książki / PROZA

Sajgon

Karol Maliszewski

Fragmenty książki Karola Maliszewskiego Sajgon, która ukazała się nakładem Biura Literackiego w serii "Proza" 5 listopada 2009 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Ale chcia­łem wró­cić do głów­ne­go wąt­ku. Kie­dy już uspo­ko­iły się i tak dalej, posnę­ły, wyjadł­szy wszyst­ko ze swo­ich ple­ca­ków. Sio­stra kaza­ła posprzą­tać auto­bus, po czym zarzą­dzi­ła ciche czy­ta­nie śpiew­ni­ka, zauwa­żyw­szy, że jako kadra śpie­wa­my nader nie­mra­wo. Liczy­ła, że przy następ­nej oka­zji sze­rzej otwo­rzy­my usta i damy przy­kład dzie­ciom. Na mnie wypa­dła pieśń sie­dem­dzie­sią­ta ze stro­ny pięć­dzie­sią­tej czwar­tej pt. „Witaj Jasna Pan­no”. Zgrzy­ta­łem w duchu zęba­mi, ale jakoś się prze­mo­głem i wkrót­ce recy­to­wa­łem ją jak z nut. Do dzi­siaj pamię­tam: „Boś ty odzna­ką poko­ry, wyże­niasz wszel­kie noc­ne zmo­ry, boś ty zna­kiem widzia­nym, rycer­skim rynsz­tun­kiem wdzia­nym o poran­ku, noszo­nym do nocy, wyry­wasz nas spod czar­tow­skiej mocy. O Pani, świa­tło wśród gór, tym śpie­wem łączym się w chór”. A już wyobra­żam sobie, co musiał prze­ży­wać nauczy­ciel pol­skie­go, nasz miej­sco­wy lite­rat, Mali­szew­ski Karol. Zresz­tą, nie musia­łem sobie wyobra­żać, bo na naj­bliż­szym posto­ju, gdy sio­stra poszła się wysi­kać, wyra­ził się jasno: ‑To gra­fo­ma­nia pod pozo­ra­mi świę­to­ści. ‑Ale czy miał jakieś wyj­ście, czy my wszy­scy mie­li­śmy? Radę szko­ły zdo­mi­no­wa­ły w tym okre­sie oso­by głę­bo­ko zaan­ga­żo­wa­ne reli­gij­nie, wyko­nu­ją­ce śle­po pole­ce­nia nowe­go pro­bosz­cza. A to wła­śnie rada szko­ły decy­do­wa­ła o skła­dzie gro­na peda­go­gicz­ne­go. W każ­dej chwi­li mogła kogoś zwol­nić albo przy­jąć. Tak to wyglą­da­ło. A w mia­stecz­ku robo­ty jak na lekar­stwo, i to raczej takie, co bar­dziej zabi­ja niż leczy. Trze­ba było te pio­sen­ki śpie­wać i pokło­ny w czę­sto­chow­skim tłu­mie bić. Sio­stra obser­wo­wa­ła i podob­no kwar­tal­nie zda­wa­ła rela­cje. Jed­nak w tam­tym momen­cie coś jej dłu­go nie było. Oka­za­ło się, że na sta­cji ben­zy­no­wej w Nie­mo­dli­nie spo­tka­ło się kil­ka piel­grzy­mek i kolej­ka zro­bi­ła się mon­stru­al­na. My z kole­gą Karo­lem poszli­śmy w krza­ki, gdzie dowie­dzia­łem się, że dostał pismo od bur­mi­strza. Kry­go­wał się, ale w koń­cu wycią­gnął. Nie w krza­kach, potem w auto­bu­sie, gdy czę­sto­wa­li­śmy się wszyst­kim, co kto miał. W ogó­le zro­bi­ło się swoj­sko i miło, przy­jem­ny luz zapa­no­wał. Każ­dy myślał: ‑Niech tam sobie sio­strzycz­ka sika jak naj­dłu­żej. No i kole­ga Karol w tej atmos­fe­rze cudow­ne­go samo­po­czu­cia papier wycią­gnął i tro­chę, praw­dę mówiąc, jego tre­ścią mnie zasko­czył: „Z oka­zji Mię­dzy­na­ro­do­we­go Dnia Pisa­rza pra­gnę zło­żyć Panu naj­ser­decz­niej­sze życze­nia wszel­kiej pomyśl­no­ści, reali­za­cji pla­nów i speł­nie­nia marzeń zarów­no na grun­cie zawo­do­wym jak i pry­wat­nym, nie­ustan­nej inspi­ra­cji, kolej­nych wspa­nia­łych doko­nań lite­rac­kich, uzna­nia kry­ty­ki, zachwy­tu czy­tel­ni­ków oraz wie­le ludz­kiej ser­decz­no­ści i życz­li­wo­ści na co dzień”. Żeby wła­dze mia­sta z takim tek­stem do lokal­ne­go pisar­czy­ka wystą­pi­ły, no, no, to mi się w gło­wie nie chcia­ło pomie­ścić. Nie dzi­wo­ta, że nasz kole­ga cho­dził dum­ny jak paw. Już myśla­łem, że to może żart jakiś, pri­ma­apri­li­so­wy wymysł, ale gdzie tam, pod­pi­sy były, Roman Kie­li­szek, Zuzan­na Mysior, Mar­cin War­kot­ny, pie­czę­cie, fir­mo­we logo, na pierw­szy rzut oka rzecz nie do pod­ro­bie­nia i urzę­do­wą powa­gą z dala biją­ca.

Sio­stra wró­ci­ła do auto­bu­su i widać było, że coś humor w tej toa­le­cie stra­ci­ła. Oka­za­ło się, że mia­ła scy­sję z ana­lo­gicz­ną prze­wod­nicz­ką sta­da, któ­ra twier­dzi­ła, że się bar­dziej spie­szy, bo z dale­ka jest. Od sło­wa do sło­wa i nasza sio­stra usły­sza­ła, że jest zakon­nym nie­po­ro­zu­mie­niem i że szem­ra­ne powo­ła­nie za nią stoi. Może i tak było, i prę­dzej w to uwie­rzę niż w rela­cję Ada­sia Gra­bar­czy­ka, któ­ry w tej­że kolej­ce sto­jąc, usły­szał coś o wrzo­dzie na dupie praw­dzi­we­go kato­li­cy­zmu. A wszyst­ko przez to, że tam­ta sio­stra przed cudow­nym obra­zem chcia­ła być pierw­sza. Tego dnia z połu­dnio­wej Pol­ski ruszy­ło mnó­stwo auto­ka­rów z szó­sto­kla­si­sta­mi chcą­cy­mi podzię­ko­wać Madon­nie za oka­zy­wa­ne łaski. Ład­ne mi łaski. Jak sobie wspo­mnę swo­ją pod­sta­wów­kę i te wszyst­kie upo­ko­rze­nia dozna­wa­ne w oko­li­cach kibla, to aż mi się coś trzę­sie w środ­ku. Trzę­sie nie trzę­sie, trze­ba jechać dalej. Sio­stra rękę pod­no­si i na Karo­la wska­zu­je, a ten zaczy­na śpie­wać to, co przed chwi­lą wykuł na pamięć: „Porzu­cam sza­ta­na z lek­kim ser­cem, porzu­cam zło świa­ta i nie wra­cam wię­cej, bo do Cie­bie jest dro­ga pro­sta i teraz będzie­my jak brat i sio­stra. Na wie­ki złą­cze­ni, odda­ni na zawsze, na wie­ki w miło­ści, szczę­śli­wi i pro­ści, ooo”. Ubaw przy tym mie­li­śmy z prak­ty­kant­ki Izy Pal­czak, bo z debiu­tanc­kich ner­wów pomy­li­ła coś albo ja źle usły­sza­łem w hała­sie. Nie wyda­je mi się jed­nak, żeby poważ­na pieśń reli­gij­na mogła tak brzmieć. Zacy­tu­ję: „Bóg cię obda­rza, gdyś dalej od ołta­rza, a Jezus woła, gdyś bar­dziej goła, o duszo ma”. I tak dalej w stro­nę rów­nie kon­tro­wer­syj­ne­go refre­nu. Potem do mikro­fo­nu pro­szo­ne są róż­ne oso­by z dal­szych miejsc i po kil­ku kwa­dran­sach tak trwa­ją­ce­go i wyglą­da­ją­ce­go kon­cer­tu życzeń, sły­szę od stro­ny kie­row­cy dola­tu­ją­ce raz po raz sło­wo „kur­wa”, a potem dłuż­szy wywód, coś w sty­lu: „Bez­pie­czeń­stwa żad­ne­go zacho­wać nie umią, bo jak­bym tak nagle zaha­mo­wał, a te men­dy się snu­ją po całym pojeź­dzie”. Wresz­cie odwa­żył się i gło­śniej wyra­ził swo­je wąt­pli­wo­ści. W auto­bu­sie uci­chło, a sio­stra tyl­ko wiel­ką siłą woli powstrzy­ma­ła się od pole­mi­ki, któ­ra zapew­ne pod­kre­śli­ła­by więk­szą rolę głę­bo­kie­go zaan­ga­żo­wa­nia reli­gij­ne­go od jakie­goś tam bez­pie­czeń­stwa. Rze­kła tyl­ko: ‑Pamię­taj­cie, kto śpie­wa, modli się dwa razy ‑i uczy­ni­ła znak, któ­ry każ­dy odczy­tał w ten spo­sób, by już tył­ka po pojeź­dzie nie obno­sić, trwać na swo­im miej­scu i z tego wła­śnie miej­sca wydzie­rać się, ile sił w płu­cach i żaru w czy­stych ser­cach.

