książki / POEZJE

Prześwity

Jorie Graham

Fragmenty książki Jorie Graham Prześwity. Wiersze wybrane: 1980-2012 w przekładzie Ewy Chruściel i Miłosza Biedrzyckiego, wydanej w Biurze Literackim 10 stycznia 2013 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Przy Zmartwychwstaniu ciał Luki Signorellego

Popatrz jak się spie­szą,
żeby wejść
w swo­je cia­ła,
te duchy.
Czy cia­ło jest lep­sze,
że aż tak

im spiesz­no?
Z góry
roz­le­wa się
świa­tło i trą­by
zie­lo­no­skrzy­dłych anio­łów. Lecz
oni nie dba­ją o to,

spie­szą na zgro­ma­dze­nie
spie­szą się
do mowy, aż poja­wi się
rynek, aż
poja­wi się czło­wie­czeń­stwo. A jed­nak
zasta­na­wia­my się

w pre­zbi­te­rium
ciem­nej kate­dry,
czy po powro­cie jest lepiej?
Arty­sta chciał
tak to przed­sta­wić: każ­de ścię­gno,
któ­re prę­żą,

powra­ca­jąc,
jest dosko­na­łe. Ale
czy zale­ży im na
dosko­na­ło­ści?
kie­dy wydo­by­wa­ją się
z zie­mi

w cięż­kość, w kolor
w oko mala­rza?
Na zewnątrz
jest rok 1500,
wszę­dzie wokół kate­dry
uli­ce pospiesz­nie otwie­ra­ją się

wśród dzi­kich
srebr­nych traw…
Na ścia­nie kate­dry
kobie­ty i męż­czyź­ni
po doj­ściu do tego miej­sca
nie wie­dzą jak

prze­stać się spie­szyć.
Odcho­dzą powo­li
gru­pa­mi,
para­mi. Wkrót­ce
nie­któ­rzy są już ubra­ni, ist­nie­je
odle­głość, ist­nie­je

per­spek­ty­wa. Sto­jąc pod nimi,
w koście­le
w Orviet­to, jak może­my im
powie­dzieć, żeby byli
poważ­ni, nie­ustra­sze­ni
i wol­ni,

i że nie ma wej­ścia,
jest tyl­ko wcho­dze­nie.
Bez prze­rwy
przy­by­wa­ją,
pra­gnąc imion,
chcąc

szczę­ścia. W swo­jej pra­cow­ni
Luca Signo­rel­li
w imię Boga
i Nauki
i wia­ry­god­no­ści
wła­mał się do cia­ła,

stu­diu­jąc przy­by­wa­nie.
Lecz mur cia­ła
otwie­ra się
bez koń­ca;
zni­ka­ją­cy punkt tak głę­bo­ki
i ulot­ny,

że jesz­cze go nie odkry­li­śmy,
jesz­cze nas
nie powstrzy­mał. Więc wci­nał się
głę­biej,
prze­cho­dząc powo­li
od sym­bo­lu

do pięk­na. Jak głę­bo­ko
leży praw­da?
Kie­dy jego jedy­ny syn
zgi­nął nagłą śmier­cią
kazał przy­nieść cia­ło
i poło­żyć

na sto­le w pra­cow­ni;
sta­nął w pew­nej odle­gło­ści
i cze­kał
na naj­lep­sze
świa­tło, naj­lep­szą
głę­bię dnia,

a potem z roze­zna­niem, kunsz­tem
gra­cją i uwa­gą, prze­bił się
do cie­nia, prze­bił się
do kości i ścię­gien, do wszyst­kich
zagłę­bień
zebra­ne­go zim­ne­go świa­tła.
Cały­mi dnia­mi trwa­ła
ta głę­bo­ka piesz­czo­ta,
prze­ci­na­nie, roz­pi­na­nie,

aż jego umysł
wspiął się
w otwar­te cia­ło
i zago­ił.


