książki / POEZJE

Romantyczność. Współczesne ballady i romanse inspirowane twórczością Adama Mickiewicza

Edward Pasewicz

Joanna Mueller

Joanna Roszak

Kamila Janiak

Miłosz Biedrzycki

Piotr Matywiecki

Fragmenty zapowiadające książkę Romantyczność. Współczesne ballady i romanse inspirowane twórczością Adama Mickiewicza, która ukaże się w Biurze Literackim 5 września 2022 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Kami­la Janiak

królowa woda

I.

przy­glą­da­ła się wodzie, a woda przy­glą­da­ła się jej.
pyta­ła: kobie­to z mostu, kie­dy to się skoń­czy?

nie­dłu­go, rze­ko.
zanim two­je wody spły­ną elek­trycz­ną krwią knaj­pia­nych lam­pek.
zanim wszyst­kie mosty w mie­ście zadrżą
pod cię­ża­rem tury­stów z war­sza­wy.
zanim powie­trze wypeł­ni się, rze­ko, zapa­chem sma­żo­nej ryby.
nie stąd
(jestem tak dale­ko),
ale ze sta­rych zamra­żal­ni­ków,
z naj­dal­szych ich zaka­mar­ków, do któ­rych nikt,
ale to nikt nie zaglą­dał od zeszłe­go roku

(jesteś tak dale­ko).

rze­ko mie­nią­ca się różem i fio­le­tem,
świa­tłem led, któ­re łykasz zachłan­nie,
a któ­re spa­da ku tobie z barów, tele­fo­nów i reklam.
twoi ludzie chcą na tobie zaro­bić,
a ty koły­szesz kolej­ne rej­sy i chlu­piesz o beto­no­wy brzeg.
kobie­to z mostu, sły­szysz?

rze­ko, rze­ko szu­mią­ca, od uro­dze­nia do śmier­ci
ty nam, rze­ko, moni­to­ru­jesz funk­cje życio­we osie­dli,
domów, bara­ków i lasów.
i wiszą­cym w lasach
na skrzy­pią­cych gałę­ziach
spraw­dzasz puls.
bo las jak rze­ka, szu­mi, szu­mi,
w lasach też sły­chać szum umie­ra­nia.
igła prze­wo­dzi kolej­nej igle, elek­trycz­ne spo­wie­dzi
pacjen­tów z leśne­go szpi­ta­la.
a szpi­tal jak rze­ka, szu­mi, szu­mi
i nikt nie wcho­dzi do nie­go dwa razy.
rze­ko, posy­pa­na zło­tem z nad­brzeż­nych latar­ni.
kobie­to z mostu, kie­dy to się skoń­czy?

nie­dłu­go, rze­ko spra­co­wa­na,
co kry­jesz topiel­ców w mięk­kich łóż­kach z mułu
pod poście­lą z rogat­ka, kocem z wywłócz­ni­ka.
czy oni wie­dzą, rze­ko, że ple­ciesz war­ko­cze
z rdest­ni­cy i one poły­sku­ją, och, jak błysz­czą, błysz­czą,
żeby wska­zać dro­gę tym, co jesz­cze szu­ka­ją?

przy­glą­da­ła się wodzie, a woda przy­glą­da­ła się jej.

zro­bi­ło się cał­kiem ciem­no,
a świa­tło latar­ni odbi­ło się w świe­żo zro­bio­nych paznok­ciach
(na pew­no czar­ne, kocha­nie, czar­ne?
jak zie­mia, jak zie­mia, jak gni­ją­cy trup?
może po pro­stu wydra­piesz zie­mi dół?)
i tyl­ko cie­pły wiatr przy­po­mi­nał o ist­nie­niu słoń­ca.

II.

gdy była mała, kobie­ty powta­rza­ły,
że jest za duża. duża, duża i nie­ład­na. bab­ka i mat­ka,
obie drob­ne, zamiast owi­jać swo­je chu­de po przod­kach ramio­na
wokół jej smut­nej szyi
i gła­skać wil­got­ne od smar­ków wło­sy,
macha­ły ręką na jej męskie rysy.
duża, duża i nie­ład­na.
jak brat, jak dru­gi, trze­ci, czwar­ty brat.

w dniu osiem­na­stych uro­dzin,
gdy ona, jej brat i jej dru­gi, trze­ci i czwar­ty brat
nad rze­ką pili wino ofiar­ne,
dzięk­czyn­ne,
uro­dzi­no­we
i rzu­ca­li bia­łe kwia­ty w wodę
(och, rze­ko, weź te kwia­ty
i wymień je na szczę­ście,
jeśli chcesz cze­goś wię­cej,
cze­goś wię­cej, szepcz,
plu­skaj o wierz­by toną­ce gałę­zie),
poja­wił się on.

ciem­ny i sta­ry.
o oczach czar­nych jak czar­ne drew­no wyło­wio­ne z dna jezio­ra bia­łe­go
i błysz­czą­cych jak jego wody.
bia­łe, bia­łe wody w księ­ży­co­wą noc.
o policz­kach spuch­nię­tych jak brzuch topiel­ca
i o dło­niach wiel­kich jak liście nenu­fa­rów. (och,
rze­ko, weź te kwia­ty
i wymień, i wymień je na szczę­ście)

powie­dział, że przy­cho­dzi z dale­ka,
że nogi go bolą od piasz­czy­stej dro­gi,
że oczy go pie­ką od patrze­nia w słoń­ce
i uszy, uszy już nie mogą znieść trzesz­cze­nia świa­tła.
prze­wró­cił się i wpadł
gło­wą w wodę.
(och, rze­ko, weź tę gło­wę,
szepcz, plu­skaj o czymś wię­cej)

cisza.
i tyl­ko cie­pły wiatr przy­po­mi­na o ich ist­nie­niu.