Na miej­scu oka­za­ło się, że jeste­śmy czę­ścią więk­sze­go zlo­tu i lądu­je­my w ducho­wym wyści­gu na dość dale­kiej pozy­cji, co zaowo­co­wa­ło cał­ko­wi­tym bra­kiem miej­sca na par­kin­gu. Sytu­ację pato­wą prze­rwa­ła śmia­ła decy­zja kie­row­cy, któ­ry zapro­po­no­wał skład­kę i zebra­ną kwo­tą poru­szył ser­ce mam­ro­czą­ce­go face­ta z pusz­ką. I wte­dy wyszło na jaw, że jest moż­li­we usu­nię­cie kil­ku pachoł­ków na skra­ju i wsu­nię­cie nasze­go pojaz­du w taj­ne, zastrze­żo­ne zaka­ma­ry. No i potem to słyn­ne prze­bi­ja­nie się przez czę­sto­chow­skie tłu­my, o któ­rym nie będę się roz­wo­dził, bo za dużo iry­ta­cji za tym stoi. Jeże­li jakieś reszt­ki uczuć reli­gij­nych we mnie koła­czą, to w cza­sie prze­ci­ska­nia się przez tę czerń tra­cę je zupeł­nie. Zosta­je bez­rad­ność prze­ra­dza­ją­ca się we wście­kłość. Nie­na­wi­dzę tego namol­ne­go, roz­mo­dlo­ne­go ocie­ra­nia się. Szcze­gól­nie wte­dy, gdy dopa­da­ją cię, czło­wie­ku, niczym wygło­dzo­ne har­pie rze­sze babin z głę­bo­kim prze­ko­na­niem, że robią dobrze i wbi­ja­ją ci szpi­le pro­sto w ser­ce, żąda­jąc za to pie­nię­dzy. Do szpi­li docze­pio­ne jest jakieś gów­no z napi­sem, gów­no poświę­co­ne, doma­ga­ją­ce się natych­mia­sto­we­go dat­ku. Nie daj Bóg odmó­wić! Usły­szysz stek wyzwisk naj­święt­szych i syk tak żmi­jo­wa­ty, że ci w jądra pój­dzie i duszę śpie­wa­niem w auto­bu­sie wła­śnie oczysz­czo­ną. Ona na powrót ule­ga wów­czas zabru­dze­niu, zacza­dze­niu, a ty snu­jesz się po świę­tym miej­scu zbo­la­ły i smut­ny, z zęba­mi zaci­śnię­ty­mi od iry­ta­cji. Na szczę­ście przy­cho­dzi chwi­la relak­su i zosta­wiw­szy dzie­ci pod opie­ką sio­stry, i prze­szedł­szy na kola­nach swo­je, co sio­stra w swym ści­słym umy­śle zaraz odno­to­wa­ła, uda­jesz się kie­run­ku wol­ne­go cza­su i zlu­stro­waw­szy sto­iska z dewo­cyj­nym kiczem, idziesz w stro­nę domu zmo­to­ry­zo­wa­ne­go piel­grzy­ma, gdzie spo­dzie­wasz się wytchnie­nia i kotle­ta co naj­mniej scha­bo­we­go. Po kwa­dran­sie sta­nia w chrzęsz­czą­cej orta­lio­na­mi kolej­ce, w sta­dzie ocie­ra­ją­cych się o sie­bie żuków, i na cie­bie przy­cho­dzi kolej, by wyrzec, co trze­ba. I co sły­szysz w zamian? ‑Panie, dzi­siaj, pią­tek, co pan sobie wyobra­żasz?! ‑Sor­ry, prze­ję­zy­czy­łem się. Oczy­wi­ście, że mi cho­dzi­ło o rybę. Jaką macie? O, tak, jak naj­bar­dziej, hali­but z fryt­ka­mi, alle­lu­ja, sio­stro, i surów­kę.

Najadł­szy się, odzy­sku­jesz wewnętrz­ną pogo­dę i zaczy­nasz w tym wszyst­kim dostrze­gać coś cen­ne­go, nawet jakiś wzlot odwiecz­ne­go pol­skie­go ducha, jego zdro­wie ple­bej­skie a trans­cen­dent­ne gdzieś w oko­li­cach tego wzgó­rza zgro­ma­dzo­ne. Nagle spo­ty­kasz nie­wy­raź­nie wyglą­da­ją­ce­go kole­gę Karo­la i razem już zwie­dza­cie, co się da zwie­dzić w mia­rę spo­koj­nie, bez egzal­ta­cji. Po dro­dze pro­sisz o ciąg dal­szy i cią­gle się dzi­wiąc, sły­szysz: „Dzię­ku­ję za pana obec­ność w Nowej Rudzie, za to, że pozo­stał pan wier­ny temu mia­stu i od lat przy­no­si nam pan chlu­bę jako pisarz i jako czło­wiek, któ­ry udo­wad­nia, że małe mia­stecz­ka nie muszą być kul­tu­ral­ną pusty­nią, a mia­rą wiel­ko­ści twór­cy jest jego skrom­ność i umie­jęt­ność zwy­czaj­ne­go życia”. I coś to wszyst­ko zaczy­na ci się wyda­wać zbyt podej­rza­ne, bo niby jaki wła­dza mia­ła­by inte­res, by się z lokal­ny­mi pisa­rza­mi bra­tać i tak pozy­tyw­nie ich do sie­bie nastra­jać.

-Pal licho ‑mówi­my pra­wie jed­no­cze­śnie i swo­bod­ne­mu zwie­dza­niu odda­je­my się bez resz­ty, pamię­ta­jąc o cza­sie i miej­scu zbiór­ki. Wyobra­żam sobie, co musi czuć kole­ga Karol, kie­dyś prze­cież akty­wi­sta tere­no­we­go koła krze­wie­nia kul­tu­ry świec­kiej, i tu spo­ty­ka mnie wręcz wstrzą­sa­ją­ca nie­spo­dzian­ka. Nie tyl­ko głos mu się zaczął łamać i oczy podej­rza­nie szklić, w ogó­le cały był jakiś pod­mi­no­wa­ny i to z zupeł­nie innych przy­czyn niż ja. On to wszyst­ko bar­dzo moc­no prze­ży­wał, on tu jakie­goś oczysz­cze­nia chy­ba dostą­pił, bo nic mu wła­ści­wie nie prze­szka­dza­ło, a na tę kosz­mar­ną otocz­kę w ogó­le był śle­py. ‑świę­tość brud przy­cią­ga i to jest natu­ral­na kolej rze­czy ‑odrzekł. Potem zaczę­li­śmy szu­kać toa­le­ty, a wresz­cie zna­la­zł­szy i pobraw­szy nume­rek, prze­bie­ra­jąc noga­mi, cze­ka­li­śmy na swo­ją kolej. Wte­dy usły­sza­łem naj­dziw­niej­szy mono­log w życiu. Być może, cze­goś nie dosły­sza­łem albo nie zro­zu­mia­łem, dla­te­go to dole­ci do cie­bie, czy­tel­ni­ku, w strzę­pach.