Do czytelnika

Przy­się­gam ci, że chcia­ła wró­cić do tego, co zamknię­te, nie­spiesz­ne,

do zie­mi, na któ­rą moż­na powie­dzieć To jest moje praw­dzi­we życie, Dzień dobry,
na któ­rą moż­na powie­dzieć Dziew­czy­na na klęcz­kach, któ­ra jest mną,
wciąż prze­ko­pu­je metr kwa­dra­to­wy gle­by,
żeby opi­sać i roz­płasz­czyć na kart­ce wszyst­ko, co tam się uda zna­leźć,
i nazwać, gdzieś pod koniec kwiet­nia, gdzie wie­rzą w idee,
w czwar­tek, tę odro­bi­nę, któ­ra prze­trwa, i całą resz­tę.

Wcze­śniej, sny. Sen o tym, że jest cie­pło
i będzie cie­pło. Sen o góro­wa­niu
jak o pio­sen­ce miło­snej,
sen o wła­ści­wej bro­ni, a potem ide­al­nej uciecz­ce.

Potem sen o pio­sen­ce o tym, że ma się tu coś do zro­bie­nia.

Potem sen o was dwoj­gu, sie­dzą­cych na kana­pie, o nastro­jach
wojsk (ręce Boga), o mie­ście pło­ną­cym w odda­li.

Sen o przed­tem i potem (czy zbli­ża­my się do sie­bie?) sen
o w koń­cu, po wie­lu dniach

(Pan­na ___________wydaje z sie­bie prze­szy­wa­ją­cy krzyk).

Przy­się­gam ci, że to się zaczy­na od dziew­czy­ny, w dzień, kie­dy po ule­wie
znie­nac­ka wycho­dzi słoń­ce (jak­by dla uka­za­nia cze­go na wzgó­rzach -
bia­łe­go bla­sku x, palą­cej wspa­nia­ło­ści y,
zawo­dzą­ce­go nie­koń­czą­ce­go się ___________?) ta dziew­czy­na po zbie­gnię­ciu
z domu w dół, a potem ponad siat­ką, nie jak zwie­rzę,
lecz jak coś rozum­ne­go, oczko po oczku, i dalej

na przy­dzie­lo­ną zie­mię – na kon­kurs nauko­wy – na wszyst­ko w obrę­bie
metra kwa­dra­to­we­go gle­by. W tym miej­scu to zaczy­na się
wymy­kać. Wzię­ła szpa­del i zary­so­wa­ła gra­ni­ce. Przez śro­dek
chwa­stów, poro­stów, mchów, zatrzy­mu­jąc połów­ki tego, co zna­la­zło się w środ­ku
przy­pad­kiem, świe­że liście, śmie­cie nawia­ne przez wiatr -

Oto zapach roz­cię­tej zie­mi, zapach czte­rech boków.
Oto brą­zo­wa sło­dycz abs­trak­cji, w któ­rej jej czte­ry płyt­kie bruzd­ki
powta­rza­ją jed­no sło­wo.
Weź­mie linij­kę i wepchnie ją na całą dłu­gość.
Wsu­nie jej ostrą kra­wędź przez kolo­nie, tune­le,
przez sprosz­ko­wa­ne ska­ły i sprosz­ko­wa­ne liście,

i wszyst­ko na dro­dze do jedy­ne­go wła­ści­we­go celu,
jak opa­da­ją­cy płaszcz, unie­sie­nie ramion,
(po tym, jak odrzu­ci­ło się ideę x,
po tym, jak czy­tel­ni­ko­wi przy­dzie­li­ło się y) -

jej dziu­ra w iłach jak przy­sło­wie w środ­ku pola cier­pli­wo­ści,
kar­mią­ce szcze­gó­ła­mi powie­trze nad sobą,
ozdo­ba kwiet­nio­we­go powie­trza,
ren­dez-vous zie­mi i rąk -

Powiedz­my, że ją tam zosta­wi­my, w kuc­ki, wypię­tą,
wycią­ga­ją­cą chwa­sty pęse­tą,
roz­ry­wa­ją­cą roz­kwit na praw­dę,
każ­de nasio­no każ­da dżdżow­ni­ca po dro­dze w dół zapa­ko­wa­ne do
pla­sti­ko­wej toreb­ki (czy mam cię porów­nać do), Powiedz­my, że ją

tam zosta­wi­my, dokąd jesz­cze mogli­by­śmy pójść? Sło­wo,
usta ponad wodą? Czy jest gdzieś miej­sce

ani tam, ani tu?
Gdzie teraz będzie­my żyć, w jakim tere­nie?
Bło­to, popiół, __________, _________ . Chce­my, żeby się do nas lepi­ło,
ręce nie peł­ne, ale i nie czy­ste. Co jest utka­ne wystar­cza­ją­co luź­no,
ale nie prze­pusz­cza nicze­go, kłę­bek wstąż­ki,
jej wło­sy upię­te tak, żeby było widać wiatr?

