­ków ucho­dzą dzi­siaj grec­cy bogo­wie. Nowa sztu­ka, nowa poezja pró­bu­ją opi­sać te pej­za­że, zmie­nio­ne rodza­je ducho­we­go doświad­cze­nia współ­cze­sne­go czło­wie­ka. Łączy się to z aktu­al­nym dra­ma­tem współ­cze­sne­go arty­sty, two­rzą­ce­go w świe­cie, w któ­rym prze­sta­ły obo­wią­zy­wać daw­ne hie­rar­chie war­to­ści. Pono­wo­cze­sność zakwe­stio­no­wa­ła bowiem mit histo­rycz­ne­go i spo­łecz­ne­go doświad­cze­nia, spa­ja­ją­ce­go w całość wizję XX wie­ku. Co wię­cej, zakwe­stio­no­wa­ła język i este­ty­kę tego rodza­ju ujęć w lite­ra­tu­rze i w sztu­ce. Tade­usz Róże­wicz, jak zwy­kle, jak zawsze, oka­zu­je się twór­cą odczy­tu­ją­cym owe tęt­no epo­ki i meta­fo­rę uogól­nio­ne­go w poetyc­kiej nar­ra­cji „cza­su mar­ne­go” w traf­ny, pre­cy­zyj­ny i dosko­na­ły pod wzglę­dem arty­stycz­nym spo­sób.


Jerzy Jarniewicz

Aszurbanipal, czyli palec na ustach

Róże­wicz? Powiem tak: poeta rady­kal­nej nie­uf­no­ści do sło­wa – do tego pre­sti­di­gi­ta­to­ra, mani­pu­lan­ta, podwój­ne­go agen­ta. Naj­chęt­niej poło­żył­by palec na ustach, jak w „Ostat­niej roz­mo­wie”, ale z tej nie­uf­no­ści, mimo wszyst­ko, budu­je wier­sze. Nie tyl­ko te oszczęd­ne, mini­ma­li­stycz­ne. Tak­że te, w któ­rych sło­wa zda­ją się toczyć siłą iner­cji, toną w przy­pad­ko­wo­ści i nad­mia­rze. Ujaw­nia­ją, jak w przy­to­czo­nym tu wier­szu z tomu Wyj­ście (2004), współ­udział w kre­owa­niu języ­ków wła­dzy i ide­olo­gii, poli­ty­ki i reli­gii, dogma­tu i dywer­sji, histo­rii i współ­cze­sno­ści, swoj­sko­ści i obco­ści:

Ashur­ba­ni­pal kil­ling a woun­ded lion

jest to nie­wy­po­wie­dzia­nie pięk­na
pła­sko­rzeź­ba
– From the Pala­ce of Ashur­ba­ni­pal at Nine­veh -

ile god­no­ści i wza­jem­ne­go sza­cun­ku
było w poje­dyn­kach zwie­rząt i ludzi
zanim wyna­le­zio­no broń pal­ną

zawsze sto­ję pełen ciszy
przed tą sce­ną
król zwie­rząt
i król nie­wol­ni­ków
w śmier­tel­nym uści­sku

Spo­kój na twa­rzy
Ashur­ba­ni­pa­la

wykrzy­wio­ny bólem i gnie­wem
pysk lwa ukry­ty w grzy­wie

kunsz­tow­na fry­zu­ra bro­dy Kró­la
jego twarz mówi jestem kró­lem świa­ta
kró­lem zwie­rząt i ludzi
kró­lem zie­mi wody powie­trza
kró­lem kró­lów

miecz prze­szy­wa na skroś zwie­rzę

lew naszpi­ko­wa­ny skrzy­dla­ty­mi
strza­ła­mi z łuków
król okry­ty sza­tą
i łuska­mi pan­ce­rza

zwar­ci w śmier­tel­nym uści­sku
zacho­wu­ją dystans

Z poje­dyn­ku wyj­dzie żywy ten
któ­ry posłu­ży się mie­czem
oszcze­pem strza­łą
prze­dłu­że­niem ramie­nia
tech­ni­ką
inte­li­gen­cją czy­li
pod­stę­pem

może dla­te­go lew
ska­za­ny jest na
zgu­bę

a gatu­nek ludz­ki
napeł­nił zie­mię

Ten wiersz o obcym, bo anglo­ję­zycz­nym, tytu­le wyrósł z nie­rzad­kie­go w twór­czo­ści Róże­wi­cza spo­tka­nia sło­wa i obra­zu. Zaska­ku­je wyjąt­ko­wo spro­za­izo­wa­ną – nawet jak na tego poetę – dyk­cją, jak­by sło­wo przy­sia­dło i nie chcia­ło ści­gać się z obra­zem. A jed­nak bez wzglę­du na to, jak bar­dzo ogo­ło­co­ne by było, z samej swej natu­ry roz­war­stwia się i spla­ta róż­no­ra­kie sen­sy. Bo popa­trz­my:

Pierw­sze zda­nie wier­sza ude­rza arbi­tral­no­ścią sądu. Niby nic dodać, nic ująć – przejść dalej. A jed­nak kie­dy przed­mio­tem opi­su jest dzie­ło sztu­ki pla­stycz­nej, nie moż­na bez­kar­nie powie­dzieć o jego pięk­nie, że jest „nie­wy­po­wie­dzia­ne”. Poeta wpraw­dzie pod­su­wa mi pod nos sens idio­ma­tycz­ny, zgod­nie z któ­rym „nie­wy­po­wie­dzia­ny” zna­czy tyle, co „nie­zwy­kły”, ale prze­cież nie mogę prze­oczyć ukry­te­go w tym sło­wie odnie­sie­nia do mowy – do (zaprze­czo­ne­go) wypo­wia­da­nia. Zwłasz­cza że rzecz doty­czy szcze­gól­ne­go pięk­na, któ­re jest i musi być nie­wy­po­wie­dzia­ne, bo pła­sko­rzeź­ba – w odróż­nie­niu od wier­sza – mil­czy, jak mil­czą, zgod­nie z tra­dy­cją wywo­dzą­cą się od Simo­ni­de­sa, wszyst­kie obra­zy: pic­tu­ra poema silens. Nie mówią, zna­ków nie sie­ją, ale są. Czy to przy­pa­dek, że opis pła­sko­rzeź­by otwo­rzył Róże­wicz tak bli­skim isto­cie obra­zów sło­wem „jest”? „Nie­wy­po­wie­dzia­ne” rzeź­by (jej „jest”) sta­je się pierw­szym „wypo­wie­dzia­nym” wier­sza (jego „zna­czy”), ini­cja­cją poetyc­kie­go wypo­wia­da­nia.

W wier­szu Róże­wi­cza wypo­wia­da­nie nie­wy­po­wie­dzia­ne­go od razu zde­rza się z mno­go­ścią języ­ków – angiel­ski tytuł utwo­ru jest tytu­łem nada­nym pła­sko­rzeź­bie przez jej obec­ne­go wła­ści­cie­la (Muzeum Bry­tyj­skie), od nie­go też pocho­dzi cyto­wa­ny w trze­cim wer­sie loka­cyj­ny komen­tarz: „From the Pala­ce of Ashur­ba­ni­pal at Nine­veh”, czy­li „Z pała­cu Aszur­ba­ni­pa­la w Nini­wie”. Ta obco­ję­zycz­ność to nie tyl­ko sku­tek zewnętrz­ne­go wobec wier­sza fak­tu, że Róże­wicz oglą­dał asy­ryj­skie dzie­ło w słyn­nym lon­dyń­skim muzeum (lub w kata­lo­gu tej insty­tu­cji), ale, jak sądzę, tak­że sygnał, że wypo­wia­da­nie jest zawsze, i od same­go począt­ku, pro­ble­ma­tycz­ne. Zosta­wia nas z pyta­niem o to, w jakim języ­ku wypo­wia­dać (jeśli w ogó­le wypo­wia­dać) takie na przy­kład pięk­no. I czy pięk­no wypo­wie­dzia­ne w jed­nym języ­ku jest takim samym pięk­nem w innej mowie? Wypo­wia­da­nie zmą­co­ne wie­lo­ję­zycz­no­ścią nie tyl­ko naru­sza swoj­skość wier­sza przez obec­ność angiel­skie­go tytu­łu i trze­cie­go wer­su, ale ma też dal­sze kon­se­kwen­cje – angiel­sko­ję­zycz­ną for­mę imie­nia ostat­nie­go asy­ryj­skie­go wład­cy. Róże­wicz pisze o Ashur­ba­ni­pa­lu, choć nie jest to pol­ska pisow­nia – ta naka­zy­wa­ła­by zasto­so­wać for­mę Aszur­ba­ni­pal lub Assur­ba­ni­pal. Wiersz tego nie dopo­wia­da, ale upraw­nia mnie do kon­klu­zji: wypo­wia­da­nie wią­że się z zawłasz­cza­niem jego przed­mio­tu. W tym miej­scu lek­tu­ry mogę tyl­ko przy­po­mnieć, że pła­sko­rzeź­ba zna­la­zła się w bry­tyj­skiej kolek­cji w wyni­ku pod­bo­ju – jako łup kolo­nial­ne­go mocar­stwa.

Obser­wa­tor, któ­ry wypo­wia­da nie­wy­po­wie­dzia­ne pięk­no asy­ryj­skiej pła­sko­rzeź­by, przy­zna­je jed­nak, że udzie­li­ła mu się nie­mo­ta obra­zu – on też jest nie­my, sta­je „pełen ciszy” przed dzie­łem, któ­re jest „peł­ne ciszy”. Spo­tka­nie obser­wa­to­ra i obra­zu roz­gry­wa się, począt­ko­wo, poza sło­wa­mi lub – jak nie­rzad­ko u Róże­wi­cza – z pal­cem na ustach. Obser­wa­tor, któ­ry ist­nie­je w języ­ku i przez język (jest więc de fac­to gło­sem), oraz dzie­ło, któ­re ze swo­jej isto­ty jest nie­me i nie­wy­po­wie­dzia­ne, sta­ją w „śmier­tel­nym uści­sku”. Toczy się poje­dy­nek – mię­dzy potrze­bą wypo­wie­dzi a opo­rem nie­wy­po­wie­dzia­ne­go. Efekt tej kon­fron­ta­cji jest prze­są­dzo­ny: sło­wo zawład­nie obra­zem, obraz prze­mó­wi (gło­sem i języ­kiem obser­wa­to­ra). Pamię­taj­my przy tym, że Aszur­ba­ni­pal, a w zasa­dzie jego sty­li­zo­wa­ny wize­ru­nek na pła­sko­rzeź­bie, ma imię i twarz, przy­zna­ny zosta­je mu więc sta­tus Oso­by, a wśród wie­lu przy­słu­gu­ją­cych mu praw, jest pra­wo do języ­ka. Stąd, choć nie­ma rzeź­ba nie wyda­je gło­su, twarz asy­ryj­skie­go Kró­la, dzię­ki wier­szo­wi, prze­mó­wi.

Zna­czą­ce są pierw­sze wypo­wie­dzia­ne sło­wa tego wład­cy: „jestem kró­lem świata/ kró­lem zwie­rząt i ludzi”. Rzu­ca­ją bowiem wyzwa­nie sło­wom z poprzed­niej czę­ści wier­sza, w któ­rej obser­wa­tor pró­bu­je opi­sać to, co widzi, „kró­lem zwie­rząt” nazy­wa­jąc lwa, a czło­wie­ka „kró­lem nie­wol­ni­ków”. Gdy wiersz odda­je głos Aszur­ba­ni­pa­lo­wi, ten – w swo­im pierw­szym akcie mowy i jed­no­cze­śnie pierw­szym akcie wła­dzy – anek­tu­je oba tytu­ły: jest kró­lem zwie­rząt i ludzi.

Wypo­wia­da­jąc nie­wy­po­wie­dzia­ne, pod­miot Róże­wi­czow­skie­go wier­sza odczy­tu­je w pła­sko­rzeź­bie nie tyl­ko rela­cję pod­po­rząd­ko­wa­nia jed­ne­go uczest­ni­ka poje­dyn­ku dru­gie­mu, ale też histo­rię nie­uchron­nej zagła­dy gatun­ków. Pła­sko­rzeź­ba, wywo­dzą­ca się z biblij­nej epo­ki, a tym samym przy­wo­łu­ją­ca mit począt­ku, sta­je się zapo­wie­dzią tysię­cy lat histo­rii, w któ­rej rekwi­zy­tor­ni znaj­du­ją się mie­cze, oszcze­py, strza­ły i pod­stęp. Pła­sko­rzeź­ba, któ­ra się wypo­wie­dzia­ła, ska­zu­je kró­lew­skie­go prze­ciw­ni­ka na zagła­dę – odbie­ra mu wła­dzę (nad zwie­rzę­ta­mi) i zapo­wia­da domi­na­cję wyro­słe­go z ciszy sło­wa.

Mimo że wiersz koń­czy się zapo­wie­dzią zwy­cię­stwa gatun­ku ludz­kie­go dzię­ki jego narzę­dziom i inte­li­gen­cji, czło­wiek poko­nał lwa, bo wła­da sło­wem. Róże­wicz pisze tu o narzę­dziach jako „prze­dłu­że­niach” ramie­nia, dale­kim echem przy­wo­dząc mi na myśl w tym traf­nie dobra­nym ter­mi­nie McLu­ha­now­ską wizję roz­wo­ju kul­tu­ry, choć moty­wa­cją uży­cia tego sło­wa mogła być czy­sta naocz­ność: miecz Aszur­ba­ni­pa­la prze­szy­wa lwa linią pro­stą pozio­mą, będą­cą prze­dłu­że­niem wycią­gnię­tej ręki Kró­la. Praw­dzi­wym prze­dłu­że­niem ludz­kie­go cia­ła jest jed­nak sło­wo, narzę­dzie wła­dzy i zagła­dy. I jak każ­de narzę­dzie może obró­cić się prze­ciw temu, kto się nim posłu­gu­je.

Czy­tam wiersz Róże­wi­cza, pamię­ta­jąc o losie Aszur­ba­ni­pa­la, ostat­nie­go wład­cy Asy­rii. Impe­rial­ny świat tego zwy­cięz­cy za chwi­lę obró­ci się w proch. Dla­te­go jeśli wiersz koń­czy się dwu­wer­sem: „a gatu­nek ludzki/ napeł­nił zie­mię”, sły­szę w nim nie tyl­ko trium­fal­ne speł­nie­nie biblij­ne­go poucze­nia (w prze­kła­dzie Jaku­ba Wuj­ka): „Rośnij­cie i mnóż­cie się, i napeł­niaj­cie zie­mię, a czyń­cie ją sobie pod­da­ną”. Sły­szę tu też sens ukry­ty, nie­wy­po­wie­dzia­ny. Współ­cze­sna pol­sz­czy­zna, a więc język inny już niż Wuj­ka, zmie­ni­ła bowiem sens cza­sow­ni­ka: dziś „napeł­nić” moż­na przede wszyst­kim coś, co jest naczy­niem, zamknię­tą prze­strze­nią, a nie powierzch­nią. Zie­mia sta­je się więc pojem­ni­kiem napeł­nia­nym ludź­mi i przez ludzi, zamie­nia się w grób lub urnę. Sło­wa (jak uży­te przez Róże­wi­cza „na skroś”) sta­rze­ją się; inne (jak Wuj­ko­we i Boskie „napeł­nić”) nabie­ra­ją nowe­go sen­su; imio­na (jak Ashur­ba­ni­pal / Aszur­ba­ni­pal / Sar­da­na­pal) zmie­nia­ją swo­ją postać. Nie­wy­po­wie­dzia­ne pięk­no kła­dzie palec na ustach.


Tadeusz Różewicz

Tego się Kafce nie robi

Pomnik Kaf­ki sta­nął w Pra­dze

oczy­wi­ście sam nie sta­nął
posta­wio­no go nie pyta­jąc
czy ma chęć stać w tym miej­scu
i w takiej posta­ci

twór­ca pomni­ka tak szczel­nie
owi­nął gada­ni­ną swo­je dzie­ło
tak wywi­jał języ­kiem
że pomnik
onie­miał

jak widać
pomnik skła­da się
z pustej mary­nar­ki
i wor­ko­wa­tych spodni
ten mosięż­ny worek
jest wypeł­nio­ny duchem
złe­go Ojca

sie­dzi mu na kar­ku doro­sły
Franz – ele­ganc­ko
ubra­ny – w kape­lu­szu
w spodniach spi­żo­wych
upra­so­wa­nych w „kant”

synek sie­dzi na kar­ku
swo­je­go olbrzy­mie­go Ojca
złe­go Ojca

rzeź­biarz
za pomo­cą języ­ka
nawet obrot­ne­go
i cyr­ko­wych nume­rów
nie zmie­nił
kiep­skie­go monu­men­tu
w dzie­ło sztu­ki

na żydow­skim cmen­ta­rzu w Pra­dze
widzia­łem
pomnik kamień
leży tam
z Ojcem i Mat­ką sław­ny
Syn o któ­rym wie­dzie­li
tak mało…

Od mojej cze­skiej
tłu­macz­ki Vla­sty któ­ra
pozna­ła Verę cór­kę Ottli
wiem
że kupiec bła­wat­ny Her­mann K.
syn rzeź­ni­ka był dobrym
tro­skli­wym ojcem rodzi­ny
dobrym mężem
że kochał swo­je­go syna
śmiał się z Mak­sa Bro­da
i czy­tał pro­zę Raabe­go

Franz Kaf­ka zasłu­żył sobie na to
żeby nie sta­wiać mu pomni­ków
nie pro­du­ko­wać koszu­lek
pod­ko­szul­ków fili­ża­nek
chu­s­te­czek do nosa maj­tek
tale­rzy z podo­bi­zną z jego twa­rzą
na dnie zasłu­żył sobie na to aby
nie otwie­rać kawia­re­nek „z Kaf­ką”
nie otwie­rać skle­pi­ków
z galan­te­rią

pomnik sta­nął
w Pra­dze
posta­wi­li go nie pyta­jąc

„a kogo mie­li­śmy pytać?”

Ducha! Pano­wie i panie,
Ducha Kaf­ki trze­ba pytać
(i nasta­wić ucha!)
Duch Kaf­ki mówi: pro­szę
Mnie nie usta­wiać nie przed­sta­wiać
a jak już sto­ję pro­szę
nie odsła­niać!

chcę być zasło­nię­ty

nie wycią­gaj­cie na świa­tło
moich kobiet moich łez
moich rodzi­ców moich sióstr
spa­lo­nych ręko­pi­sów
moich ran
nie komen­tuj­cie moje­go
życia śmier­ci pro­ce­su
nie urzą­dzaj­cie cyr­ku
nie wycią­gaj­cie ze mnie
wszyst­kich tajem­nic
nie wcią­gaj­cie mnie
do kawia­ren­ki
nie zaglą­daj­cie mi w zęby
nie jestem waszym koniem
(zwie­rzę­ciem pocią­go­wym
róż­nych fun­da­cji)
nie wma­wiaj­cie we mnie
że kocha­łem kiep­skich
akto­rów że byłem
pło­chli­wym narze­czo­nym
nie rób­cie ze mnie
wzo­ro­we­go urzęd­ni­ka
impo­ten­ta spor­tow­ca
syjo­ni­sty jaro­sza
i wiel­bi­cie­la pro­zy
Mak­sa Bro­da

amen


Zbigniew Machej

List do Tadeusza Różewicza w sprawie pomnika Franza Kafki w Pradze

Dro­gi Panie Tade­uszu,

ależ Pan się roz­gnie­wał na budow­ni­czych pra­skie­go pomni­ka Fran­za Kaf­ki! Kie­dy nie­daw­no usły­sza­łem przez radio wiersz „Nie odsła­niaj­cie mnie”, w pierw­szym odru­chu pomy­śla­łem, że gniew Pana jest słusz­ny. Duch lite­rac­kiej popraw­no­ści, któ­re­mu, nie­ste­ty, ule­gam cza­sem jak pies Paw­ło­wa, naka­zał mi natych­miast sta­nąć po Pana stro­nie, zwłasz­cza że w swo­im wier­szu sta­nął Pan po stro­nie Fran­za Kaf­ki. Sta­nąć po stro­nie Kaf­ki i Róże­wi­cza – toż to zaszczyt i obo­wią­zek. Zaszczyt­ny obo­wią­zek, jak kie­dyś mawia­no. Nie godzi się prze­cież poecie – bo cza­sem uwa­żam się za poetę – sta­wać po stro­nie miesz­czań­skie­go budow­nic­twa pomni­ko­we­go.

Potem jed­nak zmie­ni­łem zda­nie. I choć nadal chciał­bym stać po Pana stro­nie, zmie­ni­ło się moje sta­no­wi­sko wobec Pana wier­sza. Prze­czy­ta­łem „Nie odsła­niaj­cie mnie” kil­ka razy. I zaraz od pierw­szej lek­tu­ry, od pierw­szej linij­ki wier­sza, opa­dły mnie wąt­pli­wo­ści. „Pomnik Kaf­ki sta­nął w Pra­dze”. Zda­nie jak­by wyję­te z notat­ki pra­so­wej. No dobrze, pomy­śla­łem sobie, ten pomnik sta­nął tam już co naj­mniej dwa lata temu, jesie­nią 2003 roku, i dzi­siaj, w listo­pa­dzie 2005 roku, nie jest to żaden news. Ale prze­cież poeta nie jest dzien­ni­ka­rzem, zmi­ty­go­wa­łem się natych­miast. Nie cho­dzi o to, że monu­ment wła­śnie sta­nął, ale o to, że w ogó­le sta­nął, że „posta­wio­no go nie pytając/ czy ma chęć stać w tym miejscu/ i w takiej posta­ci”.

