książki / DOŻYNKI

Pozytywki i marienbadki

Andrzej Sosnowski

Fragmenty książki Andrzeja Sosnowskiego Pozytywki i marienbadki (1987-2007), która ukazała się nakładem Biura Literackiego 25 maja 2009 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Posłowie

Nie­dłu­go moż­na żyć z jed­nym sło­wem w ustach.
Nawet na poli­go­nie lub w trak­cie ban­kie­tu
kie­dy wiatr przy­nie­sie złom­ki głu­chych ryt­mów
sier­żant i orkie­stra zagłę­bią się w sobie
nie pojąw­szy melo­dii w czymś, co niby echo
wibra­cji strun – włó­kien świa­ta – tak ich nie­po­koi.
Tę muzy­kę z wnę­trza zie­mi czu­ją też kobie­ty
odar­te z odzie­ży na śnie­gu lub w alta­nach
gdy sekun­dę przed gwał­tem omia­ta­ją myślą
ini­cjał miło­ści na koń­cu lune­ty. Ludzie,
o któ­rych mówię, odcho­dzą z pusty­mi ręka­mi
zwięź­li niby supły na pię­cio­li­nii napię­cia,
odu­rze­ni przez deszcz, co znie­wa­la, by mówić
zawsze chcie­li żyć z jed­nym sło­wem na ustach.


Sezon na Helu

Banquo: It will be rain toni­ght.

1st Mur­de­rer: Let it come down.

Spóź­nie­ni wcho­dzi­my w lato, nasze zegar­ki
zostaw­my na pla­ży. Czas też
mie­wa przy­go­dy, na przy­kład za chwi­lę
twój sło­necz­ny sygnet znik­nie w mokrym pia­sku
zacho­dząc w ule­wie stóp tej sma­głej gro­mad­ki.
I wil­goć będzie mogła śnić swój sen o muzeum
snu­jąc się wzdłuż sprę­żyn i kamie­ni
i paru­jąc pod zło­tą koper­tą
aż po kres morza i cza­su.

Co noc z moją panią wypi­jam pół litra.
Ubra­ni tak samo na rand­kę, chan­drę i do pra­cy
nie­kie­dy istot­nie zda­rza­my się cza­so­wi,
fos­fo­ry­zu­ją­ce punk­ty na krót­kiej wska­zów­ce
pół­wy­spu nad tar­czą morza. I tak bar­dzo
jej potrze­ba prze­strze­ni do życia lecz my
mamy ser­ca w ple­ca­ku i tyl­ko sprzą­ta­my
las sta­rych umoc­nień, faszy­no­we płot­ki
zasy­pia­jąc czas lek­ką sto­pą
zasy­pa­ny w pia­sku.

Tak niwe­lu­je się wydmy w służ­bie cza­su.
Przy­da­rzasz się słoń­cu, kie­dy indziej chmu­rom
ale nader rzad­ko, więc nosisz się zagad­ko­wo
wkrę­ca­jąc czas butem w piach jak nie­do­pa­łek.
A cza­sem znów z mor­ską latar­nią przy ustach
odwra­ca­my świa­tło i nada­je­my się rano
w koper­tach bez adre­su. I pada deszcz.
Nie­ru­cho­me grzy­wa­cze pię­trzą się nad nami.
O spo­tka­niu naszych oczu będą mil­czeć media
choć zapa­dły na nim decy­zje wyjąt­ko­wej wagi.