III.

przy­glą­dał się jej, a ona widzia­ła w nim sie­bie.
powie­dział: dziec­ko, będziesz moją żoną,
mat­ką naszych dzie­ci, bab­ką ich dzie­ci,
pra­bab­ką, gro­bem, pia­chem z tych ziem.
przy­glą­dał się jej, a ona myśla­ła o czymś wię­cej.
(rze­ko, och, rze­ko)
wese­la nie było, rodzi­na nie przy­je­cha­ła.
mówił, że jest sam jak pęche­rzyk powie­trza
na środ­ku jezio­ra,
jak śro­dek jezio­ra,
jak ostat­ni ruch ust, rybich ust,
zaraz przed śmier­cią.
(rze­ko, och, rze­ko
z któ­re­go jezio­ra?)

powie­dzia­ła: kocham cię, bo ty mnie poko­cha­łeś,
a nikt inny by tego nie zro­bił.
była­bym sama z wiel­ki­mi noga­mi,
męski­mi rysa­mi, mat­ka­mi, bab­ka­mi,
któ­rym ze śmie­chu, śmie­chu ze mnie drga­ły chu­de łok­cie.
sły­sza­łam ten stu­kot nawet przez sen.

i tyl­ko cie­pło mię­dzy noga­mi,
cie­pło, cie­pło.

dzie­ci uro­dzi­ła trój­kę.
każ­de jak grą­żel, żół­te i okrą­głe.
wycho­dzi­ła ze szpi­ta­la nie z dzieć­mi, mówi­li,
a z bukie­tem rzecz­nych kwia­tów.
on cze­kał jak cień. ciem­niał, ciem­niał, pochmur­niał.

wycho­dzi­ła z szu­mu i wcho­dzi­ła w szum.
igła igle poda­wa­ła sło­wo,
aż do rze­ki, aż do rze­ki,
nowe dzie­ci, nowe dzie­ci.

dzie­sięć lat sie­dzia­ła w miesz­ka­niu socjal­nym
i cze­ka­ła na nie­go, aż pra­ca go puści.
a pusz­cza­ła czę­sto.
cze­ka­ła na nie­go i liczy­ła drza­zgi.
zna­ła na pamięć podwór­ko z psem i pia­chem,
sklep dwie uli­ce dalej i las.
(igła igle poda­wa­ła łzy,
aż do rze­ki, aż do rze­ki)

gdy wra­cał, zawsze coś przy­no­sił.
cze­ko­la­dę, dłu­gi, kabel, pięść, a cza­sem nóż.
mówi­ła, krwa­wiąc z nosa: kocham cię, bo ty mnie poko­cha­łeś.
odpo­wia­dał: nikt inny by tego nie zro­bił.

trzask, trzask!

a dzie­ci, każ­de jak grą­żel, żół­te i okrą­głe,
cho­wa­ły się w ostat­nim poko­ju.
wychy­la­ły cza­sem zza drzwi nie gło­wy,
a pąki.
trzask, trzask!
w całym miesz­ka­niu pach­nia­ło jabł­ka­mi.

IV.

pew­ne­go dnia, gdy wró­cił z pra­cy,
pró­bo­wał powie­sić ją na dru­cie.
pró­bo­wał powie­sić ją pod prysz­ni­cem.
pró­bo­wał powie­sić ją.
(a igła igle poda­wa­ła łzy,
aż do rze­ki, aż do rze­ki)

V.

przy­glą­da­ła się wodzie z kra­nu, a woda przy­glą­da­ła się jej.
pyta­ła: kobie­to z dru­tem na szyi, kie­dy to się skoń­czy?

(kro­pla kro­pli poda­wa­ła sło­wo,
aż do rze­ki, aż do rze­ki)

VI.

posto­ję, pocze­kam, rze­ko, poli­czę.
dodam kro­ki do kro­ków,
minu­ty do minut,
drze­wo do drze­wa w szu­mią­cej siat­ce pod­słu­chów.
już ja wiem, kto na czy­im jest tere­nie.
liść do liścia, rze­ko, igła igle poda.
i tak zary­su­je się tra­sa, któ­ra wyglą­da, rze­ko,
jak­by kie­dyś już do mnie pły­nę­ła.
prze­kli­nam ponow­nie ten sza­ry, sza­ry beton.
poskle­jam odle­gło­ści z mia­sta do mia­sta,
jak naklej­ki na kaflach w sta­rym domu na wsi,
ach, rze­ko,
prze­śle­dzę dro­gi leśne, grun­to­we,
prze­plo­tę suchy­mi ścież­ka­mi,
prze­sy­pię piach z jed­nej na dru­gą,
dodam sklep noc­ny,
szu­mią­cy neon
i smut­ny, smut­ny beton.
będę cze­kać w cie­niu.

kobie­to ze śla­dem na szyi, kie­dy to się skoń­czy?

zanim zga­śnie świa­tło w domu, któ­ry mijasz spie­nio­na,
to żół­te, rze­ko, żół­te, nad nenu­fa­ra­mi.
i zanim zamkną się w mie­ście drew­nia­ne okna
i zanim uśmie­chać się zaczną i prze­pra­szać i wzru­szać
tury­ści, któ­rzy oto­czą naj­bliż­szy ban­ko­mat.
i uśmie­chać się zaczną i prze­pra­szać i wzru­szać,
a ja będę w cie­niu ciem­na, ciem­na, pochmur­na.

