Ptak, o którym trochę wiem
Patrzy na mnie moja twarz odbita w chmurze
mgły, co wyszła mi z ciała przez szpary w powiekach.
A to jest mgła krwi i już za horyzont ścieka.
A mój wydech co także jest krwią, tylko suchą,
jest wiatrem pionowym co jeszcze zakotwiczony
w róży płuc jest łodygą krążącego ptaka.
Lecz że ziemia się właśnie odwrotnie obraca
obracają się we mnie płuca aż przez usta
wyszarpną się spomiędzy żeber niby chustka.
Więc póki jeszcze jest niebo, moja twarz rozległa,
póki nad horyzontem krew świeci jak jutrzenka,
póty ptak zna miarę swego wywyższenia.
Lecz już, choć o tym nie wie, powoli przecieka
spod tamtego pod ciasne niebo, już pod moją
powieką się rozpływa w ciężki jak całun obłok.
Pewna wiedza
Wiem: najpierw oko gwiazdę rodzi w każdy wieczór.
Wiem: potem krew w tej gwieździe tak daleko mieszka.
Wiem: ty, co oficyną jesteś swojej krwi
dłoń posyłasz, odręczny puszczasz do mnie list.
Wiem: moja dłoń nie pozna smaku twojej dłoni.
Tamta gwiazda już spada: przygważdża do ziemi.
Widzę: leży, przejrzysta jak cień rękawiczki.
Gwiazda jawnie dopala się na linii życia.
Wiem: leżąc w koleinie poziomego ciała
czujesz jak mróz ci skuwa Wschód z Zachodem ciała.
Drugą dłonią sprzed oczu odsuniesz powiekę
nieba i ujrzysz czarną różę swojej śmierci.
Nigdy zgoda
Ty jesteś mój mężczyzna Znam smak Twego nasienia
Bo kiedy z Ciebie piję odbieram Ci życie
Nie wiem czy to jest miłość Ja się mszczę
I przykro mi gdy Twój spazm jest słabszy niż zwykle
I dopytuję wiedząc: moja wina Lecz wiedząc
Że Ty mi nie odważysz się o tym powiedzieć
Ja mogłabym powiedzieć: ta delikatność jest
Tchórzostwem Lecz wiem: też wiesz i wierzysz, że nie powiem
Zyskiem wzajemna wdzięczność Może to jest miłość
Więc milczę Milcząc walczę o życie Bowiem Ty
Też się mścisz i przypuszczam: za to, żeś jest mój
Nie zgodzimy się nawet pod wspólną kołdrą snu
Słowo do jednego
Zapisany do stanu pewnej nieważkości
Pismem upływającej krwi, twój nędzny pobyt
Na mdłej podłodze nocy znaczącym zarazem,
Co cię, powołanego w sferę chwały jasnej
Ponad wszelkie olśnienia i halucynacje,
Zaprawdę już przestało cokolwiek obchodzić;
Zatem z obszarów nędzy wyniesiony siłą
Woli, co pozwoliła ci przemóc lenistwo
Noża zamyślonego nad fenomenami
Życia i śmierci, który wiedząc, że jest panem
Swej niewolnicy dłoni, owej kontemplacji
Oddać się raczył, mimo iż przecież był brzytwą;
Popadłeś w nieuchronną i nieposkromioną
Uzdą żadnej już nędzy musującą błogość.
Teraz leżysz i straszysz niepobożnie ludzi.
Pan najbardziej błękitny zaraz cię obudzi
I sprawiedliwą ręką wyciągnie za uszy
Spod ławki świtu, gdzieżeś legł w cierpliwe błoto.
Zawsze dojrzali
Musimy być o świcie do ostatniej krwi
W pełnych szufladach serca rozliczeni z nocą;
Gdy ostatnia moneta, Księżyc, już się stoczy
Pod stół nieba i, saldo, Słońce wschodzi z żył;
Gdy w gniazdo uplecione z magnetycznych sfer
Kula Ziemi ze źrenic nam wytoczy się;
Gdy natychmiast nas w wargi opuchnięte bierze
Mdła rozpacz, żeśmy winni stworzywszy ten świat;
Kiedy rozpacz kobiecie powierzamy – aż
W żyznej głodem macicy krzepnie w sytą perłę;
O zmierzchu, kiedy suma winnej śmierci krwi
Już nie obciąża Ziemi, gdy na inną, gwiazdę
Pierwszą-lepszą przelana; my musimy zawsze
Być dojrzali do nowego bohaterstwa.