Pierw­sza moja wąt­pli­wość doty­czy tego, czy rze­czy­wi­ście jest to pomnik Fran­za Kaf­ki. Owszem, rzeź­ba posta­wio­na mię­dzy kościo­łem św. Ducha i Hisz­pań­ską Syna­go­gą w Pra­dze funk­cjo­nu­je w świa­do­mo­ści pra­żan i przy­jezd­nych jako pomnik Kaf­ki, ale w rozu­mie­niu rzeź­bia­rza Jaro­sla­va Rony, komi­sji, któ­ra wybra­ła jego pro­jekt spo­śród kil­ku innych pro­jek­tów kon­kur­so­wych, oraz w inten­cji Towa­rzy­stwa Kaf­kow­skie­go, ini­cja­to­ra całe­go przed­się­wzię­cia, nie miał to być pomnik Fran­za Kaf­ki utrzy­ma­ny w tra­dy­cyj­nej este­ty­ce i podob­ny do innych tego rodza­ju pomni­ków. Cho­dzi­ło raczej o ale­go­rię pisar­stwa Fran­za Kaf­ki, uchwy­ce­nie w jed­nym wyra­zi­stym węź­le feno­me­nu jego zdu­mie­wa­ją­cej, tajem­ni­czej oso­bo­wo­ści. Zada­nie, któ­re wła­dze Towa­rzy­stwa posta­wi­ły przed sió­dem­ką rzeź­bia­rzy zapro­szo­nych do kon­kur­su, było kar­ko­łom­ne i w grun­cie rze­czy nie­wy­ko­nal­ne. Trze­ba jed­nak doce­nić zamiar umiesz­cze­nia w środ­ku sta­rej, magicz­nej Pra­gi rzeź­by, któ­ra była­by hoł­dem dla auto­ra Wyro­ku, Pro­ce­su i Prze­mia­ny, a zara­zem inte­li­gent­nie, wie­lo­znacz­nie, może nawet iro­nicz­nie komen­to­wa­ła­by jego twór­czość, nie naru­sza­jąc przy tym rażą­co – jak to bywa­ło w przy­pad­ku wie­lu innych rzeźb sta­wia­nych w prze­strze­ni pra­skie­go śród­mie­ścia – cha­rak­te­ru naj­bliż­sze­go oto­cze­nia.

Kon­kurs został roz­strzy­gnię­ty w 2000 roku. Wzię­ło w nim udział sied­miu wybit­nych cze­skich rzeź­bia­rzy. W powo­ła­nym przez Towa­rzy­stwo Kaf­kow­skie jury zasia­dło jede­na­stu wybit­nych eks­per­tów – histo­ry­ków sztu­ki, arty­stów, archi­tek­tów, urba­ni­stów. To kom­pe­tent­ne i sza­cow­ne gre­mium nie­mal jed­no­gło­śnie wybra­ło pro­jekt zde­cy­do­wa­nie naj­lep­szy, to zna­czy jedy­ny dobry. Doce­nio­no pro­jekt Jaro­sla­va Rony, któ­ry traf­nie nawią­zy­wał do dzie­ła i oso­bo­wo­ści Kaf­ki, a zara­zem paso­wał do cha­rak­te­ru miej­sca, gdzie pomnik miał sta­nąć, w labi­ryn­cie sta­rej Pra­gi, pomię­dzy chrze­ści­jań­ską świą­ty­nią i żydow­ską syna­go­gą. Chwa­lo­no kon­cept rzeź­bia­rza.

Jaro­slav Rona, jeden z naj­bar­dziej cenio­nych w Cze­chach rzeź­bia­rzy śred­nie­go poko­le­nia, zna­lazł klucz do roz­wią­za­nia zada­ne­go pro­ble­mu w opo­wia­da­niu „Opis wal­ki” napi­sa­nym w latach 1904–1905. Jest to naj­star­szy z zacho­wa­nych utwo­rów Kaf­ki, tekst zdu­mie­wa­ją­co sur­re­ali­stycz­ny, w któ­rym prze­pla­ta­ją się ze sobą sce­ny banal­ne i groź­ne, lirycz­ne i okrut­ne, idyl­licz­ne i gro­te­sko­we. Akcja opo­wia­da­nia roz­gry­wa się pod­czas noc­nej prze­chadz­ki dwóch panów, któ­rzy wyszli razem z jakie­goś przy­ję­cia. W pew­nej chwi­li spa­cer prze­mie­nia się rap­tem w coś podob­ne­go do kon­nej prze­jażdż­ki. „I już sko­czy­łem moje­mu zna­jo­me­mu na bar­ki z roz­bie­gu, jak­bym to robił czę­ściej, i bijąc go pię­ścia­mi w ple­cy, zmu­si­łem do lek­kie­go kłu­su” (prze­kład Alfre­da Kawal­kow­skie­go). Zda­je się, że w Pana wier­szu znaj­du­je się alu­zja do tej sce­ny. W „Opi­sie wal­ki” pierw­szo­oso­bo­wy nar­ra­tor, kłu­su­jąc na swo­im zna­jo­mym, zajeż­dża go nie­mi­ło­sier­nie. „Nie zaglą­daj­cie mi w zęby/ nie jestem waszym koniem/ (zwie­rzę­ciem pociągowym/ róż­nych fun­da­cji)” – mówi duch Kaf­ki w Pana wier­szu.

Rzeź­biarz Jaro­slav Rona, któ­re­go tak bez­li­to­śnie skry­ty­ko­wał Pan w swo­im wier­szu, tłu­ma­czył w liście dołą­czo­nym do swo­je­go pro­jek­tu, że cho­dzi­ło mu o taki sym­bol (a więc o sym­bol, a nie ale­go­rię), któ­ry sprzy­jał­by zmien­no­ści inter­pre­ta­cji. Jego rzeź­ba skła­da się z dwóch posta­ci. Pierw­sza, mniej­sza i przy­po­mi­na­ją­ca Kaf­kę, dosia­da dru­gą, znacz­nie więk­szą, tro­chę zgar­bio­ną pod cię­ża­rem pierw­szej, ale ta dru­ga postać jest nie­wi­dzial­na. Nie wia­do­mo, kto to wła­ści­wie kro­czy w wor­ko­wa­tych spodniach i pustej mary­nar­ce. To idzie jakieś „nic”, jakiś wiel­ki „nikt”. Dosia­da­ją­cy swo­je­go zna­jo­me­go nar­ra­tor „Opi­su wal­ki” mówi o tym tuż przed upad­kiem swo­je­go „wierz­chow­ca” (cie­ka­we, że ten sam frag­ment poja­wia się w pismach Kaf­ki jesz­cze raz jako osob­na minia­tu­ra zaty­tu­ło­wa­na „Wypra­wa w góry”). W oso­bo­wo­ści i twór­czo­ści Kaf­ki Jaro­slav Rona dostrzegł i uznał za istot­ną sta­łą chęć posia­da­nia cze­goś w rodza­ju zastęp­cze­go „ja”, któ­re nio­sło­by za nie­go cię­żar życia, a rze­czy­wi­sty Kaf­ka był­by tyl­ko jego obser­wa­to­rem i komen­ta­to­rem. Arty­stycz­ny i inte­lek­tu­al­ny kon­cept pra­skie­go rzeź­bia­rza pole­ga na tym, że przy­po­mi­na­ją­ca Kaf­kę postać dosia­da olbrzy­mie, puste, kro­czą­ce ubra­nie. Według Pana ten mosięż­ny worek jest wypeł­nio­ny duchem złe­go Ojca. Moż­na tak pomy­śleć, ale jest to zbyt jed­no­znacz­na, bar­dzo zawę­ża­ją­ca inter­pre­ta­cja.

Głów­ny Pana zarzut wobec budow­ni­czych Kaf­kow­skie­go pomni­ka w Pra­dze doty­czy tego, że „posta­wio­no go nie pytając/ [nie zapy­ta­no] czy ma chęć stać w tym miejscu/ i w takiej posta­ci”. Jed­nak nie wia­do­mo, kogo nale­ża­ło o to zapy­tać. Na począt­ku Pana wier­sza poja­wia się nie­zręcz­na dwu­znacz­ność. Z pierw­szych dwóch zdań moż­na zro­zu­mieć, że na to pyta­nie powi­nien był odpo­wie­dzieć pomnik Kaf­ki. Czy­tel­nik, oczy­wi­ście, domy­śla się, że cho­dzi Panu o same­go Kaf­kę, a w dal­szej czę­ści wier­sza oznaj­mia Pan wprost – nawet z wykrzyk­ni­kiem – że cho­dzi o ducha Kaf­ki. Budow­ni­czo­wie Kaf­kow­skie­go pomni­ka mie­li więc zapy­tać ducha Kaf­ki o zgo­dę na posta­wie­nie pomni­ka Kaf­ki. Jest Pan głę­bo­ko prze­świad­czo­ny o tym, że pomnik Kaf­ki nie powi­nien w Pra­dze sta­nąć. Według Pana „Franz Kaf­ka zasłu­żył sobie na to/ żeby nie sta­wiać mu pomni­ków”. Bo Pan usły­szał, co mówi duch Fran­za Kaf­ki i wier­nie to Pan zre­la­cjo­no­wał w swo­im wier­szu.

I to wła­śnie budzi we mnie mnó­stwo pytań i wąt­pli­wo­ści. Na przy­kład cie­kaw jestem, gdzie Pan spo­tkał ducha Fran­za Kaf­ki. Czy pod­czas Pań­skich odwie­dzin Pra­gi? Czy też może duch Fran­za Kaf­ki nawie­dził Pana we Wro­cła­wiu? Czy zwie­rzył się Panu ze swo­ich pro­ble­mów oso­bi­ście, czy też może za pomo­cą jakie­goś medium? Czy duch Fran­za Kaf­ki ist­nie­je aktu­al­nie? W jaki spo­sób stan ducha Fran­za Kaf­ki nawią­zu­je do docze­sne­go Fran­za Kaf­ki, któ­ry już od daw­na nie żyje? Czy duch Fran­za Kaf­ki jest nie­po­dziel­ny? Czy może chciał­by się w coś lub w kogoś wcie­lić? Może to dybuk? Czy duch Fran­za Kaf­ki spo­tkał się z Panem, czy z Pana duchem? Prze­pra­szam za te pyta­nia. Zapew­niam Pana, że nie chciał­bym zbyt nachal­nie docie­kać rela­cji mię­dzy Panem a Fran­zem Kaf­ką albo mię­dzy Pana duchem a duchem Fran­za Kaf­ki. Jed­nak do sta­wia­nia takich pytań ośmie­la­ją mnie pisma Juliu­sza Sło­wac­kie­go, któ­ry w spra­wach duchów wyzna­wał się jak mało kto w naszej lite­ra­tu­rze. Mię­dzy Sło­wac­kim i Kaf­ką spo­ro jest podo­bieństw. Geniusz Sło­wac­kie­go podob­nie jest frag­men­ta­rycz­ny w wyra­zie jak geniusz Kaf­ki. Obaj doży­li led­wie czter­dziest­ki (Kaf­ka żył kil­ka mie­się­cy dłu­żej niż Sło­wac­ki), obaj nie oże­ni­li się i nie zało­ży­li rodzi­ny, obaj poświę­ci­li swo­je życie przede wszyst­kim pisa­niu, obaj chcie­li spa­lić swo­je utwo­ry, ale dziw­nie im się to nie uda­wa­ło, obaj umar­li na gruź­li­cę. Może ich duchy też są jakoś podob­ne? Nie wiem, w każ­dym razie myślę, że z meta­fo­rą „ducha” w odnie­sie­niu do kon­kret­nych osób, nawet jeże­li są to geniu­sze lite­ra­tu­ry, nale­ży postę­po­wać bar­dzo ostroż­nie.

Dzi­wi mnie na przy­kład, że duch Kaf­ki w Pana wier­szu nie chce być odsło­nię­ty. Dzi­wi mnie, że Pan uwa­ża, że duch Kaf­ki w ogó­le taki­mi spra­wa­mi się inte­re­su­je. Jeże­li duchy – nasze indy­wi­du­al­ne duchy – w ogó­le ist­nie­ją, to z pew­no­ścią prze­by­wa­ją poza zasię­giem absur­dal­nych i żało­snych ambi­cji śmier­tel­ni­ków. W związ­ku z czym żaden śmier­tel­nik nie może duchów usta­wiać, prze­sta­wiać czy odsła­niać. Co ja tu wyga­du­ję? Cóż ja, jako zwy­kły śmier­tel­nik, mogę o duchach wie­dzieć? Wyda­je mi się jed­nak, że pośmiert­ny duch Fran­za Kaf­ki nie iden­ty­fi­ku­je się z przed­śmiert­ną oso­bą Fran­za Kaf­ki, z jego docze­sną for­mą. Pośmiert­ny duch Fran­za Kaf­ki praw­do­po­dob­nie wca­le nie inte­re­su­je się „życiem i twór­czo­ścią” Fran­za Kaf­ki ani, tym bar­dziej, póź­niej­szą ich recep­cją. On to już ma za sobą, nie musi do tego wra­cać, bo wszyst­ko jest dla nie­go jasne. W związ­ku z tym duch Fran­za Kaf­ki nie może mieć pre­ten­sji do kaf­ko­lo­gów, towa­rzystw kaf­kow­skich, budow­ni­czych pomni­ków, a nawet pro­du­cen­tów pamią­tek i wła­ści­cie­li kawia­re­nek, któ­rzy żeru­ją na wize­run­ku Fran­za Kaf­ki, eks­plo­atu­ją jego bio­gra­fię i zaglą­da­ją mu w zęby. Praw­do­po­dob­nie ducha Fran­za Kaf­ki zupeł­nie to nie doty­czy. Wyobra­żam sobie, że swe­go cza­su duch Fran­za Kaf­ki ostrze­gał Fran­za Kaf­kę: Spal to wszyst­ko, Franz – mówił Kaf­ce duch Fran­za Kaf­ki – Spal wszyst­ko, co napi­sa­łeś. Nie publi­kuj tego, Franz – mówił przed­tem duch. Mówił mu też inne rze­czy. Franz go jed­nak nie słu­chał. Wal­czył ze swo­im duchem jak Jakub z Anio­łem. Wsko­czył na nie­go jak na konia i zaba­wiał się nim, bo wie­rzył, że tak naj­le­piej uchro­ni same­go sie­bie. Pro­za Fran­za Kaf­ki to opis wal­ki, świa­dec­two nie­do­koń­czo­ne, frag­men­ta­rycz­ne, ciem­ne, tajem­ni­cze i fascy­nu­ją­ce. Wczy­tu­je­my się w ten opis, bo jeste­śmy cie­ka­wi, jak inni postę­pu­ją ze swo­imi ducha­mi, jak trak­tu­ją je na co dzień. Instynk­tow­nie szu­ka­my pomo­cy, bo przez cały czas, póki żyje­my, mamy do wyko­na­nia bar­dzo trud­ne zada­nie. Musi­my roz­po­znać wła­sne­go ducha, zbli­żyć się do nie­go i wsłu­chać się w to, co do nas mówi…

Pozdra­wiam Pana jak naj­ser­decz­niej -
Zbi­gniew Machej

PS
A może poczuł się Pan ura­żo­ny tym, że Sto­wa­rzy­sze­nie Kaf­kow­skie w Pra­dze, któ­re­go jest Pan, jak by nie było, hono­ro­wym człon­kiem, posta­wi­ło Kaf­ce pomnik, nie pyta­jąc Pana o zda­nie? Prze­cież Pan bar­dzo dobrze wie, że w spra­wach pomni­ków nikt nie pyta poetów o zda­nie. I poeci nie powin­ni prze­ciw­ko temu pro­te­sto­wać, bo wia­do­mo o nich od daw­na, że sami sobie budu­ją pomnik trwal­szy niż ze spi­żu.

(Cie­szyn, listo­pad 2005)


Nota „List do Tadeusza Różewicza w sprawie pomnika Franza Kafki w Pradze”, napisany i wysłany przez nadawcę do Adresata w listopadzie 2005 roku, jest reakcją na jego wiersz „Tego się Kafce nie robi” umieszczony w zbiorze cóż z tego że we śnie (Tadeusz Różewicz, Utwory zebrane. Poezja 4, s. 359–362, Wrocław 2006). Poprzednio ten sam wiersz publikowany był pod tytułem „Nie odsłaniajcie mnie”. ZM

Tadeusz Różewicz

* * *

Pamię­ci Kon­stan­te­go Puzy­ny

Czas na mnie
czas nagli

co ze sobą zabrać
na tam­ten brzeg
nic

więc to już
wszyst­ko
mamo

tak syn­ku
to już
wszyst­ko

a więc to tyl­ko tyle

tyl­ko tyle

więc to jest całe życie

tak całe życie

1989

Wojciech Kass

Zostały dla nas złoża najciemniejsze?

1.

Wiersz ten ma tyl­ko trzy­dzie­ści osiem słów, a ude­rza w samo cen­trum egzy­sten­cji, losu. Opo­zy­cja słów „nic” i „wszyst­ko” jest total­na. Przy czym „nic” to jest też „wszyst­ko”, a „wszyst­ko” to „nic”. Ten sam cha­rak­ter ma opo­zy­cja słów „tyle” – „całe”. „Tyle” to też „całe”, a „całe” to „tyle”. Te czte­ry sło­wa z trzy­dzie­stu ośmiu są jak wyję­te z żaru gwoź­dzie. Pięć rze­czow­ni­ków – „czas”, „brzeg”, „życie”, „mamo”, „syn­ku” – wyci­na prze­strzeń i kie­ru­nek jak z czar­ne­go bry­sto­lu.

Dwa cza­sow­ni­ki: oso­bo­wy – „nagli”, bez­oko­licz­nik – „zabrać” spra­wia­ją, że pierw­sza część wier­sza ma poszum ruchu – jakiś pośpiech, pona­gle­nie. W dru­giej zani­ka on cał­ko­wi­cie na rzecz rów­no­waż­ne­go, acz pozor­ne­go dia­lo­gu i bez­rad­no­ści poże­gna­nia, któ­re odby­wa się przed wyj­ściem, tuż przed otwar­ciem czy zamknię­ciem drzwi.

Jesz­cze zaimek „to”, tro­chę głu­chy, nie­co okrą­gły, i zaimek „tak”, pła­ski, zamknię­ty. O życiu nie da się wie­le powie­dzieć; w tym wier­szu wisi ono na wło­sku dwóch słów – „to”, „tak”. Metrum cza­su wyzna­cza­ją; „nic”, „to”, „tak”. Albo wspak: „tak”, „to”, „nic”. Mama, jed­na z per­son wier­sza, unie­waż­nia „całą” resz­tę, „wszyst­ko” inne. W nawia­sie ciem­no­ści pozo­sta­wia sens życia i sens języ­ka. Tutaj jest on zre­du­ko­wa­ny do garst­ki słów, któ­re świe­cą jak grud­ki żaru w popie­le.

Sán­dor Márai zapi­sał: „Czło­wiek idzie w ciem­no­ści, świe­ci się tyl­ko kil­ka słów”. Wers o krót­kim odde­chu nie tole­ru­je słów dłuż­szych. Sło­wa tego wier­sza są wypo­sa­żo­ne w jed­ną, dwie syla­by – są mrocz­nie jasne i czu­le okrut­ne. Ćmią natu­ral­nym spo­ko­jem i rezy­gna­cją. Nie­wy­mu­sze­nie. Wyczysz­czo­ne są z wszel­kich zło­gów, zakła­mań. Widzę je w któ­rejś z grot, zapi­sa­ne szcze­rym, bo wyło­nio­nym z osta­tecz­nej pew­no­ści gestem ręki.

2.

Histo­rię poezji wyzna­cza­ją zazwy­czaj cykle wier­szy lub więk­sze całost­ki-tomi­ki. Posze­rza­ją one seman­tycz­ną prze­strzeń świa­ta, odsła­nia­ją inne moż­li­wo­ści i nowe hory­zon­ty. Do nich odwo­łu­ją się współ­cze­śni lub następ­cy, z nich czer­pią, naśla­du­ją je albo prze­twa­rza­ją. Są jak miej­sca, do któ­rych nale­ży przy­kła­dać ucho, gdyż sły­chać w nich pra­cę języ­ka. W wie­lu z nich ta pra­ca dobie­gła lub dobie­ga koń­ca, w innych nadal się dzie­je. Być może poezją jest to, co się wyda­rza w pół dro­gi mię­dzy wier­szem a czy­tel­ni­kiem. Sądzę, że mię­dzy arcy­wier­szem a jego odbior­cą łuk poezji żarzy się nie­ustan­nie.

„*** (Pamię­ci Kon­stan­te­go Puzy­ny…)” znaj­du­je się w mojej oso­bi­stej anto­lo­gii arcy­wier­szy, któ­re po pierw­szym czy­ta­niu trak­tu­ję jako zastaw albo dłu­go­ter­mi­no­wą pożycz­kę, jako moje-nie moje. Loku­ją się one we mnie jak ułam­ki szkła, któ­re dają znać o sobie – ukłu­ciem, ćmie­niem – w naj­mniej ocze­ki­wa­nych przy­pad­kach życia. Dzia­ła­ją wręcz orga­nicz­nie, pod­czas ich lek­tu­ry czu­ję przy­spie­sze­nie tęt­na, napór ich na wpół jasne­go, a na wpół ciem­ne­go odde­chu. Oto arcy­wier­sze, któ­re wędru­ją przez ludz­kość od setek lat i będą wędro­wa­ły, gdyż sam akt twór­czy powo­łu­ją­cy je do ist­nie­nia był na tyle inte­gral­ny, że – niczym wiąz­ki ener­gii wyrzu­co­ne w prze­strzeń – zacho­wu­ją poten­cjał zdol­ny roz­świe­tlać nasz byt, ale i dystan­so­wać milio­ny swo­ich wier­szy-krew­nia­ków, czę­sto mar­twych w chwi­li poczę­cia.

Czas na mnie
czas nagli

To ciem­ny dia­ment.

3.

Na mar­gi­ne­sie wier­sza Róże­wi­cza nasu­wa się inna roz­mo­wa mię­dzy mat­ką i synem, któ­rą zapi­sał w Rzy­mie kil­ka­na­ście lat wcze­śniej Jaro­sław Iwasz­kie­wicz. Dłuż­sza o pięć słów, jest prze­ja­wem takiej samej sytu­acji lirycz­nej: pyta­nia syna, odpo­wie­dzi mat­ki – tuż przed podró­żą, a nawet w trak­cie. Wiersz nie mniej poru­sza­ją­cy, ale w budo­wie i kon­sy­sten­cji słów jak­by „mięk­szy”, za to świa­tło w nim cie­plej­sze i przy­chyl­niej­sze, nie tak zim­ne. To ciem­ny bursz­tyn.

* * *

Mamo, czy ja ośle­płem?
„Nie, synu. Tyl­ko noc ciem­na”.

Dla­cze­góż jest taka strasz­na?
„Nic, synu. To już nie­dłu­go”.

Jesz­cze i zim­no do tego.
„Potem już nic nie poczu­jesz”.

Ale się jed­nak boję.
„Bóg dobry – mówi Epi­kur”.

O, jakiś pro­mień przede mną.
„To się nazy­wa ist­nie­nie”.

Rzym, IV‑V 1975 r.