VII.

gdy wyszedł z auta, noc zga­sła, połknę­ła gwiaz­dy i łka­ła.
szedł, war­czał, roz­sy­py­wał kro­ple.
ciem­na, ciem­na, pochmur­na cze­ka­ła.

gdy wszedł do miesz­ka­nia, był jak pies, mokry, goto­wy do wal­ki.
war­czał, łypał, roz­sy­py­wał kro­ple.
ciem­na, ciem­na, pochmur­na cze­ka­ła.

usiadł w kuch­ni i pokrę­cił łbem. nie woda, a muł się na szy­bach osa­dzał.
roz­sy­py­wał kro­ple, na szaf­ki, na blat.
ciem­na, ciem­na, pochmur­na cze­ka­ła.

skąd jesteś? włą­czy­ła mały pal­nik. kim byłeś? nasta­wi­ła zupę.
mil­czał, mil­czał, roz­sy­py­wał kro­ple.
że musia­łeś ucie­kać, kim? pyta­ła.

z zie­mi? z bagien? nala­ła po brze­gi. kim byłeś? pra­wie roz­la­ła.
otwo­rzy­ła szu­fla­dę. war­czał, łypał.
jadł, a ona mil­cza­ła, mil­cza­ła.

zakrztu­sił się. naj­droż­szy, czy czu­jesz?
pach­niesz tru­pem, kocha­ny, kocha­ny,
tym kun­dlem, co uto­nął w bagnach na wio­snę,
zaschnię­tym skrzy­dłem na asfal­cie roz­grza­nym,
mar­twym zaskroń­cem. naj­droż­szy, czy czu­jesz?

noc ze stra­chu ode­szła od okien,
och, rze­ko, czy już jesteś porząd­nie spie­nio­na?
czy nenu­fa­rom zamknę­łaś oczy,
czy szar­piesz piach, wpa­da­jąc w zako­la?

skąd jesteś? pode­szła. kim byłeś? prze­cię­ła
mu gar­dło. zachar­czał, bło­tem spry­skał ścia­ny,
nie krwią, bo nie miał krwi

i cie­szą się nenu­fa­ry:
prze­cię­ła mu gar­dło!
prze­cię­ła mu gar­dło!

VIII.

rano
przy­glą­da­ła się wodzie, a woda przy­glą­da­ła się jej.
zanim przy­ja­dą, prze­wró­cą,
przy­glą­da­ła się wodzie, a woda przy­glą­da­ła się jej.
zanim zapu­ka­ją do drzwi i nikt im nie otwo­rzy,
ale ktoś inny im powie, rze­ko,
że te drzwi tak napraw­dę nigdy nie były zamknię­te,
i zanim wej­dą, prze­wró­cą,
przy­glą­da­ła się wodzie, a woda przy­glą­da­ła się jej.

jest pięk­nie, rze­ko, na bia­łe ścia­ny wybie­gły kro­pel­ki świa­tła
i miga­ją zającz­ki jak kawał­ki szkła.
ktoś odkrę­cił kran pię­tro wyżej i szu­mią ścia­ny jak las:

jesteś już bli­sko, tss, tss
widzi­my wszyst­ko, tss, tss.

(a igła igle mówi­ła: śmierć
aż do rze­ki, aż do rze­ki.
a kro­pla kro­pli mówi­ły: wejdź
i zabierz dzie­ci, żół­te dzie­ci)

Z Bal­lad i roman­sów poży­czy­łam mrok, tajem­ni­czą przy­ro­dę i dra­ma­tyzm. Histo­rię umie­ści­łam w miej­scu mi zna­nym. Mogła­bym napi­sać dedy­ka­cję dla oso­by, któ­rej ukra­dłam kawa­łek życia, ale na szczę­ście jej histo­ria skoń­czy­ła się dużo, dużo lepiej. Moja fan­ta­zja poszła jak zwy­kle dalej. Nie ma więc sen­su żad­na dedy­ka­cja, a jej życzę wszyst­kie­go dobre­go! Aha, przy oka­zji pisa­nia tego tek­stu zabi­łam mnó­stwo rymów. Nie mia­łam lito­ści. Cię­łam, kaso­wa­łam, wyśmie­wa­łam, a i tak wymknę­ły się spod mojej kon­tro­li.


Edward Pase­wicz

Jakiż to chłopiec

Lin­do, tak pięt­na­sta pięć, Sław­kow­ska
jest peł­na świersz­czy i efe­bów, głów­nie
ukra­iń­skich efe­bów z rana­mi postrza­ło­wy­mi
i bez ran postrza­ło­wych. Jakiż to chło­piec
pięk­ny i mło­dy sia­da przy mnie, to nie wiem,
bo jedy­nie chłód czu­ję, chłód pięk­ny i mło­dy,
jak­by spod Iziu­mu, jak­by spod Char­ko­wa,
mło­dy jest strzel­cem w tam­tej­szym bata­lio­nie.
Ktoś mówi, nie wiem, czy ja sły­szę, pol­scy chłop­cy
sie­dzą na mur­kach, żywi, Anton nale­wa mi piwo.
Jakiż to chło­piec pięk­ny i mło­dy sia­da tutaj,
ja nie wiem, jaki jest język zastrze­lo­nych chłop­ców,
ja nie wiem, cho­ciaż się zasta­na­wia­łem nad
języ­ka­mi żywy­mi i mar­twy­mi, i dla­cze­go
chciał­bym doty­kać języ­kiem chłop­ca żywe­go,
tego, któ­ry w bra­mie naprze­ciw­ko skrę­ca
trze­cie­go papie­ro­sa, ale jest ich tu wie­lu
pięk­nych i mło­dych, jak­by spod Kijo­wa,
jak­by z Mariu­po­la. Sie­dzi­my chłop­cy przy piwie,
patrząc na uli­cę, każ­dy z rana­mi postrza­ło­wy­mi
lub bez ran postrza­ło­wych, żywy Mak­sym
i jego mar­twy Oleg. Jakiż to żywy cień,
jakiż to mar­twy blask idą skra­jem uli­cy.
Nikt nie woła, bo i po co wołać?

