Ale chciałem wrócić do głównego wątku. Kiedy już uspokoiły się i tak dalej, posnęły, wyjadłszy wszystko ze swoich plecaków. Siostra kazała posprzątać autobus, po czym zarządziła ciche czytanie śpiewnika, zauważywszy, że jako kadra śpiewamy nader niemrawo. Liczyła, że przy następnej okazji szerzej otworzymy usta i damy przykład dzieciom. Na mnie wypadła pieśń siedemdziesiąta ze strony pięćdziesiątej czwartej pt. „Witaj Jasna Panno”. Zgrzytałem w duchu zębami, ale jakoś się przemogłem i wkrótce recytowałem ją jak z nut. Do dzisiaj pamiętam: „Boś ty odznaką pokory, wyżeniasz wszelkie nocne zmory, boś ty znakiem widzianym, rycerskim rynsztunkiem wdzianym o poranku, noszonym do nocy, wyrywasz nas spod czartowskiej mocy. O Pani, światło wśród gór, tym śpiewem łączym się w chór”. A już wyobrażam sobie, co musiał przeżywać nauczyciel polskiego, nasz miejscowy literat, Maliszewski Karol. Zresztą, nie musiałem sobie wyobrażać, bo na najbliższym postoju, gdy siostra poszła się wysikać, wyraził się jasno: ‑To grafomania pod pozorami świętości. ‑Ale czy miał jakieś wyjście, czy my wszyscy mieliśmy? Radę szkoły zdominowały w tym okresie osoby głęboko zaangażowane religijnie, wykonujące ślepo polecenia nowego proboszcza. A to właśnie rada szkoły decydowała o składzie grona pedagogicznego. W każdej chwili mogła kogoś zwolnić albo przyjąć. Tak to wyglądało. A w miasteczku roboty jak na lekarstwo, i to raczej takie, co bardziej zabija niż leczy. Trzeba było te piosenki śpiewać i pokłony w częstochowskim tłumie bić. Siostra obserwowała i podobno kwartalnie zdawała relacje. Jednak w tamtym momencie coś jej długo nie było. Okazało się, że na stacji benzynowej w Niemodlinie spotkało się kilka pielgrzymek i kolejka zrobiła się monstrualna. My z kolegą Karolem poszliśmy w krzaki, gdzie dowiedziałem się, że dostał pismo od burmistrza. Krygował się, ale w końcu wyciągnął. Nie w krzakach, potem w autobusie, gdy częstowaliśmy się wszystkim, co kto miał. W ogóle zrobiło się swojsko i miło, przyjemny luz zapanował. Każdy myślał: ‑Niech tam sobie siostrzyczka sika jak najdłużej. No i kolega Karol w tej atmosferze cudownego samopoczucia papier wyciągnął i trochę, prawdę mówiąc, jego treścią mnie zaskoczył: „Z okazji Międzynarodowego Dnia Pisarza pragnę złożyć Panu najserdeczniejsze życzenia wszelkiej pomyślności, realizacji planów i spełnienia marzeń zarówno na gruncie zawodowym jak i prywatnym, nieustannej inspiracji, kolejnych wspaniałych dokonań literackich, uznania krytyki, zachwytu czytelników oraz wiele ludzkiej serdeczności i życzliwości na co dzień”. Żeby władze miasta z takim tekstem do lokalnego pisarczyka wystąpiły, no, no, to mi się w głowie nie chciało pomieścić. Nie dziwota, że nasz kolega chodził dumny jak paw. Już myślałem, że to może żart jakiś, primaaprilisowy wymysł, ale gdzie tam, podpisy były, Roman Kieliszek, Zuzanna Mysior, Marcin Warkotny, pieczęcie, firmowe logo, na pierwszy rzut oka rzecz nie do podrobienia i urzędową powagą z dala bijąca.
Siostra wróciła do autobusu i widać było, że coś humor w tej toalecie straciła. Okazało się, że miała scysję z analogiczną przewodniczką stada, która twierdziła, że się bardziej spieszy, bo z daleka jest. Od słowa do słowa i nasza siostra usłyszała, że jest zakonnym nieporozumieniem i że szemrane powołanie za nią stoi. Może i tak było, i prędzej w to uwierzę niż w relację Adasia Grabarczyka, który w tejże kolejce stojąc, usłyszał coś o wrzodzie na dupie prawdziwego katolicyzmu. A wszystko przez to, że tamta siostra przed cudownym obrazem chciała być pierwsza. Tego dnia z południowej Polski ruszyło mnóstwo autokarów z szóstoklasistami chcącymi podziękować Madonnie za okazywane łaski. Ładne mi łaski. Jak sobie wspomnę swoją podstawówkę i te wszystkie upokorzenia doznawane w okolicach kibla, to aż mi się coś trzęsie w środku. Trzęsie nie trzęsie, trzeba jechać dalej. Siostra rękę podnosi i na Karola wskazuje, a ten zaczyna śpiewać to, co przed chwilą wykuł na pamięć: „Porzucam szatana z lekkim sercem, porzucam zło świata i nie wracam więcej, bo do Ciebie jest droga prosta i teraz będziemy jak brat i siostra. Na wieki złączeni, oddani na zawsze, na wieki w miłości, szczęśliwi i prości, ooo”. Ubaw przy tym mieliśmy z praktykantki Izy Palczak, bo z debiutanckich nerwów pomyliła coś albo ja źle usłyszałem w hałasie. Nie wydaje mi się jednak, żeby poważna pieśń religijna mogła tak brzmieć. Zacytuję: „Bóg cię obdarza, gdyś dalej od ołtarza, a Jezus woła, gdyś bardziej goła, o duszo ma”. I tak dalej w stronę równie kontrowersyjnego refrenu. Potem do mikrofonu proszone są różne osoby z dalszych miejsc i po kilku kwadransach tak trwającego i wyglądającego koncertu życzeń, słyszę od strony kierowcy dolatujące raz po raz słowo „kurwa”, a potem dłuższy wywód, coś w stylu: „Bezpieczeństwa żadnego zachować nie umią, bo jakbym tak nagle zahamował, a te mendy się snują po całym pojeździe”. Wreszcie odważył się i głośniej wyraził swoje wątpliwości. W autobusie ucichło, a siostra tylko wielką siłą woli powstrzymała się od polemiki, która zapewne podkreśliłaby większą rolę głębokiego zaangażowania religijnego od jakiegoś tam bezpieczeństwa. Rzekła tylko: ‑Pamiętajcie, kto śpiewa, modli się dwa razy ‑i uczyniła znak, który każdy odczytał w ten sposób, by już tyłka po pojeździe nie obnosić, trwać na swoim miejscu i z tego właśnie miejsca wydzierać się, ile sił w płucach i żaru w czystych sercach.
Na miejscu okazało się, że jesteśmy częścią większego zlotu i lądujemy w duchowym wyścigu na dość dalekiej pozycji, co zaowocowało całkowitym brakiem miejsca na parkingu. Sytuację patową przerwała śmiała decyzja kierowcy, który zaproponował składkę i zebraną kwotą poruszył serce mamroczącego faceta z puszką. I wtedy wyszło na jaw, że jest możliwe usunięcie kilku pachołków na skraju i wsunięcie naszego pojazdu w tajne, zastrzeżone zakamary. No i potem to słynne przebijanie się przez częstochowskie tłumy, o którym nie będę się rozwodził, bo za dużo irytacji za tym stoi. Jeżeli jakieś resztki uczuć religijnych we mnie kołaczą, to w czasie przeciskania się przez tę czerń tracę je zupełnie. Zostaje bezradność przeradzająca się we wściekłość. Nienawidzę tego namolnego, rozmodlonego ocierania się. Szczególnie wtedy, gdy dopadają cię, człowieku, niczym wygłodzone harpie rzesze babin z głębokim przekonaniem, że robią dobrze i wbijają ci szpile prosto w serce, żądając za to pieniędzy. Do szpili doczepione jest jakieś gówno z napisem, gówno poświęcone, domagające się natychmiastowego datku. Nie daj Bóg odmówić! Usłyszysz stek wyzwisk najświętszych i syk tak żmijowaty, że ci w jądra pójdzie i duszę śpiewaniem w autobusie właśnie oczyszczoną. Ona na powrót ulega wówczas zabrudzeniu, zaczadzeniu, a ty snujesz się po świętym miejscu zbolały i smutny, z zębami zaciśniętymi od irytacji. Na szczęście przychodzi chwila relaksu i zostawiwszy dzieci pod opieką siostry, i przeszedłszy na kolanach swoje, co siostra w swym ścisłym umyśle zaraz odnotowała, udajesz się kierunku wolnego czasu i zlustrowawszy stoiska z dewocyjnym kiczem, idziesz w stronę domu zmotoryzowanego pielgrzyma, gdzie spodziewasz się wytchnienia i kotleta co najmniej schabowego. Po kwadransie stania w chrzęszczącej ortalionami kolejce, w stadzie ocierających się o siebie żuków, i na ciebie przychodzi kolej, by wyrzec, co trzeba. I co słyszysz w zamian? ‑Panie, dzisiaj, piątek, co pan sobie wyobrażasz?! ‑Sorry, przejęzyczyłem się. Oczywiście, że mi chodziło o rybę. Jaką macie? O, tak, jak najbardziej, halibut z frytkami, alleluja, siostro, i surówkę.
Najadłszy się, odzyskujesz wewnętrzną pogodę i zaczynasz w tym wszystkim dostrzegać coś cennego, nawet jakiś wzlot odwiecznego polskiego ducha, jego zdrowie plebejskie a transcendentne gdzieś w okolicach tego wzgórza zgromadzone. Nagle spotykasz niewyraźnie wyglądającego kolegę Karola i razem już zwiedzacie, co się da zwiedzić w miarę spokojnie, bez egzaltacji. Po drodze prosisz o ciąg dalszy i ciągle się dziwiąc, słyszysz: „Dziękuję za pana obecność w Nowej Rudzie, za to, że pozostał pan wierny temu miastu i od lat przynosi nam pan chlubę jako pisarz i jako człowiek, który udowadnia, że małe miasteczka nie muszą być kulturalną pustynią, a miarą wielkości twórcy jest jego skromność i umiejętność zwyczajnego życia”. I coś to wszystko zaczyna ci się wydawać zbyt podejrzane, bo niby jaki władza miałaby interes, by się z lokalnymi pisarzami bratać i tak pozytywnie ich do siebie nastrajać.