Gdy­by, na przy­kład, to było to miej­sce,

gdzie bogo­wie wal­czą z olbrzy­ma­mi i potwo­ra­mi
(a my – ide­al­ny kra­jo­braz, cia­ło, inter­pre­ta­cja),

gdy­by, na przy­kład, to nie było miej­sce wybra­ne, lecz takie,
do któ­re­go moż­na zabłą­dzić, łąka z dziu­rą w środ­ku,

i nie­któ­rzy przez taką dziu­rę prze­peł­za­ją do inne­go miej­sca,

a nie­któ­rzy przy jej pomo­cy liczą i kupu­ją,

a nie­któ­rzy cho­wa­ją się w niej i widzą Go, jak prze­cho­dzi,

a dla nie­któ­rych to jest dziu­ra w ple­cach bie­gną­ce­go czło­wie­ka,

przez któ­rą to, co się do nie­go zbli­ża, dosta­je się do środ­ka, i rośnie,

dziu­ra w jego pier­si, przez któ­rą widać drze­wa w odda­li,
i rośnie, wypy­cha nie­bo, wypy­cha opo­wieść,

aż jest bli­sko, jest wszyst­kim, co widać, ta chwi­la, dziu­ra w jego ple­cach,

w któ­rej teraz poja­wia się dziew­czy­na z chwa­stem i zeszy­tem.


Ambra

Ponie­waż nasza skó­ra jest kom­plet­nym kra­jo­bra­zem, oce­anem,
musi­my być nie­za­po­mnia­ni albo nie być wca­le.

Kała­mar­ni­ce, nie­zna­ne ludz­kim oczom, wypły­wa­ją
zwa­bio­ne świa­tłem księ­ży­ca na wodzie – coś,

co umy­ka tak wytrwa­le, war­te jest pożą­da­nia.
Wte­dy osia­da­ją na mie­li­znach albo dopa­da ich

wróg, wie­lo­ryb. Cza­sem ryba­cy
wie­sza­ją papie­ro­we latar­nie na dzio­bach łódek

i tyłem wio­słu­ją do brze­gu. Tak dużo cza­su
potrze­ba, żeby uwie­rzyć

w dowo­dy.
Weź­my poła­ma­ny księ­życ nad fala­mi,

brak zapa­chu księ­ży­co­we­go świa­tła
w sło­nej wodzie – w koń­cu

wzór sta­je się jasny. Kała­mar­ni­ca olbrzy­mia, któ­rą
rzad­ko widu­je się za życia, lecz wie­lo­ryb­ni­cy

czę­sto znaj­du­ją jej zwło­ki w wie­lo­ry­bach.
Tam wydzie­la swo­je moc­ne wonie,

swo­je­go ducha – Joy, Fly By Night, Gre­en
Para­di­se
, zawsze dążąc do tego,

czym musi się stać. Jak­że się nazy­wa­ła, ambra?
poru­sza się przede mną, pra­wie na dotknię­cie -

jaśmin, lawen­da, ber­ga­mot­ka, róża…


Piórko dla Voltaire’a

Ptak to alfa­bet, prze­la­tu­je
nad nami, zapa­sy
w sty­lu wol­nym,
sta­do,
plan podró­ży.
Nie­któ­re nigdy nie doty­ka­ją zie­mi.