Mogła zain­spi­ro­wać Iwasz­kie­wi­cza któ­raś z Piet. Mogła, ale nie musia­ła. War­to przy­po­mnieć, że w ręko­pi­sie wier­sza Róże­wi­cza, w tej czę­ści, któ­ra nie uka­za­ła się w dru­ku, poeta przy­wo­łał kon­tekst reli­gij­ny, rela­cję Mary­ja – Chry­stus. Inspi­ra­cje cha­dza­ją dziw­ny­mi i nie­do­cie­czo­nym dro­ga­mi. Nie­kie­dy sło­wa, inkan­ta­cja, dyk­cja jed­ne­go poety pod­ję­ta jest przez dru­gie­go z namy­słem, a cza­sem wyja­wia się nie­po­strze­że­nie z pod­świa­do­mo­ści (w trak­cie pisa­nia) jak zapo­mnia­ny refren dzie­cię­cej pio­sen­ki, ustęp baj­ki czy choć­by tyl­ko głos, któ­ry ją śpie­wał lub opo­wia­dał. Nie wiem, czy Róże­wicz znał wiersz Iwasz­kie­wi­cza i czy świa­do­mie się do nie­go odwo­łał. Wia­do­mo, że nawią­zu­je on roz­ma­ite for­my dia­lo­gu z inny­mi poeta­mi, że podej­mu­je ich wąt­ki myślo­we lub sty­li­stycz­ne. Ale załóż­my, że nie znał tego rzym­skie­go wier­sza: wte­dy nale­ża­ło­by uznać, że w tajem­ni­czy spo­sób spo­tka­ła się w obu utwo­rach czu­ła, lita­nij­na nuta moc­no obec­na w tra­dy­cji pol­skie­go wier­sza, a współ­cze­śnie zarzu­co­na. W poety­ce Iwasz­kie­wi­cza jest ona bar­dzo wyraź­na, u Róże­wi­cza nie­co przy­tłu­mio­na, na zasa­dzie pogło­su, co wyni­ka z zupeł­nie odmien­nych este­tyk języ­ko­wych. U jed­ne­go i dru­gie­go jest zim­no, ale w tym zim­nie pul­su­je czu­łość gło­su, któ­rą gwa­ran­tu­je per­so­na mat­ki-pia­stun­ki. U Iwasz­kie­wi­cza wyda­je się ona bliż­sza, u Róże­wi­cza odle­glej­sza, lecz tyl­ko tro­chę, wszak zwra­ca się do syna – „syn­ku”. Jed­nak róż­ni­ca mię­dzy odpo­wie­dzia­mi jed­nej i dru­giej jest zasad­ni­cza. Pierw­sza mat­ka zaprze­cza i pocie­sza, dru­ga potwier­dza, a w tych potwier­dze­niach brzmi defi­ni­tyw­ność. Nie­wie­le da się powie­dzieć o wie­ku synów: czy to dzie­ci, czy doro­śli? A może są figu­rą sto­pu chłop­ca i męż­czy­zny, sytu­acją „pierw­szą” i zara­zem „final­ną” – jak suge­ru­je Prze­my­sław Dako­wicz w tek­ście „Pła­sko­rzeź­ba” opu­bli­ko­wa­nym w „Topo­sie” (nr 4/2010).

Oba wier­sze nie mają tytu­łu, są onie­mia­łe w pierw­szym sło­wie, jak­by uni­ka­ły zamknię­cia, ogra­ni­cze­nia, narzu­ce­nia sobie kie­run­ku. A prze­cież mówią o przej­ściu z „tu” do „tam”, o jego prze­strze­ni nie­do­cie­czo­nej, nie­udo­ku­men­to­wa­nej, któ­rą trud­no sobie wyobra­zić, o podró­ży ku „tam­te­mu brze­go­wi”, ku „pro­mie­nio­wi”.

4.

Przyj­rzyj­my się jesz­cze cudzy­sło­wo­wi w wier­szu Iwasz­kie­wi­cza. Dla­cze­go poeta opa­trzył nim pokrze­pia­ją­ce odpo­wie­dzi, a uwol­nił od nie­go trwoż­li­we pyta­nia? Czy tym spo­so­bem nie wska­zu­je, że kwe­stie mat­ki są umow­ne i wyni­ka­ją z opie­kuń­czej roli wobec swe­go pisklę­cia? Nale­żą do reto­rycz­ne­go reper­tu­aru teatru daw­nej kul­tu­ry, któ­ry jest ruiną? A prze­paść mię­dzy jej mode­lem sprzed kata­stro­fy a tym, co usi­łu­je powstać, zle­pić się, jest nie­bo­tycz­na i ma się jak dzień do nocy? Moż­li­we. War­szaw­ski wiersz Alek­san­dra Wata z 1952 roku „Roz­mo­wa nad rze­ką” z cyklu „Sny” koń­czy się sło­wa­mi:

Głos ustał, Gwiaz­da zga­sła.
Dusz­no, par­no.
– „Bądź ufny! Wytęż oczy!”.
Czar­no.

Wyobraź­my sobie, że odpo­wie­dzi w wier­szu Iwasz­kie­wi­cza po pro­stu nie ma, a pyta­nia syna oraz jego lęki napo­ty­ka­ją – zamiast mat­czy­nych szep­tów wia­ry, nadziei, miło­ści – mil­czą­ce usta nocy, któ­ra nie umie­ra.

W swo­im wier­szu Róże­wicz nie posta­wił cudzy­sło­wu, a sło­wa mat­ki nie tyle odpo­wia­da­ją, co jedy­nie powta­rza­ją pyta­nia syna, wię­cej – są ich pogło­sem, a przez to potwier­dze­niem. Jak i nie doty­ka­ją tego „tam”, lecz tego c a ł e g o „tu”, któ­re­go jest t y l k o tyle.
Żad­ne­go a ż tyle.


Tadeusz Różewicz

rozmowa z Przyjacielem

Od kil­ku mie­się­cy
mój Przy­ja­ciel
Kor­nel Fili­po­wicz
jest na tam­tym świe­cie
a ja cią­gle prze­by­wam na tym

nie wie­rzę w życie poza­gro­bo­we
sta­ram się zro­zu­mieć
to two­je przej­ście
przez próg na tam­ten świat

czy­tam two­ją książ­kę
pró­bu­ję sobie przy­po­mnieć
na czym skoń­czy­ła się
nasza roz­mo­wa

mil­czysz odcho­dzisz
wyja­śnio­ny przez śmierć

pró­bo­wa­łem
bro­nić
pisa­rza poety nie-zależ­ne­go
nie­za­leż­ne­go
od War­sza­wy Lon­dy­nu
Rzy­mu Moskwy Pary­ża
Kra­ko­wa i Paca­no­wa

mil­czy­my dłu­go
nauczy­li­śmy się tej sztu­ki
w cią­gu zna­jo­mo­ści
trwa­ją­cej 44 lata

dzwo­nek do drzwi
to Wisła­wa przy­nio­sła
wędzo­ne­go śle­dzia
(dwa wędzo­ne śle­dzie…
jeden dla Mizi
dru­gi dla Kor­ne­la)
czar­na koci­ca sie­dzi
na biur­ku i patrzy mi w oczy

myślę że wier­sze
z tam­te­go świa­ta
nie mówią
o ojczyź­nie
mat­ce ojcu bra­ciach
mil­czą o Oświę­ci­miu
mil­czą o Katy­niu

są jak drze­wa
ska­mie­nia­łe

w moich oczach
okry­wa­ją się zie­lo­nym liściem
szu­mią
na tym pado­le łez
pisu­ję jesz­cze
poezje
zosta­wiam w nich język
razem z wnętrz­no­ścia­mi

żegnam się odcho­dzę
zamy­kasz powo­li drzwi

jestem na scho­dach
oglą­dam się

„możesz już pisać na Lea”
mówisz do mnie


Krzysztof Lisowski

Tadeusza Różewicza pielgrzymowanie do Krakowa

Wiersz, któ­ry kie­ru­je Tade­usz Róże­wicz do zmar­łe­go kra­kow­skie­go przy­ja­cie­la, Kor­ne­la Fili­po­wi­cza, wyją­łem ze zna­ko­mi­te­go tomu Pła­sko­rzeź­ba – nie­ba­wem znaj­dzie się w książ­ce przy­po­mi­na­ją­cej Fili­po­wi­cza w 20. rocz­ni­cę jego śmier­ci, w Byli­śmy u Kor­ne­la.

Nie­daw­no reda­go­wa­łem rów­nież dla WL‑u tom kore­spon­den­cji Róże­wi­cza i Jerze­go Nowo­siel­skie­go – tam tak­że zna­lazł się blok wier­szy auto­ra Nie­po­ko­ju, a ich adre­sa­ta­mi byli Zofia i Jerzy Nowo­siel­scy. A jesz­cze w innych miej­scach znaj­dzie­my: „Nożyk pro­fe­so­ra”, liry­ki poświę­co­ne Mie­czy­sła­wo­wi Poręb­skie­mu, i Kra­ko­wo­wi („Paty­czek”, „Deszcz w Kra­ko­wie”).

O kim jest cyto­wa­ny, i wspo­mnia­ne wyżej wier­sze? O kra­kow­skich przy­ja­cio­łach Róże­wi­cza, oso­bach naj­bliż­szych z okre­su tuż powo­jen­nych stu­diów (histo­ria sztu­ki na Uni­wer­sy­te­cie Jagiel­loń­skim) poety, nawią­zy­wa­nia kon­tak­tów ze śro­do­wi­skiem lite­rac­kim, jak i malar­skim – z repre­zen­tan­ta­mi Gru­py Kra­kow­skiej (któ­rą współ­two­rzy­ła m.in. pierw­sza żona Fili­po­wi­cza, Maria Jare­mian­ka).

Róże­wicz co parę lat „piel­grzy­mu­je” do Kra­ko­wa, gdzie żyją­cych przy­ja­ciół coraz mniej. Zapy­ta­ny prze­ze mnie w trak­cie szyb­ko zaaran­żo­wa­ne­go spo­tka­nia w Wydaw­nic­twie Lite­rac­kim w mar­cu 2008 roku (wcze­śniej poeta zawi­tał do Kra­ko­wa w paź­dzier­ni­ku 2006) o powód przy­jaz­du, odparł żar­to­bli­wie: „Cza­sem przy­jeż­dża się bez powo­du, to jest pięk­ne bar­dzo, a powód znaj­du­je się póź­niej… naj­pierw trze­ba przy­je­chać”.

O czym trak­tu­je „roz­mo­wa z Przy­ja­cie­lem”? A nie jest to prze­cież tyl­ko oko­licz­no­ścio­we, ser­decz­ne wspo­mnie­nie bli­skie­go czło­wie­ka… O wie­lo­let­niej twór­czej zna­jo­mo­ści. Bo prze­cież Tade­usz Róże­wicz z Kor­ne­lem Fili­po­wi­czem pisa­li m.in. sce­na­riu­sze do fil­mów Sta­ni­sła­wa Róże­wi­cza. O istot­nych – może­my to sobie wyobra­zić – roz­mo­wach o lite­ra­tu­rze, o nowe­lach Fili­po­wi­cza i wier­szach Róże­wi­cza, może i o wier­szach pana Kor­ne­la, któ­ry z rzad­ka tak­że bywał inte­re­su­ją­cym poetą?

Trze­cią boha­ter­ką wier­sza-wspo­mnie­nia jest wie­lo­let­nia naj­bliż­sza Przy­ja­ciół­ka Fili­po­wi­cza, Wisła­wa Szym­bor­ska, bywa­ją­ca czę­sto w miesz­ka­niu pisa­rza przy uli­cy Lea (wcze­śniej, przez dłu­gie lata: Dzier­żyń­skie­go). Poka­zu­je się jesz­cze „sio­stra mniej­sza”, uczest­ni­czą­ca w spo­tka­niu, czar­na koci­ca Mizia (czyż nie o niej trak­tu­je pamięt­ny wiersz noblist­ki, napi­sa­ny po śmier­ci Pana Kor­ne­la – „Kot w pustym miesz­ka­niu”?).

Róże­wicz tak pisze ten wiersz, zesta­wia sce­ny, wyda­rze­nia, obra­zy, że pobu­dza swo­ją i naszą wyobraź­nię, nie­ja­ko wizu­ali­zu­je daw­no prze­ży­te spo­tka­nie. Tymi wyobra­że­nia­mi i przy­po­mnie­nia­mi zalud­nia coraz inten­syw­niej pamięć, gdy rze­czy­wi­stość tak dotkli­wie pusto­sze­je. Zada­je rudy­men­tar­ne pyta­nia o wier­sze już „nie-ziem­skie”, pozba­wio­ne nasze­go poczu­cia cza­su, zmy­słu histo­rycz­ne­go, uwi­kła­nia w Pol­skę i dzie­je dwu­dzie­sto­wiecz­nej Euro­py.

Opi­sa­ne spo­tka­nie jest rodza­jem „oca­le­nia” Fili­po­wi­cza dla sie­bie i przy­szłych czy­tel­ni­ków. To „wyja­śnio­na przez śmierć” opo­wieść o pięk­nej męskiej przy­jaź­ni dwóch zna­ko­mi­tych arty­stów.

Kraków, 31 sierpnia 2010

Tadeusz Różewicz

Z życiorysu

rok uro­dze­nia
miej­sce uro­dze­nia
Radom­sko 1921

tak
na tej kart­ce
ze szkol­ne­go zeszy­tu syna
mie­ści się mój życio­rys
zosta­ło jesz­cze tro­chę miej­sca
zosta­ło kil­ka bia­łych plam

tyl­ko dwa zda­nia wykre­śli­łem
ale jed­no dopi­sa­łem
po pew­nym cza­sie
dorzu­cę parę słów

pytasz o waż­niej­sze
wyda­rze­nia daty
z moje­go życia
spy­taj o to innych

mój życio­rys koń­czył się
już kil­ka razy
raz lepiej raz gorzej

1965


Krzysztof Kuczkowski

Różewicz na dobry początek

Wiersz „Z życio­ry­su” pocho­dzi z tomu Twarz trze­cia opu­bli­ko­wa­ne­go w 1968 roku. Sam tekst dato­wa­ny jest na rok 1965. W momen­cie pisa­nia wier­sza Tade­usz Róże­wicz był więc męż­czy­zną w sile wie­ku, miał 44 lata i zna­czą­cy doro­bek lite­rac­ki – poetyc­ki i dra­ma­tur­gicz­ny. Cyto­wa­ny tutaj tekst z pew­no­ścią nie nale­ży ani do naj­bar­dziej zna­nych, ani do naj­bar­dziej ory­gi­nal­nych wier­szy auto­ra „Poema­tu otwar­te­go”. Jest, jaki jest. A jaki jest? Zwy­czaj­ny i zwy­czaj­ne rze­czy przy­wo­łu­ją­cy, przy­naj­mniej tak się wyda­je na pierw­szy rzut oka. Praw­do­po­dob­ną inspi­ra­cją do napi­sa­nia „Z życio­ry­su” było pyta­nie „o ważniejsze/ wyda­rze­nia daty” z życia poety. Kto pytał? Dzien­ni­karz? Zna­jo­my? Przy­ja­ciel? A może autor wier­sza wymy­ślił inter­lo­ku­to­ra po to, żeby mogła wybrzmieć odpo­wiedź: „mój życio­rys koń­czył się/ już kil­ka razy/ raz lepiej raz gorzej”? Dla­cze­go ta reflek­sja, będą­ca jed­no­cze­śnie puen­tą wier­sza jest taka waż­na? Czy życio­rys może koń­czyć się kil­ka razy? Czym są te sytu­acje gra­nicz­ne, któ­re coś koń­czą (gorzej), któ­re coś zaczy­na­ją (lepiej)?

Z pew­no­ścią śmierć, umie­ra­nie, jest tym, co coś koń­czy. Coś – życie. Śmier­ci i umie­ra­nia jest w życiu Róże­wi­cza dużo. W sierp­niu 1944 roku poeta tra­ci star­sze­go bra­ta – Janu­sza, z któ­rym łączy­ły go ser­decz­ne wię­zi i pasja lite­rac­ka. W maju 1957 roku umie­ra Leopold Staff, nie­kwe­stio­no­wa­ny auto­ry­tet poetyc­ki, przy­ja­ciel, Sta­ru­szek – jak go nazy­wał. W „Kart­kach wydar­tych z „dzien­ni­ka gli­wic­kie­go”” pod datą 25 mar­ca 1957 roku wid­nie­je wzru­sza­ją­ca nota­cja: „Kocham go jak ojca. I on mnie kocha…”. Dwa mie­sią­ce póź­niej, w lip­cu, umie­ra mat­ka poety, Ste­fa­nia Maria z Gel­bar­dów. Po śmier­ci Mat­ki zapi­sze: „Mamo. Nie wiem, jak zacząć żyć. Któ­ry to już raz?”. Któ­ry to już raz zaczy­nać trze­ba od nowa, od nowa pisać „życio­rys” raz lepiej, raz gorzej.

Śmierć towa­rzy­szy Róże­wi­czo­wi od wcze­snej mło­do­ści, sło­wa „Umar­li są cią­gle ze mną” z listo­pa­da 1954 roku, któ­ry­mi zaczy­na cyto­wa­ne już „Kart­ki…”, tłu­ma­czą się same przez się w kon­tek­ście jego wojen­nej bio­gra­fii. Ale tu cho­dzi o coś jesz­cze, o cywi­li­za­cję śmier­ci, w któ­rej zanu­rzo­na jest powo­jen­na for­ma­cja inte­lek­tu­al­na i kul­tu­ro­wa. W „Poema­cie otwar­tym” pisa­nym od sierp­nia 1955 do mar­ca 1956 roku wymie­nia zwy­czaj­ne rze­czy, skła­da­ją­ce się na codzien­ne nasze byto­wa­nie, śmiesz­ne i poważ­ne, nud­ne i zaj­mu­ją­ce, ruty­no­we i odświęt­ne, jak to w życiu bywa, i wyli­czan­kę tę fastry­gu­je refre­nem: „To jest umie­ra­nie”. „To wszyst­ko jest składanie/ któ­re się zło­żyć nie może”. Dla­cze­go to wszyst­ko, co skła­da się na nasze życie, choć tyle tego jest, nie może zło­żyć się (w całość)? Dla­te­go, że bra­ku­je spo­iwa. Sen­su. Bra­ku­je środ­ka.

Poru­sza­my się
poru­sza­my się prę­dzej
śpie­szy­my
coraz szyb­ciej
i szyb­ciej
krą­ży­my
doko­ła
lecz nie ma środ­ka
jest wie­le domów któ­re sto­ją
ale nie ma środ­ka
jest wie­le dróg któ­re bie­gną
ale nie bie­gną do środ­ka

Stro­fa koń­czą­ca „Poemat otwar­ty” wska­zu­je na przy­czy­nę ducho­we­go zamę­tu – brak cen­trum, punk­tu odnie­sie­nia, tego, co w życiu czło­wie­ka sta­łe i nie­zmien­ne, do cze­go życie czło­wie­ka zmie­rza i w czym ma nadzie­ję zre­ali­zo­wać się, osią­gnąć peł­nię. Życie bez nadziei na zba­wie­nie jest umie­ra­niem. Kto wie? Może to i naj­waż­niej­szy, powra­ca­ją­cy w nie­skoń­czo­nych warian­tach motyw poezji Tade­usza Róże­wi­cza?

A sytu­acje gra­nicz­ne, któ­re coś zaczy­na­ją, któ­re powo­du­ją, że życio­rys „koń­czy się” lepiej? Z pew­no­ścią taką „jasną” sytu­acją gra­nicz­ną są naro­dzi­ny dzie­ci. Latem 1949 roku poeta prze­no­si się z Kra­ko­wa do Gli­wic, gdzie miesz­ka przy ul. Zyg­mun­ta Sta­re­go 28. Poślu­bia Wie­sła­wę z Kozłow­skich, i tam, w Gli­wi­cach, rodzą się ich syno­wie Kamil (1950) oraz Jan (1953). Pisząc o pojem­nej „kartce/ ze szkol­ne­go zeszy­tu syna”, pojem­nej, bo miesz­czą­cej cały życio­rys, na myśli mógł mieć zarów­no syna Kami­la, jak i Jana? Jeden miał w chwi­li pisa­nia wier­sza lat 15, dru­gi 12.

A może są jesz­cze inne powo­dy, dla któ­rych jego „życio­rys koń­czył się/ już kil­ka razy/ raz lepiej raz gorzej”? Bio­gra­fia poety, każ­de­go poety, jego życio­rys, zaczy­na się z chwi­lą debiu­tu, a Róże­wicz debiu­to­wał „kil­ka razy” – przed woj­ną w cza­so­pi­smach, w cza­sie woj­ny tomem Echa leśne (1944) i po woj­nie zbio­ra­mi, któ­re trwa­le prze­war­to­ścio­wa­ły pol­ską poezję współ­cze­sną: Nie­po­kój (1947) i Czer­wo­na ręka­wicz­ka (1948). Czym dla nie­go były te fak­ty lite­rac­kie? „Ważniejszymi/ wyda­rze­nia­mi data­mi” z życia, czy zja­wi­ska­mi gra­nicz­ny­mi, powo­du­ją­cy­mi, że życio­rys posze­rzał się o jed­no zda­nie, o „parę słów”, a karie­ra poety nabie­ra­ła nowe­go roz­pę­du?

*

Jak się rze­kło, wiersz pt. „Z życio­ry­su” nie nale­ży ani do naj­bar­dziej zna­nych, ani do naj­bar­dziej ory­gi­nal­nych utwo­rów Tade­usza Róże­wi­cza. Dla­cze­go więc jest mi tak bli­ski? Dla­te­go, że pro­wo­ku­je do zada­wa­nia pytań. Dla­te­go, że nie daje odpo­wie­dzi. W szcze­gól­ny spo­sób pyta­nia te powra­ca­ją pod­czas warsz­ta­tów poetyc­kich, któ­re od kil­ku lat zda­rza mi się w róż­nych miej­scach pro­wa­dzić. Wiersz „Z życio­ry­su” jest tek­stem na dobry począ­tek. Słu­ży wza­jem­ne­mu zapo­zna­niu się adep­tów sztu­ki poetyc­kiej. Jest ćwi­cze­niem. Pomię­dzy sło­wa: „rok urodzenia/ miej­sce uro­dze­nia” a stro­fę „mój życio­rys koń­czył się/ już kil­ka razy/ raz lepiej raz gorzej”, uczest­ni­cy kolo­kwiów poetyc­kich mają za zada­nie wpi­sać wła­sne prze­ży­cia gra­nicz­ne, „waż­niej­sze wyda­rze­nia daty”. Rzad­ko doty­czą one śmier­ci, bo to doświad­cze­nie nie jest im jesz­cze dane, a o tym, że zdechł cho­mik, a żół­wik popeł­nił samo­bój­stwo, pisać nie war­to. Zaczy­na­ją od miej­sca i roku uro­dze­nia, a więc np. Ostrów 1989 albo Radom­sko 1991, a dalej już, przez to, co lepiej i gorzej uda­ło się im w życiu, zmie­rza­ją do zna­nej nam puen­ty. Na kart­kach, któ­re zapi­su­ją, zazwy­czaj pozo­sta­je dużo miej­sca, wie­le bia­łych plam. Są mło­dzi, bar­dzo mło­dzi i naj­czę­ściej bez lite­rac­kie­go dorob­ku. Tade­usz Róże­wicz jest dla nich żywą legen­dą. Legen­da na dobry począ­tek poetyc­kiej dro­gi? Jak naj­bar­dziej!