-Pal licho ‑mówimy prawie jednocześnie i swobodnemu zwiedzaniu oddajemy się bez reszty, pamiętając o czasie i miejscu zbiórki. Wyobrażam sobie, co musi czuć kolega Karol, kiedyś przecież aktywista terenowego koła krzewienia kultury świeckiej, i tu spotyka mnie wręcz wstrząsająca niespodzianka. Nie tylko głos mu się zaczął łamać i oczy podejrzanie szklić, w ogóle cały był jakiś podminowany i to z zupełnie innych przyczyn niż ja. On to wszystko bardzo mocno przeżywał, on tu jakiegoś oczyszczenia chyba dostąpił, bo nic mu właściwie nie przeszkadzało, a na tę koszmarną otoczkę w ogóle był ślepy. ‑świętość brud przyciąga i to jest naturalna kolej rzeczy ‑odrzekł. Potem zaczęliśmy szukać toalety, a wreszcie znalazłszy i pobrawszy numerek, przebierając nogami, czekaliśmy na swoją kolej. Wtedy usłyszałem najdziwniejszy monolog w życiu. Być może, czegoś nie dosłyszałem albo nie zrozumiałem, dlatego to doleci do ciebie, czytelniku, w strzępach.
-Nie wiem, dokąd pójdę, nie wiem, czego chcę. To poczucie towarzyszy mi przez całe życie. W istocie bez przerwy stoję na drżącej ziemi, trzęsą mi się nogi na pędzącej drezynie i tak naprawdę nie wiadomo, kto jest sprawcą jej ruchu. Ten cały ruch wokół i ruch we mnie, przeciwstawność różnych odczuć i pojęć, grymasy świata, to wszystko wydaje się kręcić na niby. Jakby był sobie jakiś chochoł okrywający różę, lecz coś się w środku wydarzyło czy wypaliło, róży już tam dawno nie ma. Nie istnieje żaden idealny środek tak pieczołowicie otulany przez ochronną siatkę pozorów. Pozory chronią już tylko pozory. Część tej ułudy odgrywa rolę róży, wdzięczy się i pyta, czy w różowym mu do twarzy. I tak chodzi tylko o to, jak godnie żyć w nieprawdzie. Zrozumiałem, kolego, jedno przez ostatnie lata. Już nie ma mowy o godności, chodzi tylko o przetrwanie. Pytam się więc codziennie, czy warto kontynuować ten proces, czy go wzmagać, czy być w nim z nawyku oddychania i dla natrętnego przewalania milionów doznań, i wiesz mi, przyjacielu, dopracowałem się w bólu i trosce jedynej sensownej odpowiedzi. Nie warto. Tyle tylko, że to nie warto nie może stać się dewizą nowego sensu, toteż jako nauczyciel i mężczyzna nie wypowiadam się na ten temat w obecności kobiet i dzieci. Istoty te z natury rzeczy muszą wierzyć w życie, czy raczej w pozory życia, muszą karmić się nimi i głośno mlaskać. Niechaj odgłosy mlaskania wypełniają wszechświat, a my, którym otworzyły się oczy niebieskie, odsuwajmy się od stołu życia cicho i z pokorą. I ja właśnie niczego innego od lat nie robię. Zauważyłeś może, kolego, jak ja się zgrabnie, wręcz z wdziękiem, może nawet metafizycznym wdziękiem, odsuwam. Zaczynamy unikać tego i owego, nie dostarczamy powodów do jeszcze innego, i tak to sobie, bracie, dzień po dniu w królewski niemal sposób odpadamy od bytu. (W tle głos dowcipnisia: odbytu, odbytu, panie kierowniku, papier do odbytu się skończył!) I tu cię zaskoczę najbardziej. Już chyba tych swoich szarych oczu szerzej otworzyć nie możesz. Ja dzisiaj doznałem olśnienia. Bo w tym wszystkim, wyobraź sobie, chodzi o tak wyświechtany frazes, jakim jest prawda. Żeby żyć pozorem pełni, trzeba mieć w sobie chociaż pozory prawdy. Nawet nasz głupi oddech musi mieć poczucie sensu, musi rozgrywać się, zachodzić w prawdzie. Jeśli ktoś ma ją na stałe, to chwała mu, widać, że w czepku się urodził, zaś tacy ludzie jak ja, i może ty, kolego, pocieszamy się przebłyskami prawdy. I to mi się dzisiaj przytrafiło, gdy przechadzałem się w czczości i bezsensie pośród tych dziwnie nabuzowanych tłumów, nakręcających się afektowanym przeżywaniem niewyobrażalnych frazesów. Im bardziej rozdmuchiwał się wokół mnie ów dziwny ogień pospólnej egzaltacji, tym bardziej czułem się samotny niczym kamień ciśnięty ręką reżysera tych zmagań, odbywających się na jasnogórskim wzgórzu. Wierz mi, ja już chciałem uciec w neutralny gąszcz miasta, w stronę ludzkiej normalności, bo jak długo można żuć opłatek i słuchać pieśni bijących ze wszystkich możliwych głośników, lecz jakiś magnes nie pozwolił mi, podłemu opiłkowi, uwolnić się od działania pulsującego tu centrum o nieznanej nazwie i mocy. Oddawszy klasę pod opiekę katechetki, tak, tak, tej Emilki z gitarą, o której mówiliśmy onegdaj, że przydałoby się jej porządne rżnięcie, udałem się w stronę rozgrywającej się w moim umyśle, lecz chyba i w rzeczywistości, bitwy. Los chciał, że wreszcie podniosłem opuszczoną, tak, tę moją wiecznie opuszczoną, głowę, i nieznana fala wyrzuciła mnie na brzeg, umieściła na skraju niewielkiej grupy obcokrajowców, którym klarowano coś po angielsku z tym cholernym namaszczeniem, którego nie mogłem już znieść. I odpłynąłem. Zaczęło się od tego, że szum w uszach skutecznie wyłączył rozszczekaną fonię i zapadłem się w sobie, a stamtąd, z samego środka, zaczęły mnie dobywać ręce, które pamiętałem z głębokiego dzieciństwa. Nie wiem, czyje ręce. Pierwsze skojarzenie miałem z matką albo babką. I żaden przewodnik nie musiał mi po japońsku czy angielsku tłumaczyć, na czym polega fenomen bizantyjskiej ikony. Uczułem na sobie spojrzenie, które w sekundzie wyjaśniło wszystko. Jest, kolego, bracie, siostro, po prostu jest świat poza tym światem. I nie wiem, czy coś się załamuje w atomach, coś przeciska przez elektrony, powiadam ci, jest świat poza tym światem i właśnie stamtąd patrzyło na mnie coś przez prześwit, przez na chwilę uchylone okienko. Po to przyjeżdża się do Częstochowy, po to, by na chwilę ucichł szum i opadł smród zapiekanek, latryn, niemytych ciał, po to, by rozstąpiła się mgła i rozproszył mrok. Po chwilę jasności się tu przyjeżdża, osobistego zetknięcia, odnalezienia się na dnie, na brzegu. Chcesz poczuć się dotknięty, naznaczony, jedyny. Te wielkie tłumy rozszczepiają się w owej sekundzie na miliony drobnych atomów, na pojedyncze istnienia przeżywające swoją pojedynczość, swoje człowieczeństwo raptem ukazane jako potrzebne i niezbędne. Matka mówi tu wystraszonemu dziecku: Wstań, otrzep spodnie i pędź do kolegów na podwórku, a śmierci się nie lękaj, przed tobą Życie Całe. O tę prawdę chodzi w tym przemyśle pielgrzymkowym, na tym czymś wątłym i subtelnym, bo jednostkowym, opiera się wielka gałąź dewocyjnej turystyki. Nie patrz na mnie jak na wariata. Tak, to prawda, wcześnie zerwałem z Kościołem i nie mogę go znieść jako instytucji zakłamanej i sztucznej, lecz oto dziś wróciłem do początku, dotarłem do źródła i to takiego sprzed czasów, zanim go zamulono, budując nad nim klozety i centra rozrywki. Kościół jako instytucja jest sam w sobie wyzwaniem. Trzeba go w sobie pokonać, żeby naprawdę uwierzyć. Oto zmyślność Pana. Taką największą kłodę rzucił nam pod nogi. A Jasna Góra jest kumulacją, jest symbolem tego procesu. Trzy czwarte albo i więcej to folklor, przemysł, odbębnianie, martwy język rytuału. I to zakrywa coś ukrytego na dnie i dającego znak, przypominającego o sobie w cyklu przebłysków przeświecających przez najwrażliwsze dusze, dla których zazwyczaj nie ma miejsca na łonie Kościoła. Tymczasem to one są jego solą. Wszystko to ujrzałem w jednej sekundzie i jesteś pierwszym człowiekiem, któremu to mówię. Jest mi teraz lżej, gdyż Spojrzenie wyłuskało mnie z tłumu, ale jednocześnie ciężej, bo doszła do mnie prawda w całym swym skomplikowaniu i rozdarciu. Myślę, Teoś, że ten znak wystarczy mi na długo. Może nawet do końca.