I każ­dy lot to łuk pod­pie­ra­ją­cy nie­bo,
pożycz­ka dla nie­ba.
A słów­ka, któ­re z nich two­rzy­my, poje­dyn­cze pió­ra, zrzu­ca­ne
dla nas na uzdro­wie­nie,
spa­da­ją i spa­da­ją;
pomy­sło­wa zbro­ja…

Piór­ko, piór­ko, wcze­snym ran­kiem, gdzie rośnie twój ogród
fru­niesz pod wiatr, mówisz, spójrz,
to bez­piecz­ne:
nie wylą­do­wać,
tak jest lepiej.
Czło­wiek pełen słów

jest ogro­dem chwa­stów,
a kie­dy chwa­sty uro­sną
ogro­dem śnie­gu,
naszyj­ni­kiem śla­dów: tu gdzieś była, być może moja śnież­na sowa.
Kto ją wystra­szył?
Ja, mówi wró­bel,

swo­ją potrze­bą; jej strza­łą. Tu więc przy­na­le­żę, bez zezwo­le­nia, samot­nie
w tym pań­stwie zakrę­tów,
zabie­ram,
co nie mia­ło być zabra­ne.
Piór­ko
wyrwa­ne z cia­ła lub zna­le­zio­ne na śnie­gu
moż­na zanu­rzyć w atra­men­cie,
i utwo­rzyć sło­wo bądź kil­ka: zabor­czy, słoń­ce. Pió­ro
może się upić,
zaszło tak dale­ko, i tyle ma wciąż do przej­ścia – łąka,
na próż­no, wyobraź sobie
ten ból

a kie­dy odszedł, nie było niko­go

i to jest klucz do kró­le­stwa.


San Sepolcro

W tym błę­kit­nym świe­tle
mogę cię tam zapro­wa­dzić
teraz, gdy śnieg mnie
prze­szył na wylot,
do kości. To
jest mój dom,

moja część etru­skie­go
muru, drzew­ka cytry­no­we
sąsia­da i, zaraz poni­żej
dol­ne­go kościo­ła,
fabry­ka samo­lo­tów.
Kogut

przez cały dzień pie­je z mgły
na zewnątrz murów.
W powie­trzu jest mle­ko,
lód na ole­istych
skór­kach cytry­ny. Jak czy­sty
jest umysł,

świę­ty grób. To ta dziew­czy­na
u Pie­ro
del­la Fran­ce­ski, roz­pi­na­ją­ca
nie­bie­ską suk­nie,
płaszcz pogo­dy,
żeby zaczął się

poród. Chodź, może­my wejść.
Bóg jesz­cze się
nie naro­dził. Nikt jesz­cze
nie zmar­twych­wstał
do muze­ów, do pra­cy
przy taśmie – kadłu­by

i skrzy­dła – do pla­cu
tar­go­we­go. To wła­śnie
robią żywi: wcho­dzą.
To dale­ka dro­ga.
A suk­nia wciąż roz­chy­la się
od wiecz­no­ści

do osob­no­ści, czuć już ruchy.
Wewnątrz, w ser­cu,
tra­ge­dia, teraź­niej­szość
poro­nio­na na wie­ki,
a jed­nak wcho­dzi, każ­dy oddech
jest odpi­na­nym

guzi­kiem, czy­jeś prze­raź­li­wie
zwin­ne pal­ce
się­ga­ją do wszyst­kich reje­strów.