Tachymetria

Kie­dyś te domy przej­dzie wiatr
szy­by nabie­gną tęczą jak wodo­spad
obu­dzi­my się w zim­nych poko­jach
zdję­cia sfru­ną ze ścian i rzecz
nie przy­zna się do rze­czy i głos
zała­mie się gdy cyfry na tar­czach
zamie­nią się miej­sca­mi
teraz tak jest że mamy wiatr
niech już zosta­nie na zawsze

I na czwo­ra­kach poszu­ka­my sta­rych
listów i jak paję­czy­na będzie czas
na mojej twa­rzy jak zetla­łe płót­no
far­ba na two­ich pal­cach Uwa­żaj
nie ska­lecz się Pleśń jest dobra
siwy chleb paję­czy­na i słoń­ce
A słoń­ce wej­dzie po scho­dach
i wysko­czy przez wybi­te okna
teraz tak jest że mamy blask
niech już zosta­nie na zawsze

A życie będzie nocą na hory­zon­cie
łuną oto­czo­ną pier­ście­niem neo­nów
i auto­strad Saturn Dziec­ko bez tchu
przy­bie­gnie nad kra­węż­nik W oczach
bły­śnie aure­ola z aut więc wró­ci
żeby nam śpie­wać nowi­nę lecz my
będzie­my prze­trzą­sać pola i pleść
sza­re ogni­ska z folii
teraz tak jest że mamy mróz
niech już zosta­nie na zawsze

Czu­jesz ten błysk w węź­le gar­dła?
To czu­łość Już nic nie pamię­tam
Słoń­ce leci z zacho­du na wschód
sta­wia nam wło­sy na gło­wie i robi się
tak cie­pło wycią­gnij dło­nie
W te domy w koń­cu wło­żą dyna­mi­ty
i obłok będzie jak wzru­sze­nie ramion
popie­la­ty upa­dek jak ukłon
teraz tak jest że mamy strach
niech już zosta­nie na zawsze


Thrakt

Czło­wiek, któ­ry sobie poszedł
to nie jest czło­wiek, któ­ry do nas idzie. Dzień
zacho­dzi nad nim bez prze­sad­nej glo­rii, dzień
inne­go czło­wie­ka, któ­re­go jesz­cze nie ma. Sen
posy­ła mu snop cie­ni przez dziur­kę od klu­cza,
ale nośny podmuch
zamarł na przed­pro­żu. Weran­da
pach­nie jabł­kiem, her­ba­tą, bisz­kop­ta­mi,
mar­twym morzem jesien­ne­go słoń­ca, bo
ten, któ­ry poszedł, był tu tyl­ko latem, ten
któ­ry jest w dro­dze, nie zdą­ży przed zimą.
Jed­nak zgrzyt klu­cza idzie w mie­sią­ce, jest
jak kory­tarz dla snu. Jak pomysł na dro­gę
inną, któ­ry zja­wi się w pół­szep­cie wio­sny, gdy
daw­ny wiatr przy­bę­dzie tu znad rze­ki. Wte­dy
prze­pad­nie klucz w trak­cie noc­nej prze­pra­wy.
Każ­dy czas będzie pospiesz­nie roz­ko­ja­rzo­ny.

Taki jed­no­li­ty w zło­cie jesie­ni, taki stro­my
jak sele­dy­no­wa fala, któ­rej przy­szło się zatrzy­mać
z nawi­sem nad tym dom­kiem obok lasu. Ale nie­obec­ni
ronią łzy przy pra­cy, w mie­ście, pomię­dzy kawiar­nia­mi,
gdzie pły­nie dobre życie. Czas
na bal­la­des et ron­de­aux.
Na – o ile łaska papie­ża – hete­ro­dok­sje
nad fili­żan­ka­mi z kawą, przy likie­rach: – że tak
bez­sprzecz­nie powin­no być! Dopó­ki
mia­sto, zła infra­struk­tu­ra, mio­ta nimi jak młyn,
ludzie giną w przed­bie­gach bez halo sym­po­sion
w cza­sie sfin­go­wa­nym. Czyż­by zatarł się kres?
Anu­lo­wa­ny w klu­bach i neo­nach? Jaz­zu
bez­a­pe­la­cyj­nie coraz mniej. Hale tań­ca to kamie­nio­ło­my.
Z kolo­sal­ną żądzą zysku w pobli­żu ścież­ki zdro­wia
kom­bi­nu­je czło­wiek. Już daw­no gale­ra­mi
wypu­ścił się czas, znaj­du­jąc por­ty w galak­ty­kach
gwiazd, któ­re jedy­ne potra­fią się nim cie­szyć. A
taki obraz na takie podo­bień­stwo tak nie umie.