Dziadek nazywał się Lewestam i chciał zmienić nazwisko na Kajak, ale przygłuchy urzędas ostatecznie wpisał Kojak i tak już zostało. ‑Ale zdzira ‑przeleciało mi przez głowę, bo nieraz mam taki dzień, że szacuję mijane kobiety. Dzisiaj to mi się nasiliło i umysł działał jak automat, przyjmował nawet banknoty i wydawał resztę. Może raz się zaciął. Stałem w kolejce, czekając na otwarcie banku przy ulicy Armii Krajowej, gdy nadeszła niewiasta, która szacunkom moim poddać się nie chciała. „Wygląda mi na taką, która do ust nie bierze, ale ja to zmienię.” Nie zdążyłem jednak dobrze zapamiętać jej sylwetki i twarzy, bo w tym momencie uchyliły się drzwi i zaproszono nas do środka. Wewnątrz uformował się szybko następny ogonek, a mnie z kolejkowej zadumy wyrwał dźwięczny głos: ‑Pan Paweł Fryderyk Kojak? Odwróciłem się i stanąłem twarzą w twarz z młodą, śliczną sprzątaczką. ‑Tak, a o co chodzi? ‑zapytałem. ‑W takim razie panu to wypadło ‑powiedziała i podała mi mały kartonik. O Boże, jakże ostatnio jestem roztargniony. ‑Tak, to moja legitymacja. Pracuję w gazecie. ‑Wiem. Nieraz czytuję pańskie felietony. ‑I co? ‑I nic. Raz lepsze, raz gorsze. Niepotrzebnie pan się zniża do tutejszego poziomu i z udawanym zaangażowaniem opisuje ten syf. Najlepiej panu wychodzą odloty. Chodzi o te felietony ze świata, z podróży, o literaturze i sztuce. Wtedy jest pan sobą. I to się da czytać. ‑Ooo, dziękuję pani. Będę musiał to przemyśleć. ‑Nie ma za co. A przemyśleć nie zaszkodzi. Odwróciła się na pięcie i pociągnąwszy za sobą coś w rodzaju wózka przeszła do następnego pomieszczenia. Ach, te kobiety. Paplą, co im ślina na język przyniesie. Nikt tak jak one nie potrafi zbijać z pantałyku. Albo ich nie doceniamy i zdarza się to, co przed chwilą, albo przeceniamy i… o, wtedy jeszcze większy gnój.
-Fisharmonia przetoczona ‑tak sobie myślałem, nasłuchując chrobotu z góry. Wierni się zbierają. Nieustanne dudnienie drewnianych schodów wreszcie ustaje. Duży instrument z piskiem kółek przesunięto bliżej okna. W tym celu kilku mężczyzn musiało powstać z klęczek. A u mnie pęknięcie. Coraz większa rysa przekreśla ścianę i sufit w kuchni. Czy napór tych na ciemno odzianych osobników był tego przyczyną, czy całodzienny stukot ciężkich maszyn za oknem, trudno powiedzieć. O, właśnie zaczynają śpiewać. Wypadałoby zamknąć się w łazience, uruchomić pralkę i tak przeczekać. Ale nawet tam książka wypada z ręki. „Odpowiedź Hazlitta na utylitariańskie umniejszanie roli poezji znajdzie czytelnik w
” A teraz coś zdrowo huknęło. Chyba musieli przesunąć kredens. Wtedy spadła zeń taca albo świecznik. Może gąsior z winem domowej roboty. Po śpiewach i modlitwach zaczyna się mniej oficjalna część. Degustacja specjałów i tym podobne. Każdy coś przyniósł ze sobą. To pachnie, paruje, szeleści. Pełzające po dywanie dzieci niecierpliwią się. Zapachy intensywnieją. Jakież to może być wyznanie, jaka gmina wyznaczyła sobie schadzki nad moją głową?
Na szczęście jest okno i prawdziwy świat za nim. Dobrze by było znów go opisać. W kolejnym ujęciu zwrócilibyśmy uwagę na ciemność powoli pękającą od strony tamtych wzgórz. Ciemność rodzącą perłę czy jabłko. Płonące jabłko. Sturla się potem po obrzeżach hałdy i nabije na sterczące kominy. Wyłączyli prąd i przeraźliwe zimno obudziło sąsiada. Zaczyna się krzątać. Ciemność narasta, twardnieje. Cisza. A to przecież nie jest środek nocy. Początek styczniowego dnia. Jak wyjść z jego ciasnoty, ze śmiertelnego mozołu takiego poranka? Sąsiad przynajmniej próbuje. Szelest, klaskanie rolet. Przecieranie oczu. I ten monolit za oknem, gmach mroku. Gdzie w tym wszystkim ma się podziać człowiek? Może udawać kota, może próbować się wśliznąć. Może być jak pies, wyjść naprzeciw z podniesioną głową i roztrzaskać ją sobie o wstający dzień jak o skałę. Ten dzień nigdy nie wstanie. Czeka na prąd, by uruchomić maszyny. Na razie śmiertelna cisza. Ogłuszenie. Jedna wyraźna myśl. Dotyczy zwolnienia lekarskiego. Tak, za oknem są również zwolnienia lekarskie. Możliwość legalnego wyłączenia z konieczności uczestniczenia. Rany, tylko nie to. Bo za chwilę pomyśli, że jest poetą i się zacznie. A tego byśmy nie chcieli. Prowadzimy tu poważną obserwację bez wzlotów. Bez ujmującej rytmiki. Bez echolalii.
Godne opisu jest narastanie po lewej stronie, swędzenie, tworzenie się spirali nieśmiałych dźwięków. Bo jednak ktoś uruchomił, rozpoczął. Włączył stację nadawczą. Popłynęła muzyka. Wystrzelił zagadkowy snop światła. Skąd to się bierze? Ta dodatkowa energia, chęć, temperament. A wydawało się, że wszyscy są podobnie zmęczeni. Próbują coś odchorować. Pomóż mi, wołała na wczorajszym filmie. Potem z wdzięczności pokładała się z bohaterem, kiedy chciał i jak chciał. Zupełna demistyfikacja łona. A szkoda. Kultura współczesna zniszczyła i tę świętość. My na podwórku byśmy sobie na to nie pozwolili. Owszem, krążyły straszne anegdoty o kroczu wyciętym nieboszczce i przyklejonym do treningowej deski. Ale to nie podważało kultu. Gdy Jadzia wychodziła na balkon, wstrzymywało się oddech na kilka chwil. I trwała cisza jak przed podniesieniem. Brzęczały dzwonki w głowie. Rwały się myśli. Bogini podnosiła dłoń. Zrywały się do lotu gołębie. Już nie dziewczynka, jeszcze nie kobieta. Piłka zatrzymywała się w locie, ślina wylatywała z ust i jej znieruchomiałe krople zawisały na moment na wysokości pola karnego. Potem jak za wystrzałem wszystko wracało do ruchu. Ruch jest łajdacki. Gdzie jesteś bogini z balkonu? To na pewno nie twoja cipa krąży po wszystkich kanałach, wchłaniając ogórki i gumowe zabawki ku uciesze zabiedzonych onanistów, to na pewno nie ty. Ty się obracasz w czymś lekkim, eterycznym, wiedziesz rozmowy na najwyższym szczeblu, twoje pachnące usteczka wypowiadają same istotne rzeczy, a oczy wypatrują śmiało, czego zwykłe oczy wypatrzyć nie mogą, ty nie obciągasz, ty się nie pokładasz, ty się nie dajesz ruchać przy zlewozmywaku, ty nie robisz tego mechanicznie i na odczepnego, ciebie nie dotyczą wągry, podpaski, torbiele na jajnikach. Bądź święta tak, jak byłaś. O to cię prosimy. Bądź esencją lepszego świata, który bierze się nie tylko z tego cudu między nogami. Bo jest jeszcze coś. Mam nadzieję.
Jadzię widziano raz na zlocie koleżeńskim naszego rocznika, wysoką, promienną, w ciemnych okularach, lecz zanim przebiłem się przez tłum, to już jej nie było. Podobno mieszkała gdzieś na szczycie, w Warszawie, i była kimś w ministerstwie. Więc jednak można było wybić się z tego zafajdanego podwórka i dopchać się do estetycznie urządzonego korytka. Zbyniowi się nie udało. Jednocześnie rozbłysło za hałdą i w głowie. Napiszę o Zbyniu! Przypomniało się chrapliwe szczekanie w słuchawce. Naczelny wysapał, że ma w dupie lewe zwolnienia lekarskie. I że jest wielu na moje miejsce. Felieton musi być na wczoraj. I żebym nie odpływał nie wiadomo gdzie, ma być, kurwa, tutejszy. Zwykłych ludzi żadne poezje i filozofie nie obchodzą. Tutejszy.
Zbynio nie wie o istnieniu pism Nietzschego i wcale mu to do życia nie jest potrzebne. Nie wie, że żyjemy w epoce rozrzedzonego powietrza i śmiertelnie zranionych wartości. Jego to nie interesuje. Oddycha pełną piersią i cieszy się łąką w maju. Zmysłowym głosem prosi o złotówkę, bo koledzy w bramie czekają. Usiłuję mu mówić o wypełniającej nas ułudzie prawdy i prawomocności języka, świadomości i kultury, a Zbynio na to: ‑O co ci chodzi?
Postanowiłem kiedyś liczyć i sprawdzać dni, które gromadziły ich przy fisharmonii i suto zastawionym stole. Pewnego dnia zaczaiłem się, by zajrzeć im w twarze. Może to jacyś znajomi, może ważne osobistości z miasteczka? Zacząłem myć podłogę w korytarzu, porozlewałem wszędzie wodę, sypnąłem proszkiem. W powietrzu było gęsto od pary i chemii. Ale tego dnia nie nadeszli. Skąd wiedzieli? Kto im dał znać? Nadchodzili o zmroku. W ogóle starali się być niewidoczni, cisi. Potem tam na górze, w tej wielkiej sali, jaka została po poniemieckim kinie czy świetlicy, pozwalali sobie na więcej. Hukali, nawoływali, przytupywali. Co właściwie czcili? Nie chodzi o cielca, to na pewno był Chrystus. Szczególna jego wersja. Chrystus jako rzemieślnik wędrujący po wioskach, naprawiający krany. Jakie krany? Raczej wędrowny cieśla mający zwyczaj głośnego mówienia przy pracy. I te słowa zostały zapamiętane, spisane. O ilości naprawionych przez niego żłobów, drabin, okapów, półek i stołów nie wiemy nic. Kwestia czasu. Wkrótce i na taki apokryf ktoś natrafi w zatęchłych szpargałach.