Modlitwa

Zza porę­czy na nad­brze­żu przy­pa­tru­ję się tysiąc­om pło­tek, jak roz­wi­ro­wu­ją się
wza­jem­nie, każ­da jest maleń­kim mię­śniem, ale też, nie
mogąc stwo­rzyć nur­tu, ze swo­je­go uni­so­no wytwa­rza­ją (zakrę­ca­jąc, za-
wra­ca­jąc w śro­dek,
wcho­dząc i wycho­dząc ze swo­je­go uni­so­no w uni­so­no) z samych sie­bie
nurt widzial­ny, taki, któ­ry nie jest w sta­nie wsz­cząć ani zabu­rzyć
w naj­drob­niej­szym stop­niu wirów wody, por­to­we­go cyklu
kil­wa­te­rów, tam, gdzie napo­ty­ka­ją głęb­szy opór, wody, jak­by
zde­rza­ją­cej się ze sobą (są w niej takie war­stwy), praw­dzi­we­go nur­tu,
któ­ry, nie­mal nie­wi­dzial­ny, prze­ka­zu­je widzial­ne­mu (płot­kom) strzał­kę
ruchu, wymu­sza­ją­ce­go zmia­nę -
to jest wol­ność. To jest siła wia­ry. Nikt nie otrzy­mu­je
tego, co chce. Nigdy nie sta­jesz się taki sam. Pra­gnie
się czy­sto­ści. Dane ci są prze­mia­ny. Coraz bar­dziej,
z każ­dą z lśnią­cych minut, przez któ­re prze­wle­czo­no wiecz­ność,
rów­nież zapo­mnie­nie, oczy­wi­ście, reper­ku­sje tego,
co na morzu. Tu, z peł­ny­mi pia­sku dłoń­mi, pozwa­la­jąc, by prze­sie­wał się
na wie­trze, zaglą­dam do środ­ka i mówię: „weź to, oto,
co oca­li­łam, weź to, pospiesz się”. A jeśli teraz
słu­cham? Słu­chaj, nie mówi­łam nic. To tyl­ko
coś, co zro­bi­łam. Nie zdo­ła­łam wybrać słów. Mogę teraz odejść.
Oczy­wi­ście nie jestem w sta­nie wró­cić. Nie do tego. Nigdy.
To jest duch upo­zo­wa­ny na moich war­gach. Tutaj: nigdy.


Ucieleśnia

Jesień w peł­ni i wystą­pił błąd, zakwi­tła śli­wa, dwa­na­ście
kwia­tów na trzech róż­nych
gałę­ziach, co dla nas oso­bi­ście ozna­cza brak kwia­tów na wio­snę, a może brak kwia­tów na
tych gałę­ziach, na któ­rych
wła­śnie
przy­sia­da, znie­nac­ka, sza­ro-zło­ty wędrow­ny ptak – jest tu jesz­cze? – sze­le­ści,
pomna­ża nie­wła­ści­we
powie­trze, poru­sza gałę­zie drob­ny­mi
sko­ka­mi, potem nie­ru­cho­mie­je – bar­dzo nie­ru­cho­mo – wydy­cha w ten tlen, któ­ry
przy­własz­cza sobie też mój
wytę­żo­ny wzrok, wła­śnie
tak, wchła­nia go, tak­że moje
myśle­nie, któ­re pró­bu­ję odciąć,
moje czło­wie­czeń­stwo, nie jestem błę­dem, myśli moje czło­wie­czeń­stwo, nie mogę
udać się gdzie­kol­wiek
indziej niż do tego cia­ła, po każ­dej z tych chwil nastę­pu­je wyłącz­nie
inna chwi­la, oddy­chaj, oddy­chaj,
moje komór­ki się­ga­ją na zewnątrz, mno­żę się na powierzch­ni
tej zie­mi, na
bło­cie – widzę swo­je śla­dy w słod­kim nie­bie­ska­wym bło­cie – gdzie wła­śnie
sta­łam i wycią­ga­łam się, żeby zoba­czyć, czy
to napraw­dę były kwia­ty; czy przy­pad­kiem, myśla­łam, nie papie­ry
na wie­trze, i smu­tek
jest we mnie jak po przy­mu­so­wym roz­sta­niu, jak wte­dy, kie­dy kocha­łam oso­bi­ste
kocha­nie, co teraz wyda­je się nie do pomy­śle­nia,
i patrzę na
bra­mę, jaka jest otwar­ta,
wyglą­da, jak­by sam fakt Boga jako
wyna­laz­ku w niej tkwił, pew­nie, jak w sio­dle, wygod­nie – i dokąd
z niej dro­ga
pro­wa­dzi – i czy urwa­ne dru­ty wiszą z kona­rów, i głos, któ­ry usły­sza­łam kie­dyś, mija­jąc,
jak myśla­łam, śpią­ce­go
męż­czy­znę, wymam­ro­ta­ne prze­kleń­stwo, i klat­ka po tym, jak wypusz­czo­no
zwie­rzę­ta,
są gdzie indziej, na innym wybie­gu, wybieg z pustą klat­ką
lśni, klat­ka jest
na pokaz, żałob­na, na nic, two­ja piel­grzym­ka koń­czy się tutaj,
jeste­śmy wyspa­mi, nie
zro­dzi­my nicze­go i
co mam zro­bić ze swo­ją wyobraź­nią? – i oso­ba we mnie drży – i jest jesz­cze
nie­win­ność, gdzieś się zaczy­na
nawet w tej chwi­li, i dziw­ne puch­nię­cie tak zwa­nej Dro­gi Mlecz­nej, i odgłos
skrzy­deł pta­ka, kie­dy pod­ry­wa się
nagle, i jak zmie­rza w okre­ślo­ne miej­sce, i ta pre­cy­zja, i jak nie mogę
już dłu­żej być pew­na, że nicze­go
nie wie, pło­mien­ny, jak brzy­twa, pie­rza­sty wąż, któ­re­go widzia­łam jako dziec­ko, z kamie­nia, i
jak wpa­tru­je się we mnie
ze szczy­tu pira­mi­dy, i krew spły­wa­ją­ca z ofia­ry, i wróż­bi­ci
roz­ry­wa­ją­cy ser­ca haka­mi, żeby
oznaj­mić, co
się zda­rzy, co jest praw­dą, i cała krew, przez tysiąc­le­cia, pły­ną­ca, żeby ode­przeć
przy­szłość, ode­przeć,
i armie na dale­kich rów­ni­nach, połysk ich zbroi w oku tego pta­ka
w tej chwi­li, kie­dy leci w moją stro­nę,
potem nade mną, i odgłos tysię­cy męż­czyzn, zebra­nych już za
wszel­ką cenę, odgłos
pod­ry­wa­ją­ce­go się pta­ka, cięż­ki, sze­lesz­czą­cy tam, gdzie prze­la­tu­je – z tym, że to
jed­nak jest jastrząb, nie przyj­rza­łam się
dokład­nie, odle­ciał polo­wać na sąsied­nie pole, i chlo­ro­fil
krą­ży, i słoń­ce się
zassa­ło, i arcy­ka­płan odcho­dzi w tej chwi­li od resz­tek
cia­ła zosta­wio­nych,
jak każe oby­czaj, dla miej­sco­wych pta­ków.