Tadeusz Różewicz

Oczekują na obcego

Nasze małe
nasze duże

chce­my okryć
ukryć w gnieź­dzie

roz­bi­ja­ją oto­cze­nie
nasze życie
jak sko­rup­kę

ich cia­ła
rosną
mil­czą
doj­rze­wa­ją i odcho­dzą

zasta­wia­my sidła
myśli­my prze­bie­gle
może uda się
zatrzy­mać

ale one
nauczy­ły się już
mówić kochać
prze­cho­dzą przez nasz dom
jak przez pocze­kal­nię

albo drżąc cze­ka­ją
na obce­go


Dariusz Sośnicki

Niezbyt ludzkie wychowanie

Czło­wiek w daw­nym sty­lu, koro­na stwo­rze­nia, jest dla auto­ra Nie­po­ko­ju figu­rą nader wąt­pli­wą – pamię­ta­my to dobrze z lek­cji języ­ka pol­skie­go. Co zosta­je po odej­ściu tego czło­wie­ka? „Ocze­ku­ją na obce­go” ma w tej kwe­stii spo­ro do powie­dze­nia, choć nie jest wier­szem szcze­gól­nie dekla­ra­tyw­nym. Czło­wiek róże­wi­czow­ski wyła­nia się tu stop­nio­wo, lek­sy­ka i fra­ze­olo­gia pra­cu­ją na ten efekt nie­ustan­nie, lecz dys­kret­nie, jak­by na mar­gi­ne­sie spraw na pierw­szy rzut oka waż­niej­szych.

„Nasze małe/ nasze duże” – dzie­ci oczy­wi­ście. Jed­nak czy zosta­wie­nie „Naszych małych” w osob­nej linij­ce jest przy­pad­ko­we? Nie sądzę. Już tutaj otrzy­mu­je­my sygnał z dru­gie­go, bio­lo­gicz­ne­go pla­nu wier­sza, „małe” albo „mło­de” mówi się prze­cież o potom­stwie zwie­rząt. Ta dwu­znacz­ność będzie tro­skli­wie pie­lę­gno­wa­na aż do pią­tej stro­fy.

Dalej mamy gniaz­do, a więc zaczy­na­my nie­ja­ko z dru­giej stro­ny, wia­do­mo prze­cież, kto budu­je gniaz­da. Jed­nak zna­cze­nie prze­no­śne odsy­ła natych­miast do domu ludz­kie­go i ludz­kiej rodzi­ny. Mówi­my dość fry­wol­nie „uwić sobie gniazd­ko” albo bar­dziej pod­nio­śle – „gniaz­do rodzin­ne” czy „powrót do gniaz­da”. Gra słów „okryć – ukryć” zna­ko­mi­cie wpa­so­wu­je się w mecha­nizm wier­sza. W poprzed­niej stro­fie dwu­znacz­ne „nasze małe” neu­tra­li­zo­wa­no „naszy­mi duży­mi”, tutaj na odwrót: naj­pierw jest ludz­kie „okry­wa­nie” śpią­cych dzie­ci, w następ­nej linij­ce zaś zwie­rzę­ce „ukry­wa­nie” potom­stwa, i to w bli­skim sąsiedz­twie gniaz­da, któ­re­go dosłow­ny sens zosta­je w ten spo­sób pod­kre­ślo­ny.

W trze­ciej stro­fie dosłow­ną, zwie­rzę­cą sko­rup­kę zesta­wia się z ludz­kim oto­cze­niem. W czwar­tej i pią­tej zaś dwu­znacz­ność zosta­je pod­trzy­ma­na przez per­spek­ty­wę, z jakiej dzie­ci są obser­wo­wa­ne: naj­pierw jest to punkt widze­nia hodow­cy („cia­ła rosną”, „doj­rze­wa­ją”), potem myśli­we­go („zasta­wia­my sidła”).

Zwrot w meta­fo­ry­ce, a kon­kret­nie porzu­ce­nie bio­lo­gicz­ne­go pla­nu wier­sza, nastę­pu­je wraz z poja­wie­niem się mowy. Zbio­ro­wy boha­ter „Ocze­ku­ją na obce­go”, owo ludz­kie „my”, pró­bu­je jesz­cze zasta­wić sidła na mło­de, któ­re doj­rze­wa­ją i odcho­dzą, ale szyb­ko uświa­da­mia sobie darem­ność tej pró­by. I jej nie­sto­sow­ność. Dopó­ki mil­cza­ły, a w każ­dym razie nie potra­fi­ły nawią­zać dia­lo­gu, nie były do koń­ca czło­wie­kiem, jed­nak od tego momen­tu opi­su­je się je wyłącz­nie w kate­go­riach ludz­kich. Miłość nastę­pu­ją­ca zaraz po mowie osta­tecz­nie sank­cjo­nu­je prze­mia­nę.

Oka­zu­je się jed­nak, że inna miłość, ta rodzi­ciel­ska, któ­rą w kon­tek­ście wier­sza lepiej nazwać instynk­tem opie­kuń­czym, stoi u Róże­wi­cza na stra­ży mil­czą­ce­go czy mono­lo­gicz­ne­go świa­ta. Powo­łu­jąc się na tro­skę o potom­stwo, bro­ni w grun­cie rze­czy sta­tus quo doro­słe­go „my”, dzie­ci prze­cież „roz­bi­ja­ją otoczenie/ nasze życie”. Opie­kuń­czość wyra­dza się w znie­wo­le­nie, pil­nu­je gra­ni­cy dzie­lą­cej „małe” od tego, co inne, unie­moż­li­wia mu roz­mo­wę i miłość, odbie­ra szan­sę na zdo­by­cie wie­dzy o sobie. Jej naby­wa­nie musi być bole­sne dla rodzi­ców, któ­rzy instynk­tow­nie trak­tu­ją potom­stwo jako orga­nicz­ną część sie­bie. Meta­fo­ra „roz­bi­ja­nia życia”, dez­in­te­gra­cji żywej tkan­ki, jest tu wyjąt­ko­wo traf­na. W ludz­kim pla­nie wier­sza tej dez­in­te­gra­cji odpo­wia­da obraz domu zamie­nio­ne­go na pocze­kal­nię.

Bier­ne ocze­ki­wa­nie na obce­go z ostat­niej stro­fy uka­zu­je stan zawie­sze­nia po klę­sce obu pra­gnień. Drżą­ce małe nie nale­żą już do orga­ni­zmu, uświa­do­mi­ły sobie swo­ją odręb­ność – i na tym pole­ga nie­po­wo­dze­nie nado­pie­kuń­czych rodzi­ców. Ale z dru­giej stro­ny nie mają one siły nawią­zać dia­lo­gu z innym – i to jest ich wła­sna klę­ska. Nikt nie może im powie­dzieć, kim są, chcia­ło­by się dodać, mając w pamię­ci wiersz „Drzwi” z tomu For­my. Tytu­ło­wy rekwi­zyt tam­te­go utwo­ru tak­że jest figu­rą roz­pro­sze­nia i otwar­cia zara­zem. I tam poja­wia się meta­fo­ra ludz­kiej sie­dzi­by, domu: „Mura­rze odchodząc/ zosta­wi­li w ścia­nie pio­no­wy otwór/ Cza­sem myślę/ że miesz­ka­nie moje jest zbyt umowne/ łatwo tu wchodzą/ róż­ni ludzie”. Boha­ter wier­sza chciał­by otwór zamu­ro­wać, by unik­nąć cha­osu, odzy­skać sku­pie­nie i inte­gral­ność, w koń­cu jed­nak z tego rezy­gnu­je. Dostrze­ga w drzwiach szan­sę: „może sta­nie w nich/ dobry człowiek/ i powie mi kim jestem” – powia­da w ostat­nich sło­wach wier­sza.

Tak oto śle­pe meta­fi­zycz­ne zwie­rzę z wcze­snych wier­szy Róże­wi­cza zosta­je pozba­wio­ne kolej­ne­go opar­cia. Upa­da­ją uświę­co­ne insty­tu­cje sta­re­go świa­ta – rodzi­na i miłość rodzi­ciel­ska. Szan­sa jest tyl­ko w dru­gim, innym, nie­zna­nym. Tak samo nie­pew­nym jak my. Tak samo nie­okre­ślo­nym. Nie­bez­piecz­nym, lecz nie­unik­nio­nym.


Przemysław Dakowicz

Z ręką w boku Różewicza

Harold Blo­om twier­dzi – odwo­łu­jąc się do Freu­dow­skiej psy­cho­ana­li­zy – że każ­dy poeta na począt­ku dro­gi twór­czej uczest­ni­czy w „sce­nie pier­wot­ne­go poucze­nia”, zosta­je wcią­gnię­ty w orbi­tę oddzia­ły­wa­nia okre­ślo­ne­go dzie­ła i poprzez jego wpływ docho­dzi do świa­do­mo­ści, by rzec nie­co pate­tycz­nie, wła­sne­go posłan­nic­twa. Owo „paso­wa­nie” na poetę doko­nu­je się poprzez peł­ną iden­ty­fi­ka­cję z gło­sem cudzym. Gdy­bym miał wska­zać swo­je­go „ojca chrzest­ne­go”, twór­cę, któ­ry spra­wił, że zosta­łem ogłu­szo­ny, porwa­ny, opę­ta­ny przez poezję, wymie­nił­bym nazwi­sko Tho­ma­sa Ste­arn­sa Elio­ta. Wśród naj­waż­niej­szych dla mnie mistrzów poetyc­kie­go rze­mio­sła widział­bym tak­że Cze­sła­wa Miło­sza i Tade­usza Róże­wi­cza.

Do twór­czo­ści auto­ra Nie­po­ko­ju docho­dzi­łem dro­gą okręż­ną, dys­ku­tu­jąc z nim, spie­ra­jąc się, opo­nu­jąc. To, co u Róże­wi­cza naj­bar­dziej mi prze­szka­dza­ło, bola­ło, doty­ka­ło do żywe­go, okre­ślił­bym jako nad­wyż­kę ele­men­tu lite­rac­kie­go, góru­ją­ce­go nad życiem, mani­fe­stu­ją­ce­go się przez skłon­ność do obra­ca­nia wszyst­kie­go w lite­ra­tu­rę, jak­by poeta nie miał pra­wa do ukry­wa­nia swo­ich ran, ale musiał je obno­sić publicz­nie, naga­bu­jąc prze­chod­niów, by wkła­da­li ręce w jego bok. Z dru­giej stro­ny, para­dok­sal­nie, widzia­łem Poetę jako kogoś, kto nie mówi wszyst­kie­go, kto w ostat­niej chwi­li, gdy już ma obja­wić coś defi­ni­tyw­ne­go, osta­tecz­ne­go, wią­żą­ce­go – wyco­fu­je się, sto­su­je uni­ki, stwier­dza: „O tym będę mil­czał”. Róże­wicz jawił się jako ktoś, kto nie­ustan­nie spraw­dza, gdzie leżą gra­ni­ce lite­ra­tu­ry, a gdy do już do nich dotrze, powia­da: „Nie, dalej nie”. Nie spo­sób nie dodać, że owo docho­dze­nie i poszu­ki­wa­nie jest – pra­wem jakiejś nie cał­kiem zro­zu­mia­łej apo­rii – rów­no­znacz­ne z odkry­wa­niem i prze­kra­cza­niem. Autor Zie­lo­nej róży wciąż zamy­ka i otwie­ra, wcho­dzi i wycho­dzi, gubi się i docie­ra do celu.

Wie­le wier­szy Tade­usza Róże­wi­cza mia­ło kapi­tal­ne zna­cze­nie dla kształ­to­wa­nia się moje­go świa­to­po­glą­du oraz świa­do­mo­ści warsz­ta­to­wej. Dzia­ła­ły one niczym pre­cy­zyj­ne i nie­za­wod­ne mecha­ni­zmy do zdzie­ra­nia zasłon, za któ­ry­mi ukry­wa­ła się praw­da o współ­cze­sno­ści. Róże­wicz wyma­gał, bym był uważ­ny i kry­tycz­ny, nauczył mnie doce­niać iro­nię jako narzę­dzie wyostrza­ją­ce per­cep­cję i prze­ko­nał do ostroż­no­ści i podejrz­li­wo­ści wzglę­dem języ­ka, a tak­że wpro­wa­dził w arka­na poetyc­kiej eko­no­mi­ki, w któ­rej każ­de zda­nie, każ­de sło­wo musi zostać oczysz­czo­ne z fał­szy­wych pięk­no­ści, by mogło mówić to, co chce powie­dzieć. Lista utwo­rów auto­ra Na powierzch­ni poema­tu i w środ­ku sta­no­wią­cych kolej­ne stop­nie czy­tel­ni­czej ini­cja­cji, wpro­wa­dza­ją­cych w poetyc­ką doro­słość jest zbyt dłu­ga, by je tu wszyst­kie wyli­czać – ich rejestr zajął­by obie stro­ny prze­zna­czo­ne na niniej­szy tekst. Wybie­ram spo­śród nich ten jeden, wyjąt­ko­wy, któ­re­go asce­tyzm for­mal­ny przy­wo­dzi na myśl póź­ne liry­ki Mic­kie­wi­cza. Jest to pozba­wio­ny tytu­łu wiersz z tomu Pła­sko­rzeź­ba, dedy­ko­wa­ny pamię­ci Kon­stan­te­go Puzy­ny:

Czas na mnie
czas nagli

co ze sobą zabrać
na tam­ten brzeg

nic

więc to już
wszyst­ko
mamo

tak syn­ku
to już wszyst­ko

a więc to tyl­ko tyle

tyl­ko tyle

więc to jest całe życie

tak całe życie

Sytu­acja lirycz­na: ostat­nie chwi­le przed podró­żą, przed wypra­wie­niem się na „tam­ten brzeg”. Roz­mo­wa syna z mat­ką, roz­mo­wa final­na i nie­ja­ko „pierw­sza”, bo zło­żo­na ze słów naj­prost­szych (i w naj­wyż­szym stop­niu abs­trak­cyj­nych: „nic”, „wszyst­ko”), w któ­rej życie zosta­je osta­tecz­nie odar­te ze złu­dzeń. Jak wiel­ki jest nie­my krzyk, jak dono­śny i roz­pacz­li­wy pro­test, sprze­ciw wobec prze­mi­ja­nia – nie­do­mknię­tych rachun­ków, nie­za­ła­twio­nych spraw, fun­da­men­tal­nych pytań pozo­sta­wio­nych bez odpo­wie­dzi – uświa­da­mia lek­tu­ra ręko­pi­su (w Pła­sko­rzeź­bie manu­skryp­ty są repro­du­ko­wa­ne obok wer­sji osta­tecz­nych), w któ­rym utwór jest czte­ro­krot­nie dłuż­szy od poda­ne­go do dru­ku.

W wier­szu mistrzow­skie jest wszyst­ko: 1. arty­ku­ło­wa­nie słów przez „ści­śnię­te gar­dło”, mak­sy­mal­na eko­no­mia wyra­zu; 2. zde­rze­nie wyra­żeń koja­rzą­cych się z sytu­acją podró­ży, pośpie­chu, pako­wa­nia („czas na mnie”, „czas nagli”, „co ze sobą zabrać”) z obcią­żo­nym meta­fo­rą fra­ze­olo­gi­zmem „na tam­ten brzeg”; 3. wyzy­ska­nie sytu­acji roz­mo­wy dziec­ka z mat­ką, syna z mat­ką, ozna­cza­ją­ce przy­wo­ła­nie sze­ro­kie­go kon­tek­stu kul­tu­ro­we­go (obec­ne w pomi­nię­tej czę­ści ręko­pi­su odwo­ła­nie do rela­cji Chry­stus – Mary­ja), nade wszyst­ko zaś wzma­ga­ją­ce dra­ma­tyzm wypo­wia­da­nych kwe­stii, akcen­tu­ją­ce bez­rad­ność i dez­orien­ta­cję pod­mio­tu mówią­ce­go; 4. pewien rodzaj echo­la­lij­no­ści – powta­rza­nie iden­tycz­nych słów w pyta­niach i odpo­wie­dziach wzmac­nia defi­ni­tyw­ność stwier­dzeń doty­czą­cych śmier­ci.

Jest to jeden z naj­ciem­niej­szych i naj­bar­dziej bez­względ­nych wier­szy w lite­ra­tu­rze pol­skiej. Obco­wa­nie z nim to dla mnie zazwy­czaj dozna­nie nie­mal fizjo­lo­gicz­ne, umoż­li­wia­ją­ce dotknię­cie cze­goś, nie wiem cze­go – zim­na? mro­ku? bez­rad­no­ści? nie­wy­ra­żal­no­ści? nie­ludz­kiej odmien­no­ści tego tam, na dru­gim brze­gu?

Przy tym – żela­zna kon­se­kwen­cja seman­tycz­nej struk­tu­ry, któ­rej dyna­mizm – mimo tak zni­ko­mej ilo­ści słów – ude­rza w trak­cie lek­tu­ry. „Czas na mnie” – ten, kto mówi, zasie­dział się, musi wstać i wyjść, żegna się. „Czas nagli” – po co to powtó­rze­nie? Ono posze­rza nie­co opty­kę sytu­acji z pierw­sze­go wer­su, nie odno­si się już tyl­ko do pod­mio­tu, jest zna­mie­niem obej­mu­ją­ce­go wszyst­kich i każ­de­go z osob­na wezwa­nia do odej­ścia. Zara­zem pogłę­bia wra­że­nie pośpie­chu, brzmiąc niczym roz­kaz, pole­ce­nie nie­zno­szą­ce sprze­ci­wu: trze­ba wyjść już, teraz, natych­miast. „Co ze sobą zabrać” – wyru­sza­ją­cy w dro­gę w popło­chu i pomie­sza­niu chciał­by jesz­cze spa­ko­wać bagaż, ale następ­ny wers obna­ży darem­ność tych wysił­ków, „podróż” oka­że się rów­no­znacz­na z odej­ściem osta­tecz­nym. Za spra­wą okre­ślo­ne­go podzia­łu wer­sów („co ze sobą zabrać/ na tam­ten brzeg”) poeta uzy­sku­je efekt, by tak rzec, ogłu­sza­ją­ce­go zasko­cze­nia. Nie cho­dzi o żaden wyjazd, tu się mówi o śmier­ci. Okre­śle­nie „tam­ten brzeg” jako jedy­ne wyła­mu­je się z zamie­rzo­nej zgrzeb­no­ści języ­ka, z ele­men­tar­nej pro­sto­ty słów naj­pierw­szych – brzmi w nim tyle samo gorz­kiej iro­nii, co bez­rad­no­ści i bez­bron­no­ści, mani­fe­stu­ją­cej się, ten jeden raz, uciecz­ką od dosłow­no­ści w obraz meta­fo­rycz­ny, w jakąś, brzmią­cą nie­mal jak zaklę­cie, pery­fra­zę. Wer­sy „więc to już/ wszyst­ko” sta­no­wią zna­ko­mi­te exem­plum tak waż­nej dla Róże­wi­cza zasa­dy eko­no­mii słów (dzie­dzic­two Przy­bo­sia) – wpro­wa­dze­nie prze­rzut­ni spra­wia, że widocz­ne sta­ją się oba aspek­ty pyta­nia: tem­po­ral­ny („tak krót­ko to trwa­ło?”) i kwan­ty­ta­tyw­ny („tyl­ko tyle z tego zosta­ło?”). Defi­ni­tyw­ność i bez­względ­na suro­wość kon­klu­zji roz­pi­sa­na zosta­ła na trzy czę­ści, w każ­dej z nich pada pyta­nie i odpo­wiedź. Odby­wa się tu przy­śpie­szo­ne, wymu­szo­ne przez nie­ubła­ga­ny porzą­dek rze­czy, a wtło­czo­ne w porzą­dek języ­ka, zamy­ka­nie życio­wych rachun­ków.

Mil­cze­nie, któ­re roz­le­ga się po tych wer­sach, brzmi tym potęż­niej, im kon­se­kwent­niej zesta­wia­my osta­tecz­ny kształt utwo­ru z jego wer­sją robo­czą. Róże­wicz wyrzu­cił za bur­tę wier­sza wie­le istot­nych fraz („ale ja jesz­cze oddycham/ jesz­cze jestem w drodze/ do czło­wie­ka do siebie/ syna człowieczego/ Two­je­go syna”, „wiem nie możesz mówić”, „i jak to jest// był bóg nie ma boga/ była ojczy­zna nie ma ojczyzny/ była młodość/ była miłość// jaki to zbrod­niarz napadł mnie/ okradł/ czy to ja” i – jeśli pra­wi­dło­wo odczy­tu­ję skre­ślo­ne sło­wa – „ulecz mnie”), zara­zem zaś pozo­sta­wił fak­sy­mi­le ręko­pi­su obok osta­tecz­nej wer­sji dru­ko­wa­nej. Gdy­by uwzględ­nić w inter­pre­ta­cji frag­men­ty usu­nię­te, trze­ba by stwier­dzić, iż mamy do czy­nie­nia z wypo­wie­dzią o cha­rak­te­rze co naj­mniej kryp­to­re­li­gij­nym („syn czło­wie­czy”, „Twój syn”), ze swo­istą repli­ką słyn­ne­go, wie­lo­krot­nie komen­to­wa­ne­go wier­sza bez, a może nawet z poetyc­ką modli­twą do Maryi (obocz­ność i wza­jem­ne prze­ni­ka­nie się zakre­sów seman­tycz­nych impli­ko­wa­nych przez rela­cję syn-mat­ka, Chry­stus-Mary­ja). W takim kon­tek­ście bła­gal­ny zwrot „ulecz mnie” brzmiał­by nie­mal jak wyzna­nie wia­ry.

Odnie­sio­ny do pier­wo­wzo­ru, ów zna­ko­mi­ty wiersz – jeden z naj­lep­szych, jakie napi­sa­no w języ­ku pol­skim – ujaw­nia zasad­ni­czą praw­dę na temat twór­czo­ści auto­ra Wyj­ścia: to, co prze­mil­cza­ne, jest w niej rów­nie waż­ne jak to, co Poeta zde­cy­do­wał się wypo­wie­dzieć.