W loka­lu na Sław­kow­skiej 23 bywa­ją i pra­cu­ją ukra­iń­scy chłop­cy, geje, bi, hete­ro. Byli tu raz nawet ukra­iń­scy żoł­nie­rze, któ­rzy mie­li tygo­dnio­wy urlop od walk pod Kijo­wem. Co kil­ka dni w szu­mie roz­mów w loka­lu i przed nim, poja­wia się śmierć. Nie da się uciec od niej w tym towa­rzy­stwie. Mak­sym tra­ci rodzi­nę, Anton przy­ja­cie­la, a Oleg jest mar­twy od wie­lu dni, ale nie do koń­ca mar­twy, bo zosta­ły jego śmiesz­ne fil­mi­ki na Tik­To­ku i Insta­gra­mie. Do Lin­do przy­cho­dzi się o róż­nych porach dnia. Po połu­dniu sie­dzi się przed loka­lem i chło­nie świat. Noca­mi sie­dzi się w piw­ni­cy loka­lu i obcu­je z demo­na­mi. To jak nic mic­kie­wi­czow­skie jest. Szcze­gól­nie demo­ny, mar­twi chłop­cy z rana­mi postrza­ło­wy­mi lub bez.


Joan­na Muel­ler

lobelie: bellum

tym z rze­zi, nie świ­te­zi

nie każ­dej dane szkla­ne zaskle­pie­nie
lej kras-kras gdy w sekun­dę zasy­sa wrzask mia­sta
nie każ­dej głos z mat­ni nie­wo­du poeta wymo­ta w bal­la­dę

nie każ­da skry­to­bój­cza stro­icz­ka sie­je tru­pem
car zie­le za gwałt na tafli new­sów nie każ­dej
sinie­je wykwit twa­rzy

Nie kry­ję: nie było mi z nim nigdy ani po dro­dze, ani po manow­cach. Może to przez moją wro­dzo­ną podejrz­li­wość wobec poetyc­kich lide­rów, a może po pro­stu nigdy nie zgra­ły się nam wraż­li­wo­ści i gło­sy. Z trzech wiesz­czów za mistrza mia­łam tego, któ­ry zawsze prze­gry­wał na impro­wi­za­cje, a potem łza­wo dis­so­wał prze­ciw­ni­ka w Beniow­skim. A i tak naj­waż­niej­szy był ten, co na wiel­ką trój­cę się nie zała­pał, bo dzi­wacz­ny i nie­do­ro­zu­mia­ny, a dla mnie stał się języ­ko­wo źró­dło­wy. Lice­al­na nie­chęć do auto­ra Pana Tade­usza zosta­ła pod­sy­co­na pod­czas stu­diów – tak­że, nie ukry­wam, za spra­wą her­me­tycz­nych intu­icji Joan­ny Sala­mon, któ­ra tro­pi­ła ukry­te nur­ty w pol­skiej lite­ra­tu­rze, roz­gry­wa­jąc prze­ciw sobie dwa bie­gu­ny, „dwa na słoń­cach swych prze­ciw­nych – Bogi”: team Kocha­now­skie­go, Sło­wac­kie­go i Gom­bro­wi­cza kon­tra team Mic­kie­wi­cza i Miło­sza. W tych zawo­dach, zda­jąc sobie oczy­wi­ście spra­wę z umow­no­ści opo­zy­cji i spi­sko­wo­ści teo­rii Sala­mon, kibi­co­wa­łam jed­no­znacz­nie pierw­szej z dru­żyn.
Teraz patrzę na lite­ra­tu­rę mniej ago­nicz­nie niż w mło­do­ści, któ­ra się kaza­ła prze­ciw innym oskrzy­dlać. Nie zna­czy to, że do Mic­kie­wi­cza mi bli­żej. A jed­nak muszę zmo­dy­fi­ko­wać rzu­co­ne przed chwi­lą wyzna­nie o źró­dło­wo­ści Nor­wi­da w moim myśle­niu o poezji. Nor­wid był waż­ny dla świa­do­mej już lice­alist­ki i stu­dent­ki, ale źró­dło pierw­szych czy­ta­nych prze­ze mnie samo­dziel­nie wier­szy wybi­ja­ło gdzie indziej – w bab­ci­nej zaka­za­nej szu­fla­dzie, do któ­rej jako sze­ścio­let­nia oku­lar­ni­ca zakra­da­łam się, żeby czy­tać bru­lion bab­ci, a w nim prze­ra­ża­ją­ce wer­sy o pani, któ­ra zabi­ła pana. Tak, Mic­kie­wi­czow­ska bal­la­da „Lili­je”, prze­pi­sa­na do zeszy­tu pięk­nym bab­ci­nym pismem, była z pew­no­ścią jed­nym z pierw­szych wier­szy, któ­rych siła mnie, dziew­czyn­kę led­wie wte­dy lite­ru­ją­cą, ude­rzy­ła, oszo­ło­mi­ła i kaza­ła do zaka­za­nej szu­fla­dy wciąż wra­cać i wra­cać.
Wró­ci­łam do szu­fla­dy z bal­la­da­mi Mic­kie­wi­cza w wier­szu „lark mir­ror (cre­ma­ster)” z mojej książ­ki Hista & her sista, gdzie Karu­się z „Roman­tycz­no­ści” posie­strzy­łam z Histą i jej kom­pan­ka­mi od „bal­lad apa­szow­skich”. Wró­ci­łam do nie­go tak­że przy oka­zji rocz­ni­co­wej, jak wie­lu. Tym razem – wio­sną 2022 roku – nie ude­rzy­ła mnie histo­ria mężo­bój­czy­ni, nie oszo­ło­mi­ła sza­lo­na dziew­czy­na, opor­ni­ca prze­ciw „szkieł­ku i oku”. Tym razem obez­wład­nił mnie „Świ­teź” – gmin­na histo­ria o cudzie i zemście, o woj­nie i gwał­cie, któ­rą czy­ta­łam, nie mogąc odwró­cić szkieł­ka i oka od donie­sień z Buczy, Mariu­po­la i innych miast wal­czą­cej Ukra­iny, gdzie nie zda­rzył się – a przy­naj­mniej zda­rzył się „nie każ­dej” – świ­te­ziań­ski cud.