-Nie wiem, dokąd pój­dę, nie wiem, cze­go chcę. To poczu­cie towa­rzy­szy mi przez całe życie. W isto­cie bez prze­rwy sto­ję na drżą­cej zie­mi, trzę­są mi się nogi na pędzą­cej dre­zy­nie i tak napraw­dę nie wia­do­mo, kto jest spraw­cą jej ruchu. Ten cały ruch wokół i ruch we mnie, prze­ciw­staw­ność róż­nych odczuć i pojęć, gry­ma­sy świa­ta, to wszyst­ko wyda­je się krę­cić na niby. Jak­by był sobie jakiś cho­choł okry­wa­ją­cy różę, lecz coś się w środ­ku wyda­rzy­ło czy wypa­li­ło, róży już tam daw­no nie ma. Nie ist­nie­je żaden ide­al­ny śro­dek tak pie­czo­ło­wi­cie otu­la­ny przez ochron­ną siat­kę pozo­rów. Pozo­ry chro­nią już tyl­ko pozo­ry. Część tej ułu­dy odgry­wa rolę róży, wdzię­czy się i pyta, czy w różo­wym mu do twa­rzy. I tak cho­dzi tyl­ko o to, jak god­nie żyć w nie­praw­dzie. Zro­zu­mia­łem, kole­go, jed­no przez ostat­nie lata. Już nie ma mowy o god­no­ści, cho­dzi tyl­ko o prze­trwa­nie. Pytam się więc codzien­nie, czy war­to kon­ty­nu­ować ten pro­ces, czy go wzma­gać, czy być w nim z nawy­ku oddy­cha­nia i dla natręt­ne­go prze­wa­la­nia milio­nów doznań, i wiesz mi, przy­ja­cie­lu, dopra­co­wa­łem się w bólu i tro­sce jedy­nej sen­sow­nej odpo­wie­dzi. Nie war­to. Tyle tyl­ko, że to nie war­to nie może stać się dewi­zą nowe­go sen­su, toteż jako nauczy­ciel i męż­czy­zna nie wypo­wia­dam się na ten temat w obec­no­ści kobiet i dzie­ci. Isto­ty te z natu­ry rze­czy muszą wie­rzyć w życie, czy raczej w pozo­ry życia, muszą kar­mić się nimi i gło­śno mla­skać. Nie­chaj odgło­sy mla­ska­nia wypeł­nia­ją wszech­świat, a my, któ­rym otwo­rzy­ły się oczy nie­bie­skie, odsu­waj­my się od sto­łu życia cicho i z poko­rą. I ja wła­śnie nicze­go inne­go od lat nie robię. Zauwa­ży­łeś może, kole­go, jak ja się zgrab­nie, wręcz z wdzię­kiem, może nawet meta­fi­zycz­nym wdzię­kiem, odsu­wam. Zaczy­na­my uni­kać tego i owe­go, nie dostar­cza­my powo­dów do jesz­cze inne­go, i tak to sobie, bra­cie, dzień po dniu w kró­lew­ski nie­mal spo­sób odpa­da­my od bytu. (W tle głos dow­cip­ni­sia: odby­tu, odby­tu, panie kie­row­ni­ku, papier do odby­tu się skoń­czył!) I tu cię zasko­czę naj­bar­dziej. Już chy­ba tych swo­ich sza­rych oczu sze­rzej otwo­rzyć nie możesz. Ja dzi­siaj dozna­łem olśnie­nia. Bo w tym wszyst­kim, wyobraź sobie, cho­dzi o tak wyświech­ta­ny fra­zes, jakim jest praw­da. Żeby żyć pozo­rem peł­ni, trze­ba mieć w sobie cho­ciaż pozo­ry praw­dy. Nawet nasz głu­pi oddech musi mieć poczu­cie sen­su, musi roz­gry­wać się, zacho­dzić w praw­dzie. Jeśli ktoś ma ją na sta­łe, to chwa­ła mu, widać, że w czep­ku się uro­dził, zaś tacy ludzie jak ja, i może ty, kole­go, pocie­sza­my się prze­bły­ska­mi praw­dy. I to mi się dzi­siaj przy­tra­fi­ło, gdy prze­cha­dza­łem się w czczo­ści i bez­sen­sie pośród tych dziw­nie nabu­zo­wa­nych tłu­mów, nakrę­ca­ją­cych się afek­to­wa­nym prze­ży­wa­niem nie­wy­obra­żal­nych fra­ze­sów. Im bar­dziej roz­dmu­chi­wał się wokół mnie ów dziw­ny ogień pospól­nej egzal­ta­cji, tym bar­dziej czu­łem się samot­ny niczym kamień ciśnię­ty ręką reży­se­ra tych zma­gań, odby­wa­ją­cych się na jasno­gór­skim wzgó­rzu. Wierz mi, ja już chcia­łem uciec w neu­tral­ny gąszcz mia­sta, w stro­nę ludz­kiej nor­mal­no­ści, bo jak dłu­go moż­na żuć opła­tek i słu­chać pie­śni biją­cych ze wszyst­kich moż­li­wych gło­śni­ków, lecz jakiś magnes nie pozwo­lił mi, pod­łe­mu opił­ko­wi, uwol­nić się od dzia­ła­nia pul­su­ją­ce­go tu cen­trum o nie­zna­nej nazwie i mocy. Oddaw­szy kla­sę pod opie­kę kate­chet­ki, tak, tak, tej Emil­ki z gita­rą, o któ­rej mówi­li­śmy oneg­daj, że przy­da­ło­by się jej porząd­ne rżnię­cie, uda­łem się w stro­nę roz­gry­wa­ją­cej się w moim umy­śle, lecz chy­ba i w rze­czy­wi­sto­ści, bitwy. Los chciał, że wresz­cie pod­nio­słem opusz­czo­ną, tak, tę moją wiecz­nie opusz­czo­ną, gło­wę, i nie­zna­na fala wyrzu­ci­ła mnie na brzeg, umie­ści­ła na skra­ju nie­wiel­kiej gru­py obco­kra­jow­ców, któ­rym kla­ro­wa­no coś po angiel­sku z tym cho­ler­nym namasz­cze­niem, któ­re­go nie mogłem już znieść. I odpły­ną­łem. Zaczę­ło się od tego, że szum w uszach sku­tecz­nie wyłą­czył roz­sz­cze­ka­ną fonię i zapa­dłem się w sobie, a stam­tąd, z same­go środ­ka, zaczę­ły mnie doby­wać ręce, któ­re pamię­ta­łem z głę­bo­kie­go dzie­ciń­stwa. Nie wiem, czy­je ręce. Pierw­sze sko­ja­rze­nie mia­łem z mat­ką albo bab­ką. I żaden prze­wod­nik nie musiał mi po japoń­sku czy angiel­sku tłu­ma­czyć, na czym pole­ga feno­men bizan­tyj­skiej iko­ny. Uczu­łem na sobie spoj­rze­nie, któ­re w sekun­dzie wyja­śni­ło wszyst­ko. Jest, kole­go, bra­cie, sio­stro, po pro­stu jest świat poza tym świa­tem. I nie wiem, czy coś się zała­mu­je w ato­mach, coś prze­ci­ska przez elek­tro­ny, powia­dam ci, jest świat poza tym świa­tem i wła­śnie stam­tąd patrzy­ło na mnie coś przez prze­świt, przez na chwi­lę uchy­lo­ne okien­ko. Po to przy­jeż­dża się do Czę­sto­cho­wy, po to, by na chwi­lę ucichł szum i opadł smród zapie­ka­nek, latryn, nie­my­tych ciał, po to, by roz­stą­pi­ła się mgła i roz­pro­szył mrok. Po chwi­lę jasno­ści się tu przy­jeż­dża, oso­bi­ste­go zetknię­cia, odna­le­zie­nia się na dnie, na brze­gu. Chcesz poczuć się dotknię­ty, nazna­czo­ny, jedy­ny. Te wiel­kie tłu­my roz­sz­cze­pia­ją się w owej sekun­dzie na milio­ny drob­nych ato­mów, na poje­dyn­cze ist­nie­nia prze­ży­wa­ją­ce swo­ją poje­dyn­czość, swo­je czło­wie­czeń­stwo rap­tem uka­za­ne jako potrzeb­ne i nie­zbęd­ne. Mat­ka mówi tu wystra­szo­ne­mu dziec­ku: Wstań, otrzep spodnie i pędź do kole­gów na podwór­ku, a śmier­ci się nie lękaj, przed tobą Życie Całe. O tę praw­dę cho­dzi w tym prze­my­śle piel­grzym­ko­wym, na tym czymś wątłym i sub­tel­nym, bo jed­nost­ko­wym, opie­ra się wiel­ka gałąź dewo­cyj­nej tury­sty­ki. Nie patrz na mnie jak na waria­ta. Tak, to praw­da, wcze­śnie zerwa­łem z Kościo­łem i nie mogę go znieść jako insty­tu­cji zakła­ma­nej i sztucz­nej, lecz oto dziś wró­ci­łem do począt­ku, dotar­łem do źró­dła i to takie­go sprzed cza­sów, zanim go zamu­lo­no, budu­jąc nad nim klo­ze­ty i cen­tra roz­ryw­ki. Kościół jako insty­tu­cja jest sam w sobie wyzwa­niem. Trze­ba go w sobie poko­nać, żeby napraw­dę uwie­rzyć. Oto zmyśl­ność Pana. Taką naj­więk­szą kło­dę rzu­cił nam pod nogi. A Jasna Góra jest kumu­la­cją, jest sym­bo­lem tego pro­ce­su. Trzy czwar­te albo i wię­cej to folk­lor, prze­mysł, odbęb­nia­nie, mar­twy język rytu­ału. I to zakry­wa coś ukry­te­go na dnie i dają­ce­go znak, przy­po­mi­na­ją­ce­go o sobie w cyklu prze­bły­sków prze­świe­ca­ją­cych przez naj­wraż­liw­sze dusze, dla któ­rych zazwy­czaj nie ma miej­sca na łonie Kościo­ła. Tym­cza­sem to one są jego solą. Wszyst­ko to ujrza­łem w jed­nej sekun­dzie i jesteś pierw­szym czło­wie­kiem, któ­re­mu to mówię. Jest mi teraz lżej, gdyż Spoj­rze­nie wyłu­ska­ło mnie z tłu­mu, ale jed­no­cze­śnie cię­żej, bo doszła do mnie praw­da w całym swym skom­pli­ko­wa­niu i roz­dar­ciu. Myślę, Teoś, że ten znak wystar­czy mi na dłu­go. Może nawet do koń­ca.