Tadeusz Różewicz

słowa

sło­wa zosta­ły zuży­te
prze­żu­te jak guma do żucia
przez mło­de pięk­ne usta
zamie­nio­ne w bia­łą
bań­kę balo­nik

osła­bio­ne przez poli­ty­ków
słu­żą do wybie­la­nia
zębów
do płu­ka­nia jamy
ust­nej

za moje­go dzie­ciń­stwa
moż­na było sło­wo
przy­ło­żyć do rany
moż­na było poda­ro­wać
oso­bie kocha­nej

teraz osła­bio­ne
owi­nię­te w gaze­tę
jesz­cze tru­ją cuch­ną
jesz­cze ranią

ukry­te w gło­wach
ukry­te w ser­cach
ukry­te pod suk­nia­mi
mło­dych kobiet
ukry­te w świę­tych księ­gach
wybu­cha­ją
zabi­ja­ją


Andrzej Słomianowski

Zużyte słowa

Tade­usz Róże­wicz, jako jeden z nie­licz­nych współ­cze­snych poetów, mówi wprost i dosad­nie o kon­dy­cji języ­ka. Z innych bli­skich mi poetów i pisa­rzy podob­ną Róże­wi­czow­skiej świa­do­mość języ­ka demon­stru­ją W.S. Gra­ham i S. Bec­kett. Gra­ham (1918–1986), wybit­ny anglo­ję­zycz­ny poeta szkoc­ki, pisze w jed­nym z wier­szy:

Mówić jest trud­no, chce się
być dokład­nym…

Nie­wie­lu mie­li­śmy i mamy poetów o rów­nie per­fek­cyj­nym war­szat­cie poetyc­kim co Róże­wicz, któ­ry z pew­no­ścią pod­pi­sał­by się pod cyta­tem z Gra­ha­ma. Przy czym nie wol­no zapo­mi­nać o dra­ma­tur­gicz­nym i pro­za­tor­skim dzie­le Róże­wi­cza, w któ­rym tak­że nie­po­dziel­nie rzą­dzi pre­cy­zja sło­wa i wypo­wie­dzi. Powi­no­wac­twa Róże­wi­cza z Bec­ket­tem są oczy­wi­ste i jest ich wie­le. Zapew­ne bli­skie jest mu czę­sto cyto­wa­ne powie­dze­nie Bec­ket­ta: „znów leją się sło­wa z odkrę­co­ne­go kra­nu języ­ka.”

W wier­szu „sło­wa” Tade­usz Róże­wicz stwier­dza, że zuży­te w codzien­nej prak­ty­ce sło­wa „jesz­cze tru­ją cuchną/ jesz­cze ranią”, a w kodzie mówi o nich, że „wybuchają/ zabi­ja­ją”. Jak czę­sto u Róże­wi­cza, tak­że w tym wier­szu mamy zara­zem dosłow­ność i alu­zyj­ność (pod­tek­sto­wość chcia­ło­by się powie­dzieć), któ­ry­mi poeta potra­fi ope­ro­wać jak mało kto.

„Biała/ bań­ka balo­nik” w pierw­szej stro­fie, przy „mło­dych pięk­nych ustach” jest nie­sły­cha­nie cel­na jako obraz i jako pod­tekst: zamiast wypo­wie­dzi mamy bąbel powie­trza, któ­ry za chwi­lę pęk­nie. Jed­no­cze­śnie balo­nik to wszak­że nic inne­go, tyl­ko infla­cja (łac. infla­re – puch­nąć, roz­dy­mać się itp.) – w tym przy­pad­ku infla­cja języ­ka. Ale infla­cja koja­rzy się rów­nież z dobrym pie­nią­dzem wypie­ra­nym przez nad­miar pie­nią­dza bez pokry­cia. Poeta mówi – nie wprost – że na koń­cu pozo­sta­nie zuży­te sło­wo, popiół.

Pra­cu­jąc nad prze­kła­da­mi wier­szy Róże­wi­cza na nie­miec­ki, czę­sto myśla­łem, iż chęt­nie drą­ży on kwe­stie reli­gij­ne, kon­fron­tu­jąc bez póz i lęków (tak jak w filo­zo­fii Wit­t­gen­ste­in, któ­re­go pisma zna, co znaj­du­je potwier­dze­nie w poezji) wszyst­kie tzw. pyta­nia zasad­ni­cze, o któ­rych dzi­siaj tak chęt­nie się mil­czy. Do stop­nio­wej depre­cja­cji języ­ka wal­nie przy­czy­nia­ją się dzien­ni­ka­rze i poli­ty­cy: „osła­bio­ne” przez nich sło­wa – mówi poeta – „słu­żą do wybielania/ zębów/ do płu­ka­nia jamy/ ust­nej”. Nasu­wa­ją­ce się sko­ja­rze­nia mają aspekt higie­nicz­ny. Mowa ich jest kłam­li­wie ste­ryl­na, poli­tycz­nie popraw­na – to nowo­mo­wa. Nie­co dalej w wier­szu „osła­bio­ne” sło­wa są „owi­nię­te w gazetę/ jesz­cze tru­ją cuch­ną” – mówi poeta – „jesz­cze ranią”. Owi­nię­te w gaze­tę jak śle­dzie – czy­li cuch­ną­ce, nie­ja­ko opa­ko­wa­ne same w sie­bie, bo gaze­ta to papier zadru­ko­wa­ny prze­żu­ty­mi sło­wa­mi. Sło­wo osła­bio­ne poja­wia się dwa razy i koja­rzy się m. in. z cho­ro­bą; sło­wo „jesz­cze” też wystę­pu­je dwu­krot­nie, inten­sy­fi­ku­jąc ele­ment pato­lo­gicz­ny: „jesz­cze tru­ją cuchną/ jesz­cze ranią”. Dla­cze­go „jesz­cze?” Bo „jesz­cze” żyją? Ale ostat­kiem sił (zna­czeń) – zda­je się suge­ro­wać poeta.

W ostat­niej stro­fie czy­ta­my, że owe „osła­bio­ne” sło­wa są „ukry­te” wszę­dzie i przy­kła­do­wo wska­zu­je, gdzie: w gło­wach, w ser­cach, pod suk­nia­mi mło­dych kobiet, w świę­tych księ­gach. Samo nasu­wa się pyta­nie: kto je tam ukrył? Jak się tam zna­la­zły? Tutaj war­to przy­wo­łać frag­ment „Unde malum?”, utwo­ru wień­czą­ce­go poemat „recyc­ling”:

żad­ne stwo­rze­nie poza czło­wie­kiem
nie posłu­gu­je się sło­wem
któ­re może być narzę­dziem zbrod­ni

sło­wem któ­re kła­mie
kale­czy zara­ża

W Post Scrip­tum do tego poema­tu czy­ta­my: „Pyta­nie filo­zo­fów i ‘zwy­kłych ludzi’ – „unde malum?”, skąd bie­rze się zło? – znaj­du­je odpo­wiedź może bar­dzo pesy­mi­stycz­ną i dla czło­wie­ka nie­przy­jem­ną”.


Tadeusz Różewicz

Jest taki pomnik

jest taki pomnik
na Ostro­wie Tum­skim
smut­ny opusz­czo­ny
pomnik Dobre­go Papie­ża

stoi nie­po­ru­szo­ny
nie­wy­da­rzo­ny (niech
„twór­cy” Bóg wyba­czy
wypa­dek przy pra­cy…)

nikt tu nie skła­da wień­ców
cza­sem wiatr przy­mie­cie
jakieś gaze­ty śmie­cie

ktoś zosta­wił bla­sza­ną pusz­kę
po piwie
pusz­ka po kamie­niach się toczy
to taka meta­lo­wa
muzy­ka tech­no

Dobre­mu Papie­żo­wi
wiatr wie­je w oczy
w kamien­ne uszy
gra na wiel­kim nosie

nikt nie pamię­ta
kto to posta­wił poświę­cił
zosta­wił

kwie­cień to mie­siąc pamię­ci?

w rocz­ni­cę ency­kli­ki
„Pacem in ter­ris”
zoba­czy­łem w butel­ce
suchy badyl
bied­ny Ron­cal­li
bied­ny Jan XXIII
mój papież
wyglą­da jak bary­ła
jak słoń

zro­bi­li Cię na sza­ro

czy ci nie jest smut­no
Ojcze Świę­ty
mój ojcze ser­decz­ny

zbun­tuj się
prze­rwij sen
rusz do Rzy­mu
do Sot­to il Mon­te

sen mara Bóg wia­ra
jest we Wro­cła­wiu
kamien­na poczwa­ra

ale w moim ser­cu
masz
pomnik naj­pięk­niej­szy w świe­cie
mówię do Cie­bie
jakieś wier­sze Nor­wi­da
(według Buonar­ro­tie­go
Micha­ła Anio­ła)

„Słod­ko jest zasnąć, sło­dziej być z kamie­nia
Dziś, gdy tak wie­le hańb i popla­mie­nia”

uśmie­chasz się

widzisz Janie jesteś opusz­czo­ny
bo Twój pomnik „nie­słusz­ny”
został wysta­wio­ny przez
jakiś Pax podej­rza­ny czy
inny Cari­tas z Par­tią powią­za­ny
takie to były u nas ciem­ne
spra­wy i zaba­wy
w one lata

Ty pozo­sta­łeś sobą nie tra­cisz
dobre­go humo­ru i kamien­ną
ręką z brzu­cha wysta­ją­cą
jak z gra­ni­to­wej becz­ki
bło­go­sła­wisz mi
Tade­uszo­wi Judzie z Radom­ska
o któ­rym mówią że
jest „ate­istą”

ale mój Dobry Papie­żu
jaki tam ze mnie ate­ista

cią­gle mnie pyta­ją
co pan myśli o Bogu
a ja im odpo­wia­dam
nie­waż­ne jest co ja myślę o Bogu
ale co Bóg myśli o mnie


Erwin Kruk

Dobre słowo

Nic wię­cej, tyl­ko dobre sło­wo
Dla poety – jeśli są dobre sło­wa.
Na uro­dzi­ny, na życie.

Co mia­łem napi­sać,
Zapew­ne nie zdą­żę.

Jest jesien­ny dzień z kolo­ra­mi i wiatr.
Wia­trek – jak mawia­li Mazu­rzy -
Bar­dzo się roz­zu­chwa­lił.

Gdy idę naprze­ciw,
To zda­je się, jak­by mnie
Rzu­cał na całą sze­ro­kość
Chod­ni­ka. Takim już lek­ki.

Kie­dyś, w tym roku,
Otrzy­ma­łem z Wro­cła­wia list,
Abym wybrał wiersz Róże­wi­cza,
Któ­ry mi naj­bar­dziej
Utkwił w pamię­ci.
Jeże­li dobrze uza­sad­nię wybór,
To może mnie nie pomi­ną.

Utwo­rów jest dużo.
Z utwo­ra­mi Róże­wi­cza obcu­ję
Ponad pół wie­ku
(Od szko­ły śred­niej w Morą­gu).
Mógł­bym wybrać
Ten lub tam­ten.
To, co było strasz­ne i smut­ne,
Mnie doda­wa­ło siły.

Tym­cza­sem teraz, jesie­nią,
Coraz bar­dziej się prze­ko­nu­ję,
Powi­nie­nem wybrać wiersz
Jest taki pomnik.

Ja, ewan­ge­lik, nie świę­tość
Papie­ży czczę, lecz świę­tość czło­wie­ka.
Jego grzesz­ność i god­ność.
Widzę: Róże­wicz nie tyl­ko
Jana XXIII z pomni­ka, opusz­czo­ne­go,
Przy­tu­la do słów.
W nauce cho­dze­nia dobry jest
I pastor Bon­höf­fer.
I wie­lu innych ludzi,
Żywych i umar­łych,
Z któ­ry­mi poeta pro­wa­dzi roz­mo­wy.

Byłem we Wro­cła­wiu,
Wte­dy jesz­cze mło­dy,
Gdy sta­nął ten pomnik,
Daw­no, z napi­sem:
„Pacem in ter­ris”.
Pomnik nie­zbyt uda­ny,
Szyb­ko zapo­mnia­ny.

Ale w wier­szu jest wie­le z tego,
Co w świe­cie nie­zdar­ne i czym sta­le
Zaj­mu­je się w swej poezji
Róże­wicz. Na jego uro­dzi­ny
Wyj­mu­ję teraz
Z sza­rej stre­fy jego wiersz,
Któ­ry zakoń­czył sło­wa­mi:
„cią­gle mnie pyta­ją
co pan myśli o Bogu
a ja im odpo­wia­dam
nie­waż­ne jest co ja myślę o Bogu
ale co Bóg myśli o mnie”.

To nie począ­tek, to nie koniec.
To życie zuchwa­łe,
Któ­re szu­ka cią­gle cie­pła.

17.10.2010

Tadeusz Różewicz

Kamień filozoficzny

trze­ba uśpić
ten wiersz

zanim zacznie
filo­zo­fo­wać
zanim zacznie

roz­glą­dać się doko­ła
za kom­ple­men­ta­mi

powo­ła­ny do życia
w chwi­li zapo­mnie­nia

uczu­lo­ny na słów­ka
spoj­rze­nia
szu­ka ratun­ku
u kamie­nia
filo­zo­ficz­ne­go
prze­chod­niu przy­śpiesz kro­ku
nie pod­noś tego kamie­nia

tam się wier­szyk bia­ły
nagi
prze­mie­nia
w popio­ły

2002–2003

Leszek Szaruga

Usypianie wiersza

Szyld „kamień filo­zo­ficz­ny” w poezji Róże­wi­cza ma wie­le odwo­łań, naj­bar­dziej chy­ba dobit­ne odna­leźć moż­na w poświę­co­nym Cela­no­wi wier­szu „Der Tod ist ein Meister aus Deutsch­land”, w któ­rym komen­ta­tor owia­nej tajem­ni­cą roz­mo­wy prze­pro­wa­dzo­nej pod­czas spa­ce­ru auto­ra Fugi śmier­ci z Heideg­ge­rem pyta: „jakie pytanie/ poeta zadał filozofowi/ jaki kamień/ filozoficzny/ leży przy drodze/ do leśnej cha­ty”. Kolej­ny waż­ny kon­tekst przy­no­si wiersz „filo­zo­fo­wie” poświę­co­ny posta­wom Heideg­ge­ra i Jasper­sa wobec nazi­zmu w dobie, gdy nie oka­zał on jesz­cze swych kon­se­kwen­cji opi­sa­nych w – odwo­łu­ją­cej się do słyn­nej mak­sy­my Imma­nu­ela Kan­ta – puen­cie utwo­ru: „nad Niem­ca­mi i Europą/ zapa­dła krysz­ta­ło­wa noc/ zga­sło nie­bo gwiaździste/ umar­ło pra­wo moral­ne”. Nic zatem dziw­ne­go, że dąże­nie wier­sza do „filo­zo­fo­wa­nia” wydać się może nie­bez­piecz­ne, filo­zo­fo­wie albo­wiem – a wła­śnie tra­dy­cja filo­zo­fii nie­miec­kiej sta­no­wi w liry­ce Róże­wi­cza pod­sta­wo­wy punkt odnie­sie­nia – pro­wa­dzą w ogo­ło­co­ną z praw moral­nych prze­strzeń „krysz­ta­ło­wej nocy”.

Jacy filo­zo­fo­wie? Ci otóż, któ­rzy zaczy­na­ją „roz­glą­dać się dokoła/ za kom­ple­men­ta­mi”. Tak zda­rza się i wier­szo­wi: nagi, bia­ły – biel ma w tej poezji zna­cze­nie szcze­gól­ne – „szu­ka ratunku/ u kamienia/ filo­zo­ficz­ne­go”. Cóż jed­nak może to zna­czyć? I czym jest ów kamień (filo­zo­ficz­ny)? Czy pod­no­si się go po to, by nim ude­rzyć? Czy jest tyl­ko kamie­niem nagrob­nym powia­da­mia­ją­cym o hero­icz­nej śmier­ci (odwo­ła­nie do Ter­mo­pil w oma­wia­nym wier­szu jest oczy­wi­ste)?

Naj­bar­dziej inte­re­su­ją­ce wyda­je się docie­cze­nie zna­cze­nia owe­go „tam” z puen­ty wier­sza. Tam: to zna­czy – gdzie? Naj­pro­ściej – trzy­ma­jąc się tek­stu – powie­dzieć, że „tam” ozna­cza prze­strzeń, w któ­rej wiersz „zaczy­na filo­zo­fo­wać” i „roz­glą­dać się dokoła/ za kom­ple­men­ta­mi”. Tam – czy­li „u kamienia/ filo­zo­ficz­ne­go”, któ­ry, jak się zda­je, wyzna­cza cen­trum owej prze­strze­ni. Lecz jest to prze­strzeń, w któ­rej wiersz „szu­ka ratun­ku”, gdyż jest „uczu­lo­ny na słówka/ spoj­rze­nia”. Wiersz jed­nak, co wyda­je się oczy­wi­ste, z natu­ry rze­czy musi być na słów­ka uczu­lo­ny. Słów­ka? Raczej na sło­wa. „Słów­ka” w tym wier­szu to tyle, co owe „kom­ple­men­ty” będą­ce wszak „miły­mi słów­ka­mi”. Wiersz uczu­lo­ny na słów­ka, nawet wte­dy, gdy szu­ka ratun­ku „u kamie­nia filo­zo­ficz­ne­go” – a może wła­śnie wte­dy tym bar­dziej – jest podej­rza­ny, może nawet nie­bez­piecz­ny. To prze­cież wiersz filo­zo­fu­ją­cy – zaczy­na­ją­cy filo­zo­fo­wać – i przez to zdra­dza­ją­cy swą poetyc­ką natu­rę, sprze­nie­wie­rza­ją­cy się sobie same­mu. Nie jest już wier­szem, lecz „wier­szy­kiem”.

Na począt­ku utwo­ru mowa o wier­szu, w jego zakoń­cze­niu – o wier­szy­ku. Co zna­czy owa prze­mia­na? Oto zamiast Sło­wa poezji poja­wi­ły się „słów­ka”, któ­re w koń­cu uczy­ni­ły z wier­sza ofia­rę, dopro­wa­dzi­ły do jego spo­pie­le­nia. Okre­śle­nie „wier­szyk” nie jest zatem – a przy­naj­mniej: nie jest tyl­ko – nazna­czo­ne pobłaż­li­wo­ścią; jest też nazna­czo­ne współ­czu­ciem dla losu wier­sza, któ­ry „zaczął filo­zo­fo­wać”. Filo­zo­fo­wa­nie jest zatem – tak przy­naj­mniej zosta­ło to tutaj zapi­sa­ne – swo­istą pułap­ką dla poezji. Wiersz, któ­re­go przed­mio­tem sta­je się kamień filo­zo­ficz­ny, nale­ży uśpić zanim prze­po­czwa­rzy się w wier­szyk, zanim zmar­nie­je, nim utra­ci swą moc i czy­stość wymo­wy. Okre­śle­nie „wier­szyk” moż­na też zresz­tą odczy­ty­wać w kon­tek­ście uwag Róże­wi­cza o tym, że dziś już poezja nie może się posłu­gi­wać „języ­kiem Muz”, lecz win­na prze­ma­wiać „języ­kiem ludz­kim”. W tej lek­cji owo szu­ka­nie ratun­ku u kamie­nia filo­zo­ficz­ne­go moż­na rozu­mieć jako porzu­ce­nie „języ­ka ludz­kie­go”.

Moż­li­we jest zatem – jeśli przy­jąć taką inter­pre­ta­cję – poj­mo­wać „szu­ka­nie ratun­ku” jako pró­bę uchro­nie­nia się przed inwa­zją „języ­ka ludz­kie­go”, języ­ka rze­czo­we­go i bez­względ­ne­go, wol­ne­go od „upięk­szeń” czy filo­zo­ficz­nych „uza­sad­nień”, któ­re pro­wa­dzą w mar­twy pej­zaż popio­łów, w prze­strzeń Zagła­dy, w któ­rej „zapa­dła krysz­ta­ło­wa noc/ zga­sło nie­bo gwiaź­dzi­ste”. Uchro­nić wiersz może tyl­ko jego praw­da: bez­względ­na, nie odwo­łu­ją­ca się do żad­nych „sys­te­mów”, nie opar­ta na wie­rze w odna­le­zie­nie „kamie­nia filo­zo­ficz­ne­go”, któ­ra to wia­ra leży u pod­staw prze­ko­na­nia o moż­li­wo­ści urzą­dze­nia świa­ta wedle jed­nej, uni­wer­sal­nej regu­ły.

Wiersz poszu­ku­ją­cy – w dąże­niu do schro­nie­nia się przed praw­dą życia wyra­ża­ną w „języ­ku ludz­kim” – takiej wia­ry w tota­li­tar­ną w isto­cie for­mu­łę powszech­ne­go ładu „trze­ba uśpić”. Przy czym zwrot ten nale­ży odczy­ty­wać w co naj­mniej dwóch jego pod­sta­wo­wych zna­cze­niach. Pierw­sze z nich kie­ru­je wiersz w obszar snu: w prze­strzeń swo­bod­nej, sur­re­ali­stycz­nej w isto­cie, gry wyobraź­ni. Dru­gie jest jed­nak ostrzej­sze i bez­względ­ne: „uśpić wiersz” to tyle, co go pozba­wić życia, jak to się czę­sto dzie­je ze zwie­rzę­ta­mi domo­wy­mi. „Uśpić” wresz­cie to tyle, co zawie­sić aktyw­ność. Wszyst­kie te inter­pre­ta­cje w odnie­sie­niu do owe­go wier­sza zamie­rza­ją­ce­go filo­zo­fo­wać, a zatem nie­uchron­nie zmie­rza­ją­ce­go do prze­kształ­ce­nia się w „wier­szyk”, są tutaj upraw­nio­ne. Ale upraw­nio­ne są pod pew­nym warun­kiem: pod warun­kiem wyja­śnie­nia poję­cia „filo­zo­fo­wa­nia” w tej poezji, zro­zu­mie­nia, czym jest dla niej „kamień filo­zo­ficz­ny”.

Jed­no zda­je się nie ule­gać wąt­pli­wo­ści: w prze­strze­ni tego utwo­ru filo­zo­fo­wa­nie jest aktyw­no­ścią dla poezji nie­bez­piecz­ną, a nawet zabój­czą – w szcze­gól­no­ści wów­czas, gdy zmie­rza do pozy­ska­nia kamie­nia filo­zo­ficz­ne­go, któ­ry wszak, o czym nale­ży pamię­tać, jest sub­stan­cją magicz­ną pozwa­la­ją­cą wytwo­rzyć zapew­nia­ją­cy nie­śmier­tel­ność elik­sir życia. W isto­cie więc owo filo­zo­fo­wa­nie jest tu rodza­jem alche­mii speł­nia­ją­cej się w „uczu­le­niu na słówka/ spoj­rze­nia”. To swo­iste „alche­micz­ne” poj­mo­wa­nie poezji – wyra­ża­ne Hora­cjań­ską for­mu­łą „non omnis moriar” – jest hoł­do­wa­niem nie­bez­piecz­nej mrzon­ce. Prze­ciw­sta­wi się jej Róże­wicz w poświę­co­nym Cela­no­wi wier­szu: „Wiem, że umrę cały/ i stąd płynie/ ta sła­ba pociecha// któ­ra daje siłę/ trwa­nia poza poezją”: siłę pozwa­la­ją­cą po pro­stu żyć.