Hm, więc jest tak, że pięć procent społeczeństwa ma jakąś świadomość umowności otaczających nas słów, gestów, zachowań i rytuałów, zaś reszta żyje z dnia na dzień i tej świadomości nie ma, biorąc wymienione falsyfikaty za coś oczywistego i równie naturalnego, jak trawa, powietrze czy woda. Jeśli poważnie potraktować pewną anegdotę, to świat składa się w pięciu procentach z wariatów, a w dziewięćdziesięciu pięciu z niezdiagnozowanych. Ale w tej anegdotce jest jeszcze coś, niepokojąco uwierające ziarenko innej prawdy. Ten, kto przejrzy na oczy, pozbawi się złudzeń co do symulakrów i falsyfikatów, zostaje osądzony jako szaleniec. Cóż za rozdarcie! Nie dość, że już przerażony pustką w sferze wartości, że właśnie zobaczył teatr świata od jego przerażających kulis, to jeszcze opuszczony przez swoich, przez „ziomali”. Nie ma już przyjaciół, a jedyne, co mu się proponuje, to leczenie, odwyk, różowe tabletki, wygodne szelki w ramach społecznie zagwarantowanego kaftana bezpieczeństwa. Bo przecież musi wrócić na łono. Więc lepiej udawać. śmiać się, kiedy się śmieją, chodzić na pochody, wiece i patriotyczne msze, klepać po plecach, uderzać dłonią o dłoń, wyrażając zachwyt ‑tak się spokojnie doczeka starości. Tak się robi, żeby przeżyć. I Zbynio tak właśnie robi. A właściwie robił. Nie wiem, jaki kamyczek wpadł w szprychy pojazdu jego życia, bo coś w pewnym momencie zaczęło szwankować. Awansujący z uśmiechem na ustach Zbynio, romansujący na lewo i prawo Zbynio, w pewnym momencie przygasł. Nie wytrąciło go to jednak z mniemania, że świat jest prosty, jednoznaczny i zrozumiały. I nawet teraz, gdy widzę go skupionego nad najtańszą nalewką, w którejś z bram w trójkącie Cmentarna-Fredry-Piastów, wydaje się dalej przekonany o głębokim sensie takiego życia. ‑To chwilowe trudności ‑tłumaczy. ‑Wszystko wróci do normy ‑dodaje.
Dziwne było to, że w miasteczku nie mówiło się na temat moich wieczornych gości. Jakby tylko dla mnie byli niesamowici. Nie było mnie tu parę lat. Nie mogłem pojąć, że zmiany poszły w tak dziwnym kierunku. Kiedyś nawet chciałem o tym napisać do lokalnej gazety. Tekst odrzucono bez słowa. Niczym nieudokumentowane wymysły. Każde miasteczko ma swoją tajemnicę. Adoruje ją nawet policja. Prokurator omija. Media milczą albo zręcznie tuszują. Zacząłem węszyć na własną rękę, przerażony myślą o rytualnych mordach. Może tam się krew niewinna przelewa? Żadnych śladów nigdy nie znalazłem. Normalnie pod tym adresem figurowała staruszka. Poważana przez ogół więźniarka Buchenwaldu. Normalnie było tam zazwyczaj bardzo cicho. W tej wspólnej przestrzeni największe zamieszanie robił mój telewizor. Milkł tylko wówczas, gdy na górze zaczynał się modlitewny szum. ‑Może ci ludzie potajemnie decydują o wszystkim, co dzieje się w miasteczku? Jeśli chcę zrobić karierę, muszę do nich przystać ‑myślałem.
Parę razy odniosłem zakupy koleżance z pracy. Utykała na lewą nogę. Raz zostałem na kawie. Po tej kawie coś się zmieniło. Przypadkowe dotknięcia zaczęły nabierać znaczenia. Coś gęstniało między nami. Teraz przypadkowa iskra mogła stać się przyczyną wybuchu. ‑Nic z tego ‑powiedziała, gdy w ciemnym przejściu przywarłem do niej całym ciałem i wpiłem się ustami w białą szyję. Gdy wróciłem do domu, znalazłem w teczce list. Wyjaśniała w nim, dlaczego musiała mnie odepchnąć. Nie należałem do wtajemniczonych. ‑To mnie wtajemnicz ‑następnego dnia szepnąłem jej do ucha. Zaczerwieniła się, zamrugała nerwowo.
A więc Nowa Ruda jest obrazem świata? Na samym dole pariasi, którzy piją z gwinta i czasem z ciemnych bram Sajgonu wychylają głowy na słońce, potem bywalcy „Mozaiki” ‑oficjalnie i na stojąco spijający z kielichów jedyną pociechę, wreszcie uczestnicy codziennych rytuałów dopłacanych przez Urząd Miasta w „Kolorowym” i „Popularnym”, aż do wierzchołka owej drabiny, ulokowanego gdzieś na wysokości „Rycerskiej”, „Parkowej” i Bóg wie czego jeszcze. ‑Pokaż mi, gdzie i z kim pijesz, a powiem ci, kim jesteś ‑mruczy Zbynio. A towarzysze niedoli na nieco rozchwianych nogach niosą go dostojnie w głąb bramy, w której mieszka.
Długo chodziliśmy po lesie za cmentarzem. Niesamowite w miasteczku jest swobodne mieszanie się dzikiego lasu z przyciętymi równo alejkami parków i cmentarza. Potem zarzuciła mi jakąś ciemną chustę na oczy i wzięła za rękę. Mieszały się głosy i zapachy. Potknąłem się ze dwa razy. Robiło się zimno i ciepło na przemian. Ktoś mnie dotykał. Jej ręka to się pociła, to znów stawała się sucha, szorstka. Nie wiem, jak długo tak krążyłem i dlaczego w ogóle dałem się wciągnąć w te mrzonki i dziecinne ciuciubabki. Może dlatego, że w tym miasteczku było cholernie nudno, teatr splajtował, kino przerobiono na sklep meblowy, a tu wreszcie zaczęło się coś dziać. Poza tym nigdy zdobycie laski nie kosztowało mnie tyle trudu. I to było dość intrygujące. ‑Chcesz się pieprzyć, okay, ale to będzie kosztowało parę sińców i zadrapań, kochasiu ‑mówiło przeznaczenie.
Widocznie mieli gdzieś inną siedzibę. Ta nad moją głowa była tylko dla zamydlenia oczu. Coś zdecydowanie mniej oficjalnego tkwiło głęboko w tutejszych lasach. Jakieś poniemieckie bunkry. Spodnie miałem zachlapane, ale w gruncie rzeczy byłem zadowolony, kiedy po zdjęciu szmaty zobaczyłem scenę jak z filmu. W półmroku błyskały półnagie ciała. Moja kochana puściła dłoń i zostawiła mnie samemu sobie. Okazało się, że muszę ją teraz odnaleźć pośród tych wszystkich ciał. ‑To chyba taki sprawdzian przedmałżeński ‑pomyślałem. Nie wiadomo, skąd buchnęła muzyka, która ożywiła ten obraz. Nagie posągi zaczęły się poruszać. Teraz o wiele trudniej było odnaleźć znajomą dłoń. Ręka natrafiała na pośladki, piersi, penisy, ale nigdzie nie było Teresy. Skąd wzięło się to imię jak z innej bajki, nie wiem. Tak się chyba nazywała. Przynajmniej w tamtym świecie, bo tu nie było to istotne. Szaleńcza muzyka lała się z góry niepowstrzymanym potokiem i te wszystkie ciała poruszały się w nim coraz szybciej. Teresę znalazłem w skalnej niszy. Rozsunąłem kotarę zwisającą z drewnianej konstrukcji. świeża ciesielska robota. Moja dziewczyna krzyczała pod naporem dwóch mężczyzn. I raczej nie był to okrzyk bólu czy przerażenia. Odepchnąłem koleżków, zręcznie nakierowując na wolne ciało w pobliżu, a sam zacząłem obsypywać Teresę pocałunkami. ‑Tak to wygląda ‑wyszeptała po chwili. ‑Ale co ja mam z tym wspólnego? ‑zapytałem. ‑Teraz już masz. Masz potem zapomnieć ‑powiedziała. ‑A co z nami będzie? ‑wykrztusiłem. ‑Masz zapomnieć.
Kiedy po kilku miesiącach przenosiłem się do sąsiedniego miasteczka, skuszony propozycją objęcia posady naczelnego, nie znalazłem na jej twarzy żadnych uczuć, nie wyczytałem znaku. Tym razem ona miała coś znaleźć w swojej torbie po powrocie z pracy. „Scooby-Doo znowu na tropie”. Wiersz pod takim tytułem podsumowywał wszystko, co tam przeżyłem. Nie tylko z nią. Wiedziałem, że jego opublikowanie mogłoby się skończyć dla mnie źle. Wiedziałem, że w tajemnicy uczestniczą wszyscy. Nawet ten wesoły, jowialny ksiądz katolicki zwany Żukiem. Z miasta wyjeżdżałem z ulgą. Tęskniłem za bardziej prostolinijnymi tajemnicami. Skąd mogłem wiedzieć, że wkrótce i one przyprawią mnie o mdłości.
Utrwalają się zdobycze śniegu, nie ma już placu w miasteczku niezasypanego dostojnie, nie ma dachu ani ogródka. Psie gówna zniknęły pod puchową pierzynką. Dzieci wyciągają sanki, które zdążyły zardzewieć przez miesiące tej rzekomej zimy. śnieżynki w koszyczku między barankiem a jajeczkami, śnieżynki. Karpiuk pisze felieton „Alleluja na nartach”. Pisze, bo mu tak kazałem, a ja wychodzę na miasto. Kłaniam się na prawo i lewo, słysząc jak matki instruują małoletnie dzieci, że to idzie ten pan, co tak dużo pisze. Niezłe. Ale nie do końca. Dlatego wracam do istoty rzeczy, do tej narracji, którą lubię. Bo tu chodzi o rytm. Opuszczam obcą mi melodię opowiadania. W końcu ja tu rządzę. Ja doprowadziłem do zburzenia pomnika, ja zadarłem z Radą Sołecką w Tłumaczowie w związku z uroczystościami podczas symbolicznej Nocy Schengen, to mnie dali mieszkanie w rynku, a nie protegowanemu prezesa najpotężniejszego banku w okolicy, co ma zielony kolor w logo i coś ludowego w nazwie. Pomnik przedstawiał wymyśloną przez Niemców postać ducha gór i wyglądał, jakby był zrobiony z gówna. Każdy, kto zajeżdżał na dworzec autobusowy, po obejrzeniu go chciał natychmiast wracać, zupełnie zapomniawszy o urokach Gór Stołowych. Pomnik był wielką dumą burmistrza i tu był pies pogrzebany. Dopuściłem się więc ekshumacji, ale to tylko umocniło moją pozycję.