Dzia­dek nazy­wał się Lewe­stam i chciał zmie­nić nazwi­sko na Kajak, ale przy­głu­chy urzę­das osta­tecz­nie wpi­sał Kojak i tak już zosta­ło. ‑Ale zdzi­ra ‑prze­le­cia­ło mi przez gło­wę, bo nie­raz mam taki dzień, że sza­cu­ję mija­ne kobie­ty. Dzi­siaj to mi się nasi­li­ło i umysł dzia­łał jak auto­mat, przyj­mo­wał nawet bank­no­ty i wyda­wał resz­tę. Może raz się zaciął. Sta­łem w kolej­ce, cze­ka­jąc na otwar­cie ban­ku przy uli­cy Armii Kra­jo­wej, gdy nade­szła nie­wia­sta, któ­ra sza­cun­kom moim pod­dać się nie chcia­ła. „Wyglą­da mi na taką, któ­ra do ust nie bie­rze, ale ja to zmie­nię.” Nie zdą­ży­łem jed­nak dobrze zapa­mię­tać jej syl­wet­ki i twa­rzy, bo w tym momen­cie uchy­li­ły się drzwi i zapro­szo­no nas do środ­ka. Wewnątrz ufor­mo­wał się szyb­ko następ­ny ogo­nek, a mnie z kolej­ko­wej zadu­my wyrwał dźwięcz­ny głos: ‑Pan Paweł Fry­de­ryk Kojak? Odwró­ci­łem się i sta­ną­łem twa­rzą w twarz z mło­dą, ślicz­ną sprzą­tacz­ką. ‑Tak, a o co cho­dzi? ‑zapy­ta­łem. ‑W takim razie panu to wypa­dło ‑powie­dzia­ła i poda­ła mi mały kar­to­nik. O Boże, jak­że ostat­nio jestem roz­tar­gnio­ny. ‑Tak, to moja legi­ty­ma­cja. Pra­cu­ję w gaze­cie. ‑Wiem. Nie­raz czy­tu­ję pań­skie felie­to­ny. ‑I co? ‑I nic. Raz lep­sze, raz gor­sze. Nie­po­trzeb­nie pan się zni­ża do tutej­sze­go pozio­mu i z uda­wa­nym zaan­ga­żo­wa­niem opi­su­je ten syf. Naj­le­piej panu wycho­dzą odlo­ty. Cho­dzi o te felie­to­ny ze świa­ta, z podró­ży, o lite­ra­tu­rze i sztu­ce. Wte­dy jest pan sobą. I to się da czy­tać. ‑Ooo, dzię­ku­ję pani. Będę musiał to prze­my­śleć. ‑Nie ma za co. A prze­my­śleć nie zaszko­dzi. Odwró­ci­ła się na pię­cie i pocią­gnąw­szy za sobą coś w rodza­ju wóz­ka prze­szła do następ­ne­go pomiesz­cze­nia. Ach, te kobie­ty. Paplą, co im śli­na na język przy­nie­sie. Nikt tak jak one nie potra­fi zbi­jać z pan­ta­ły­ku. Albo ich nie doce­nia­my i zda­rza się to, co przed chwi­lą, albo prze­ce­nia­my i… o, wte­dy jesz­cze więk­szy gnój.

-Fis­har­mo­nia prze­to­czo­na ‑tak sobie myśla­łem, nasłu­chu­jąc chro­bo­tu z góry. Wier­ni się zbie­ra­ją. Nie­ustan­ne dud­nie­nie drew­nia­nych scho­dów wresz­cie usta­je. Duży instru­ment z piskiem kółek prze­su­nię­to bli­żej okna. W tym celu kil­ku męż­czyzn musia­ło powstać z klę­czek. A u mnie pęk­nię­cie. Coraz więk­sza rysa prze­kre­śla ścia­nę i sufit w kuch­ni. Czy napór tych na ciem­no odzia­nych osob­ni­ków był tego przy­czy­ną, czy cało­dzien­ny stu­kot cięż­kich maszyn za oknem, trud­no powie­dzieć. O, wła­śnie zaczy­na­ją śpie­wać. Wypa­da­ło­by zamknąć się w łazien­ce, uru­cho­mić pral­kę i tak prze­cze­kać. Ale nawet tam książ­ka wypa­da z ręki. „Odpo­wiedź Hazlit­ta na uty­li­ta­riań­skie umniej­sza­nie roli poezji znaj­dzie czy­tel­nik w…” A teraz coś zdro­wo huk­nę­ło. Chy­ba musie­li prze­su­nąć kre­dens. Wte­dy spa­dła zeń taca albo świecz­nik. Może gąsior z winem domo­wej robo­ty. Po śpie­wach i modli­twach zaczy­na się mniej ofi­cjal­na część. Degu­sta­cja spe­cja­łów i tym podob­ne. Każ­dy coś przy­niósł ze sobą. To pach­nie, paru­je, sze­le­ści. Peł­za­ją­ce po dywa­nie dzie­ci nie­cier­pli­wią się. Zapa­chy inten­syw­nie­ją. Jakież to może być wyzna­nie, jaka gmi­na wyzna­czy­ła sobie schadz­ki nad moją gło­wą?

Na szczę­ście jest okno i praw­dzi­wy świat za nim. Dobrze by było znów go opi­sać. W kolej­nym uję­ciu zwró­ci­li­by­śmy uwa­gę na ciem­ność powo­li pęka­ją­cą od stro­ny tam­tych wzgórz. Ciem­ność rodzą­cą per­łę czy jabł­ko. Pło­ną­ce jabł­ko. Stur­la się potem po obrze­żach hał­dy i nabi­je na ster­czą­ce komi­ny. Wyłą­czy­li prąd i prze­raź­li­we zim­no obu­dzi­ło sąsia­da. Zaczy­na się krzą­tać. Ciem­ność nara­sta, tward­nie­je. Cisza. A to prze­cież nie jest śro­dek nocy. Począ­tek stycz­nio­we­go dnia. Jak wyjść z jego cia­sno­ty, ze śmier­tel­ne­go mozo­łu takie­go poran­ka? Sąsiad przy­naj­mniej pró­bu­je. Sze­lest, kla­ska­nie rolet. Prze­cie­ra­nie oczu. I ten mono­lit za oknem, gmach mro­ku. Gdzie w tym wszyst­kim ma się podziać czło­wiek? Może uda­wać kota, może pró­bo­wać się wśli­znąć. Może być jak pies, wyjść naprze­ciw z pod­nie­sio­ną gło­wą i roz­trza­skać ją sobie o wsta­ją­cy dzień jak o ska­łę. Ten dzień nigdy nie wsta­nie. Cze­ka na prąd, by uru­cho­mić maszy­ny. Na razie śmier­tel­na cisza. Ogłu­sze­nie. Jed­na wyraź­na myśl. Doty­czy zwol­nie­nia lekar­skie­go. Tak, za oknem są rów­nież zwol­nie­nia lekar­skie. Moż­li­wość legal­ne­go wyłą­cze­nia z koniecz­no­ści uczest­ni­cze­nia. Rany, tyl­ko nie to. Bo za chwi­lę pomy­śli, że jest poetą i się zacznie. A tego byśmy nie chcie­li. Pro­wa­dzi­my tu poważ­ną obser­wa­cję bez wzlo­tów. Bez ujmu­ją­cej ryt­mi­ki. Bez echo­la­lii.