Życie jest jedy­ną war­to­ścią, wyż­szą niż meta­fi­zy­ka czy misty­cyzm: w wier­szu bez tytu­łu poświę­co­nym Mistrzo­wi Jaku­bo­wi Böh­me, szew­co­wi poszu­ku­ją­ce­mu uni­wer­sal­ne­go lin­gua ada­mi­ca, naj­waż­niej­sze jest nie jego poetyc­kie filo­zo­fo­wa­nie – „(to nie mój mistrz)”, powia­da Róże­wicz – ale fakt, iż ów „phi­lo­so­phus teu­to­ni­cus”, co znów wyra­żo­ne zosta­ło w nawia­sie, był spraw­nym rze­mieśl­ni­kiem: „(ale to był dobry szewc)”; w wier­szu zaś „Tajem­ni­ca filo­zo­fa” pod­no­szą­cym wyzna­nie poczy­nio­ne w „taj­nych dzien­ni­kach” Wit­t­gen­ste­ina i cytu­ją­cym jego słyn­ną for­mu­łę zamy­ka­ją­cą Trak­tat logicz­no-filo­zo­ficz­ny – „Wovon man nich spre­chen kann/ darüber muss man schwe­igen” – ujaw­nia, że publi­ku­ją­cy te zapi­ski „źli ludzie/ sprze­da­li filozofa/ i jego wiel­ką tajemnicę/ że się o…/ jak chło­piec albo rekrut/ jak milion sto milio­nów chłop­ców” i komen­tu­je: „to wszyst­ko jest strasz­ne i śmieszne/ jak tygrys w cyrku/ albo małp­ka któ­ra ona­ni­zu­je się/ w ogro­dzie zoo/ na oczach/ swo­ich wiel­kich braci/ z giną­ce­go gatunku/ ‘Homo sapiens’ ”.

W tym kon­tek­ście wiersz, któ­ry zaczy­na filo­zo­fo­wać, siły do trwa­nia poza poezją nie daje, nie daje też pocie­chy, nawet sła­bej, pozwa­la­ją­cej żyć po ludz­ku; sta­je się wresz­cie śmiesz­ny, gdy – szu­ka­jąc ratun­ku u „kamie­nia filo­zo­ficz­ne­go” – odsła­nia żało­sną i przy­ziem­ną „tajem­ni­cę filo­zo­fa”. Nim więc nie­po­strze­że­nie – czy przez nie­uwa­gę – prze­obra­zi się w „wier­szyk” (nawia­sem mówiąc, jest to jed­no z klu­czo­wych pojęć poezji Róże­wi­cza) i obna­żo­ny prze­mie­ni w popio­ły, nale­ży go „uśpić”, co jest, jak się zda­je, jed­nym z moż­li­wych warian­tów „śmier­ci poezji” i roz­wią­za­niem dyle­ma­tu z „Sezo­nu 1966”: „oto pro­blem god­ny poety:/ jak wier­szy nie pisać/ jak nie napisać/ jesz­cze jed­ne­go wier­szy­ka”.


Bianka Rolando

Skrzyżowanie

Damien Hirst pra­cu­ją­cy w kost­ni­cy, In-A-Gad­da-Da-Vida, Tate Bri­ta­in. Gigan­tycz­ne akwa­rium, na dnie peł­no śmie­ci, pły­wa­ją tro­pi­kal­ne ryb­ki wokół prze­po­ło­wio­nej kro­wy zawie­szo­nej na haku. The Pur­su­it of Obli­vion. Kolej­ny cover słyn­ne­go obraz­ka Har­men­szo­ona, ale jeże­li jest Hirst, to musi być cover z Baco­na. On go prze­cież uwiel­bia.

Fran­cis Bacon archi­tekt wnętrz (cokol­wiek to w jego wypad­ku ozna­cza­ło) i malarz bry­tyj­ski był ido­lem dla wie­lu arty­stów, któ­rzy przede wszyst­kim uko­cha­li go za tak zwa­ne „mrocz­ne kli­ma­ty” jego prac. Twór­czość Baco­na zde­fi­nio­wa­ła się w cza­sie dru­giej woj­ny świa­to­wej. Zakrzy­cza­ły w nim wojen­ne orga­ny, porzu­cił posa­dę archi­tek­ta wnętrz, zaczął malo­wać, tak jak we Wło­szech Alber­to Bur­ri porzu­cił pra­cę chi­rur­ga, by prze­pro­wa­dzać ope­ra­cje jako powo­jen­ne zadość­uczy­nie­nie, tym razem na płót­nach, bole­śnie – bez­bo­le­śnie.

I tu wła­śnie odnaj­du­ję moje skrzy­żo­wa­nie z twór­czo­ścią Tade­usza Róże­wi­cza. To skrzy­żo­wa­nie na ukrzy­żo­wa­niach Baco­na. Wspól­na fascy­na­cja sztu­ką. Wspól­ne „łowy na Baco­na”. „Czło­wie­ka tak się zabi­ja jak zwierzę/ widzia­łem fur­go­ny porą­ba­nych ludzi/ któ­rzy nie zosta­ną zbawieni/ pisa­łem w roku 1945”.

O utwo­rze Fran­cis Bacon czy­li Die­go Velázqu­ez na fote­lu den­ty­stycz­nym napi­sa­no bar­dzo wie­le.

„może niepotrzebnie/ doda­łem jesz­cze do tytułu/ ten dłu­gi poemat/ ale czło­wiek przy piwie”…

Przy­wo­ła­ny utwór Tade­usza Róże­wi­cza jest dosko­na­łym przy­kła­dem „obser­wa­cji uczest­ni­czą­cej” (stan­dar­do­wo jest to meto­da w naukach spo­łecz­nych). Uczest­ni­cze­nie Róże­wi­cza w malar­stwie Fran­cisz­ka Baco­na sta­no­wi dla nie­go spo­sób pod­su­mo­wa­nia wła­snej twór­czo­ści. Róże­wicz prze­glą­da się w obra­zach Baco­na. „Więk­szość moich obra­zów – mówił -/ zosta­ła wyko­na­na przez człowieka/ w sta­nie Nie­po­ko­ju” i „powiedz mu że debiu­to­wa­łam Nie­po­ko­jem”.

Wła­śnie o fascy­na­cji malar­stwem Baco­na pozwo­lę sobie naszki­co­wać nie­du­ży obra­zek, gdyż twór­czość tego wła­śnie arty­sty była i jest dla mnie cie­ka­wym punk­tem odnie­sie­nia. Obser­wa­cja uczest­ni­czą­ca. Róże­wicz na tle obra­zów Baco­na zabar­wia się i bar­wi sobą.

Colo­ny Room, French Pub, Whel­le­r’s, piwo, wino, kawior, papie­ro­sy, nar­ko­ty­ki, szko­ła bry­tyj­ska, malar­stwo mię­si­ste, figu­ral­ne. Franck Auer­bach, Leon Kos­sof, Micha­el Andrews włó­czą­cy się po nocach w poszu­ki­wa­niu nie­jed­ne­go guza. Lucian Freud dosta­je od słyn­ne­go dziad­ka pre­zen­ty za pil­ną naukę w Lon­dy­nie; gdy jego przy­ja­ciel „po fachu” malu­je ukrzy­żo­wa­nie, trwa woj­na, „Saturn zja­da wła­sne dzie­ci”. Fran­cis inspi­ru­je się ołta­rzem z Isen­he­im. Mathis Gothard-Neithard – słyn­ny Mat­thias Grüne­wald. Zma­sa­kro­wa­ne cia­ło Chry­stu­sa pra­wie na czar­nym tle, jed­no z naj­pięk­niej­szych ukrzy­żo­wań w histo­rii malar­stwa. Trę­do­wa­ty król na krzy­żu. Śmierć. Wokół na ścia­nie i na pod­ło­dze peł­no śmie­ci, peł­no wojen­nych zdjęć, spe­cy­ficz­ny dywan. Bacon malu­je po pija­ku, a kadzi­dłem dla nie­świę­te­go tryp­ty­ku jest dym jego papie­ro­sa. Arty­sta nie ma już żad­nej misji spe­cjal­nej, a i według rela­cji nie­któ­rych Bóg umarł na woj­nie. Three Stu­dies For Figu­res at the Base of Cru­ci­fi­xion, rok 1944.

Bacon zapo­ży­czał chęt­nie i wie­le od sta­rych mistrzów: Hals i jego wariac­kie ude­rze­nia pędz­la po por­tre­tach, Vin­cent van Gogh, któ­re­go Bacon malu­je, jak grzęź­nie w polu, Velázqu­ez i nie­win­ny Inno­cen­ty nama­lo­wa­ny w manie­rze wenec­kiej na tro­nie nie­po­ko­ju, spor­tre­to­wa­ny ponow­nie przez Baco­na 45 razy, i jesz­cze raz przez Róże­wi­cza – „w roku 1994/ 14 lute­go w dniu świę­te­go Walentego/ na szkla­nym ekranie/ uka­zał mi się Fran­cis Bacon”.

Tron den­ty­stycz­ny i otwie­ra­my usta. Otwar­te – zamknię­te usta Róże­wi­cza – ale jak dokład­nie wyglą­da­ją te otwar­te usta Baco­now­skich szasz­ły­ków?

Są tu elio­tow­skie „skom­lą­ce” – „obaj wędrowaliśmy/przez Zie­mię jało­wą” – malo­wa­ne bar­dzo dyna­micz­nie poprzez wer­ty­ka­le ude­rze­nia pędz­la. Strzę­py mię­sa zesta­wio­ne z wer­ty­kal­ną strze­li­sto­ścią. Skrzy­żo­wa­nie, nie ukrzy­żo­wa­nie. Po śmier­ci Baco­na jego przy­ja­cie­le ujaw­ni­li, w jak nie­ludz­ki spo­sób był bity przez ojca. Te nie­me wrza­ski, to wrza­ski tego, któ­re­mu przez cie­le­sność zabie­ra­na, wyry­wa­na jest dusza. Ude­rze­nia kon­stru­ują obraz. Wszyst­ko się roz­pa­da z bólu.

Są tu usta jego ulu­bio­ne­go kochan­ka i mode­la z East Endu, bok­se­ra, któ­ry prze­grał wal­kę z życiem. Jego por­tre­ty, jego cia­ło malo­wa­ne mania­kal­nie przez Baco­na już po samo­bój­czej śmier­ci. Geo­r­ge Dyer, nie­szczę­sny. Bole­sny ero­tyzm, nisz­cze­nie figur, nisz­cze­nie figu­ra­cji. La tache.

Są tu też inne otwar­te usta. To usta potwo­rów, głod­nych mię­so­żer­ców. Powło­ki cie­le­sne, wywło­ki, Jab­ber­woc­ky, ilu­stra­cja Joh­na Tan­nie­la, legen­dar­ny smok i odwró­co­ny kru­cy­fiks Cima­bu­ego.

Powró­ci­my jed­nak do Róże­wi­cza i do jego polo­wa­nia na pana Fran­cisz­ka, wca­le nie świę­te­go. Róże­wicz bada na swo­im fote­lu den­ty­stycz­nym nie tyl­ko wyją­ce­go z prze­ra­że­nia papie­ża, bada też kobie­ty.

Infan­tin Mar­ga­ri­ta Tere­sa in blau­em Kle­id, pędz­la Die­ga Rodri­gu­eza de Silva y Velázqu­eza, pro­szo­na jest na fotel.

Infant­ki w sze­ro­kich suk­niach wska­zu­ją­cych, jak wie­le kró­lew­skich potom­ków mogą spło­dzić. Inspi­ro­wa­ły Picas­sa, Kan­to­ra, w muzy­ce mamy Pava­ne pour une infan­te défun­te Mau­ry­ce­go Rave­la, w lite­ra­tu­rze Oskar Wil­de pisze Uro­dzi­ny infant­ki i naresz­cie infant­ka prze­ma­wia: „Na przy­szłość roz­po­rządź­cie, by ci, co się ze mną bawią, nie mie­li serc!”.

Infant­ki, infant­ki. One też sie­dzą na fote­lu den­ty­stycz­nym, tyle że u Róże­wi­cza nic nie chcą mówić: „pro­szę otwo­rzyć buzię/ nie­ste­ty nie mam środ­ków znieczulających/ to będzie bolało/ Infant­ka na fote­lu gine­ko­lo­gicz­nym”. Na fote­lu sia­da rów­nież nie­zna­jo­ma kobie­ta o suro­wym spoj­rze­niu, Ritrat­to d’i­gno­ta z Flo­ren­cji.

Róże­wicz wspo­mi­na o tym, że Bacon nie umiał malo­wać uśmie­chów, tych mone­tow­skich zacho­dów słońc. Rze­czy­wi­ście, arty­sta po alko­ho­lu czę­sto zarzu­cał sobie brak tej umie­jęt­no­ści. Gdy­by jed­nak uda­ło się Baco­no­wi nama­lo­wać uśmiech (a nie rechot papie­ża jak na obra­zie z 1957 roku) to oba­wiam się, że nikt by mu w taki uśmiech ani w taki zachód nie uwie­rzył. „zamy­ka­łem się z nim / i zja­da­łem ocza­mi”.

Róże­wicz pod­glą­da i zja­da, poży­wia się soczy­sty­mi pla­ma­mi, nasy­ca się.

Kolo­ry, struk­tu­ry, ryt­micz­ne ude­rze­nia pędz­la, gęstość poło­żo­nej far­by przy deli­kat­nym lase­run­ku – ale tu jest ruchli­wie i hała­śli­wie. Spoj­rze­nia z por­tre­tów krzy­żu­ją się nie­ustan­nie ze sobą. Ruchli­we skrzy­żo­wa­nie w muzeum z Róże­wi­czem.


Tadeusz Różewicz

Wyjście

Jestem
upar­ty
i ule­gły w tym upo­rze
jak wosk
tak tyl­ko mogę
odci­snąć świat


Piotr Matywiecki

Uparty, Uległy

Ten wiersz pocho­dzi z tomu Roz­mo­wa z księ­ciem, z roku 1960. Tutaj Tade­usz Róże­wicz dotknął naj­więk­szej pro­sto­ty – i zacho­wał jej bli­skość w następ­nych tomach.
„Wyj­ście” jest jed­nym z wier­szy naj­prost­szych, dla poezji Róże­wi­cza ele­men­tar­nych, idąc za jego zna­cze­nia­mi moż­na dotrzeć do wszel­kich innych utwo­rów Poety. Sama pro­sto­ta już sta­no­wi o wiel­kiej war­to­ści. Sło­wa tak krót­kie­go tek­stu nabie­ra­ją inten­syw­nej wie­lo­znacz­no­ści, a zara­zem, tak­że ze wzglę­du na krót­kość, są prze­ni­kli­we, cel­ne. Rów­nież temat „Wyj­ścia” loku­je się u zało­żeń twór­czo­ści Róże­wi­cza.
I przy swo­jej pro­sto­cie jest to wiersz nie­po­ko­ją­cy. Im więk­sza pro­sto­ta, tym więk­sza nie­oczy­wi­stość, nie­po­kój. Bo prze­cież w zwy­czaj­nym prze­ko­na­niu upór nie może być ule­gło­ścią, a ule­głość nie może być upo­rem. Jak się z tym upo­rać? Jak być ule­głym wobec zna­czeń wier­sza, któ­re upar­cie nie­po­ko­ją?
Naj­pierw trze­ba zapy­tać, kto mówi w tym utwo­rze? Czy to mówi o sobie czło­wiek, czy wiersz? Czy oso­ba poety chcą­ce­go być wier­nym rze­czy­wi­sto­ści? A może to głos uoso­bio­nej poezji, któ­ra zwie­rza się z pod­sta­wo­wej misji „odci­ska­nia świa­ta” w sobie? A może to mówi czło­wiek będą­cy wier­szem, utoż­sa­mia­ją­cy się z poetyc­kim powo­ła­niem?
Wyda­je mi się, że w tym wier­szu mówi samo t w o r z y w o poezji, a więc nie czło­wiek poza jego sło­wa­mi i nie sło­wa poza wymow­nym jeste­stwem:
jed­no­rod­ne t w o r z y w o ludz­ko-słow­ne, nie do roz­dzie­le­nia, słow­ne cia­ło i cie­le­sne sło­wo. – Czy­li wosk naszej wraż­li­wo­ści, sama deli­kat­ność pierw­szej mate­rii tak bli­skiej zmy­słom, że od zmy­słów nie­odróż­nial­nej.
Meta­fo­ra wosku zawsze była waż­na dla poetów. Kie­dy Robin­son Jef­fers w słyn­nym wier­szu „Kochaj dzi­kie­go łabę­dzia” chciał poskar­żyć się na bez­rad­ność w odda­wa­niu rze­czy­wi­sto­ści, pisał, że jest „nie­zdar­nym myśli­wym” uży­wa­ją­cym wosko­wych kul.
Róże­wicz wosko­wą mięk­kość czy­ni siłą i traf­no­ścią.
Wyróż­niam sło­wo „two­rzy­wo”, bo chcę mu nadać uni­wer­sal­ne zna­cze­nie. Wyra­że­nie „jak wosk”, będąc porów­na­niem, każe swo­je „jak” trak­to­wać niczym pra­wzór, arche­typ wszel­kie­go porów­ny­wa­nia. (Ten wątek w tomie Roz­mo­wa z księ­ciem kon­ty­nu­uje wiersz „Nowe porów­na­nia”.)
Zna­cze­nie sło­wa „two­rzy­wo” jest też podob­ne do zna­cze­nia „masy pla­stycz­nej”, któ­rą kie­dyś wyma­rzył Gaston Bache­lard:

W dzie­dzi­nie wyobraź­ni mate­rial­nej ist­nie­je praw­dzi­wy pro­to­typ m a s y p l a s t y c z n e j zwią­za­nej z wyobraź­nią. W wyobraź­ni każ­de­go z nas ist­nie­je mate­rial­ny obraz i d e a l n e j m a s y, dosko­na­ła syn­te­za opor­no­ści i podat­no­ści, cudow­na rów­no­wa­ga sił ule­ga­ją­cych oraz sta­wia­ją­cych opór. […] Sko­ro czło­wiek marzą­cy może dozna­wać tak wspa­nia­łych wra­żeń, czyż mamy się dzi­wić, że wyobraź­nia mate­rial­na i dyna­micz­na dys­po­nu­je swe­go rodza­ju m a s ą w s o b i e, pra-iłem, goto­wym p r z y j ą ć i z a c h o w a ć odcisk wszel­kiej for­my.

Wyda­je mi się, że Bache­lard chce powie­dzieć, że „odci­ska­nie świa­ta” to nie­zby­wal­na potrze­ba czło­wie­ka.
Tade­usz Róże­wicz w „Wyj­ściu” kie­ro­wał się tą samą intu­icją, nie sądzę jed­nak, żeby w jaki­kol­wiek spo­sób zapo­ży­czył się u fran­cu­skie­go filo­zo­fa. Doko­nu­jąc naj­głęb­szej auto­re­flek­sji, dotarł do podob­nych złóż wyobraź­ni, do podob­nej mądro­ści.
I prze­su­nął ową mądrość jesz­cze bli­żej sed­na ludz­kiej rze­czy­wi­sto­ści. Powie­dział, że to sam czło­wiek jest two­rzy­wem odci­ska­ją­cym świat, samo moje ja, a nie jakaś tego ja wła­ści­wość, funk­cja czy umie­jęt­ność, na przy­kład mowa, na przy­kład poezja. Intu­icja Bache­lar­da doty­czy­ła zmy­słów i usta­na­wia­nej przez nie onto­lo­gii. Intu­icja Róże­wi­cza doty­czy spraw egzy­sten­cjal­nych.
Wosk, czy­li ludz­kie jeste­stwo, jest u p a r t e samą sub­stan­cją swo­je­go ist­nie­nia – po pro­stu tym, że jest. Wosk jest u l e g ł y, bo nasze ele­men­tar­ne ja jest tyl­ko sobą, nie ma żad­nych akce­so­riów, któ­re by je bro­ni­ły dodat­ko­wy­mi wła­ści­wo­ścia­mi.
„Odci­snąć świat” to nie to samo, co przed­sta­wić, poka­zać, odwzo­ro­wać… Wiersz Róże­wi­cza jest oczy­wi­ście gło­sem w odwiecz­nej medy­ta­cji nad mime­sis, ale nie tyl­ko tym. „Odci­snąć” to po pro­stu być w świe­cie, gra­ni­czyć ze świa­tem – bo nie da się gra­ni­czyć bier­nie, cho­ciaż wedle mądro­ścio­we­go ide­ału jest się ze świa­tem w sta­tycz­nej rów­no­wa­dze.
Czy ten wiersz mówi o sta­nie rów­no­wa­gi? – Nie, mówi o wiecz­nym nie­po­ko­ju, o nie­rów­no­wa­dze, któ­ra jest rów­no­wa­gą tyl­ko dla­te­go, że wiecz­na…
„Wyj­ście” jest w tomie Roz­mo­wa z księ­ciem poprze­dzo­ne przez wiersz „Moż­na” – iro­nicz­ną kry­ty­kę poetyc­kiej ruty­ny: „moż­na jesz­cze pisać wiersze/ przez wie­le wie­le lat/ moż­na też robić/ wie­le innych rze­czy”.
A po „Wyj­ściu” znaj­du­je­my wiersz „Mat­ka” – o zapłod­nie­niu poety przez „jego czas” i o wyda­wa­niu na świat nie­po­ko­ju.
Cho­dzi więc o w y j ś c i e pomię­dzy ruty­ną życia a nie­po­ko­jem. Czym ono jest? – Poezją rozu­mia­ną nie w wymia­rach este­ty­ki i ety­ki. Poezją nagie­go ist­nie­nia.