Joan­na Roszak

flara

przed domem śla­dy na śnie­gu

zwie­rzę­ce to czy ludz­kie

coraz wid­niej

doj­rze­wa­ją zako­pa­ne dzwo­ny
mro­wi­ska jesz­cze śpią
zwie­rzę­ta nie kła­dą rąk na ludz­kich gło­wach
deszcz pach­nie zie­mią

na nastro­szo­nych kart­kach
zacho­dzą na sie­bie śla­dy ludzi i zwie­rząt

nic co leśne nie jest nam obce

oglą­da­my się za sie­bie
by zdo­być bez­piecz­niej­szą prze­szłość
igla­stą liścia­stą mie­sza­ną

w dro­dze po roz­py­lo­nych kamie­niach
nie­ba bez pokry­cia
zie­mie bez pokry­cia
wody bez pokry­cia

we wszyst­kim był cały świat
we wszyst­kim jest cały świat

„A kto dziew­czy­na? Ja nie wiem”. Ta linij­ka ze „Świ­te­zian­ki” wra­ca­ła do mnie wie­lo­krot­nie. Jed­nak z całą mocą oży­wa mi ta rusał­cza­na bal­la­da w pamię­ci, gdy znaj­du­ję się nad jezio­ra­mi i w lasach. Tak­że nad poznań­skim jezio­rem Rusał­ka. Roz­pi­sy­wa­ły się o nim media, gdy kil­ka lat temu zaczę­ło odda­wać frag­men­ty macew, któ­ry­mi więź­nio­wie żydow­scy z Kra­ju War­ty pod nad­zo­ru­ją­cym spoj­rze­niem nazi­stów bru­ko­wa­li dno akwe­nu pod­czas II woj­ny świa­to­wej. Wte­dy nazwa­no go Elsen­see. Spo­glą­da­my na mace­wy, odszy­fro­wu­je­my frag­men­ty napi­sów. Męż­czy­zna to czy kobie­ta? Dziew­czy­na? Kto? Ja nie wiem.

Aktu­ali­zu­ją się Mic­kie­wi­czow­skie bal­la­dy, gdy roz­my­śla­my dziś o defi­cy­cie drzew i wody, tak­że o roz­py­lo­nej inten­syw­no­ści poezji. Inten­syw­ność ver­sus wytrze­bio­ne lasy, męt­ne jezio­ra. Już nie głu­cho i ciem­no, ale za jasno i za gwar­no wszę­dzie. Auto­stra­dy zamiast puszcz. Komu­na­ły zamiast tajem­ni­cy.


Piotr Maty­wiec­ki

Historia Adamowa

I

Kie­dy się rodził
były cudow­ne zna­ki.

Na walij­skim pastwi­sku kro­wa skub­nę­ła źdźbło.
W Ame­ry­ce roz­wrzesz­cza­ło się nie­mow­lę.
Bóg widział wszyst­kie miej­sca na Zie­mi.
Wła­śnie w tej chwi­li umarł pary­ski żebrak.
Komuś cier­pią­ce­mu na zanik pamię­ci
przy­po­mnia­ło się pew­ne sło­wo.
Papież Pius VI wyj­rzał przez okno.
Zna­la­zła się igła w sto­gu sia­na.

II

To dziec­ko zewsząd wszyst­kie­mu mówi­ło,
że jest wszyst­kim. Jak każ­de dziec­ko.
I cokol­wiek spo­ty­kał
– kra­jo­bra­zy, rze­czy, ludzi –
było mową
o każ­dym spo­tka­niu.

Dla­te­go nie da się dzie­lić jego życia
spi­sa­nym kalen­da­rium.
Każ­da chwi­la jest sło­wem.

Ale tyl­ko to dziec­ko
wydo­ro­śla­ło razem z taką mową.

III

15 sierp­nia 1820 roku w Szczor­sach
do bawią­ce­go tam Fran­cisz­ka Malew­skie­go
„wpa­da z hukiem Adam”.
– Tak w liście napi­sał Malew­ski do Jeżow­skie­go.

IV

1798–1855

„A po dro­dze pocz­ty bie­gą”,
roz­sy­ła­ją to życie.