Przyszło mi jeszcze stoczyć walkę z aktywem parafialnym, który na miejscu rozbabranego gówna widziałby krzyż stalowy z pękiem czerwonych żarówek. Ten bój kosztował mnie wiele i ugodził przede wszystkim w kieszeń. Zarządzony z ambony ostracyzm doprowadził do spadku sprzedaży. Po trzech miesiącach „Głos Pogranicza” wrócił na pierwsze miejsce w rankingu lokalnych mediów. Wygrałem z proboszczem, nie wysilając się zbytnio. Tej biedzie wystarczy pokazać cukierka na kiju i już jest twoja. To samo zrobił tu Hitler w latach trzydziestych. Tylko tubylcy byli oczywiście inni. Wzniosłe dyrdymały z ambon i krucht odpadają w przedbiegach, mając zastosowanie w wieczności, a nie tu i teraz, gdzie ciągle chce się jeść i trzeba coś na dupę włożyć. Podbiłem stawkę, pięciokrotnie podnosząc wysokość nagród w naszych krzyżówkach. Na radkowian spadł grad pieniędzy. I podkreślam: pieniędzy, a nie bonów na zestaw przeterminowanych makaronów czy biletów wstępu na wiecznie zamknięte lodowisko. No tak, ja tu dalej pieprzę, a miało się coś niby zmienić.
Chwile szczęścia w objęciach kolejnego chłopca. Szeptać to oni umieją. Te ich psie zaklęcia. Ale gdy się już nasycą, to jakby ich nie było. Nie mogła pojąć tego fałszu. Matka natura źle to obmyśliła. Najpierw zgadują w lot skryte myśli, są czuli, czarujący. Pełnia szczęścia idealnie pasujących do siebie połówek, szczebiocących z pasją i natchnieniem na parkowej ławce. A potem facet gaśnie. Jakby ten skowyt przy orgazmie, to nagłe trzęsienie ziemi było wszystkim. Spokojnie sobie wychodzi. Już nie ma kwiatów, czułych karteczek, błyskotliwych esemesów, kolacyjek przy świecach. Dopóki znowu mu się nie zachce. O, wtedy wznowi rozsiewanie czaru. Nawet nieco udoskonali styl tokowania, żeby ona czegoś sobie nie pomyślała. Na początku odczuwała to dotkliwie, ale po drugim narzeczonym machnęła ręką. Widocznie tak jest świat urządzony. Popłacze sobie i przejdzie. A facet gdzieś w pobliżu musi być. Colombina zbyt cierpi bez Pierrota. Igor Mostowiak był jej czwartym partnerem. Bezbarwna postać. Nie będzie uwzględniony.
Z poprzednim wiązała większe nadzieje. Rozumieli się doskonale. Oboje po przejściach i już bez złudzeń. W łóżku nie było najgorzej, chociaż ciągle domagał się innowacji. Zosia nie przepada za zmianami. W związku szuka stabilizacji i spokoju. Lubi czuć na sobie ten sprężysty ciężar wpychający się w nią wszystkimi mackami. I to czułe kołysanie. Ma trwać jak najdłużej. Dwie połówki zabliźnione aż po świt. Żenowały ją podrygi, prężenia, wypinanie się, zmiany pozycji, ten nerwowy, rwany rytm. Dekoncentrowało ją to. Orgazm oddalał się w nieskończoność. I wydawało się, że on to rozumie. Jednak po kilku miesiącach odszedł znudzony. Zostało po nim kilkadziesiąt tomików. Przeprowadził się z kilkoma kartonami, nie było więcej miejsca w małym samochodziku. Ona do tej pory czytała Nowacką, Fleszarową-Muskat, Grocholę, a od Adasia nauczyła się wsłuchiwać we własny głos szepczący coś z Barańczaka, świetlickiego, Wata. To było jak nauka nowego języka. Bo na początku niczego nie rozumiała. Adaś cierpliwie wyjaśniał. Teraz radziła sobie sama. Pasmo nieustających olśnień. Tak jakby znalazła się w Budapeszcie i obce głosy, atakujące zewsząd, stawały się jasne. Pani na skuterku przeciskająca się między tirami wyklinała, na czym świat stoi. Chłopak z zamykającego się tramwaju i jego dziewczyna z wyciągniętą ręką. Krzykliwy neon na odrapanym wieżowcu. Grupka podpitej młodzieży. Smarkula rozdająca zapaćkane ulotki. Wszystko to nagle przemówiło, odetkało się, ruszyło w jej stronę lawiną znaczeń.
Nawet zaczęła spisywać swe odkrycia. I raz ośmieliła się wysłać taką notkę, wpisać ją pod reklamowaną w Internecie książką. To był tomik Ewy Lipskiej. Potem jeszcze kilka razy umieszczała te swoje impresje. Aż ją zauważono. Dostała nagrodę miesiąca. „Najlepsza w lipcu amatorska recenzja szeregowego czytelnika.” Szeregowy czytelnik wierszy nie czyta. Szeregowy czytelnik chłonie, niczego nie pisze. Mniejsza z tym. W każdym razie administrator strony zaproponował jej regularne pisanie.
I tak to się potoczyło. Chodziła do swojej pracy, właściwie dojeżdżała na rowerze, bo jej szkoła, szóstka, znajdowała się za miastem, a wieczorami szperała w pozostawionych przez Adasia tomikach i pisała. W „Głosie Nauczycielskim” znalazła ogłoszenie o konkursie na recenzję. Nawet nie zauważyła, że jednym ze sponsorów jest ministerstwo kultury i propagandy. Także w ten sposób szukano jurorów ludowych. Została nim. Najpierw wysyłano ją na małe konkursy lokalne, aż wreszcie nastał ten dzień, gdy wyznaczono ją na przewodniczącą składu w konkursie „O Złoty Promień Nadwarcia”. Jej przemówienie końcowe przeszło do historii tej imprezy. Obecny na sali ksiądz Pietutkiewicz zaproponował ją do składu w konkursie „O Jasne Spojrzenie Ciętej Szablą Maryi”, który w tym czasie przeniesiony z Kalwarii Zebrzydowskiej do Częstochowy stawał się, pod względem nakładów i oprawy, największym konkursem poetyckim południowej Polski. W biłgorajskim hotelu zajmowała pokój 107. Do towarzystwa dodano jej Bożenkę. Mnie i Kamila zakwaterowano tuż obok. Tym razem skład tworzyły cztery osoby.
Zwróciła na siebie uwagę podczas któregoś zjazdu księgowych w Kędzierzynie-Koźlu. Jej śmiech był zaraźliwy. No i tak barwnie opowiadała. Wianuszek wiernych słuchaczek od rana do wieczora. A wieczorem w jej pokoju najlepsze imprezki. W takich okolicznościach poznała ją Beata Guzikiewicz, księgowa z Warszawy, pracująca w strukturach Ministerstwa Kultury. Ta przyjaźń przetrwała lata. Beacie zawsze się wydawało, że nie ma lepszego od Bożenki kandydata na jurora ludowego. Bożenka bowiem pochłaniała książki z dziwną wściekłością i zapamiętaniem, co wśród księgowych jest stosunkowo częstym zjawiskiem, ale już nie każda potrafi z takim przejęciem o przeczytanej książce opowiadać. Beata bez wahania podsunęła szefowi kartkę z nazwiskiem Bożenki, która właśnie przechodziła na emeryturę w małym miasteczku na Dolnym śląsku. Możecie sobie wyobrazić, z jakim smutkiem rozstawała się ze swoją pracą, z ukochanym domem pomocy społecznej.
Na przykład Studziński z wiecznym żalem w głosie, sucho i rzeczowo informujący o tym, że mu się Chrobot spuścił na kapcie. Albo Frau Elżbieta mimo osiemdziesiątki polująca na faceta z niemiecką rentą. Poślubiła nawet jednego z pensjonariuszy, ale zbyt długo nie nacieszyła się jego markami. Pan młody brał ślub w pozycji horyzontalnej, wieziony na sygnale do urzędu. Nie obyło się bez zapaskudzenia świątecznego garnituru. Sceny miłosne z domu pomocy społecznej. Albo ten głupi Kozub, o którym w pierwszej chwili wyraziłbyś się z uznaniem, cóż za nieprzeciętny, dystyngowany kawaler. Jednakże umysł jego pozostał w tyle za dorodnym, jakby hiszpańskim, ciałem. I tylko piątkowe wizyty mamusi mogłyby ci dać do myślenia. Ale nie dały. I kiedy mamusia umarła, a siwizna z lekka naznaczyła skronie Andrzejka, to wyszło szydło z worka. Wyszło wielkie, drżące i czerwone, zaś w wyrazie oczu, w tym niemym błaganiu skierowanym do pielęgniarki kryła się cała prawda o relacjach łączących go ze światem kobiet, prawda o nim i onanizującej go co piątek mamusi. Pielęgniarka fuknęła jak oparzona. ‑A bo mi za to płacą? Nie ma w naszym domu cennika na takie usługi. Panie Słodowy, zrób se pan to sam.