Bohdan Zadura

Powrót do Różewicza

„Są mię­dzy moimi utwo­ra­mi takie/ z któ­ry­mi nie mogę się pogo­dzić” – pisał w wier­szu „Powrót” (Roz­mo­wa z księ­ciem, 1960) Tade­usz Róże­wicz. I dalej:

prze­cho­dzą lata
nie mogę się z nimi pogo­dzić
i nie mogę się ich wyrzec
są złe ale są moje
ja je uro­dzi­łem
żyją z dala ode mnie
obo­jęt­ne mar­twe
ale przyj­dzie chwi­la kie­dy wszyst­kie
zbie­gną się do mnie
te uda­ne i te nie­uda­ne
kale­kie i dosko­na­łe
wyśmia­ne i odrzu­co­ne

zbie­gną się w jed­no

Takie wyzna­nie w ustach poety, któ­ry pisał o „skła­da­niu, co się zło­żyć nie może”, brzmi dość zaska­ku­ją­co, ale wła­śnie dla­te­go, że pamię­ta­my sło­wa „To się zło­żyć nie może”, któ­re wła­śnie przy­pi­sa­ne są Róże­wi­czo­wi, choć­by­śmy nawet nie pamię­ta­li, że pocho­dzą z Poema­tu otwar­te­go. Ode­rwa­ły się od wier­sza, w któ­rym zosta­ły uży­te, ode­rwa­ły się od kon­tek­stu, weszły w krwio­bieg języ­ka potocz­ne­go, co skąd­inąd bywa zapew­ne naj­więk­szym suk­ce­sem poety, ale kształ­tu­je też wyobra­że­nie obie­go­we o jego twór­czo­ści w spo­sób uprosz­czo­ny i jed­no­stron­ny. Było­by rze­czą kuszą­cą napi­sać o poezji auto­ra Nie­po­ko­ju i Regio, przyj­mu­jąc jako punkt wyj­ścia wiersz „Powrót” wła­śnie. Wiersz ten zin­ter­pre­to­wać; choć zda­wać się może, że wszyst­ko w tym wier­szu jest jasne jak na dło­ni, posta­rać się jed­nak nazwać to, co jest oczy­wi­ste, co wyda­je się oczy­wi­ste i co – będąc w wier­szu tym nie­do­po­wie­dzia­ne i tajem­ni­cze – jest tego wier­sza duszą, co w wier­szu tym pozwa­la mówić o poezji. Co jest oczy­wi­ste? Ano to, iż – daruj­my sobie takie poję­cia jak nar­ra­tor czy pod­miot lirycz­ny – autor okre­śla w tym wier­szu swój sto­su­nek do tego, co poprzed­nio był napi­sał. Z nie­któ­ry­mi utwo­ra­mi nie może się pogo­dzić, z cze­go wyni­ka, że z innych jest zado­wo­lo­ny. Rów­no­cze­śnie i te, któ­rych teraz nie akcep­tu­je, uwa­ża za swo­je. No dobrze, mogli­by­śmy powie­dzieć, i Homer się zdrzem­nie. Autor ma poczu­cie wła­snej war­to­ści i rów­no­cze­śnie jest kry­tycz­ny wobec sie­bie. Jeśli nie lubi­my fał­szy­wej skrom­no­ści, a zaro­zu­mial­stwa z dru­giej stro­ny, to powin­ni­śmy być ukon­ten­to­wa­ni taką posta­wą. Autor przy­zna­je się do błę­dów – wyma­ga to zawsze odwa­gi, a więc ceni­my go rów­nież za odwa­gę. Ceni­my auto­ra, ale ten wiersz? Do tego spro­wa­dzo­ny, czy to jest wiersz? Nie, to nie jest wiersz, chy­ba że wszyst­ko wier­szem być może. Gdzie tu kon­flikt, napię­cie, tajem­ni­ca? Gdzie tu poezja? Co jesz­cze widać pra­wie od razu? Zbu­do­wa­ny jest ten tekst tak, że poszcze­gól­ne jego czę­ści są w opo­zy­cji, każ­dej tezie odpo­wia­da anty­te­za: moje – a nie mogę się pogo­dzić; nie mogę się pogo­dzić – ale nie mogę się wyrzec; żyją – mar­twe. Jeśli są prze­ci­wień­stwa, to jed­nak jest kon­flikt, to jed­nak jest napię­cie. Tyl­ko z fak­tu, że ktoś pisze, że coś nie­uda­ne­go i coś uda­ne­go napi­sał, jak­by wca­le nie wyni­ka­ło, żeby­śmy się mie­li wzru­szać. Coś jed­nak przy lek­tu­rze tego „Powro­tu” w nas drgnę­ło. Więc jesz­cze raz mu się przy­pa­trz­my.

Nie ma w nim sło­wa „napi­sa­łem” – „ja je uro­dzi­łem”. Tu się tak o utwo­rach mówi jak o ludziach, wię­cej – jak o dzie­ciach. Czy to nad­uży­cie? Nie, bo prze­cież o wier­szach też moż­na mówić, że uda­ne i nie­uda­ne, kale­kie i odrzu­co­ne, i wyśmia­ne, i obo­jęt­ne… Czy to egzal­ta­cja? Prze­cież jed­nak usta­li­li­śmy, że autor jest czło­wie­kiem odważ­nym, kry­tycz­nym, trzeź­wym. A jeśli jesz­cze mamy wąt­pli­wo­ści, to wsłu­chaj­my się w rytm tego wier­sza, w jego kaden­cję. Rze­czo­we, spo­koj­ne stwier­dze­nia, żad­nej histe­rii, męska dyk­cja, moż­na by powie­dzieć. Czy jed­nak już wie­my, co poezję czy­ni w tym wier­szu, co jest jego duszą? Spró­buj­my tę duszę schwy­tać meto­dą eli­mi­na­cji – co moż­na by z tego wier­sza usu­nąć, aby wiersz ten – może gor­szym – ale wier­szem został? Każ­dy wers wła­ści­wie z wyjąt­kiem 10. i 11. oraz 16.: „ale przyj­dzie chwi­la kie­dy wszystkie/ zbie­gną się do mnie/ (…)/ zbie­gną się w jed­no”. Aby tę duszę opi­sać, odwo­łać by się trze­ba do rze­czy osta­tecz­nych. Do porząd­ku życia się odwo­łać, bo ta chwi­la z wer­su 10. do tego porząd­ku nas kie­ru­je, z tym porząd­kiem się koja­rzy. I ten wiersz, auto­te­ma­tycz­ny prze­cież, w tym, co w nim naj­waż­niej­sze, naj­istot­niej­sze, jawi się nam nagle jako nie­li­te­rac­ki zgo­ła. Jako wiersz nie o pisa­niu wier­szy, a o życiu i jego prze­mi­ja­niu, i o śmier­ci, w godzi­nie któ­rej zbie­ga­ły się kie­dyś dzie­ci i w godzi­nie któ­rej oglą­da się ponoć jed­no­cze­śnie wszyst­ko, cze­go się doświad­czy­ło. Teraz do tego, co potrak­to­wa­li­śmy wcze­śniej obce­so­wo i iro­nicz­nie, nale­ża­ło­by powró­cić. Jest bowiem „Powrót” wier­szem pro­gra­mo­wym, w któ­rym zawar­ta jest impli­ci­te Róże­wi­czow­ska kon­cep­cja poezji, w innych wier­szach wyra­żo­na bar­dziej wprost. Rów­nie kuszą­ce było­by potrak­to­wa­nie tego wier­sza jako kon­spek­tu szki­cu o Róże­wi­czu poecie. Zauważ­my, że mówiąc wie­le, wie­le jed­nak autor w „Powro­cie” prze­mil­cza. Nie zada­wa­li­śmy jesz­cze pyta­nia: dla­cze­go? Przyj­mo­wa­li­śmy, że się nie może z nie­któ­ry­mi ze swych utwo­rów pogo­dzić, bo są złe, ale nie przy­szło nam do gło­wy, by spy­tać: – któ­re, i by spy­tać: – dla­cze­go? Któ­re są obo­jęt­ne, któ­re mar­twe, któ­re kale­kie, któ­re wyśmia­ne i odrzu­co­ne? Któ­re uda­ne i dosko­na­łe? I wiersz „Powrót”, będąc punk­tem wyj­ścia takie­go szki­cu, któ­ry był­by zara­zem – być by musiał – ese­jem o całej pol­skiej poezji powo­jen­nej, sta­no­wić by mógł rów­nież punkt doj­ścia. Po prze­szło dwu­dzie­stu latach od napi­sa­nia „Powrót” wciąż wyda­je się nie­zwy­kle traf­nym auto­ko­men­ta­rzem do twór­czo­ści poetyc­kiej Tade­usza Róże­wi­cza. Te wszyst­kie wier­sze zbie­gną się w jed­no, jed­ność bowiem one sta­no­wią. Są świad­ka­mi epo­ki, a może raczej – epok, są – bywa­ją – wal­ką o oddech. Gorz­kie to świa­dec­two i trud­na wal­ka. Ta poezja „ma wie­le zadań któ­rym nigdy nie podo­ła”. Myślę, że dziś bar­dzo poucza­ją­cy był­by powrót do daw­nych wier­szy Róże­wi­cza, nawet tych, z któ­ry­mi sam poeta nie może się pogo­dzić.

1981

Tadeusz Różewicz

Zakatrupiony

Zaka­tru­pio­ny
deską
na śmiet­ni­ku Pier Paolo
pró­bu­je z mar­twych wstać
czoł­ga się

w stu­lo­nych dło­niach nie­sie
ludz­kie krwa­we
przy­ro­dze­nie jak pisklę
w gnieź­dzie
przed tron Pana

i zie­mia ta nie­bie­ska
nie­ziem­sko pięk­na
we wszech­świe­cie rana
kar­bun­kuł w łonie
dro­gi mlecz­nej
plu­je krwią i sper­mą

to ty Pier Paolo
powie­dzia­łeś
„Czło­wiek widzi z dale­ka czło­wie­ka,
któ­ry zabi­ja inne­go czło­wie­ka.
Jest świad­kiem dzia­ła­nia,
dystan­su­je się odeń…”

jakiś czło­wiek
widział z dale­ka
inne­go czło­wie­ka
któ­ry zabi­jał cie­bie
La Ter­ra vista dal­la Luna
il por­ci­le
led­wie opie­rzo­ny
żół­to­dziób
gio­va­ne di pri­mo pelo
pie­kar­czyk z palą­cy­mi ocza­mi
For­na­ri­ny
zwarł poślad­ki
odbyt­ni­cę raju

nie­do­ro­sły jesz­cze do powro­za
do wyro­ku śmier­ci amo­ri­no
spo­ży­wa­ją­cy gów­no świa­ta
jeden z boha­te­rów
Salo czy­li 120 dni Sodo­my

Stwo­rzo­ny na obraz
i podo­bień­stwo Boga
Pier Paolo cze­ka
na sąd osta­tecz­ny


Bogusław Kierc

Pisklę

Tro­chę tak, jak­by mi po śmier­ci PPP uwy­dat­ni­ła się bli­skość Tade­usza Róże­wi­cza. Nie uzur­pu­ję sobie żad­ne­go pra­wa do symu­lo­wa­nia takiej sytu­acji, chcę tyl­ko, nakła­da­jąc zna­cze­nie oso­by Paso­li­nie­go dla nie­go na moją eks­cy­ta­cję twór­czo­ścią i byciem wło­skie­go arty­sty, powie­dzieć, że ten wiersz czy­ta mi się wte­dy-dzi­siaj. Prze­ży­łem go naj­pierw nie­dłu­go po śmier­ci jego boha­te­ra. Ale kto jest „boha­te­rem” tego wier­sza? (Uży­wam cudzy­sło­wu podob­nie, jak Róże­wicz ujął weń „boha­te­ra” Śmier­ci w sta­rych deko­ra­cjach).

PPP uro­dził się w pół roku po Róże­wi­czu, są więc nie­mal rówie­śni­ka­mi. „Zaka­tru­pio­ne­go” czy­ta­łem chy­ba w „Twór­czo­ści”, a potem w tomi­ku Opo­wia­da­nie trau­ma­tycz­ne. Duszycz­ka. Tam nastę­pu­je po wier­szu „Obraz”. Wiersz jest pró­bą auto­por­tre­tu: „kie­dy patrzysz na siebie/ co widzisz/ / widzę czło­wie­ka stworzonego/ na obraz i podo­bień­stwo boga/ któ­ry odszedł”. W ana­lo­gicz­nej fra­zie „Zaka­tru­pio­ne­go” sło­wo „Boga” zaczy­na się dużą lite­rą, a „Pier Paolo czeka/ na sąd osta­tecz­ny”. Pisa­ny mały­mi lite­ra­mi. Nie cze­piam się liter. Ani mi się śni wma­wiać Tade­uszo­wi Róże­wi­czo­wi, że w PPP ujrzał swo­je podo­bień­stwo „czło­wie­ka stwo­rzo­ne­go na obraz i podo­bień­stwo” – z per­spek­ty­wy Zie­mi widzia­nej z Księ­ży­ca („La Ter­ra vista dal­la Luna”). Bli­sko dwa­dzie­ścia lat młod­szy, odczu­łem tam­to zaka­tru­pie­nie jak wizję (nie ana­lo­gię) losu „nie­pod­po­rząd­ko­wa­nych”, do któ­rych (w swo­im mnie­ma­niu) się zali­cza­łem, wśród któ­rych był oczy­wi­ście (ale czy na pew­no – oczy­wi­ście?) Tade­usz Róże­wicz. Zda­je się, że i dla nie­go PPP mógł być „sojusz­ni­kiem”, któ­ry wdał się w bez­kom­pro­mi­so­wą nie­zgo­dę z całym, dobrze się czu­ją­cym, chle­wem „postę­po­we­go” spo­łe­czeń­stwa. Jakie­kol­wiek były­by jego przy­mil­ne maski: mło­dzie­żo­wej rewol­ty, chrze­ści­jań­skiej orto­dok­sji czy wyra­fi­no­wa­ne­go liber­ty­ni­zmu.

Pamię­tam – po tym 2 listo­pa­da 1975 – „obraz i podo­bień­stwo” z obduk­cyj­nej wyli­czan­ki obra­żeń: wło­sy zle­pio­ne krwią, twarz peł­na ran, posi­nia­czo­na, zła­ma­na lewa część szczę­ki, zmiaż­dżo­ny nos, nade­rwa­ne uszy, rana w tyle gło­wy – mię­dzy czasz­ką a szy­ją – cią­gle krwa­wią­ca, potłu­czo­ne ręce, dzie­sięć zła­ma­nych żeber i mostek, głę­bo­kie rany na jądrach, wątro­ba w dwóch miej­scach pęk­nię­ta, pęk­nię­te ser­ce, cia­ło dwu­krot­nie prze­je­cha­ne. Jak­by się upo­mnia­ły o wypeł­nie­nie sło­wa z wier­sza Paso­li­nie­go: „jestem jak kot spa­lo­ny żyw­cem, zmiaż­dżo­ny opo­ną cię­ża­rów­ki, powie­szo­ny przez chłop­ców na drze­wie figo­wym”. I ten szla­gwort z zezna­nia nie­let­nie­go („nie­do­ro­słe­go jesz­cze do powro­za”) zabój­cy: „po pierw­szym, nie­win­nym zbli­że­niu”. Opo­wieść „pie­kar­czy­ka z pło­ną­cy­mi oczami/ For­na­ri­ny”. For­na­ri­na („kil­ka takich For­na­rin widzia­łem jeż­dżąc tram­wa­jem w sobo­tę”) poja­wi­ła się w „Zło­wio­nym” z kon­kret­ną datą i miej­scem: „22 maja 1960 roku o godzi­nie 10.20 (…) w muzeum
Bar­be­ri­ni w Rzy­mie”. Musia­ło to być moc­ne dozna­nie, sko­ro obli­cze pie­kar­czy­ka wywo­ła­ło tam­tą twarz cór­ki pie­ka­rza, domnie­ma­nej metre­sy Rafa­ela. Ale ten typ obli­cza moż­na tak­że roz­po­znać o lata póź­niej, choć­by na obra­zach Cara­vag­gia; jego „Amor zwy­cię­ski” ma wła­śnie twarz takiej For­na­ri­ny. Pospo­li­cie pięk­na (czy – pięk­nie pospo­li­ta) twarz amo­ri­na.

Nie potra­fię powie­dzieć, czy wiersz uka­zał mi się naj­pierw jako sekwen­cje obra­zów (wizji), czy od razu jako… powścią­ga­ny (męski) wście­kły lament. Postać (wid­mo) zma­sa­kro­wa­ne­go PPP czoł­ga­ją­ce­go się na śmiet­ni­ku, wresz­cie powsta­łe­go, nio­są­ce­go w stu­lo­nych dło­niach krwa­we przy­ro­dze­nie jak pisklę w gnieź­dzie, nio­są­ce­go je przed tron Pana – to dla mnie przej­mu­ją­ca (pośmiert­na) ana­lo­gia „Ecce homo”.

Porów­na­nia do pisklę­cia w gnieź­dzie użył Róże­wicz wcze­śniej w istot­nym epi­zo­dzie Śmier­ci w sta­rych deko­ra­cjach, opi­su­jąc mar­mu­ro­wą rzeź­bę przed­sta­wia­ją­cą śpią­ce­go mło­dzień­ca: „Spo­glą­da­łem na ten pogrą­żo­ny we śnie mar­mur z uczu­ciem tkli­wo­ści i zacie­ka­wie­nia.(…) Mia­łem nawet chęć dotknąć tego śpią­ce­go mar­mu­ro­we­go mło­dzień­ca, bo w tej chwi­li nie był on dla mnie mar­twą figu­rą z kamie­nia, lecz śpią­cym pięk­nem. Mia­łem chęć go dotknąć moją żywą ręką, ale oba­wia­łem się, że może to być poczy­ta­ne za coś nie­sto­sow­ne­go przez dozor­ców. Kie­dy doj­rza­łem dziew­czę­cą pierś tego mło­dzień­ca, ukry­tą jak owoc w zako­lu ramie­nia, ogar­nę­ło mnie dziw­ne uczu­cie zawsty­dze­nia. Ta mała, kształt­na pierś, zna­mię i sym­bol płci, była tu dla mnie czymś zaska­ku­ją­cym i rów­no­cze­śnie dwu­znacz­nym, leża­ła jak pisklę w gnieź­dzie, chro­nio­na ramie­niem przed natręt­ny­mi spoj­rze­nia­mi zwie­dza­ją­cych.

Dalej pisze poeta o tej dwo­isto­ści płci odczu­tej jako wyzwa­nie rzu­co­ne jego „pro­stej natu­rze, wycho­wa­niu i nawy­kom. To prze­cież wśród nas, nor­mal­nych, a w grun­cie rze­czy pry­mi­tyw­nych ludzi , zro­dzi­ła się ta zwie­rzę­ca pogar­da dla „oboj­nia­ka”, her­ma­fro­dy­ty. (…) A prze­cież sta­ro­żyt­ni zro­zu­mie­li ów dwo­isty kształt czło­wie­ka, jego świę­tą tajem­ni­cę pogrą­żo­ną w słod­kim mro­ku. Jakież to cham­stwo tkwi w osob­ni­kach nor­mal­nych, któż zresz­tą jest teraz nor­mal­ny?

Paso­li­ni miał sie­bie za Odmień­ca. W Orgii wyznał to sło­wa­mi posta­ci dra­ma­tu, sło­wa­mi Męż­czy­zny:

Do cho­le­ry, czyż czło­wiek, któ­re­mu pisa­ny jest
los ODMIEŃCA,
ma przez całe życie sie­dzieć cicho,
nazna­czo­ny i zaszu­flad­ko­wa­ny w swej Odmien­no­ści?

Czy tyl­ko innym (miłym i roz­czu­la­ją­cym nor­mal­nym ludziom)
przy­słu­gu­je pra­wo do dal­sze­go życia, mówie­nia,
roz­wo­ju i budo­wa­nia histo­rii?
Zaś mnie ODMIEŃCOWI i wszyst­kim
innym nie­szczę­snym towa­rzy­szom nie­do­li
Murzy­nom i Żydom) nie zosta­ło już nic. Żad­na histo­ria.
Jedy­nie nie­ru­cho­my los obwa­ro­wa­ny nie­na­wi­ścią.
Nie­na­wi­ścią bra­ci,
któ­rzy poprzez ewo­lu­cje i rewo­lu­cje,
zasa­dy moral­no­ści i reli­gii masze­ru­ją naprzód, łeb w łeb.

(przeł. Ewa Bal)

„Zna­mię i sym­bol płci” porów­na­ne do pisklę­cia w gnieź­dzie, wywo­łu­je zara­zem tkli­wość i suge­ru­je bez­bron­ność. Ale też jest tutaj swo­istą pery­fra­zą odmien­no­ści, uka­zu­ją­cą zna­mię i sym­bol płci nie na „swo­im” miej­scu albo „prze­zna­czo­ne” nie do przy­pi­sa­nej im funk­cji. Takie więc pisklę nie­sie przed tron Pana Pier Paolo. Utoż­sa­mio­ny z zie­mią, z któ­rej mułu powstał, jak poda­je Księ­ga Rodza­ju, z zie­mią – nie­bie­ską, nie­ziem­sko pięk­ną we wszech­świe­cie raną, kar­bun­ku­łem w łonie Dro­gi Mlecz­nej. I ten kar­bun­kuł daje się widzieć podwój­nie: i jako szla­chet­ny, czer­wo­ny kamień, i jako wrzód. A będą­cy zie­mią upiór – Pier Paolo – plu­je krwią i sper­mą. Zie­mia plu­je krwią i sper­mą.

Pisklę­co przed­sta­wio­ny jest tak­że (żywy) zabój­ca: „led­wie opierzony/ żół­to­dziób”. Też stwo­rzo­ny na obraz i podo­bień­stwo Boga. Zwie­ra­ją­cy poślad­ki, „odbyt­ni­cę raju”, spo­żyw­ca gów­na świa­ta, jeden z boha­te­rów Salo, czy­li 120 dni Sodo­my. Chło­pa­czek wybra­ny do wychę­do­że­nia oka­zał się prze­wrot­nym anio­łem, nie wpusz­cza­ją­cym do raj­skiej ułu­dy. Zabój­cę z zabi­tym łączy para­dok­sal­ny znak rów­na­nia: obraz i podo­bień­stwo Boga.

W wer­sji ogło­szo­nej w Opo­wia­da­niu trau­ma­tycz­nym. Duszycz­ce, po sło­wach „czoł­ga się” czy­ta­my: „w słoń­ce leci”. Może w takie, jak w „Róży”: „Isen­he­imer Altar/ eks­plo­zja boga/ słoń­ca” (obli­cze Zmar­twych­wsta­łe­go? Zaka­tru­pio­ne­go? Na ołta­rzo­wym obra­zie Grűne­wal­da). To nie zabój­ca, lecz zabi­ty cze­ka na sąd osta­tecz­ny. Amo­ri­no dalej spo­ży­wa gów­no świa­ta. W tym samym roz­bły­sku obra­zu i podo­bień­stwa. Ten wiersz, zbu­do­wa­ny z dra­stycz­nych para­dok­sów, coraz mi trud­niej „oswo­ić”. Jest raną iro­nicz­ną. I rani.