God­ne opi­su jest nara­sta­nie po lewej stro­nie, swę­dze­nie, two­rze­nie się spi­ra­li nie­śmia­łych dźwię­ków. Bo jed­nak ktoś uru­cho­mił, roz­po­czął. Włą­czył sta­cję nadaw­czą. Popły­nę­ła muzy­ka. Wystrze­lił zagad­ko­wy snop świa­tła. Skąd to się bie­rze? Ta dodat­ko­wa ener­gia, chęć, tem­pe­ra­ment. A wyda­wa­ło się, że wszy­scy są podob­nie zmę­cze­ni. Pró­bu­ją coś odcho­ro­wać. Pomóż mi, woła­ła na wczo­raj­szym fil­mie. Potem z wdzięcz­no­ści pokła­da­ła się z boha­te­rem, kie­dy chciał i jak chciał. Zupeł­na demi­sty­fi­ka­cja łona. A szko­da. Kul­tu­ra współ­cze­sna znisz­czy­ła i tę świę­tość. My na podwór­ku byśmy sobie na to nie pozwo­li­li. Owszem, krą­ży­ły strasz­ne aneg­do­ty o kro­czu wycię­tym nie­boszcz­ce i przy­kle­jo­nym do tre­nin­go­wej deski. Ale to nie pod­wa­ża­ło kul­tu. Gdy Jadzia wycho­dzi­ła na bal­kon, wstrzy­my­wa­ło się oddech na kil­ka chwil. I trwa­ła cisza jak przed pod­nie­sie­niem. Brzę­cza­ły dzwon­ki w gło­wie. Rwa­ły się myśli. Bogi­ni pod­no­si­ła dłoń. Zry­wa­ły się do lotu gołę­bie. Już nie dziew­czyn­ka, jesz­cze nie kobie­ta. Pił­ka zatrzy­my­wa­ła się w locie, śli­na wyla­ty­wa­ła z ust i jej znie­ru­cho­mia­łe kro­ple zawi­sa­ły na moment na wyso­ko­ści pola kar­ne­go. Potem jak za wystrza­łem wszyst­ko wra­ca­ło do ruchu. Ruch jest łaj­dac­ki. Gdzie jesteś bogi­ni z bal­ko­nu? To na pew­no nie two­ja cipa krą­ży po wszyst­kich kana­łach, wchła­nia­jąc ogór­ki i gumo­we zabaw­ki ku ucie­sze zabie­dzo­nych ona­ni­stów, to na pew­no nie ty. Ty się obra­casz w czymś lek­kim, ete­rycz­nym, wie­dziesz roz­mo­wy na naj­wyż­szym szcze­blu, two­je pach­ną­ce ustecz­ka wypo­wia­da­ją same istot­ne rze­czy, a oczy wypa­tru­ją śmia­ło, cze­go zwy­kłe oczy wypa­trzyć nie mogą, ty nie obcią­gasz, ty się nie pokła­dasz, ty się nie dajesz ruchać przy zle­wo­zmy­wa­ku, ty nie robisz tego mecha­nicz­nie i na odczep­ne­go, cie­bie nie doty­czą wągry, pod­pa­ski, tor­bie­le na jaj­ni­kach. Bądź świę­ta tak, jak byłaś. O to cię pro­si­my. Bądź esen­cją lep­sze­go świa­ta, któ­ry bie­rze się nie tyl­ko z tego cudu mię­dzy noga­mi. Bo jest jesz­cze coś. Mam nadzie­ję.

Jadzię widzia­no raz na zlo­cie kole­żeń­skim nasze­go rocz­ni­ka, wyso­ką, pro­mien­ną, w ciem­nych oku­la­rach, lecz zanim prze­bi­łem się przez tłum, to już jej nie było. Podob­no miesz­ka­ła gdzieś na szczy­cie, w War­sza­wie, i była kimś w mini­ster­stwie. Więc jed­nak moż­na było wybić się z tego zafaj­da­ne­go podwór­ka i dopchać się do este­tycz­nie urzą­dzo­ne­go koryt­ka. Zby­nio­wi się nie uda­ło. Jed­no­cze­śnie roz­bły­sło za hał­dą i w gło­wie. Napi­szę o Zby­niu! Przy­po­mnia­ło się chra­pli­we szcze­ka­nie w słu­chaw­ce. Naczel­ny wysa­pał, że ma w dupie lewe zwol­nie­nia lekar­skie. I że jest wie­lu na moje miej­sce. Felie­ton musi być na wczo­raj. I żebym nie odpły­wał nie wia­do­mo gdzie, ma być, kur­wa, tutej­szy. Zwy­kłych ludzi żad­ne poezje i filo­zo­fie nie obcho­dzą. Tutej­szy.

Zby­nio nie wie o ist­nie­niu pism Nie­tz­sche­go i wca­le mu to do życia nie jest potrzeb­ne. Nie wie, że żyje­my w epo­ce roz­rze­dzo­ne­go powie­trza i śmier­tel­nie zra­nio­nych war­to­ści. Jego to nie inte­re­su­je. Oddy­cha peł­ną pier­sią i cie­szy się łąką w maju. Zmy­sło­wym gło­sem pro­si o zło­tów­kę, bo kole­dzy w bra­mie cze­ka­ją. Usi­łu­ję mu mówić o wypeł­nia­ją­cej nas ułu­dzie praw­dy i pra­wo­moc­no­ści języ­ka, świa­do­mo­ści i kul­tu­ry, a Zby­nio na to: ‑O co ci cho­dzi?

Posta­no­wi­łem kie­dyś liczyć i spraw­dzać dni, któ­re gro­ma­dzi­ły ich przy fis­har­mo­nii i suto zasta­wio­nym sto­le. Pew­ne­go dnia zacza­iłem się, by zaj­rzeć im w twa­rze. Może to jacyś zna­jo­mi, może waż­ne oso­bi­sto­ści z mia­stecz­ka? Zaczą­łem myć pod­ło­gę w kory­ta­rzu, poroz­le­wa­łem wszę­dzie wodę, syp­ną­łem prosz­kiem. W powie­trzu było gęsto od pary i che­mii. Ale tego dnia nie nade­szli. Skąd wie­dzie­li? Kto im dał znać? Nad­cho­dzi­li o zmro­ku. W ogó­le sta­ra­li się być nie­wi­docz­ni, cisi. Potem tam na górze, w tej wiel­kiej sali, jaka zosta­ła po ponie­miec­kim kinie czy świe­tli­cy, pozwa­la­li sobie na wię­cej. Huka­li, nawo­ły­wa­li, przy­tu­py­wa­li. Co wła­ści­wie czci­li? Nie cho­dzi o ciel­ca, to na pew­no był Chry­stus. Szcze­gól­na jego wer­sja. Chry­stus jako rze­mieśl­nik wędru­ją­cy po wio­skach, napra­wia­ją­cy kra­ny. Jakie kra­ny? Raczej wędrow­ny cie­śla mają­cy zwy­czaj gło­śne­go mówie­nia przy pra­cy. I te sło­wa zosta­ły zapa­mię­ta­ne, spi­sa­ne. O ilo­ści napra­wio­nych przez nie­go żło­bów, dra­bin, oka­pów, półek i sto­łów nie wie­my nic. Kwe­stia cza­su. Wkrót­ce i na taki apo­kryf ktoś natra­fi w zatę­chłych szpar­ga­łach.

