List oceaniczny
Już nigdy tu nie wrócę. Wrzucam na pamiątkę
do zatoki butelkę po wytrawnym porto
kupioną za ostatnie znalezione drobne,
może ona po latach zatka gdzieś aortę
świata, jeżeli wierzyć, że ma on podobny
do naszego swój krwiobieg wód, wódek i płynów,
i jeżeli uwierzyć, że gdzieś w końcu płyną
wszystkie nasze spojrzenia, że gdzieś tam się kończą
tory, kable, poręcze, że na końcu wreszcie
jest ta cholerna, wielka szafa, gdzie znajdują się wszelkie
zgubione rękawiczki. Kiedy tam dopłynie,
ja będę już zajmował rozkładane miejsce
w międzygwiezdnej salonce, i choć nie zatrzyma
się przez nią świat, przynajmniej zakłuje go serce.
O pięknych trzęsieniach ziemi
Magdalena Rybak: Dlaczego ten wiersz?
Tomasz Różycki: A dlaczego nie? Mógłby być każdy inny. Zupełnie nie potrafię wybierać swoich wierszy. Każdy jest dla mnie ważny i o żadnym nie potrafię rozmawiać.
Dlaczego zatem Pan go napisał? W jakich okolicznościach?
Nie pamiętam, kiedy go napisałem, staram się stawiać daty, miesiąc i rok napisania, pod wierszem w każdym tomiku, to coś wyjaśnia. Kiedyś byłem w Portugalii, zupełnie przez przypadek, po bardzo trudnym dla mnie roku – pstryk i poleciałem do Lizbony, a tam niedaleko, na wybrzeżu Atlantyku, w stronę Sintry, obok Cascais jest miejsce, cypel wychodzący w ocean, jedno z najdalej na zachód wysuniętych miejsc w Europie. Koniec świata, dalej jest ocean, a za nim, gdzieś tam może Ameryka. A może nie. Tam kilometr od morza jest krater nieczynnego wulkanu, połączony podziemnym kanałem z oceanem i zatopiony przez wodę. W czasie przypływu woda dostaje się tam często z ogromną siłą i wybucha w postaci ogromnego gejzeru. To miejsce nazywa się Boca do Interno, czyli usta piekieł. Siedziałem, patrzyłem na wodę i myślałem, że jestem tam przez przypadek i że prawdopodobnie drugi raz mi się to nie zdarzy – prawdopodobnie nie będę mógł nikomu tego pokazać i nigdy już nie wrócę w to miejsce. „Nigdy tu już nie powrócę” to przecież tytuł sztuki Kantora. Ten wiersz jest próbą zachowania tego nastroju. Chyba chodzi tu o żal. Żal to jedna z przyczyn pisania. Jedna z najważniejszych.
Jak przebiega u Pana proces twórczy?
To straszne sformułowanie – „proces twórczy”. Zawsze wiersz piszę od pierwszego zdania. Pierwsze zdanie musi zawierać temat wiersza i jednocześnie wprowadzać w odpowiedni nastrój. Pierwsze zdanie musi mnie wprowadzić w emocje i w rytm. To zdanie jest piłką, którą rzucam i ona się zaczyna odbijać od ściany. W zależności od tego, z jaką siłą ją odbiję, tak później będzie oddawać ten ruch. Pierwsze zdanie prowadzi do samego końca. Ten wiersz i większość tomiku, z którego pochodzi, napisałem idąc. Nie miałem czasu w ciągu dnia, żeby usiąść i myśleć, więc przychodziły do mnie w drodze do teatru albo do pracy. To były jedyne wolne momenty i wtedy przychodziło mi do głowy pierwsze zdanie, a potem kolejne. Ponieważ dużo łatwiej jest zapamiętać tekst, który ma rytm i rym, rytm kroków był do tego idealny, po powrocie wystarczyło usiąść i zapisać. Nie zastanawiam się zbyt długo nad słowem czy zdaniem. Piszę wiersz od nowa, piszę go tyle razy, aż napiszę do końca. Gdy zatrzymuję się i nie wiem, co zrobić dalej, nie pcham go, zostawiam i po jakimś czasie zaczynam raz jeszcze. Powtarzając te słowa w pamięci, dochodzę do tego momentu – i jeżeli nie przyjdzie mi do głowy następne słowo, znowu się zatrzymuję i zaczynam od nowa. Aż słowo przychodzi.