V

ROMANTYCZNOŚĆ

Sta­re licho kuś­ty­ka eks­ta­za­mi,
grzęź­nie w porze­ka­dłach.
Nasłu­chu­je, jak praw­da
w litew­skich bagnach bul­go­ce.

Dusz­ny opar
jak obłok strą­co­ny
w zim­nym powie­trzu.
Usta zamknię­te.

Z litew­skich bagien
wyga­da­ła się praw­da,
tru­pia, lozań­ska.

VI

Mówi w sobie,
ale to nie zna­czy, że do sie­bie.
Zresz­tą to nie jest ani „w”, ani „do”.
Mówi sobie samą treść
tego, kim jest
bez miej­sca i kie­run­ku.

Wyobra­ża sobie
nie­zna­ne­go słu­cha­cza,
może Boga. A jeże­li nie Boga,
to Niko­go. Jeże­li nie Niko­go,
to samo­sły­szą­cą się mowę
zato­pio­ną w sobie.

Ostat­nie, nie­sły­szal­ne, wier­sze Mic­kie­wi­cza.

VII

Pan Odrzy­wol­ski,
czło­nek Towa­rzy­stwa Przy­ja­ciół Sztuk Pięk­nych,
tak się ze Sztu­ką spo­ufa­lił,
że zapro­jek­to­wał i wyko­nał
sar­ko­fag Mic­kie­wi­cza.
Ozdob­ny, z cen­ne­go kamie­nia.
A Mic­kie­wicz
zwy­czaj­niej niż kto­kol­wiek
nie żyje.

W 1855 roku Mic­kie­wicz przed wyjaz­dem do Kon­stan­ty­no­po­la spa­lił papie­ry. Było tam wie­le wier­szy. Jeśli nawet nie powo­do­wa­ło nim prze­czu­cie śmier­ci, to z pew­no­ścią prze­czu­cie śmier­tel­no­ści słów. Nie miał przed ocza­mi ognia oczysz­cza­ją­ce­go, niwe­czą­ce­go to, co zbęd­ne, aby pozo­sta­wić Dzie­ła. Raczej był to ogień Mil­cze­nia, któ­re jest w sło­wach i w bra­ku słów, ogień, któ­ry w jeden popiół prze­mie­nia to, co wyra­żo­ne, i to, co zanie­cha­ne w wyra­że­niu, nie-napi­sa­ne. A może tak­że „nie-uczy­nio­ne”? Wyjeż­dżał dzia­łać, tyle kart zamie­niw­szy w popiół, w mil­czą­ce nic, że i dzia­ła­nie zara­ził mil­cze­niem, nie-doko­na­niem. Śmierć przy­szła, żeby prze-mil­czeć jego mil­cze­nie.
Od tam­tej chwi­li mówią chó­rem – Mic­kie­wicz i śmierć.

Stąd dzi­siaj nie­po­wta­rzal­ne brzmie­nie jego sło­wa – nie­bę­dą­ce­go już nawet poezją. W tym chó­rze nie ma nuty dla Cza­su, Czas wyczer­pał się w życiu i w sło­wach życia. Kie­dy Mic­kie­wicz to odczuł (prze­czuł na pośmiert­ną przy­szłość, na wiecz­nie teraź­niej­szą śmierć przy­szło­ści) – spa­lił papie­ry. Dał swo­jej Księ­dze inny papier, inną okład­kę – mil­cze­nie, śmierć. I z tak śmier­tel­nej okład­ki wydo­by­wa się Sło­wo Słów.


Miłosz Bie­drzyc­ki

2.0, 22

Z roman­tycz­no­ścią mało co się rów­na,
i ja jej chcia­łem dla sie­bie.
Bowiem wie­dzia­łem, że kto przy­miot ów ma,
na zie­mi żyje jak w nie­bie.

Zacność, uro­da, moc, pie­nią­dze, sła­wa
przy tym są, co roman­tycz­ny.
Dni jego pły­ną jak jed­na zaba­wa
wśród uciech i wzru­szeń licz­nych.

*

Tutaj przy­sta­nę, by roz­piąć kil­ka haftek
w gor­se­cie for­my. Bo roman­tycz­ność
na bie­żą­co i z mar­szu usta­la wła­sne nor­my.
Nie­wy­klu­czo­ne, że póź­niej zdej­mę go cał­kiem
i sta­nę wobec sło­wa nagą duszą i każ­dym brzu­cha wał­kiem.
Wszyst­ko zaś po to, by zamiesz­kać w księ­stwie ducha,
w sen­sie: mówisz do dzie­wecz­ki, a ona wte­dy słu­cha.

*

Pierw­sza rzecz – środ­ki. Mówiąc wprost: kapu­sta.
Trud­no o roman­tycz­ność, kie­dy kie­szeń pusta.
Trza, jak Juliusz, na gieł­dach nastru­gać beko­nu
albo, niczym Zyg­munt, być łado­wa­nym z domu.
To dru­gie mi nie gro­zi, więc wprzę­gam myśl lot­ną
i dłoń Mida­so­wą ćwi­czę, by nią świa­ta dotknąć.
Akcje! opcje! fun­du­sze! wykres pal­nej świ­écy!
nie kry­ją już przede mną żad­nej tajem­ni­cy.
Skon­stru­owa­łem port­fel i cze­kam na skut­ki.
I rze­czy­wi­ście – mej­lik przy­cho­dzi malut­ki.
„Nie mamy pań­skich pie­nię­dzy, i co pan nam zro­bi?”
Cóż, trze­ba roman­tycz­ność ina­czej spo­so­bić.