Bożenka musiała po sto razy opowiadać o wielkiej wędrówce Kozuba i Frelka. Nie wiadomo w ogóle, jak do tego doszło, lecz właściwie dlaczego miało nie dojść, skoro pensjonariusze mogli przechadzać się, jeśli byli w stanie, po parku okalającym zakład, a park ten nie miał żadnych granic, naturalnie łącząc się z podmiejskimi zagajnikami. Prozaiczne wyjście do sklepiku, już nie pamiętam po co, oranżadę, papierosy, przekształciło się w groteskową ekranizację Odysei, przy kręceniu której zaangażowano pół gminy oraz siły porządkowe z Kłodzka. Kozub miał prowadzić Frelka, który gdzieś zapodział białą laskę, do sklepiku czy kiosku, ale wiosna tego roku była ponad ludzkie siły, więc zidiociałemu Latynosowi spod Wałbrzycha udzieliło się to niezwykłe uniesienie, ten szczebiot świata w nagłej ciszy, jaka nastaje po kolejnej wiosennej burzy. I poszli. Frelek nie mógł wyjść ze zdumienia, dlaczego to tak długo trwa, ale że i jemu coś pulsowało w kościach, więc pogodził się z tym radosnym, majowym pochodem. I za każdym razem, gdy pytał, czy to już, słyszał od Andrzejka, że tu nikogo nie ma, chyba zamknięte. Albo że tu tyle ludzi stoi i się na nich gapi. Nie ma sensu przedłużać tej opowieści, każdy może sobie wyobrazić narrację prowadzoną pod hasłem „wiódł zdziecinniały niewidomego”. Wędrowała sobie nasza para przez wsie i miasteczka, przekraczając granice kolejnych gmin, i mogliby sobie bez końca tak czule wędrować, gdyby nie to, że w pewnym momencie zaczęli iść środkiem nader ruchliwej szosy. Co było trąbienia, pisku hamulców, wyklinania i wymachiwania rękami! Wreszcie któryś ze zniecierpliwionych kierowców zadzwonił do Kłodzka i przyjechali stamtąd roześmiani, pod sumiastymi wąsami, milicjanci, i na tym ten cyrk się zakończył. A teraz wyobraźcie sobie wściekłość pana Stasia, kierowcy służbowej nyski, którego zrywa z ciepłego łóżeczka ostry dźwięk dzwonka. Bo trzeba było po tych skurczybyków jechać, policja wcale nie miała zamiaru ich odwozić. Trzeba było się tłumaczyć, podpisywać jakieś protokoły. ‑A co to u was za porządki, że pensjonariusze sobie chodzą, gdzie chcą, i zakłócają publiczny spokój! Co miała robić, pojechała ze Staszkiem i przywiozła tych skazańców. Zupełnie załamany Frelek dukał, telepiąc się na tylnym siedzeniu: ‑Ja mu mówiłem, ja mu mówiłem. Kozub uśmiechał się tajemniczo. Nareszcie był szczęśliwy. Postawił na swoim. Może nie ogarniał całości doświadczenia, ale ten ledwie rąbek zupełnie mu wystarczył. Triumfalna eksplozja w brzuchu porównywalna była z zachwytem, jaki towarzyszył masturbowaniu.
-Ten Kozub to nawet mi proponował. Chciał zapłacić. Zresztą wszystkie kobiety zaczepiał i prosił o to. I proszę nie mieć jakichś zbędnych skojarzeń. Grzecznie, kulturalnie i tylko ręką. Żadnego obciągania. Ten rodzaj pieszczoty rozpowszechnił się dopiero teraz i już zupełnie przerósł ludzką miarę, granice smaku i taktu. Nauczycielka w podstawówce czerwona na twarzy wychodzi z klasy, bo nieopatrznie czwartakom mówiła coś o lodach. W wierszu było. Położył się Dyzio na łące i widzi lody ekscytujące. I chociaż bardzo się stara mała, doświadczona lodziara. I tak dalej. Słownictwo erotyczne jest bardzo zaborcze i niszczy neutralną substancję językową. Niektóre teksty w czytankach z jakimś ssaniem, koniem, waleniem, pedałowaniem, drutem straciły na dawnym znaczeniu i wywołują już tylko paroksyzm śmiechu. A biedna początkująca nauczycielka wypada z klasy jak niepyszna, biegnąc do pani dyrektor z prośbą o pomoc. A pani dyrektor nic jej nie pomoże, bo tu trzeba cały program zmienić. I szybciej reagować na to, co dzieje się w języku. Szkoła zawsze zostaje w tyle. Dlatego dzieciaki są na tych lekcjach tak śmiertelnie znudzone. Mówiłam o tym niedawno na imieninach u Irenki. Mało kto mnie rozumiał.
Bożenka paliła jednego za drugim. W ich pokoju nie dało się wytrzymać. Wpadłem na chwilę, wiedząc, że mają grzałkę. Kamil i Zosia szeptali sobie pod kołdrą. Bardzo mnie zaskoczyła ta sytuacja, gdyż stał za nią niemy nakaz, abym i ja nie zasypał gruszek w popiele. Oczekiwanie wisiało w powietrzu. Bożenka uśmiechnęła się i powiedziała, żebym przestał. A ja wtedy zapytałem, z czym to mam przestać. A ona na to, że dobrze wie, co mi chodzi po głowie. I tych dwoje w łóżku to nie jest żaden seks, tylko tajne narady jury. Ach tak! Zmawiali się. Mieli jakichś swoich faworytów. Gdybym się uparł i zaczął bałamucić Bożenkę, mógłbym doprowadzić do remisu. I co wtedy? Któżby rozwiązał nabrzmiałą, patową sytuację? Piąty element. Ktoś miejscowy. Bo zawsze ktoś miejscowy jest sekretarzem jury. Ale jego mogliby też przekupić. Prawdę mówiąc, ja również nie byłem w porządku. Niektóre wiersze doskonale znałem, prowadząc mailową korespondencję z ich autorami. I nie uwierzę w to, żeby takie nieformalne sympatie nie rzutowały. Może oni wiedzieli o tym i parząc się w ciemnym kącie, chcieli zaprotestować, polemizować chcieli ze mną. Byłem dla nich nadętym wysłannikiem wiadomych sił, polonistycznym młotem, którego siłę uderzeń należy zręcznie zneutralizować. Stąd może brały się te ciągoty do zmowy, ta ich spontaniczna akcja tworzenia koalicji naturszczyków, niezamierzających zbyt łatwo ulec złotoustemu Settembriniemu. Aż mnie dreszcz przeszedł. Oto jakiś tam Biłgoraj staje się nagle centrum niebywałych wydarzeń duchowych.
Na szczęście szybko ochłonąłem. Po prostu pieprzyli się i tyle. Podziękowałem za grzałkę i z telepiącą się w ręce szklanką wróciłem do pokoju. Z roztargnieniem słuchałem potem wywodów Kamila, komentującego cudowne właściwości łechtaczki Zofii. I jego nalegań, żebym koniecznie zapoznał się z analogicznym urokiem sromu Bożenki. Zaś kawa stygła. Myślałem nad werdyktem. Już go w domu ustaliłem, ale pod wpływem zaistniałych wydarzeń zacząłem się wahać. Może jednak zrezygnować ze swych internetowych pupili?
Organizatorzy zaprosili szesnaście osób. Niespodzianką miały być zajęte miejsca. O te miejsca mieliśmy się dopiero kłócić. Do żadnych przepychanek nie doszło. Poszedłem im na rękę, akceptując ich typy, oni przyklasnęli moim. Sprawiedliwie podzieliliśmy pieniądze. Potem w zadymionej, nabitej salce odbywało się czytanie przeplatane dźwiękami gitary. Lokalny bard w sposób stanowczy i tęskny wyrażał pretensje do świata. Odniosłem wrażenie, że raczej do lokalnego świata, bo miał wyjątkowo małostkowe teksty. Jako przewodniczący musiałem coś powiedzieć. Na szczęście nie o bardzie i jego zrytmizowanej depresji. Uzasadniłem werdykt. Podobno rzeczowo i dowcipnie. Tak komentowano następnego dnia w lokalnej prasie. Centralna prasa pozostała głucha. W tej materii raczej nie ma szans na zmiany.
Zawsze na tych imprezach oczekuje się cudu w postaci nieograniczonej ilości bonów na piwo. I cud się wydarzył. Organizatorzy nie zawiedli. Po kilku godzinach tak intensywnie prowadzonego życia literackiego podszedł do mnie Kamilek, bełkocząc coś o tym, co w literaturze jest trudne. Że miał zobaczyć, a nie zobaczył. I nie usłyszał. Wszystko wydało mu się przewidywalne i łatwe. Nasz werdykt. Zachowanie poetów i poetek przybyłych z różnych zakątków kraju. I przede wszystkim wiersze. Gdzie jest ten trud związany z uprawianiem literatury, gdzie ryzyko? Zapytałem, nie bardzo już panując nad językiem, czy widział ich oczy. W pierwszej chwili pomyślał, że chodzi o oczy organizatorów. Rozbiegane jakieś. Nie organizatorów. I nie publiczności. Oczy uczestników. Oczy doborowej szesnastki. Na ich dnie czai się obłęd. Ja w każdym razie widzę ten płomyczek. I nie jest to lampka oliwna. To lampa, w której spala się ich własna krew. Spala się na popiół wierszy. ‑Oni papapalą się od środka, drogi Kakamilu.
Odszedł niepocieszony, a może nawet naburmuszony. Zachowywał się jak typowy reprezentant młodego pokolenia, które nie chciało już słuchać o lampach i krwi. Pisanie miało być jedną z wielu czynności hobbistycznych i namaszczanie piszącego na metafizyczne zwierzę nie miało w ich oczach większego sensu. ‑Po co zaraz w każdym gryzipiórku z prowincji wietrzyć Wojaczka? ‑zdawał się pytać. Ale pytanie nie padło. Ja tylko sprokurowałem sobie jego obecność. Podchodząc do sąsiedniego stolika, potknął się i wtedy z kieszeni wypadły mu, dźwięcząc, pieniądze. ‑Trzydzieści srebrników ‑szepnął jakiś tylko wyróżniony. Zaraz zjawiła się koło niego Zosia i podawszy rękę, pomogła wstać. ‑Maria Magdalena ‑syknęło inne jadowite ścierwo.
Nie chciało mi się dalej tkwić w tym zaduchu, nasłuchiwać i przeżywać. Dyskretne i w porę wycofanie się to wielka sztuka. I wydaje mi się, że opanowałem ją do perfekcji. Przeciskałem się przez zawalony krzesłami korytarz. W ciemności rozrywanej konwulsjami chorej świetlówki namacałem czyjeś ciało. I po chwili w błysku zobaczyłem trupią twarz księgowego. Był zbyt pijany, żeby wypłacić mi należne honorarium. Nie wiem, czy do niego dotarł mój krzykiem wyrażony komunikat. ‑To proszę na konto! Na konto! Dobrze je gnoje znacie. Jurorowałem tu w zeszłym roku.