Powtarzalność buduje rytuały. Może dlatego to działa jak zaklęcie?
No tak, wiersz, oprócz swoich funkcji terapeutycznych wobec autora, ma coś z zaklęcia. Albo zarażania. Autor, jeśli wiersz jest dobry, zaraża czytelnika swoimi obsesjami, żalami, nastrojami. W tym sensie wiersz jest tworem powstałym w intymności, takim półżywym bytem, upiorem, homunkulusem, duchem, wirusem, który zostaje wysłany w świat, żeby gryźć i kąsać innych. Zbudowany z urojeń byt, coś w rodzaju spowiedzi. Dlatego jest zaklęciem, ponieważ próbuje zmienić rzeczywistość w nierzeczywistość, uruchomić w nas świat urojeń. Zatrzymać czas, zmienić, spowodować wstrząs, jakieś katharsis albo po prostu uśmiech.
Co się za nim kryje?
Ten wiersz jest o tym, że może jednak wszystko nie ginie, że wiersz może mieć jakiegoś swojego, choćby najbardziej wirtualnego, czytelnika. W tym sensie jest listem w butelce, rzuconym w morze, w nieznane, w przyszłość, być może znajdzie kiedyś swego odbiorcę. Może ten świat jest tak ułożony, że wszystkie przypadki jakoś się łączą, i ma koniec, o którym nie wiemy i wszystko, co się wydaje stracone – klucze, rękawiczki – w rezultacie się może odnajdzie. Że ma sens. To główna nadzieja, jaką żywię co do życia.
A co wywołało to pierwsze zdanie?
Butelka po wytrawnym porto. Butelki wywołują czasem wspomnienia, czasem wzmagają elokwencję, szczególnie porto albo wino.
W jaki sposób czerpie pan z rzeczywistości?
Nie mam pojęcia, jak odpowiedzieć. Po prostu żyję i jakoś ta rzeczywistość sama we mnie wchodzi. Wiersz jest próbą wyrażenia uczuć w języku. Zależy od mnóstwa rzeczy, składających się na osobowość autora, jego erudycję, stan psychiczny itp. Ale najważniejszą z tych rzeczy jest talent, który jest zjawiskiem niewytłumaczalnym. Dlaczego akurat wtedy przychodzi do głowy to właśnie słowo, to skojarzenie, dlaczego właśnie tutaj stawiam kropkę. To kiedyś nazywano natchnieniem i to jest skądinąd, spoza naszej kontroli, od dajmoniona na przykład. Miejmy nadzieję, że bardziej od Boga niż od diabła.
Jak powstał tytuł?
Z tytułami jest bardzo różnie. Można by zrobić małą typologię tytułów. Są tytuły-wyjaśnienia (do wierszy), tytuły-otwarcia (czyli pierwsza linijka wiersza), tytuły-zagadki (bardziej mieszają niż wyjaśniają), tytuły-zakręty (mówiące o czymś ważnym i prywatnym dla autora, a niezrozumiałym dla innych). Ja raczej w tym przypadku używam tytułu, który tłumaczy. Próbuję wyjaśnić obraz wrzucania butelki do zatoki, który się pojawia na samym początku tekstu. Butelka płynie do samego końca po to, by nie zgubić metafory wiersza-butelki. Wydawało mi się to bardzo ładnym i pojemnym motywem, ogranym, ale prawdziwym. Piszę o sobie, a potem wyławia to ktoś po drugiej stronie oceanu i odnajduje w tym coś dla siebie.
Czyli to jest wiersz o wierszu.
Tak, i o tym, co wiersz ma sprawiać. Przez wiersz świat się nie zatrzyma, ale przynajmniej zakłuje go serce, przynajmniej ktoś coś poczuje. Niekoniecznie miłego, ale przejmującego. I dla czegoś takiego warto pisać. Ten wiersz nie jest dla mnie reprezentatywny, dla moich motywów Wschód-Zachód, ale mówi o czymś, co kryje się pod tym wszystkim. Mówi, skąd się bierze potrzeba pisania. Mania zapisywania to próba zatrzymania, chęć zostawienia po sobie śladu, wołanie o pomoc, wysyłanie sygnałów w galaktykę.
„… jeżeli wierzyć, że ma on podobny do naszego swój krwiobieg…”.