Hm, więc jest tak, że pięć pro­cent spo­łe­czeń­stwa ma jakąś świa­do­mość umow­no­ści ota­cza­ją­cych nas słów, gestów, zacho­wań i rytu­ałów, zaś resz­ta żyje z dnia na dzień i tej świa­do­mo­ści nie ma, bio­rąc wymie­nio­ne fal­sy­fi­ka­ty za coś oczy­wi­ste­go i rów­nie natu­ral­ne­go, jak tra­wa, powie­trze czy woda. Jeśli poważ­nie potrak­to­wać pew­ną aneg­do­tę, to świat skła­da się w pię­ciu pro­cen­tach z waria­tów, a w dzie­więć­dzie­się­ciu pię­ciu z nie­zdia­gno­zo­wa­nych. Ale w tej aneg­dot­ce jest jesz­cze coś, nie­po­ko­ją­co uwie­ra­ją­ce zia­ren­ko innej praw­dy. Ten, kto przej­rzy na oczy, pozba­wi się złu­dzeń co do symu­la­krów i fal­sy­fi­ka­tów, zosta­je osą­dzo­ny jako sza­le­niec. Cóż za roz­dar­cie! Nie dość, że już prze­ra­żo­ny pust­ką w sfe­rze war­to­ści, że wła­śnie zoba­czył teatr świa­ta od jego prze­ra­ża­ją­cych kulis, to jesz­cze opusz­czo­ny przez swo­ich, przez „zio­ma­li”. Nie ma już przy­ja­ciół, a jedy­ne, co mu się pro­po­nu­je, to lecze­nie, odwyk, różo­we tablet­ki, wygod­ne szel­ki w ramach spo­łecz­nie zagwa­ran­to­wa­ne­go kafta­na bez­pie­czeń­stwa. Bo prze­cież musi wró­cić na łono. Więc lepiej uda­wać. śmiać się, kie­dy się śmie­ją, cho­dzić na pocho­dy, wie­ce i patrio­tycz­ne msze, kle­pać po ple­cach, ude­rzać dło­nią o dłoń, wyra­ża­jąc zachwyt ‑tak się spo­koj­nie docze­ka sta­ro­ści. Tak się robi, żeby prze­żyć. I Zby­nio tak wła­śnie robi. A wła­ści­wie robił. Nie wiem, jaki kamy­czek wpadł w szpry­chy pojaz­du jego życia, bo coś w pew­nym momen­cie zaczę­ło szwan­ko­wać. Awan­su­ją­cy z uśmie­chem na ustach Zby­nio, roman­su­ją­cy na lewo i pra­wo Zby­nio, w pew­nym momen­cie przy­gasł. Nie wytrą­ci­ło go to jed­nak z mnie­ma­nia, że świat jest pro­sty, jed­no­znacz­ny i zro­zu­mia­ły. I nawet teraz, gdy widzę go sku­pio­ne­go nad naj­tań­szą nalew­ką, w któ­rejś z bram w trój­ką­cie Cmen­tar­na-Fre­dry-Pia­stów, wyda­je się dalej prze­ko­na­ny o głę­bo­kim sen­sie takie­go życia. ‑To chwi­lo­we trud­no­ści ‑tłu­ma­czy. ‑Wszyst­ko wró­ci do nor­my ‑doda­je.

Dziw­ne było to, że w mia­stecz­ku nie mówi­ło się na temat moich wie­czor­nych gości. Jak­by tyl­ko dla mnie byli nie­sa­mo­wi­ci. Nie było mnie tu parę lat. Nie mogłem pojąć, że zmia­ny poszły w tak dziw­nym kie­run­ku. Kie­dyś nawet chcia­łem o tym napi­sać do lokal­nej gaze­ty. Tekst odrzu­co­no bez sło­wa. Niczym nie­udo­ku­men­to­wa­ne wymy­sły. Każ­de mia­stecz­ko ma swo­ją tajem­ni­cę. Ado­ru­je ją nawet poli­cja. Pro­ku­ra­tor omi­ja. Media mil­czą albo zręcz­nie tuszu­ją. Zaczą­łem węszyć na wła­sną rękę, prze­ra­żo­ny myślą o rytu­al­nych mor­dach. Może tam się krew nie­win­na prze­le­wa? Żad­nych śla­dów nigdy nie zna­la­złem. Nor­mal­nie pod tym adre­sem figu­ro­wa­ła sta­rusz­ka. Powa­ża­na przez ogół więź­niar­ka Buchen­wal­du. Nor­mal­nie było tam zazwy­czaj bar­dzo cicho. W tej wspól­nej prze­strze­ni naj­więk­sze zamie­sza­nie robił mój tele­wi­zor. Milkł tyl­ko wów­czas, gdy na górze zaczy­nał się modli­tew­ny szum. ‑Może ci ludzie pota­jem­nie decy­du­ją o wszyst­kim, co dzie­je się w mia­stecz­ku? Jeśli chcę zro­bić karie­rę, muszę do nich przy­stać ‑myśla­łem.

Parę razy odnio­słem zaku­py kole­żan­ce z pra­cy. Uty­ka­ła na lewą nogę. Raz zosta­łem na kawie. Po tej kawie coś się zmie­ni­ło. Przy­pad­ko­we dotknię­cia zaczę­ły nabie­rać zna­cze­nia. Coś gęst­nia­ło mię­dzy nami. Teraz przy­pad­ko­wa iskra mogła stać się przy­czy­ną wybu­chu. ‑Nic z tego ‑powie­dzia­ła, gdy w ciem­nym przej­ściu przy­war­łem do niej całym cia­łem i wpi­łem się usta­mi w bia­łą szy­ję. Gdy wró­ci­łem do domu, zna­la­złem w tecz­ce list. Wyja­śnia­ła w nim, dla­cze­go musia­ła mnie ode­pchnąć. Nie nale­ża­łem do wta­jem­ni­czo­nych. ‑To mnie wta­jem­nicz ‑następ­ne­go dnia szep­ną­łem jej do ucha. Zaczer­wie­ni­ła się, zamru­ga­ła ner­wo­wo.

A więc Nowa Ruda jest obra­zem świa­ta? Na samym dole paria­si, któ­rzy piją z gwin­ta i cza­sem z ciem­nych bram Saj­go­nu wychy­la­ją gło­wy na słoń­ce, potem bywal­cy „Mozai­ki” ‑ofi­cjal­nie i na sto­ją­co spi­ja­ją­cy z kie­li­chów jedy­ną pocie­chę, wresz­cie uczest­ni­cy codzien­nych rytu­ałów dopła­ca­nych przez Urząd Mia­sta w „Kolo­ro­wym” i „Popu­lar­nym”, aż do wierz­choł­ka owej dra­bi­ny, ulo­ko­wa­ne­go gdzieś na wyso­ko­ści „Rycer­skiej”, „Par­ko­wej” i Bóg wie cze­go jesz­cze. ‑Pokaż mi, gdzie i z kim pijesz, a powiem ci, kim jesteś ‑mru­czy Zby­nio. A towa­rzy­sze nie­do­li na nie­co roz­chwia­nych nogach nio­są go dostoj­nie w głąb bra­my, w któ­rej miesz­ka.

Dłu­go cho­dzi­li­śmy po lesie za cmen­ta­rzem. Nie­sa­mo­wi­te w mia­stecz­ku jest swo­bod­ne mie­sza­nie się dzi­kie­go lasu z przy­cię­ty­mi rów­no alej­ka­mi par­ków i cmen­ta­rza. Potem zarzu­ci­ła mi jakąś ciem­ną chu­s­tę na oczy i wzię­ła za rękę. Mie­sza­ły się gło­sy i zapa­chy. Potkną­łem się ze dwa razy. Robi­ło się zim­no i cie­pło na prze­mian. Ktoś mnie doty­kał. Jej ręka to się poci­ła, to znów sta­wa­ła się sucha, szorst­ka. Nie wiem, jak dłu­go tak krą­ży­łem i dla­cze­go w ogó­le dałem się wcią­gnąć w te mrzon­ki i dzie­cin­ne ciu­ciu­bab­ki. Może dla­te­go, że w tym mia­stecz­ku było cho­ler­nie nud­no, teatr splaj­to­wał, kino prze­ro­bio­no na sklep meblo­wy, a tu wresz­cie zaczę­ło się coś dziać. Poza tym nigdy zdo­by­cie laski nie kosz­to­wa­ło mnie tyle tru­du. I to było dość intry­gu­ją­ce. ‑Chcesz się pie­przyć, okay, ale to będzie kosz­to­wa­ło parę siń­ców i zadra­pań, kocha­siu ‑mówi­ło prze­zna­cze­nie.

Widocz­nie mie­li gdzieś inną sie­dzi­bę. Ta nad moją gło­wa była tyl­ko dla zamy­dle­nia oczu. Coś zde­cy­do­wa­nie mniej ofi­cjal­ne­go tkwi­ło głę­bo­ko w tutej­szych lasach. Jakieś ponie­miec­kie bun­kry. Spodnie mia­łem zachla­pa­ne, ale w grun­cie rze­czy byłem zado­wo­lo­ny, kie­dy po zdję­ciu szma­ty zoba­czy­łem sce­nę jak z fil­mu. W pół­mro­ku bły­ska­ły pół­na­gie cia­ła. Moja kocha­na puści­ła dłoń i zosta­wi­ła mnie same­mu sobie. Oka­za­ło się, że muszę ją teraz odna­leźć pośród tych wszyst­kich ciał. ‑To chy­ba taki spraw­dzian przed­mał­żeń­ski ‑pomy­śla­łem. Nie wia­do­mo, skąd buch­nę­ła muzy­ka, któ­ra oży­wi­ła ten obraz. Nagie posą­gi zaczę­ły się poru­szać. Teraz o wie­le trud­niej było odna­leźć zna­jo­mą dłoń. Ręka natra­fia­ła na poślad­ki, pier­si, peni­sy, ale nigdzie nie było Tere­sy. Skąd wzię­ło się to imię jak z innej baj­ki, nie wiem. Tak się chy­ba nazy­wa­ła. Przy­naj­mniej w tam­tym świe­cie, bo tu nie było to istot­ne. Sza­leń­cza muzy­ka lała się z góry nie­po­wstrzy­ma­nym poto­kiem i te wszyst­kie cia­ła poru­sza­ły się w nim coraz szyb­ciej. Tere­sę zna­la­złem w skal­nej niszy. Roz­su­ną­łem kota­rę zwi­sa­ją­cą z drew­nia­nej kon­struk­cji. świe­ża cie­siel­ska robo­ta. Moja dziew­czy­na krzy­cza­ła pod napo­rem dwóch męż­czyzn. I raczej nie był to okrzyk bólu czy prze­ra­że­nia. Ode­pchną­łem koleż­ków, zręcz­nie nakie­ro­wu­jąc na wol­ne cia­ło w pobli­żu, a sam zaczą­łem obsy­py­wać Tere­sę poca­łun­ka­mi. ‑Tak to wyglą­da ‑wyszep­ta­ła po chwi­li. ‑Ale co ja mam z tym wspól­ne­go? ‑zapy­ta­łem. ‑Teraz już masz. Masz potem zapo­mnieć ‑powie­dzia­ła. ‑A co z nami będzie? ‑wykrztu­si­łem. ‑Masz zapo­mnieć.