Trze­ba potrzą­snąć, myślę, jakimś nowym kwia­tem.
W stro­nę tej jutrzen­ki kie­ru­ję się zatem,
gdzie inte­lek­tu nowe­go bije zdrój prze­czy­sty:
pra­gnę albo­wiem zdo­być zawód pro­gra­mi­sty.
Moc­no chwy­tam rydwa­nu swo­je­go lej­ce oraz jel­ce.
Po nie­dłu­giej chwi­li znam intym­nie if, then i else.
Po dru­giej – trzesz­czą w falach kodu kla­wia­tu­ry wrę­gi,
a ja pew­nie dzier­żę w dło­niach tej har­mo­ni­ki krę­gi.
Na szklan­ny ekran oko natę­żam cie­ka­wie,
aż ude­rza mnie myśl – do zie­mi zgi­nam się pra­wie.
„Czło­wie­ku, co robisz – szep­cę do sie­bie war­ga­mi bla­de­mi –
Tyś prze­cież miał czuć czu­ciem, wie­rzyć wia­rą wie­lu,
a nie for­mu­ło­wać zapy­ta­nia w SQL‑u”.
Na co żwa­wy (agi­le) mistrz ciż­by (scrum master)
na wpół do mnie mówi, a na wpół się śmie­je:
„Oj, coś pan chy­ba u nas miej­sca nie zagrze­je!”.

Bez haj­sów, bez pra­cy, jak szkie­let w pry­siu­dy
pusz­czam się uli­ca­mi dziel­ni­cy ułu­dy.
Patrzę: idzie dzie­wecz­ka, a takiej uro­dy,
że natych­miast zaczy­nam łak­nąć jej, jak wody
łak­nie farys od tygo­dni trzech na pusty­ni.
„To jest to – myślę – tak się roman­tycz­ność czy­ni!”
Zra­szam ją zaraz gło­su mego dźwięcz­ną pian­ką:
„Bog­dan­ko! czy chcesz być moją kochan­ką?”.
Ona obra­ca ku mnie swo­je obli­cze dzie­wi­cze:
„Jeśli mnie kole­żan­ki oraz soszia­le nie mylą,
to jesteś od daw­na żona­ty ze swo­ją Mary­lą”.
„Przez grzecz­ność nie zaprze­czę – odpo­wia­dam skrom­nie –
lecz na roman­tycz­no­ści mi zale­ży ogrom­nie.
Więc by się móc zatra­cić w miło­snym amo­ku,
pra­gnął­bym mieć też mło­dą bog­dan­kę na boku”.
„Już lepiej nic nie mów – ona na to – albo­wiem
głę­biej w dzia­der­stwo pogrą­żasz się z każ­dym słowiem[1]”.
„Ależ, dzie­wecz­ko” – zaczy­nam, a ona: „Tra­la­la, nie marudź mi tu
i nie zapo­mi­naj, że teraz jest hasz­tag #MeToo!”.
Czmych­nę­ła i być może, że aż dotąd czmy­cha,
ja zaś na wpół się śmie­ję, a na poły wzdy­cham.
„Rze­czy­wi­ście, to lubię, cze­góż nie lubić, tra­la­la.
Roman­tycz­ność dwa zero i jesz­cze dwa­dzie­ścia dwa!”

„Na Strasz­nam sudzie ŭsim u sra­ku budzie” – tak pew­ne­go dnia, kie­dy byłem bar­dziej czyn­ny w soszia­lach niż teraz, ogło­si­ła moja kole­żan­ka Mary­ja, a cho­dzi­ło mniej wię­cej o to, że na Sądzie Osta­tecz­nym wszy­scy dosta­nie­my… no, w kość. „Sama praw­da, Maryj­ko, i życio­wa” – odpo­wie­dzia­łem. „A toż to nasz Adam!” „Jaki zno­wu Adam?” „No Mic­kie­wicz prze­cie”. Co się oka­za­ło: Adam usły­szał takie zda­nie gdzieś na wio­sce, czy może usły­szał je któ­ryś z jego towa­rzy­szy zabaw i jam­bów i powtó­rzył mu, a on sobie zapi­sał w notat­ni­ku. A teraz jest przy­ta­cza­ne jako przy­kład mowy, któ­ra jakiś czas póź­niej wykry­sta­li­zu­je w bia­ło­ru­ski język lite­rac­ki, przy­kład nobi­li­to­wa­ny miej­scem w notat­ni­ku przy­szłe­go wiesz­cza mowy sąsiedz­kiej. „No patrz, nic nam o tym w szko­le nie mówi­li” – ja na to. „A nam (Mary­ja cho­dzi­ła do szkół z bia­ło­ru­skim języ­kiem naucza­nia, co, jak wia­do­mo, nie jest w Bia­ło­ru­si czymś oczy­wi­stym) mówi­li!” No i tak. Jed­nym mówią to, dru­gim tam­to, jesz­cze innym nic nie mówią i – frrr! – odla­tu­ją. A ten jakiś prze­dziw­ny kwia­tek, wyro­sły na splą­ta­nej masie korze­nio­wej Reczy Paspa­li­taj, pod­gleb­nie złą­czo­nej z paneu­ro­pej­ską grzyb­nią ryt­mów i miar wier­szo­wych, po dziś dzień kogo wku­rza, kogo tuma­ni, prze­stra­szać raczej już nie prze­stra­sza, chy­ba że dzia­twę szkol­ną przed kla­sów­ką, zło­ci­stą głów­ką kiwa, a sło­wa pły­ną, pły­ną, pły­ną…

Przy­pi­sy:
[1] Regio­nal­na wymo­wa z oko­lic Nowo­gród­ka [przyp. red. wyd. kryt.].