Czy ist­nie­je sub­sty­tut en mas­se? Nic z tych rze­czy.
Wszyst­kie klej­no­ty świa­ta nie zamkną boskiej Astrei
w zegar­kach. Pięk­ne są jedy­nie zakąt­ki w sekun­dach
głęb­szej ciszy w popo­łu­dnio­wej muzy­ce. Nad­cho­dzą­cy
marzy jed­nak o łóż­ku w dziur­ce od klu­cza, o smu­kłej
kom­na­cie naj­wszech­stron­niej będą­cej w kon­tak­cie
z okiem i krot­ką łzą cza­su. I ja też tak chcę. Sen
oddy­cha wte­dy nur­tem rze­ki i wia­trem
swo­bod­ne­go ruchu tego, co w boskim sen­sie praw­dzi­we.
Ale jeste­śmy, co zro­zu­mia­łe, wychy­le­ni
z fazy, i wszyst­ko dzie­je się jak­by za naszy­mi ple­ca­mi,
nawet rze­czy fatal­ne, więc nie ma potrze­by uda­wać,
że potra­fi­my coś ująć. I w sumie
o nic wię­cej nie cho­dzi.

Bia­ła weran­do pod lasem, salo tele­wi­zyj­na w głę­bi,
gdzie tyle razy cie­szy­li­śmy się miłym wie­czo­rem,
uzgad­nia­jąc, że przed snem rund­ka i rytu­al­ny papie­ros.
Ani sło­wa o łzach, jed­nak czu­łem czas na nad­garst­kach
jak dziew­czę­ce wło­sy i pia­sek. Jak z wyso­kiej zjeż­dżal­ni
wpa­da się w noc peł­ną cza­su i nie oglą­da na basen, bo
mogło­by tam być nawet srebr­ne trzę­sa­wi­sko żyle­tek,
mor­skich wete­ra­nek. Stąd dzi­siaj
potrze­ba syre­nich rease­ku­ra­cji
jesz­cze w takim strasz­li­wą ciszą prze­świe­tlo­nym wra­ku.
Cięż­ko póź­no być dobrym kome­tą. Ot, co. Póź­na myśl
nie trzy­ma się żywio­łu, któ­ry tak nie­do­ty­kal­nie pło­nie
w drżą­cym hin­ter­lan­dzie gwiazd. Boskie urą­go­wi­sko,
swo­ją dro­gą, ten eks­pe­ry­ment z pamię­cią, i tra­we­sta­cja.
Czy­li z takim cza­sem, któ­re­go nigdy nie było i nie masz,
bo tyl­ko szczę­ście to czas, kie­dy ogar­nia cię czas
jed­no­krot­nie i może porwać bądź rzu­cić.
I każ­da mło­da oso­ba bły­ska­wicz­nie daje się rzu­cić,
żeby po pro­stu moc żyć, ale już tyl­ko bez szczę­ścia,
bez cza­su, w kli­ma­tach sta­cjo­nar­nie nija­kich. Poza
szczę­ściem w naj­lep­szym razie zaj­mu­je nas sztu­ka.

Tak odpro­wa­dza­jąc świat, słu­cha­jąc sit­co­mo­we­go pła­czu i
prze­glą­da­jąc się w tylu zaprze­pasz­czo­nych mostach; grzę­znąc
w zde­pry­mo­wa­nych godzi­nach i będąc, z każ­dą chwi­lą, dalej
od cze­goś, co w ogó­le może być chwi­lą – oto boski para­doks
i hat trick. Odpro­wa­dza­jąc świat
na pociąg? Od same­go począt­ku
z nara­sta­ją­cą talią: chu­s­te­czek i poca­łun­ków? Na dwo­rzec
jak zwy­kle o świ­cie. Kto
komu mówi: nie­mal się zako­cha­łem? Jehan­ne de Fran­ce?