Kie­dy po kil­ku mie­sią­cach prze­no­si­łem się do sąsied­nie­go mia­stecz­ka, sku­szo­ny pro­po­zy­cją obję­cia posa­dy naczel­ne­go, nie zna­la­złem na jej twa­rzy żad­nych uczuć, nie wyczy­ta­łem zna­ku. Tym razem ona mia­ła coś zna­leźć w swo­jej tor­bie po powro­cie z pra­cy. „Sco­oby-Doo zno­wu na tro­pie”. Wiersz pod takim tytu­łem pod­su­mo­wy­wał wszyst­ko, co tam prze­ży­łem. Nie tyl­ko z nią. Wie­dzia­łem, że jego opu­bli­ko­wa­nie mogło­by się skoń­czyć dla mnie źle. Wie­dzia­łem, że w tajem­ni­cy uczest­ni­czą wszy­scy. Nawet ten weso­ły, jowial­ny ksiądz kato­lic­ki zwa­ny Żukiem. Z mia­sta wyjeż­dża­łem z ulgą. Tęsk­ni­łem za bar­dziej pro­sto­li­nij­ny­mi tajem­ni­ca­mi. Skąd mogłem wie­dzieć, że wkrót­ce i one przy­pra­wią mnie o mdło­ści.

Utrwa­la­ją się zdo­by­cze śnie­gu, nie ma już pla­cu w mia­stecz­ku nie­za­sy­pa­ne­go dostoj­nie, nie ma dachu ani ogród­ka. Psie gów­na znik­nę­ły pod pucho­wą pie­rzyn­ką. Dzie­ci wycią­ga­ją san­ki, któ­re zdą­ży­ły zardze­wieć przez mie­sią­ce tej rze­ko­mej zimy. śnie­żyn­ki w koszycz­ku mię­dzy baran­kiem a jajecz­ka­mi, śnie­żyn­ki. Kar­piuk pisze felie­ton „Alle­lu­ja na nar­tach”. Pisze, bo mu tak kaza­łem, a ja wycho­dzę na mia­sto. Kła­niam się na pra­wo i lewo, sły­sząc jak mat­ki instru­ują mało­let­nie dzie­ci, że to idzie ten pan, co tak dużo pisze. Nie­złe. Ale nie do koń­ca. Dla­te­go wra­cam do isto­ty rze­czy, do tej nar­ra­cji, któ­rą lubię. Bo tu cho­dzi o rytm. Opusz­czam obcą mi melo­dię opo­wia­da­nia. W koń­cu ja tu rzą­dzę. Ja dopro­wa­dzi­łem do zbu­rze­nia pomni­ka, ja zadar­łem z Radą Sołec­ką w Tłu­ma­czo­wie w związ­ku z uro­czy­sto­ścia­mi pod­czas sym­bo­licz­nej Nocy Schen­gen, to mnie dali miesz­ka­nie w ryn­ku, a nie pro­te­go­wa­ne­mu pre­ze­sa naj­po­tęż­niej­sze­go ban­ku w oko­li­cy, co ma zie­lo­ny kolor w logo i coś ludo­we­go w nazwie. Pomnik przed­sta­wiał wymy­ślo­ną przez Niem­ców postać ducha gór i wyglą­dał, jak­by był zro­bio­ny z gów­na. Każ­dy, kto zajeż­dżał na dwo­rzec auto­bu­so­wy, po obej­rze­niu go chciał natych­miast wra­cać, zupeł­nie zapo­mniaw­szy o uro­kach Gór Sto­ło­wych. Pomnik był wiel­ką dumą bur­mi­strza i tu był pies pogrze­ba­ny. Dopu­ści­łem się więc eks­hu­ma­cji, ale to tyl­ko umoc­ni­ło moją pozy­cję.

Przy­szło mi jesz­cze sto­czyć wal­kę z akty­wem para­fial­nym, któ­ry na miej­scu roz­ba­bra­ne­go gów­na widział­by krzyż sta­lo­wy z pękiem czer­wo­nych żaró­wek. Ten bój kosz­to­wał mnie wie­le i ugo­dził przede wszyst­kim w kie­szeń. Zarzą­dzo­ny z ambo­ny ostra­cyzm dopro­wa­dził do spad­ku sprze­da­ży. Po trzech mie­sią­cach „Głos Pogra­ni­cza” wró­cił na pierw­sze miej­sce w ran­kin­gu lokal­nych mediów. Wygra­łem z pro­bosz­czem, nie wysi­la­jąc się zbyt­nio. Tej bie­dzie wystar­czy poka­zać cukier­ka na kiju i już jest two­ja. To samo zro­bił tu Hitler w latach trzy­dzie­stych. Tyl­ko tubyl­cy byli oczy­wi­ście inni. Wznio­słe dyr­dy­ma­ły z ambon i krucht odpa­da­ją w przed­bie­gach, mając zasto­so­wa­nie w wiecz­no­ści, a nie tu i teraz, gdzie cią­gle chce się jeść i trze­ba coś na dupę wło­żyć. Pod­bi­łem staw­kę, pię­cio­krot­nie pod­no­sząc wyso­kość nagród w naszych krzy­żów­kach. Na rad­ko­wian spadł grad pie­nię­dzy. I pod­kre­ślam: pie­nię­dzy, a nie bonów na zestaw prze­ter­mi­no­wa­nych maka­ro­nów czy bile­tów wstę­pu na wiecz­nie zamknię­te lodo­wi­sko. No tak, ja tu dalej pie­przę, a mia­ło się coś niby zmie­nić.

Chwi­le szczę­ścia w obję­ciach kolej­ne­go chłop­ca. Szep­tać to oni umie­ją. Te ich psie zaklę­cia. Ale gdy się już nasy­cą, to jak­by ich nie było. Nie mogła pojąć tego fał­szu. Mat­ka natu­ra źle to obmy­śli­ła. Naj­pierw zga­du­ją w lot skry­te myśli, są czu­li, cza­ru­ją­cy. Peł­nia szczę­ścia ide­al­nie pasu­ją­cych do sie­bie połó­wek, szcze­bio­cą­cych z pasją i natchnie­niem na par­ko­wej ław­ce. A potem facet gaśnie. Jak­by ten sko­wyt przy orga­zmie, to nagłe trzę­sie­nie zie­mi było wszyst­kim. Spo­koj­nie sobie wycho­dzi. Już nie ma kwia­tów, czu­łych kar­te­czek, bły­sko­tli­wych ese­me­sów, kola­cy­jek przy świe­cach. Dopó­ki zno­wu mu się nie zachce. O, wte­dy wzno­wi roz­sie­wa­nie cza­ru. Nawet nie­co udo­sko­na­li styl toko­wa­nia, żeby ona cze­goś sobie nie pomy­śla­ła. Na począt­ku odczu­wa­ła to dotkli­wie, ale po dru­gim narze­czo­nym mach­nę­ła ręką. Widocz­nie tak jest świat urzą­dzo­ny. Popła­cze sobie i przej­dzie. A facet gdzieś w pobli­żu musi być. Colom­bi­na zbyt cier­pi bez Pier­ro­ta. Igor Mosto­wiak był jej czwar­tym part­ne­rem. Bez­barw­na postać. Nie będzie uwzględ­nio­ny.