 

Dofi­nan­so­wa­no ze środ­ków Mini­stra Kul­tu­ry, Dzie­dzic­twa Naro­do­we­go i Spor­tu pocho­dzą­cych z Fun­du­szu Pro­mo­cji Kul­tu­ry – pań­stwo­we­go fun­du­szu celo­we­go.

 

O autorach i autorkach

Edward Pasewicz

Urodzony w Kostrzynie nad Odrą. Poeta, pisarz i kompozytor. Laureat głównej Nagrody w Konkursie Bierezina 2001. Nominowany do Nagrody Literackiej Gdynia (2007, 2009) oraz do Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius (2009). Mieszka w Krakowie.

Joanna Mueller

Urodzona w 1979 roku. Poetka, eseistka, redaktorka. Wydała tomy poetyckie: Somnambóle fantomowe (2003), Zagniazdowniki/Gniazdowniki (2007, nominacja do Nagrody Literackiej Gdynia), Wylinki (2010), intima thule (2015, nominacje do Nagrody Literackiej m.st. Warszawy i do Silesiusa), wspólnie z Joanną Łańcucką Waruj (2019, nominacje do Silesiusa i Nagrody im. W. Szymborskiej) oraz Hista & her sista (2021, nominacja do Silesiusa), dwie książki eseistyczne: Stratygrafie (2010, nagroda Warszawska Premiera Literacka) i Powlekać rosnące(2013) oraz zbiór wierszy dla dzieci Piraci dobrej roboty (2017). Redaktorka książek: Solistki. Antologia poezji kobiet (1989–2009) (2009, razem z Marią Cyranowicz i Justyną Radczyńską) oraz Warkoczami. Antologia nowej poezji (2016, wraz z Beatą Gulą i Sylwią Głuszak). Członkini grupy feministyczno-artystycznej Wspólny Pokój. Mieszka w Warszawie.

Joanna Roszak

Urodziła się w 1981 roku. Poetka, badaczka. Pracuje jako profesor w Instytucie Slawistyki Polskiej Akademii Nauk oraz jako nauczycielka języka polskiego w jednej z poznańskich szkół. Współfundatorka i wiceprezeska Fundacji Józefa Rotblata. Ostatnio wydała: Miejsce i imię. Poeci niemieckojęzyczni żydowskiego pochodzenia, Słyszysz? Synagoga. Wychodząc spod poznańskiej synagogi przy Wronieckiej oraz Żuraw z origami. Opowieść o Józefie Rotblacie. Redaktorka wielu książek zbiorowych (poświęconych m.in. Ingeborg Bachmann, Paulowi Celanowi czy Fernandowi Pessoi). Autorka tomów poetyckich: lele, wewe, tego dnia. W Biurze Literackim opublikowała zbiory wierszy: przyszli niedokonani (2018) oraz ploso (2020), a dekadę temu – złożoną z wywiadów (m.in. z Edwardem Balcerzanem, Stanem Borysem, Krystyną Miłobędzką i Andrzejem Falkiewiczem, Ewą Sułkowską-Bierezin, Janem Stolarczykiem, Marianem Grześczakiem) – książkę W cztery strony naraz. Portrety Tymoteusza Karpowicza. Redagowała także tom esejów Tymoteusza Karpowicza, który ukazał się w 2019 roku we Wrocławiu.

Kamila Janiak

W 2007 wydała książkę poetycką frajerom śmierć i inne historie w Staromiejskim Domu Kultury, a w 2009 kto zabił bambi? dzięki fundacji MAMMAL. W 2016 planuje wydać trzecią książkę, pt. zwęglona jantar. Publikowała wiersze w „Odrze”, „Akcencie”, „FA-arcie”, „ArtPapierze”, „Opcjach”, „Ricie Baum”, „Wakacie”, „Gazecie Wyborczej”, „Dzienniku”, w „83 Ściana Wschodnia Zine” i innych, których nie pamięta. Jej teksty pojawiły się w antologii Solistki i paru innych zbiorowych wydawnictwach, których też niestety nie pamięta. Pisze też teksty i śpiewa :w grungowym We Hate Roses, hc punkowym Posing Dirt, w electro-industrialnym Das Moon, w heavy folkowym Delira & Kompany, a także z Kamilem Strzyżewskim w lirycznym projekcie Tak Zwani Mordercy.

Miłosz Biedrzycki

Autor książek poetyckich pisanych w języku polskim; tłumacz, przeważnie poezji, ze słoweńskiego i angielskiego. Chodził tu, chodził tam, patrzała na niego kamera. Poznali się z Alešem Štegerem, kiedy obydwaj byli młodzi i pełni zapału, obecnie pozostał tylko ten ostatni. Mieszka w dzielnicy Nowa Wieś na trzecim piętrze.

Piotr Matywiecki

Urodzony 5 czerwca 1943 roku w Warszawie. Poeta, eseista, krytyk literacki, autor antologii poetyckich, edytor. Wieloletni pracownik Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego. W latach 1980–1989 działacz Solidarności jawnej i w konspiracji. Autor wielu tomów poezji, m.in. Zdarte okładki – wiersze zebrane (2009), a ostatnio Poematy biblijne (2020) i Cykle (2024). Napisał kilka książek eseistycznych, w tym Kamień graniczny (1994) poświęcony filozoficznym i egzystencjalnym problemom Zagłady Żydów, a niedawno tom esejów o sztukach wizualnych Własne oczy (2024).

Powiązania