Mój ogród, mój świt

Sąsiad przy­no­si mi ryby den­ne -
dor­sze w róż­nych odmia­nach -
garść oce­anu. Wycho­dzi spo­mię­dzy
prze­dzie­la­ją­cych nas jabło­ni,
trzy­ma­jąc swój dar jak cia­sno
zwi­nię­ty kłę­bek przę­dzy.

Co tydzień przy­no­si mi ryby, świe­żo zło­wio­ne
wyfi­le­to­wa­ne i zwi­nię­te
jak języ­ki. Zamra­żam je,
nie­me, aniel­skie
instru­men­ty. Mam ich cały chór.
Za życia żeru­ją,

prze­py­cha­jąc swo­je cia­ła przez bło­to,
bło­to przez swo­je cia­ła.
Spójrz, jakie się sta­ją bia­łe. Wyso­ko nad nimi
woda rzed­nie
w błę­kit, potem w powie­trze, potem w mniej…
Nie są tak słod­kie

jak te, co błysz­czą tam w górze,
szyb­kie ławi­ce,
wciąż pró­bu­ją­ce roz­lać się, prze­mie­nić w wodę.
Ale nale­żą do nas,
któ­rzy nie mogą wypaść z tego świa­ta,
tyl­ko wpaść w nie­go jesz­cze

głę­biej, prze­py­cha­jąc go przez
biał­ka oczu. Błot­ni­sty
świt, wypo­wia­da­my go, tonie­my w nim.
Nie zmok­niesz, jeśli będziesz iść
mię­dzy kro­pla­mi desz­czu,
mówi­ła mat­ka mat­ki.