Tadeusz Różewicz

Wiersz

Chcia­łem opi­sać
opa­da­nie liści
w par­ku połu­dnio­wym

pięć bia­łych łabę­dzi
sto­ją­cych na zamglo­nym lustrze
wody

chcia­łem nama­lo­wać
oksy­do­wa­ne szro­nem
czar­ne chry­zan­te­my

świa­tło na war­gach
prze­cho­dzą­cej
dziew­czy­ny

myśla­łem o poetach
kra­iny środ­ka
posie­dli oni wie­dzę
pisa­nia dosko­na­łych utwo­rów
zga­śli
ale świa­tło ich wier­szy
docie­ra do mnie
po tysią­cach lat

liść dotknął zie­mi

zro­zu­mia­łem
pła­czą­ce obra­zy
mil­cze­nie muzy­ki
tajem­ni­cę oka­le­czo­nej poezji

po powro­cie do domu
moja ręka zaczę­ła pisać
wiersz
głu­cho­nie­my
chciał zaist­nieć
ujrzeć świa­tło
ale ja nie chcę go pisać
sły­szę jak powo­li
prze­sta­je oddy­chać

listopad 1982

Jacek Gutorow

Dziewięć wersów Różewicza

Wiersz opo­wia­da­ją­cy o wizy­cie Róże­wi­cza we wro­cław­skim Par­ku Połu­dnio­wym koń­czy się dzie­wię­cio­ma wer­sa­mi, któ­re od momen­tu pierw­szej lek­tu­ry czy­tam ze ści­śnię­tym ser­cem. Pierw­sza część utwo­ru, któ­rą pozo­sta­wiam tu nie­od­czy­ta­ną, jest prze­pięk­na i wspa­nia­le skon­stru­owa­na. Zaczy­na się od ima­ży­stycz­nych pej­za­ży, któ­re stop­nio­wo ustę­pu­ją miej­sca nara­sta­ją­ce­mu bólo­wi zwią­za­ne­mu z nie­moż­no­ścią poetyc­kie­go ujmo­wa­nia świa­ta. Skąd ten ból? Stąd, że świat, któ­ry chcie­li­śmy zamknąć w pięk­nej for­mu­le, znik­nął. Ode­szli poeci Kra­iny Środ­ka. Wszyst­ko to opi­sa­ne jest z zapie­ra­ją­cą dech zwię­zło­ścią i dys­kre­cją. Scho­dzi­my po schod­kach kolej­nych wer­sów. Jeste­śmy świad­ka­mi zani­ka­nia pięk­na, któ­re wciąż jesz­cze rzu­ca na nas urok.

Ale potem wkra­da się gro­za. Hor­ren­dum. Nie wia­do­mo skąd, nie wia­do­mo jak, ale nagle jest z nami i sączy się. Prze­ni­ka. Przez chwi­lę wyda­je się, że liść doty­ka­ją­cy zie­mi w dwu­dzie­stym pierw­szym wer­sie to prze­dłu­że­nie gasną­ce­go pięk­na, spi­ral­na koda zamy­ka­ją­ca pej­zaż, a wła­ści­wie wca­le go nie zamy­ka­ją­ca, bo to rów­nie dobrze może być otwar­cie kur­ty­ny. Ale już w chwi­lę póź­niej czu­je­my, że ten liść jest czę­ścią ogól­ne­go roz­kła­du, że w dwu­dzie­stej pierw­szej linij­ce zaczy­na się gni­cie, któ­re­go nic nie powstrzy­ma. Ciem­ne, trud­ne zro­zu­mie­nie.

Cały tekst zbu­do­wa­ny jest wokół obra­zu, któ­ry tyleż zaska­ku­je, co oka­zu­je się – w per­spek­ty­wie całe­go wier­sza, a już z pew­no­ścią z per­spek­ty­wy następ­nych lek­tur – zaska­ku­ją­co kon­se­kwent­ny: „moja ręka zaczę­ła pisać”. Moja ręka zaczę­ła pisać. Sama. Bez moje­go udzia­łu. Nie­zbyt budu­ją­ce sło­wa. I od razu czu­ję, że wła­ści­wie tyl­ko o nich mogę pisać. Choć bro­nię się przed nimi ręka­mi i noga­mi. Choć cza­sem lecę przez nie jak przez ręce. I sta­now­czo odma­wiam im ręki. Ale to nic nie daje. Naj­sil­niej­sze Róże­wi­czow­skie obra­zy (jest ich znacz­nie wię­cej) są jak wid­ma: powra­ca­ją w coraz to bar­dziej zde­for­mo­wa­nej posta­ci, nawie­dza­ją i osa­cza­ją. Róże­wi­czow­skie dzia­dy?

Moja ręka zaczę­ła pisać, mówi poeta. Ale wte­dy, w trak­cie pisa­nia, nie mówił. Nie mógł mówić. Mówi­ło za nie­go coś inne­go. Jakaś instan­cja, któ­ra nie powin­na mieć nad nim mocy, ale wła­śnie mia­ła. Żad­ne tam natchnie­nie. Żad­na muza. Żad­ne aniel­skie chó­ry. Po pro­stu ręka. Jego wła­sna, choć w tam­tym momen­cie nie była ręką wła­sną. Nie była też ręką kie­ro­wa­ną przez jakąś wyż­szą wła­dzę. Sama sobie poda­wa­ła rękę w tym dziw­nym geście, któ­re­mu trud­no się oprzeć, z któ­re­go trud­no się otrzą­snąć. Była jed­no­cze­śnie pod­wład­na i wład­na, spra­wo­wa­ła wszyst­kie urzę­dy i była wszyst­ki­mi instan­cja­mi naraz.

Widok poety, któ­ry nie może oprzeć się ruchom wła­snej ręki, koja­rzy się z obra­zem lal­ki, mario­net­ki, jakie­goś skom­pli­ko­wa­ne­go mecha­ni­zmu z ukry­ty­mi sprę­ży­na­mi i prze­kład­nia­mi. Skąd­inąd przy­po­mi­na­ją się naelek­try­zo­wa­ne figu­ryn­ki z Rous­se­low­skie­go Locus Solus: zwło­ki, któ­re dzię­ki impul­som elek­trycz­nym zaczy­na­ją się poru­szać i odgry­wa­ją klu­czo­we sce­ny ze swo­jej prze­szło­ści. Zaczy­na się wspa­nia­ła, ener­gicz­na pan­to­mi­ma, choć my wie­my, że to taniec mar­twe­go mecha­ni­zmu. Im wię­cej zain­sce­ni­zo­wa­ne­go życia, tym więk­sza świa­do­mość mar­two­ty. Coś z tyłu gło­wy nie pozwa­la zapo­mnieć, że podry­gu­ją­ce isto­ty są nie­ży­we. Sytu­acja przed­sta­wio­na przez Róże­wi­cza jest zresz­tą bar­dziej nie­jed­no­znacz­na. Przede wszyst­kim zni­ka u nie­go pro­sta opo­zy­cja żywe­go i mar­twe­go. Ręka nie jest mar­twa. Jest ręką poety, któ­ry opo­wia­da, rela­cjo­nu­je i któ­ry zapi­sał wiersz o ręce. Ale też poeta, któ­re­go ręka zaczę­ła pisać, i to pisać sama z sie­bie, nie jest do koń­ca sobą, czy też, ści­ślej rzecz ujmu­jąc, nie jest w peł­ni życiem. Jest w nim coś odru­cho­we­go, wypeł­nio­ne­go mar­twą tre­ścią i tyl­ko cza­sa­mi podry­gu­ją­ce­go (ukło­ny dla Panów Galva­nie­go i Vol­ty). Takie nie bar­dzo życie i taka nie bar­dzo śmierć.

W miej­sce pro­stej opo­zy­cji powin­ni­śmy wsta­wić skom­pli­ko­wa­ne rów­na­nie, w któ­rym jed­ne rze­czy wyni­ka­ją z innych, nawza­jem się warun­ku­jąc i obda­rza­jąc już to wła­snym życiem, już to wła­sną mar­two­tą. Rów­na­nie wie­lo­fa­zo­we i z wie­lo­ma nie­wia­do­my­mi, roz­wią­zy­wa­ne i nie­roz­wią­zy­wal­ne na wie­le spo­so­bów: poeta uży­wa ręki, ale nie do koń­ca nad nią panu­je; zapi­su­je odru­cho­wo rze­czy, któ­rych raczej nor­mal­nie by nie zapi­sał; ręka kie­ru­je poetą; ręka jest przez chwi­lę poetą; ręka jest meto­ni­micz­nym skró­tem poety; ręka jest na poły mar­twa, a jej ruchy to drgaw­ki; ręka jest jak zwi­nię­te w sobie, jesz­cze żywe, ale zdy­cha­ją­ce zwie­rzę.

Tej samo­na­pę­dza­ją­cej się, tele­sko­po­wej sekwen­cji nie spo­sób zatrzy­mać. Obra­zy są bez­wied­ne i nacho­dzą na sie­bie. Ręka piszą­ca nie­za­leż­nie od poety, a jed­nak sta­no­wią­ca część jego cia­ła. Poeta piszą­cy nie­za­leż­nie od poety. Ręka jako poeta, któ­ry wycią­ga swo­ją wła­sną rękę, aby napi­sać wiersz. Ale ta kolej­na ręka też się unie­za­leż­nia, sta­je się poetą, wycią­ga jesz­cze jed­ną rękę, i tak dalej. Wiersz noszo­ny na rękach, któ­re same sie­bie roz­cie­ra­ją i zabi­ja­ją (Słow­nik Języ­ka Pol­skie­go: „roz­cie­rać, zabi­jać ręce: trzeć dłoń o dłoń; ude­rzać się ręka­mi o boki, krzy­żu­jąc ramio­na przed sobą”). Ręce nabie­ra­ją­ce życia bez udzia­łu poety, któ­ry jest już nie­po­trzeb­ny. Poezja cia­ła, orga­ni­zmu, oży­wio­ne­go mię­sa i zmi­ne­ra­li­zo­wa­nych, zdrew­nia­łych tka­nek. Poezja żyją­ca wła­snym życiem, choć w jakiś spo­sób nie­ro­ze­rwal­nie zwią­za­na z cia­łem – z cia­łem tego poety, z tym poetą cie­le­snym.

Napi­sa­ny wiersz jest „głu­cho­nie­my” (tak stoi w wer­sach 28 i 29). Bo cia­ło jest głu­cho­nie­me. To prze­cież tyl­ko mecha­nizm, suma reak­cji i odru­chów. Prze­sta­je oddy­chać. Chwi­la mojej śmier­ci, mówi gdzieś z boku Mau­ri­ce Blan­chot. Ale to prze­cież śmierć tka­nek. Sam wiersz jest napi­sa­ny. Mimo­wol­nie i mimo wszyst­ko. Cia­ło pamię­ta. Samo z sie­bie.

O autorach i autorkach

Andrzej Słomianowski

Bianka Rolando

Urodzona w 1979 w Warszawie. Pisarka i artystka sztuk wizualnych. Absolwentka poznańskiej Akademii Sztuk Pięknych. Laureatka Medalu Młodej Sztuki w dziedzinie literatury (2008) i Nagrody Kazimiery Iłłakowiczówny za najlepszy debiut poetycki (2009). Mieszka w Poznaniu.

Bogusław Kierc

Poeta, aktor, reżyser, pedagog. Edytor utworów Rafała Wojaczka, dramaturg. Mieszka we Wrocławiu.

Bohdan Zadura

Ur. w 1945 r. Poeta, prozaik, tłumacz i krytyk literacki. W latach 2004-2020 redaktor naczelny „Twórczości”, od lat pozostaje związany z „Akcentem” i „Literaturą na Świecie”. Laureat licznych polskich i zagranicznych nagród, w tym: Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius (2011), Międzynarodowej Nagrody Literackiej im. H. Skoworody (2014) oraz Nagrody im. C.K. Norwida (2015). W Biurze Literackim w latach 2005–2007 ukazały się jego dzieła zebrane, a w kolejnych latach publikował w oficynie następne premierowe książki, w tym w 2020 roku wybór wierszy Sekcja zabójstw. W 2018 r. został uhonorowany Silesiusem za całokształt twórczości.

Dariusz Sośnicki

Urodzony w Kaliszu. Poeta. Absolwent filozofii Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu. Laureat m.in. nagrody „Czasu Kultury” (1994) i Poznańskiego Przeglądu Nowości Wydawniczych (2002), nominowany do Paszportu „Polityki” (2002) i Nagrody Literackiej „Gdynia” (2015). W latach 90. redagował pisma „Już Jest Jutro” i „Nowy Nurt”. W latach 2005–2013 prowadził dział polskiej prozy w Wydawnictwie W.A.B. Publikuje teksty o literaturze w „Dwutygodniku” i „Czasie Kultury”. Mieszka w Poznaniu.

Erwin Kruk

Urodzony w Dobrzyniu. Prozaik, poeta, polityk. Laureat wielu nagród m.in. Nagrody Pióra (1964), Nagrody im. Stanisława Piętaka (1977), dorocznych nagród miesięcznika „Literatura” za Książkę Roku (1988, 1989), nagród Polcul Foundation (1988), Ministra Kultury i Sztuki (1989), polskiego PEN Clubu (1993), Medalu Marcina Lutra (1991), Literackiej Nagrody Warmii i Mazur (2006).

Ewa Lipska

Urodzona w Krakowie. Poetka, felietonistka i redaktorka. W wieku 16 lat zadebiutowała wierszami w „Gazecie Krakowskiej”. Pracowała w Wydawnictwie Literackim (1970-1980), współredagowała miesięcznik literacki „Pismo” (1981-1983) i pełniła funkcję wicedyrektora i dyrektora Instytutu Polskiego w Wiedniu. Od 1990 r. jest współpracownikiem „Dekady Literackiej”. Laureatka wielu prestiżowych nagród m.in. Polskiego PEN Clubu, Srebrnego Medalu Gloria Artis, Nagrody Literackiej Gdynia (za tom „Pogłos”). Odznaczona Złotym Krzyżem Zasługi (1998). W 2012 roku otrzymała tytuł doktora honoris causa Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach. Tłumaczona m.in. na język niemiecki, angielski, hiszpański, serbski. Mieszka w Krakowie.

Jacek Gutorow

Urodzony 12 września 1970 roku w Grodkowie. Poeta, krytyk, tłumacz. Pracuje w Instytucie Filologii Angielskiej Uniwersytetu Opolskiego. Laureat Nagrody im. Kazimiery Iłłakowiczówny (1998), Fundacji Kultury (2003) oraz Nagrody im. Ludwika Frydego (2003). Nominowany do Nagrody Literackiej Nike, Nagrody Literackiej Gdynia oraz Nagrody Mediów Publicznych Cogito za opublikowany w 2008 roku tom Inne tempo. Mieszka w Opolu.

Janusz Drzewucki

Urodzony 6 grudnia 1958 roku w Kruszwicy. Poeta, dziennikarz, krytyk literacki, redaktor. Absolwent filologii polskiej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Laureat nagród: im. Kazimiery Iłłakowiczówny (1988), im. Stanisława Wyspiańskiego (1989), Funduszu Literatury Ministerstwa Kultury i Sztuki (1989), im. Stanisława Piętaka (1991). Członek PEN Clubu, Stowarzyszenia Pisarzy Polskich i Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Redaktor czasopisma „Twórczość”. W latach 2005-2012 redaktor naczelny Spółdzielni Wydawniczej „Czytelnik”. Mieszka w Warszawie.

Jerzy Jarniewicz

Urodzony 4 maja 1958 roku w Łowiczu. Poeta, tłumacz, krytyk. W 1982 r. ukończył anglistykę na Uniwersytecie Łódzkim, w 1984 r. filozofię. Autor między innymi tomów poetyckich Dowód z tożsamości (2003), Oranżada (2005), Na dzień dzisiejszy i chwilę obecną (2012) czy Woda na Marsie (2015), licznych przekładów literatury zagranicznej oraz książek krytycznoliterackich. Od 1994 r. redaktor "Literatury na Świecie". Współpracuje z "Gazetą Wyborczą", "Tygodnikiem Powszechnym" i "Tyglem Kultury". Mieszka w Łodzi.

Krzysztof Kuczkowski

Urodzony w 1951 roku w Gnieźnie. Poeta, krytyk literacki i muzyczny. Założyciel i redaktor naczelny dwumiesięcznika „Topos”. W latach 1995-2005 redaktor naczelny Magazynu Muzyków „Gitara i Bas”. Jeden z inicjatorów Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego im. Rainera Marii Rilkego, organizator Festiwali Poezji w Sopocie. Laureat m.in. nagrody „Nowej Okolicy Poetów” (2008). Odznaczony Srebrnym Medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis” (2008). Mieszka w Gdyni-Orłowie.

Krzysztof Lisowski

Urodzony 2 sierpnia 1954 roku w Krakowie. Poeta, redaktor, krytyk literacki, eseista, prozaik, tłumacz, autor wierszy dla dzieci. Absolwent filologii polskiej na Uniwersytecie Jagiellońskim. Laureat m.in. Nagrody im. Andrzeja Bursy (1976), Nagrody im. Stanisława Piętaka (1981), Nagrody Miasta Krakowa (1990), Nagrody Krakowska Książka Miesiąca (1999). Prowadzi zajęcia w Studium Literacko-Artystycznym UJ w Krakowie. Tłumaczony m. in. na czeski, słowacki, ukraiński, rosyjski, serbsko-chorwacki, węgierski, słoweński, francuski, niemiecki i angielski.

Leszek Szaruga

(właść. Aleksander Wirpsza) Urodzony 28 lutego 1946 roku w Krakowie. Poeta, prozaik, eseista, tłumacz i krytyk literacki. Współtwórca Nowej Fali. Jest redaktorem „Przeglądu Politycznego” i miesięcznika „Nowaja Polsza”. Laureat Nagrody Kościelskich (1986) oraz nagrody literackiej paryskiej Kultury (1999). Mieszka w Warszawie.

Piotr Matywiecki

Urodzony 5 czerwca 1943 roku w Warszawie. Poeta, eseista, krytyk literacki, autor antologii poetyckich, edytor. Wieloletni pracownik Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego. W latach 1980–1989 działacz Solidarności jawnej i w konspiracji. Autor wielu tomów poezji, m.in. Zdarte okładki – wiersze zebrane (2009), a ostatnio Poematy biblijne (2020) i Cykle (2024). Napisał kilka książek eseistycznych, w tym Kamień graniczny (1994) poświęcony filozoficznym i egzystencjalnym problemom Zagłady Żydów, a niedawno tom esejów o sztukach wizualnych Własne oczy (2024).

Przemysław Dakowicz

ur. w 1977 roku w Nowym Sączu. Poeta, eseista, krytyk literacki, historyk literatury. Doktor habilitowany nauk humanistycznych, adiunkt w Zakładzie Literatury Polskiej XX i XXI wieku Uniwersytetu Łódzkiego. Wydał siedem książek poetyckich, zebranych w tomie Nauka znikania. Wiersze i rozmowy z lat 2006–2018 (2018), cztery tomy eseistyczne, książki historycznoliterackie i krytycznoliterackie: Helikon i okolice. Notatki o poezji współczesnej (2008),„Lecz ty spomnisz, wnuku”. Recepcja Norwida w latach 1939–1956. Rzecz o ludziach, książkach i historii (2011), Obcowanie. Manifesty i eseje (2014), Poeta (bez)religijny. O twórczości Tadeusza Różewicza (2015), Lustra tradycji. Studia i szkice interpretacyjne (2018). Jeden z pomysłodawców i współredaktor serii książek Wydawnictwa Uniwersytetu Łódzkiego „Projekt: Egzystencja i Literatura”. Autor przekładów z języka czeskiego. Laureat kilku nagród literackich, m.in. Skrzydeł Dedala przyznawanych przez Bibliotekę Narodową. Strona internetowa: dakowicz.blogspot.com.

Stanisław Stabro

Urodzony 23 sierpnia 1948 roku w Świdnicy. Poeta, historyk literatury, krytyk literacki. Współpracował m.in. z „Kulturą”, „Literaturą”, „Odrą”, „Poezją” oraz „Kulturą Niezależną”. Jest członkiem grupy poetyckiej „Teraz” oraz czołowym przedstawicielem Nowej Fali. Pracuje w Instytucie Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Tadeusz Dąbrowski

Urodzony w 1979 roku,  poeta, eseista, redaktor dwumiesięcznika literackiego „TOPOS”. Publikuje m.in. w „The New Yorker”, „Paris Review”, „Frankfurter Allgemeine Zeitung”. Ogłosił siedem tomów wierszy, ostatnio Środek wyrazu (a5, 2016), oraz powieść Bezbronna kreska (Biuro Literackie, 2016). Laureat m.in. Nagrody Fundacji Kościelskich (2009) oraz Nagrody Fundacji Kultury Polskiej, którą otrzymał od Tadeusza Różewicza. Tłumaczony na ponad dwadzieścia języków. Mieszka w Gdańsku.

Tadeusz Różewicz

Urodzony 9 października 1921 roku w Radomsku. Poeta, prozaik, dramaturg. Laureat wielu nagród literackich zagranicznych i polskich, m.in. Nagrody Polskiego PEN-Clubu (1997), Nagrody Ministra Kultury i Sztuki (1997), Śląskiego Wawrzynu Literackiego (1999), Nagrody Wielkiej Fundacji Kultury (2000), Nagrody Literackiej Nike (2000), "Złotego Berła" (2006), Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius za całokształt twórczości (2008). Odznaczony Krzyżem Wielkim Orderu Odrodzenia Polski (1996). Zmarł 24 kwietnia 2014 we Wrocławiu.

Wojciech Kass

Urodzony 1 września 1964 roku w Gdyni. Poeta, eseista. Absolwent filologii polskiej na Uniwersytecie Gdańskim. Jest członkiem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich oraz PEN Clubu. Stypendysta Ministerstwa Kultury. Laureat Nagrody Nowej Okolicy Poetów oraz nagrody prezydenta Sopotu. Odznaczony m.in. Brązowym Medalem „Gloria Artis” (2007), Brązowym Krzyżem Zasługi (2008). Redaktor czasopisma „Topos”. Prowadzi warsztaty poetyckie w Studium Literacko-Artystycznym UJ w Krakowie. Mieszka w Praniu.

Zbigniew Machej

Urodził się w 1958 roku w Cieszynie. Poeta, tłumacz poezji czeskiej, słowackiej i angielskiej, eseista. Autor piętnastu zbiorów wierszy. Wieloletni pracownik polskiej dyplomacji kulturalnej w Czechach i na Słowacji. Dotychczas w Biurze Literackim opublikował tomy: Kraina wiecznych zer (2000), Prolegomena. Nieprzyjemne wiersze dla dorosłych (2003), Wspomnienia z poezji nowoczesnej (2005), Wiersze przeciwko opodatkowaniu poezji (2007) oraz książkę poetycką dla dzieci Przygody przyrody (2008); nominowany do Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius i Nagrody Literackiej Gdynia.

Powiązania