Ja widzę świat jako jeden olbrzymi organizm. I wierzę, że gdzieś na końcu jest taka cholerna szafa, w której wszyscy wszystko znajdą. Wielkie Biuro Rzeczy Odnalezionych. Może po śmierci to pierwsze okienko i okazuje się nagle, że wszystko jest. Zgubione papiery, ubrania, parasolki, śrubokręty. Często nie mogę znaleźć tego, co akurat jest mi potrzebne, i po czasie odnajduję na dnie szafy, w miejscu, w którym wcześniej tego nie było. Pomyślałem, że ta szafa mogłaby być pojemną szafą, gdzie znajdowałoby się wszystko, co kiedykolwiek zgubiliśmy.
„… rozkładane miejsce w międzygwiezdnej salonce…”.
Salonka dlatego, że podróżowałem kiedyś z Jackiem Podsiadło, Jurijem Andruchowyczem i innymi kolegami po Europie Literaturexpresem, czyli byłym pociągiem Honeckera, prezydenta NRD z lat 60., w którym był wagon-salonka. Przypomniał mi się wtedy taki wiersz „Quand tu seras bien vieille” Ronsarda, w którym pojawia się bardzo podobny motyw Pól Elizejskich. Pomyślałem, że skoro można po nich spacerować, to czemu by nie jeździć pierwszą klasą? No więc to żart, mowa jest o śmierci, rozkładane miejsce sugeruje jednak pozycję horyzontalną.
Czy dla Pana świat jest kobietą?
Nie chciałbym robić takiej prostej paraleli. Świat mnie fascynuje i przeraża. W pięknych krajobrazach odbywają się piękne trzęsienia ziemi. W pięknych krajobrazach stoją brzydkie miasta, ale też brzydkie miasta są piękne, jeśli żyją w nich piękni ludzie. Wszystko przemija i jest bardzo kruche. Nie jestem w stanie w prosty sposób opowiedzieć tego, co czuję, ale jedno wiem na pewno – ja jestem w świecie zakochany. W tym sensie świat jest dla mnie kobietą.
A jednak
A jednak mimo wszystko dziękuję
temu ciężkiemu przypadkowi
bo warto się było urodzić
żeby słuchać Bacha
i wbrew człowiekowi
który się ostatecznie rozwiązał
widzieć czasem tę nadprzyrodzoną
drobinę godności nie wiadomo skąd
ani dokąd
Magdalena Rybak: „A jednak” – tytuł zaczyna się od pierwszej litery alfabetu. A przecież mógł się zaczynać od „Jednak”…
Henryk Grynberg: Zwrot „jednak” – zgodnie z definicją Słownika współczesnego języka polskiego – „[…] sygnalizuje, że opisany stan rzeczy istnieje wbrew temu, czego można się spodziewać, oczekiwać, o czym można wnioskować”. Spójnik „a” przed modulantem wzmacnia ten sygnał, uprzedza, że to, co nastąpi, jest zaskakujące. Normalnie „a jednak” powinno się znajdować pomiędzy przeciwstawnymi zdaniami lub częściami zdań. Umieszczone na początku zdania sugeruje, że dyskusja, którą autor toczy tu sam z sobą, zaczęła się wcześniej, a być może trwa już od dawna.
„A jednak mimo wszystko dziękuję…”. To ciężkie „dziękuję”… O czym jest ta dyskusja? Czy warto było żyć?
Jest to perswazja, a ściślej autoperswazja. Podmiot usiłuje sam siebie przekonać do wartości życia („warto się było urodzić”), chociaż swój osobisty „przypadek” uważa za „ciężki”. Wstępny wers „A jednak mimo wszystko dziękuję” daje do zrozumienia, że autor ma niewiele powodów do wdzięczności, każe się domyślać, że nawiązuje tu do ciężkich doświadczeń wspominanych w innych jego utworach, do „spalonego dzieciństwa”, wykorzenienia, wyobcowania, wygnania.
„Ciężki przypadek” brzmi medycznie…
Chodzi o wyjątkowo ciężki los człowieka, który – przypadkiem – urodził się w najgorszym miejscu i czasie Żydem. Termin medyczny jest tu użyty świadome, bo to przypadek nieuleczalny.
„Wbrew człowiekowi, który się ostatecznie rozwiązał”. Człowiek się rozwiązał? Przestał być człowiekiem? Po Auschwitz?