Jest teraz sło­wa­mi, któ­rych nie sły­chać.
Pró­bu­ję klu­czyć pomię­dzy
tym, co jest tutaj: kre­dą, lilią, mle­kiem,
tyta­nem, śnie­giem -
mogę powie­dzieć tyle,
że kwia­ty jabło­ni zawie­ra­ją

pięć odcie­ni bie­li, a prze­cież
wiem, że jest ich jesz­cze wię­cej.
Pomię­dzy moim wstrzy­ma­nym odde­chem
i jego szyb­ką, gorą­cą śmier­cią
rośnie ogród, Biel. Jego lodo­wa­ty owoc
wyglą­da na praw­dzi­wy,

jaśnie­je. To pre­zent, mówi,
żebym nie mogła odmó­wić.


Prze­ło­ży­li Ewa Chru­ściel i Miłosz Bie­drzyc­ki

O autorze

Jorie Graham

Urodzona w 1950 roku. Poetka. Wykłada literaturę na Uniwersytecie Iowa i na Uniwersytecie Harvarda. Za książkę The Dream of the Unified Field: Selected Poems 1974-1994 została uhonorowana nagrodą Pulitzera w kategorii poezja (1996). Wyróżniona Stypendium Johna D. i Catherine T. MacArthur oraz Nagrodą Morton Dauwen Zabel przyznanej przez American Academy and Institute of Arts and Letters. Za tom wierszy Place (2012) otrzymała brytyjską nagrodę Forward Prize for Poetry (2012). Mieszka w Stanach Zjednoczonych.

Powiązania

Dialog ze wszystkimi

recenzje / ESEJE Alicja Piechucka

Recen­zja Ali­cji Pie­chuc­kiej z książ­ki Prze­świ­ty Jorie Gra­ham.

Więcej

Wpatrywać się w szczyt

recenzje / ESEJE Tomasz Fijałkowski

Recen­zja Toma­sza Fijał­kow­skie­go z książ­ki Prze­świ­ty Jorie Gra­ham.

Więcej

Dwanaście notatek o Jorie Graham

recenzje / ESEJE Michał Szymański

Recen­zja Micha­ła Szy­mań­skie­go z książ­ki Prze­świ­ty Jorie Gra­ham.

Więcej

Wersy kłębią się jak płotki

recenzje / ESEJE Ewa Chruściel

Recen­zja Ewy Chru­ściel z książ­ki Prze­świ­ty Jorie Gra­ham.

Więcej

Koczowniczość znaczeń i wykopalisk. Kilka refleksji o poezji Jorie Graham

recenzje / IMPRESJE Ewa Chruściel

Esej Ewy Chru­ściel towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Prze­świ­ty Jorie Gra­ham.

Więcej

Na granicy poznania, zawsze pomiędzy

recenzje / IMPRESJE Ewa Chruściel

Esej Ewy Chru­ściel towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Prze­świ­ty Jorie Gra­ham.

Więcej

Dialog ze wszystkimi

recenzje / ESEJE Alicja Piechucka

Recen­zja Ali­cji Pie­chuc­kiej z książ­ki Prze­świ­ty Jorie Gra­ham.

Więcej

Wpatrywać się w szczyt

recenzje / ESEJE Tomasz Fijałkowski

Recen­zja Toma­sza Fijał­kow­skie­go z książ­ki Prze­świ­ty Jorie Gra­ham.

Więcej

Dwanaście notatek o Jorie Graham

recenzje / ESEJE Michał Szymański

Recen­zja Micha­ła Szy­mań­skie­go z książ­ki Prze­świ­ty Jorie Gra­ham.

Więcej

Wersy kłębią się jak płotki

recenzje / ESEJE Ewa Chruściel

Recen­zja Ewy Chru­ściel z książ­ki Prze­świ­ty Jorie Gra­ham.

Więcej

Koczowniczość znaczeń i wykopalisk. Kilka refleksji o poezji Jorie Graham

recenzje / IMPRESJE Ewa Chruściel

Esej Ewy Chru­ściel towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Prze­świ­ty Jorie Gra­ham.

Więcej

Na granicy poznania, zawsze pomiędzy

recenzje / IMPRESJE Ewa Chruściel

Esej Ewy Chru­ściel towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Prze­świ­ty Jorie Gra­ham.

Więcej