I tak jak szczę­śli­wość jest naj­do­tkli­wiej nie­bo­skim sta­nem
ima­gi­na­ble, w któ­rym Bóg wypunk­to­wał swo­je anti­do­tum,
tak iro­nia traf­nie instan­ty­zu­je ser­ce jako wiel­ka tajem­ni­ca
nie­wia­ry, czy­li głód nie­skoń­czo­ne­go szczę­ścia moż­li­we­go
jedy­nie w cza­sie, i to w cza­sie naj­tkli­wiej śpie­wa­ją­cym.
Alle­lu­ja. Już zapo­wia­da­li przez mega­fon? Rzad­ko dziś
mło­dzież pochy­la się nad różą; nie pra­gnie super­lo­go ist­nie­nia.
Lejek norym­ber­ski i butel­ka lej­dej­ska są dla nich bez róż­ni­cy,
a wła­śnie takie rze­czy obja­śnia­łem naj­wy­tr­wa­lej.
Opoź­nio­ny pociąg eks­pre­so­wy X is fal­ling down, et cete­ra.
Leżysz na pero­nie, któ­ry wisi jak weran­da w pustym polu.


Tempo życia

Co? Nic. Patrzę. Zasy­piam.
Okno, łóż­ko i mrok. Chłod­ny
dreszcz to mini­mum sen­sa­cji
pod kocem, z gło­wą scho­wa­ną
w sny. Sny mają być jak pia­sek
i są. W ustach. Na ustach piach,
klej, paję­czy­na i śmiech,
klej, paję­czy­na i piach. K, p, p,
ppppppppppppppppppppppppp!
A fatal error has occur­red.
Pisz
po pol­sku. Nic. Strasz­li­wy błąd
miał tu miej­sce. Zda­rzył się i
wystą­pił. Z brze­gów? Z pro-
pozy­cją. Z bez­brzeż­ną post-

pozy­cją.


*

Mihi i Tibi w jed­nym sta­ły domu. Stu­dio­wa­ły
gry noirs na noc­nych wydzia­łach, „nali­cza­ły”
sza­re krwin­ki dni: jaki stan? Mar­twią te ana­li­zy,
lecz one nie są już aktu­al­ne, mówi Tibi, a Mihi
mru­czy: W son­da­żach domi­nu­ją bla­de krwin­ki.

Jon prze­padł rów­nie bez­na­dziej­nie jak osta­niec!
Muzy­ko­gra­fia musi zre­zy­gno­wać z astro­fi­zy­ki,
żeby się stać obrącz­ką – cho­ciaż­by tra­gicz­ną! -
praw­dzi­we­go żyran­do­la. Zaczy­na nato­miast
uosa­biać nabo­żeń­stwo, że żyran­do­la nie ma!

I pew­nie spy­tasz mnie jak masz myśleć
i natu­ral­nie spy­tasz mnie co masz zro­bić
a gdy­byś mia­ła mnie zapy­tać co to będzie
to może też zapy­tasz co ma być

Jeże­li zapy­tasz mnie jak masz skoń­czyć
możesz chcieć zadać pyta­nie jak to jest
gdy następ­nie mnie zapy­tasz jak to jest
ja ci po pro­stu nie odpo­wiem

O autorze

Andrzej Sosnowski

Poeta, tłumacz. Pracownik redakcji "Literatury na Świecie". Laureat nagród: im. Kazimiery Iłłakowiczówny (1992), Fundacji Kultury (1994 i 1999), Kościelskich (1997), "Odry" za całokształt twórczości (1998), Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius (2008) oraz Nagrody Literackiej Gdynia – specjalne wyróżnienie (2011). Mieszka w Warszawie.

Powiązania