Nie można było odnaleźć jubilata. Kapelmistrz błądził po opłotkach, a z nim barwna hałastra, podająca sobie z rąk do rąk instrumenty. Prawdopodobnie podano zły adres, a zmięta karteczka nie dostarczyła wiążących informacji. Na niektórych muzykantach wyblakły i podarły się mundury i spod spodu przeświecały różnokolorowe koszule. Nie była to już orkiestra górnicza z prawdziwego zdarzenia, a raczej z łapanki. Dziwne, że niektórzy mieli jeszcze instrumenty; bardzo wyraźna presja małżonek dotyczyła pozostawienia ich w lombardzie. Kopalnię zamknięto już dawno, a ci nieszczęśliwcy spotykali się ukradkiem i grali. Byłem świadkiem kolejnej próby zarobkowania. Mieli grać komuś na urodziny, a tylko błąkali się bez celu, łamiąc gałęzie w ogródkach, wywołując ludzkie oburzenie i psi gniew.
Z pół dzielnicy tętniło i trzęsło się po ich przejściu. I nie wiadomo było dokładnie, o co szło w tym smutnym przemarszu. Ci, którzy chcieli się wyspać, korzystając z wolnego dnia, chodzili poirytowani aż do wieczora. Jakieś prymitywne tam-tamy nie z tej epoki poderwały ich na nogi tak wcześnie. Wprawdzie wszyscy przyzwyczaili się do gwałtownych uderzeń w bębny, do histerycznego szarpania perkusji z powodu pewnego nastolatka ćwiczącego w garażu, ale prawdą jest, że chłopiec ten nigdy nie zaczynał ćwiczeń o świcie. Orkiestra zignorowała tę niepisaną umowę i poszukiwanie solenizanta rozpoczęła o brzasku. Spekulowano potem w barze „Pod hałdą”, czy nie był to podarunek Urzędu Miasta, chcącego w ten sposób uczcić święto państwowe. Inna teoria głosiła, że wyszukiwano weteranów walk czy innych wydarzeń i to im przygrywała pod okienkiem wysłana orkiestra, budząc za pieniądze podatników pół dzielnicy. W każdym razie było to jakieś wydarzenie.
Inne zbliżało się powoli, jechało z Krakowa meganką wiozącą dwóch młodych dziennikarzy z „Przeglądu Południowego”. Po drodze zatrzymali się w paru miejscach, zbierając materiał do reportażu. Do nas dotarli późnym wieczorem i nie mogli znaleźć przewodnika. Umówieni byli na rozmowę i dyskretne oprowadzanie z nauczycielem gimnazjum, Dionizym Sikorskim, który wyjechał dwa dni wcześniej na wieś i tam spadł z drzewa. Mąż kuzynki był członkiem ochotniczej straży pożarnej, jednak zaniemógł, więc profesor zastąpił go w akcji zdejmowania z wysokiej topoli roju szerszeni.
Nasi reporterzy kręcili się w kółko. Nie dość, że przewodnik zawiódł, to jeszcze miasto wyglądało na wymarłe. Błądzili po księżycowym krajobrazie wykopów, nie mogąc znaleźć hotelu z romansem czy romantycznością w nazwie. Dojazd do niego przestał istnieć. GPS wyprowadził ich w pole. Zawierał program jeszcze sprzed unijnych dotacji, nieuwzględniający tego, co działo się teraz w wielu miastach i wsiach. Mieli nawet pomysł, żeby spać w namiocie. Z latarkami w rękach skakali wokół bagażnika. Tak ich w ciemności zastałem, widząc z daleka dwa migające światełka. Jeden z nich przypomniał sobie warsztaty poetyckie w Rzeszowie. Coś tym młodym ludziom wtedy mówiłem. Skojarzył mnie z miasteczkiem. Dodzwonili się do kogoś, kto mnie znał.
Poradziłem im, żeby wyjechali z rozkopanego centrum i wznieśli się serpentynami ponad miasto. Spędzili noc w przytulnym pensjonacie na szczycie góry zamykającej dolinę od południa. Wjeżdżając nań, podobno dali się uwieść roziskrzonemu kobiercowi opadającemu w dół i jego lustrzanemu odbiciu ponad górami. To zachwyciło ich do tego stopnia, że zapomnieli na moment o tezie, z jaką przyjechali. Tezie o wyludniających się miasteczkach w Sudetach, o powolnym konaniu. Młodzi uciekają do łatwego życia, do Wrocławia i dalej do Glasgow, a starzy w zapomnieniu i pustce czekają na śmierć, żywiąc z górniczej emerytury rzesze pociotków na bezrobociu. Prawda, ale po co zaraz w ten sposób, panowie… Czyż nie jesteście od tego, żeby taką prawdę podsycać czymś niepokojącym i dwuznacznym?
Czarny poddał się fali świątecznego dnia. W uszczuplonym składzie wizytowali wioski, wlokąc się za wysokim autokarem. Starowinki Niemki z trudem wysiadały przy kolejnym cmentarzu. Czarny ściskał ten swój fagot i zastanawiał się, kto za to zapłaci. Potem pili w jakiejś gospodzie i znów grali. Pod wieczór we trzech znaleźli się na festynie ludowym i przypadkiem stali się jego ozdobą. Wszystkim chciało się tańczyć, lecz muzyki nie było. Po tylu godzinach grania nie czuł ust i oddychał z trudem. Był jednak szczęśliwy i nawet nie wiedział, skąd bierze się to uczucie. To słowo jest uroczyste i dostojne, a tak naprawdę chodzi o pewien rodzaj słodkiego bólu w środku, podchodzącej do gardła substancji, ułudy; skojarzyć to można ze światłem. Czarny czuł się wewnątrz jakby oświetlony. Z uśmiechem na twarzy grał swoje. Grać swoje w orkiestrze świata, w kołowrocie zapachów, błysków i doznań nie jest źle. Szczególnie gdy na co dzień człowiek nie wie, co ze sobą zrobić, przechadza się po pustych pokojach i czeka na telefon od dzieci z Wrocławia. Szczęście Czarnego było zwyczajne. Czuł tego dnia zachłanność na doznania, otwartość na wszystko, co się działo, pogodzenie z następującymi po sobie zdarzeniami. Objawami szczęścia było drżenie idące z głębi ku koniuszkom palców. Tak odczuwał nadzieję, że jeszcze wszystko może się zdarzyć i zabrać go w miejsca i stany, o których nie miał pojęcia. I ci tańczący wokół też żyli taką nadzieją, to w niej zanurzone było dostojne szczęście tej chwili.
Przyszedł jednak moment, kiedy fala zaczęła lizać mieliznę i trzeba było zmierzyć się ze spokojem przygodnej przystani. Czarny przysnął gdzieś z boku, by obudzić się potem w ramionach nieznanej kobiety. Jakby szczęście nie miało końca tego dnia. I tej nocy. Grał swoje w spoconej pościeli, robił światu dobrze i jak zawsze dziwił się tym rozbłyskom w czaszce, gdzieś na wysokości oczu, rozkoszował się zapachem wnętrza człowieka. Mężczyzna nie ma do niego dostępu. Czasem tylko jakaś zakochana czy pijana kobieta przypuści go do tajemnicy, otworzy się przy nim i drżenie znane ze środka brzucha nagle staje się dosłowne, namacalne. Nieraz palce są zimne, sztywne, gmerając bezradnie w rozłożonej bruździe, zamierają i cichną. Innym razem zdarza się cud. Trafiają od razu w sam rdzeń, włókno wilgoci. Igrają bezwiednie, doprowadzając do spazmu. I wtedy kobieta pozwala Czarnemu wsunąć się do środka. Głaszcze go po głowie. Kołysze w ramionach. Czeka cierpliwie, aż dojdzie i zamrze jej tam na chwilę, zaśnie jak kamień. ‑Straszne to są sekundy ‑myśli Czarny ‑nie ma mnie wtedy wcale. Cały jestem w rękach tej kobiety. Tylko ona słyszy, jak wraca mi oddech i serce znowu zaczyna bić. Nie każdej można tak zaufać. Są takie, co wykorzystają te chwile słabości w dalszej rozgrywce, w machinalnie prowadzonej walce płci. Wtedy Czarny zabiera fagot i odchodzi. ‑Zabieram fagot i odchodzę. W żaden sposób nie dam się wciągnąć w pyskówki, w bezwstyd wypominania czegoś intymnego i wywlekania na zimne światło dnia czułości nocy. I tak dalej.
Potem jest zbiórka. Kapelmistrz puszcza sygnał. ściągają z okolic, schodzą się ze słomą we włosach, zarośnięci, potargani, niejeden z pokancerowaną twarzą. Znowu są drużyną. Ćwiczą nowe walce i zastanawiają się, gdzie i komu zagrają podczas długiego zaduszkowego weekendu, kto ich będzie potrzebował. W przerwie wspominają. śmiechom nie ma końca. Gdzie kto był i co widział. Zdarzenia. Przeżycia. Doznania. Do czego byli użyci. Jak zagrali. Na kogo wyszli. Komu pomogli. Co na siebie wzięli. Znali na wylot ten świat, przygraniczne życie nie miało dla nich tajemnic. Bójki i pogodzenia. Intrygi snute z pokolenia na pokolenie. Zejście się małżonków. Spektakularny triumf kochanki. Zemsta na mężu z wykorzystaniem skrzypka. Waltornista z zapłakanym dzieckiem na ręku. Gdzież jego rodzice? Starzec zamknięty w kurniku. Zawalenie się ściany świetlicy. Wstydliwa sprawa w pewnym chlewiku. Przygrywanie podczas przecięcia wstęgi na placu zabaw. Tor łuczniczy. Wesele w niezalanym skrzydle zamku. Plotki szeptane w przerwach. Niestworzone rzeczy. Ocieranie się o pleśń cmentarnego muru.