Argument (lub kontrargument) „wbrew człowiekowi/ który się ostatecznie rozwiązał” sugeruje utratę wiary w człowieka, nieufność wobec jego natury – tak, właśnie po Auschwitz. Przytoczony frazes „ostateczne rozwiązanie” jest z premedytacją rozciągnięty przez zaimek zwrotny „się”, który – zgodnie z jego definicją – powoduje, że „sprawca czynności jest jednocześnie jej odbiorcą”, że mordując człowieka, morduje on swoje wartości ludzkie, „rozwiązuje się” z człowieczeństwa, które (niczym szlachectwo) zobowiązuje (ten sam rdzeń, co „wiąże”). Skutek owego „ostatecznego rozwiązania” jest taki, że ludobójstwo, które dotychczas było zjawiskiem wyjątkowym, staje się normą, coraz częściej stosowanym środkiem politycznym, stawiającym dziś już cały cywilizowany świat w stan nieustannego pogotowia. W tym kontekście fraza „a jednak mimo wszystko” przybiera wręcz rozpaczliwy ton.
„Nadprzyrodzona drobina godności”. Boska? Coś większego od człowieka? Coś ponad nim?
Poecie pozostały tylko dwa argumenty na obronę człowieka: piękno i godność – zjawiska, które pojawiają się rzadko, jak genialna muzyka Bacha, i tylko „czasem” i w niedostatku, jak „drobina godności”. Jakiego pochodzenia jest ten element duchowy, poeta nie wie („nie wiadomo skąd”). Wie tylko, że jest on „nadprzyrodzony”, a więc nadzwyczajny, przewyższający naturę człowieka, jeśli nie wręcz sprzeczny z nią („wbrew człowiekowi”). Autor pozwala tu zgadywać interwencję boską, ale pozostawia tę kwestię otwartą. Podobnie w końcowym akordzie „ani dokąd” pozostawia otwarte pytanie o ludzkie przeznaczenie.
Bach za to brzmi doskonale. Dlaczego akurat on? A może muzyka w ogóle?
Utwór ten zawdzięczam Bachowi, którego muzyka mnie uzdrawia, przywraca mi równowagę, harmonię, wprawia w podziw, że na tym świecie coś takiego jest możliwe. Pewnego dnia w zachwycie zanotowałem: „Warto się było urodzić, żeby słuchać Bacha”. Natknąłem się na tę starą notatkę, zbierając nowy tomik wierszy, i nagle zrozumiałem, że jest to sedno wiersza, który wystarczy trochę rozwinąć. Jest to zarazem odpowiedź na pytanie o to, jak ten wiersz powstał.
Czy ten wiersz jest ostatecznym rozrachunkiem, pożegnaniem?
Chyba tak. Myślę, że ten wiersz najlepiej podsumowuje doświadczenie mojego nadspodziewanie długiego życia i sam się dziwię, że udało mi się ująć je w tak krótkich i prostych słowach. Miłosz uczył, że prostota jest osiągnięciem.
Czy oznacza on pogodzenie?
I tak, i nie. Autor tego wiersza nie jest optymistą, nie ma po temu powodów, ale („a jednak”) opiera się pesymizmowi. Z trudem („mimo wszystko”). Udaje mu się to tylko dlatego, że wciąż istnieje piękno, „czasem” nawet w oczach człowieka. Piękno, które pociesza i zachęca do oporu duchowego.
Czym dla Pana jest wiersz? Pewnego rodzaju równaniem?
Rzeczywiście, często wyprowadzam, wyważam wnioski z równań. Szukam równowagi. Stąd częste „ale” czy „a jednak” pomiędzy lewą a prawą stroną równania. Jak w przypadku omawianego tu wiersza, gdzie lewa strona jest ukryta w domyśle. Ja skończyłem bardzo dobre liceum o profilu matematyczno-przyrodniczym. Nie byłem tam celującym uczniem, ale czegoś się nauczyłem…
Czym są dla Pana słowa? „Dowodem osobistym” istnienia?
Tak to wyraziłem w tytułowym wierszu najnowszego – i chyba pożegnalnego – tomiku. Notabene i ten wiersz jest wyraźnym równaniem z „ale” u języczka wagi. Z lewej strony znów „byłem przypadkiem” z materii, a z prawej „ale mam duszę z tych liter i słów”. Słowa są najważniejsze: „Słowa stworzyły nas”, że przytoczę pierwszy wers tego tomiku, czyniły nas ludźmi, na dobre i złe.