Czarny wiruje w otchłani własnego świata i myśli, że tyle on własny, co właściwie cudzy, wspólny. ‑Nie byłoby mnie, gdyby nie to wszystko ‑mruczy. ‑To wszystko jest mną. Już nie mogę nigdzie wyjechać, bo nie umiałbym tam żyć. Życie jest za krótkie na to, żeby od nowa dobrze nauczyć się miejsca i ludzi. Tylko tutaj jestem sobą, bo to miejsce jest mną. ‑Eee tam, umrę i nawet nikt nie zauważy. Niczego tak naprawdę temu miejscu nie ubędzie. Jak w tym wierszu Malinowskiego, nie, Małaszyńskiego, w każdym razie faceta stąd, uciekający z pogrzebu natrafiają na te same ślady, i potem pisze, że właściwie można by już zostać tam za murem, poczekać na swoją kolej, bo uciekający znajdą ślad, czy jakoś tak. I trumna na deszczu. Do tego można dorobić muzykę. Solo na fagocie. I w tej tęsknej melodii byłoby wszystko. Bezradność, trumna, deszcz.
Następnego dnia znowu zadzwonili. Zjechali z góry, czekali w rynku. Bar mleczny ich zaskoczył. Za parę złotych najeść się do syta, no, no. Jeden z nich już z daleka machał czerwoną książeczką. Koniecznie chciał odbyć spacer po mieście marszrutą z wierszy. Tłumaczyłem, że nie ma takich miejsc, a wiersz jest zbitką wyobrażeń, nie stąpa po ziemi. Poszliśmy tak, jak chciał. „Powędrowałem dzisiaj wzdłuż hałd, by odkryć kolonię półzapadłych domów. To stąd przychodzą dzieci, owiane kwaśnym wiatrem, ze stęchlizną w płaszczach.” Usiłowali dostać się do mojej głowy, by stamtąd wydobyć prawdę tego obrazu i żywcem wkleić do swej opowieści. Takiej melancholii potrzebowali.
ścieżka wiła się pod mostem samobójców. Informacja o malejącej liczbie samobójstw zbiła ich z tropu, ale dało się to szybko wytłumaczyć masowymi wyjazdami za granicę. Widocznie teraz tam skaczą. Jeden z ostatnich przypadków dotyczył wysokiego chłopaka z okolic targowiska. Pomagał matce, kręcił się przy rodzinnym stoisku. Każdy go znał. Odnosił ludziom zakupy do domu. Dlaczego skoczył? Pamiętam poprzednie ciało. Przykryta płachtą miazga. Bure ślady na śniegu. Jestem głupi, mam pierdolca. Taką odpowiedź można było wyczytać z plecaka. Nabazgrane flamastrem. Pamiętam wiele ciał. I tę chwilę, gdy któregoś dnia stanąłem na wiadukcie i zaraz usłyszałem śmiechy, szepty, niczyj oddech na wysokości, ruch w przestworzach. Coś tam było. Ktoś tam był. A może to tylko zawodził wiatr, gałęzie tarły o przewody wysokiego napięcia, wibrował oderwany skądś kawałek blachy? Nogi zaczęły drżeć. Ręce szukać oparcia. Jak łatwo o taki skok. Pamiętam podziw dla złomiarzy. Tak się wspiąć. Barierki, cięte ręczną piłką, poznikały w ich przepastnych worach. Przez szachownice podkładów prześwituje nicość. I leci z piskiem w dół. Z piskiem jastrzębi. Kołują wokół. Ostatni pociąg przejechał tędy dwa lata temu. Niekiedy jeszcze towarówka. Linia umiera. W tunelach rośnie pająk olbrzym. Samotna lokomotywa wpadnie tam kiedyś, już się nie wyrwie z pajęczyny. Murszeją nogi słoniowatych wiaduktów. Na ten samobójczy mówią „czarny”. Czarny most. „Pójdę na czarny, się zabiję.” Nieraz ktoś żartem. Albo nie. Robert tak straszył, z czwartej a. Szukaliśmy go kilka godzin. Zaszył się w lesie. Patrzcie, tam.
Kiwają głowami. Ma więc przygody nauczyciel. Codziennie tędy. Wydeptał ścieżkę wzdłuż starych hałd. Hałda zarosła. Brzozy jak zawsze w awangardzie. Jagody z hałdy jakie są? Jak wam powiedzieć, no cóż, dziwny smak. Zapiszcie chłopcy, że tu jest niebo najlepsze w świecie. Tu się wciąż pisze ten sam wiersz. Wiem, wiem. Reportaż ma być raczej społeczny. Społeczeństwa niewiele tu zostało. Reszta kryje się w bramach, piją z gwinta. Ale wystarczy wyjść z tej studni, słońce jest wyżej, łąka, las. Takiej zieleni nie znajdziecie. Tam się budują. O, tam też. Bieleją ściany, jaki ładny płot. Tam będzie hotel. Nie jest źle. ścieżkę wytyczą. Rowerową. Na koniach można, zbocze jest. Tu się urywa!
Zaraz aparaty wyjęli. Po długim cyklu wyrw i dziur, prętów stalowych, popiołu, ruin, rdzy ‑taniec koparek. Niech pan stanie. Zdjęcie na tle. Że coś się robi. Skała drży. Tu trzeba wykuć, trzeba drogę wbić. Nie tak jak u was, na równinach. Ciekawe, co naczelny powie? No, ten optymizm, jazgot pił. Znów chmura dymu, pomruk, wstrząs. I znów ciężarówka. Tam nie dojdziemy. Tam, gdzie ten wiersz. Stara ścieżka urwana w połowie. Głęboko w dole obwodnica. Już leją asfalt. Gdzie pójdziemy?
Zastąpić kolegę, który umarł. Myślałem o tym podczas marszu. W przerwach między zrywami gadatliwości. Nie pamiętam, komu ten pomysł wpadł do głowy. Wszystkim związanym z jego oddechem, marszczeniem brwi, setką ironicznych min, nieskończoną rewią powiedzonek nie chciało pomieścić się w głowach, że to przestało istnieć. I ciągnęliśmy to w jego imieniu dalej. Do niektórych osób zalogowanych na stronie „nieprzysiadalni.pl” w ogóle nie doszło, że Andrzej umarł. Tajemnica prędzej czy później wyjdzie na jaw, ale na razie należało być nim sumiennie i z oddaniem. Gdy przemierzałem sąsiednie miasteczko, zbierając wieści o nim, dorzucając coś do wspólnej pamięci, zrozumiałem, że nie ma większej dziury jak po człowieku. I niczego tak łatwo jak tej dziury nie da się zadeptać. Zarasta błyskawicznie i trudno mówić o bliźnie. Smutni panowie przy piwie mówili o nim, że się przygotowywał. Kupił marynarkę i buty. W piątek przyszedł i zasnął przy stoliku, ale zdążył jeszcze powiedzieć, że jest tu ostatni raz, bo wyjeżdża. Na pytanie dokąd, odpowiedział: ‑Chuj wie, jak tam jest. Grając dzień wcześniej w bilard, krzyknął: ‑Boże, daj wreszcie trafić staremu komuniście. Ktoś podobno słyszał: ‑Boże, przyjmij starego komunistę.
Tak wyglądały przygotowania do mojego tygodnia. Każdy z nas dyżurował przez tydzień. Dołączyła nawet Olga Tokarczuk. Ona i ten cały Malinowski robią tu za naczelnych literatów. A tu prawie każdy coś pisze. Taki Zygmunt Krukowski na przykład. Mniejsza z tym. Przygotowałem sobie dwa wiersze. Myślę, że nie powstydziłby się ich. Pamiętałem o jego ulubionych asonansach. Miałem w zapasie cztery komentarze i kawałek dziennika. Komentarze koniecznie ironiczne i ostre, jednak nie złośliwe. Kartka z dziennika melancholijna. Tak jak lubił. Obserwacje padającego na węgiel śniegu. Szurgot szufli w ciasnych podwórkach. Jakże puste zostało to miasteczko bez niego. Ale my nie damy mu tak szybko rozpłynąć się powietrzu,. Będziemy składać się na jego dalsze istnienie. Widzowie serialu nawet nie zauważą braku. Nieraz w nocy staję z nim twarzą w twarz. Ale nie ma niczego. Pustka. I nie wiem, czyja twarz jest bardziej martwa.
Obeszliśmy wyrwę w zboczu i pojawił się przesmyk w węglu rozbieranym przez podjeżdżające nyski i żuki. Cierpliwie czekał na swoją kolej facet z furmanką. Zapytali go o ten węgiel i dowiedzieli się, że według przepisów powinien trafić na wysypisko śmieci, ale kierownik budowy zlitował się i pozwolił go wywieźć. Tu po sąsiedzku wszyscy zaopatrzyli się na zimę. „Bo tu, panie, węgiel płytko jest. Ale o żadnych biedaszybach to ja nie słyszał.” Poczęstowali go piwem, potem papierosem i bardzo szybko okazało się, że jednak słyszał. I że podobno jest ich więcej niż w Wałbrzychu. Zaczęli się zastanawiać, czy to uwzględnić w reportażu, czy da się to jakoś wkomponować w pejzaż mentalny opowieści. I tym przesmykiem przedostaliśmy się na drugą stronę. ‑To są te domy, skąd przychodzą dzieci ‑powiedziałem. ‑Ze stęchlizną w płaszczach. Siedząc w wysokich trawach, zaczęliśmy się przyglądać schowanej w dołku zgrzybiałej siedzibie. Ucichły odgłosy wielkiej budowy, rzuciło nas na pobocze. Patrzyliśmy, żując źdźbła traw.
Dziwiliśmy się, że tyle może się dziać wokół małego gospodarstwa. Tajemnicze dudnienie, odgłosy kopania, wrzaski dzieci i na dzieci, piski świń, zmieniające się kolory dymu buchającego z kominów domu i parnika. Obserwowaliśmy tę obcą planetę w milczeniu, z zaciśniętymi ustami, lornetkę przekazując sobie z rąk do rąk. Posąg bociana na ogołoconym z liści i patyków kole zdawał się potwierdzać niejasny status tego wszystkiego, co rozpościerało się poza krawędzią okularu. Wydawało się, że otaczający nas blask dochodzi z porozpalanych wszędzie ognisk. Coś nad tymi ogniskami suszono czy wędzono, dym mieszał się z parą i ostrymi wyziewami. Wypełniony złomem pociąg drgnął i zaczął się wycofywać.