Z poprzed­nim wią­za­ła więk­sze nadzie­je. Rozu­mie­li się dosko­na­le. Obo­je po przej­ściach i już bez złu­dzeń. W łóż­ku nie było naj­go­rzej, cho­ciaż cią­gle doma­gał się inno­wa­cji. Zosia nie prze­pa­da za zmia­na­mi. W związ­ku szu­ka sta­bi­li­za­cji i spo­ko­ju. Lubi czuć na sobie ten sprę­ży­sty cię­żar wpy­cha­ją­cy się w nią wszyst­ki­mi mac­ka­mi. I to czu­łe koły­sa­nie. Ma trwać jak naj­dłu­żej. Dwie połów­ki zabliź­nio­ne aż po świt. Żeno­wa­ły ją podry­gi, prę­że­nia, wypi­na­nie się, zmia­ny pozy­cji, ten ner­wo­wy, rwa­ny rytm. Dekon­cen­tro­wa­ło ją to. Orgazm odda­lał się w nie­skoń­czo­ność. I wyda­wa­ło się, że on to rozu­mie. Jed­nak po kil­ku mie­sią­cach odszedł znu­dzo­ny. Zosta­ło po nim kil­ka­dzie­siąt tomi­ków. Prze­pro­wa­dził się z kil­ko­ma kar­to­na­mi, nie było wię­cej miej­sca w małym samo­cho­dzi­ku. Ona do tej pory czy­ta­ła Nowac­ką, Fle­sza­ro­wą-Muskat, Gro­cho­lę, a od Ada­sia nauczy­ła się wsłu­chi­wać we wła­sny głos szep­czą­cy coś z Barań­cza­ka, świe­tlic­kie­go, Wata. To było jak nauka nowe­go języ­ka. Bo na począt­ku nicze­go nie rozu­mia­ła. Adaś cier­pli­wie wyja­śniał. Teraz radzi­ła sobie sama. Pasmo nie­usta­ją­cych olśnień. Tak jak­by zna­la­zła się w Buda­pesz­cie i obce gło­sy, ata­ku­ją­ce zewsząd, sta­wa­ły się jasne. Pani na sku­ter­ku prze­ci­ska­ją­ca się mię­dzy tira­mi wykli­na­ła, na czym świat stoi. Chło­pak z zamy­ka­ją­ce­go się tram­wa­ju i jego dziew­czy­na z wycią­gnię­tą ręką. Krzy­kli­wy neon na odra­pa­nym wie­żow­cu. Grup­ka pod­pi­tej mło­dzie­ży. Smar­ku­la roz­da­ją­ca zapać­ka­ne ulot­ki. Wszyst­ko to nagle prze­mó­wi­ło, ode­tka­ło się, ruszy­ło w jej stro­nę lawi­ną zna­czeń.

Nawet zaczę­ła spi­sy­wać swe odkry­cia. I raz ośmie­li­ła się wysłać taką not­kę, wpi­sać ją pod rekla­mo­wa­ną w Inter­ne­cie książ­ką. To był tomik Ewy Lip­skiej. Potem jesz­cze kil­ka razy umiesz­cza­ła te swo­je impre­sje. Aż ją zauwa­żo­no. Dosta­ła nagro­dę mie­sią­ca. „Naj­lep­sza w lip­cu ama­tor­ska recen­zja sze­re­go­we­go czy­tel­ni­ka.” Sze­re­go­wy czy­tel­nik wier­szy nie czy­ta. Sze­re­go­wy czy­tel­nik chło­nie, nicze­go nie pisze. Mniej­sza z tym. W każ­dym razie admi­ni­stra­tor stro­ny zapro­po­no­wał jej regu­lar­ne pisa­nie.

I tak to się poto­czy­ło. Cho­dzi­ła do swo­jej pra­cy, wła­ści­wie dojeż­dża­ła na rowe­rze, bo jej szko­ła, szóst­ka, znaj­do­wa­ła się za mia­stem, a wie­czo­ra­mi szpe­ra­ła w pozo­sta­wio­nych przez Ada­sia tomi­kach i pisa­ła. W „Gło­sie Nauczy­ciel­skim” zna­la­zła ogło­sze­nie o kon­kur­sie na recen­zję. Nawet nie zauwa­ży­ła, że jed­nym ze spon­so­rów jest mini­ster­stwo kul­tu­ry i pro­pa­gan­dy. Tak­że w ten spo­sób szu­ka­no juro­rów ludo­wych. Zosta­ła nim. Naj­pierw wysy­ła­no ją na małe kon­kur­sy lokal­ne, aż wresz­cie nastał ten dzień, gdy wyzna­czo­no ją na prze­wod­ni­czą­cą skła­du w kon­kur­sie „O Zło­ty Pro­mień Nad­war­cia”. Jej prze­mó­wie­nie koń­co­we prze­szło do histo­rii tej impre­zy. Obec­ny na sali ksiądz Pie­tut­kie­wicz zapro­po­no­wał ją do skła­du w kon­kur­sie „O Jasne Spoj­rze­nie Cię­tej Sza­blą Maryi”, któ­ry w tym cza­sie prze­nie­sio­ny z Kal­wa­rii Zebrzy­dow­skiej do Czę­sto­cho­wy sta­wał się, pod wzglę­dem nakła­dów i opra­wy, naj­więk­szym kon­kur­sem poetyc­kim połu­dnio­wej Pol­ski. W bił­go­raj­skim hote­lu zaj­mo­wa­ła pokój 107. Do towa­rzy­stwa doda­no jej Bożen­kę. Mnie i Kami­la zakwa­te­ro­wa­no tuż obok. Tym razem skład two­rzy­ły czte­ry oso­by.

Zwró­ci­ła na sie­bie uwa­gę pod­czas któ­re­goś zjaz­du księ­go­wych w Kędzie­rzy­nie-Koź­lu. Jej śmiech był zaraź­li­wy. No i tak barw­nie opo­wia­da­ła. Wia­nu­szek wier­nych słu­cha­czek od rana do wie­czo­ra. A wie­czo­rem w jej poko­ju naj­lep­sze imprez­ki. W takich oko­licz­no­ściach pozna­ła ją Beata Guzi­kie­wicz, księ­go­wa z War­sza­wy, pra­cu­ją­ca w struk­tu­rach Mini­ster­stwa Kul­tu­ry. Ta przy­jaźń prze­trwa­ła lata. Beacie zawsze się wyda­wa­ło, że nie ma lep­sze­go od Bożen­ki kan­dy­da­ta na juro­ra ludo­we­go. Bożen­ka bowiem pochła­nia­ła książ­ki z dziw­ną wście­kło­ścią i zapa­mię­ta­niem, co wśród księ­go­wych jest sto­sun­ko­wo czę­stym zja­wi­skiem, ale już nie każ­da potra­fi z takim prze­ję­ciem o prze­czy­ta­nej książ­ce opo­wia­dać. Beata bez waha­nia pod­su­nę­ła sze­fo­wi kart­kę z nazwi­skiem Bożen­ki, któ­ra wła­śnie prze­cho­dzi­ła na eme­ry­tu­rę w małym mia­stecz­ku na Dol­nym ślą­sku. Może­cie sobie wyobra­zić, z jakim smut­kiem roz­sta­wa­ła się ze swo­ją pra­cą, z uko­cha­nym domem pomo­cy spo­łecz­nej.

Na przy­kład Stu­dziń­ski z wiecz­nym żalem w gło­sie, sucho i rze­czo­wo infor­mu­ją­cy o tym, że mu się Chro­bot spu­ścił na kap­cie. Albo Frau Elż­bie­ta mimo osiem­dzie­siąt­ki polu­ją­ca na face­ta z nie­miec­ką ren­tą. Poślu­bi­ła nawet jed­ne­go z pen­sjo­na­riu­szy, ale zbyt dłu­go nie nacie­szy­ła się jego mar­ka­mi. Pan mło­dy brał ślub w pozy­cji hory­zon­tal­nej, wie­zio­ny na sygna­le do urzę­du. Nie oby­ło się bez zapa­sku­dze­nia świą­tecz­ne­go gar­ni­tu­ru. Sce­ny miło­sne z domu pomo­cy spo­łecz­nej. Albo ten głu­pi Kozub, o któ­rym w pierw­szej chwi­li wyra­ził­byś się z uzna­niem, cóż za nie­prze­cięt­ny, dys­tyn­go­wa­ny kawa­ler. Jed­nak­że umysł jego pozo­stał w tyle za dorod­nym, jak­by hisz­pań­skim, cia­łem. I tyl­ko piąt­ko­we wizy­ty mamu­si mogły­by ci dać do myśle­nia. Ale nie dały. I kie­dy mamu­sia umar­ła, a siwi­zna z lek­ka nazna­czy­ła skro­nie Andrzej­ka, to wyszło szy­dło z wor­ka. Wyszło wiel­kie, drżą­ce i czer­wo­ne, zaś w wyra­zie oczu, w tym nie­mym bła­ga­niu skie­ro­wa­nym do pie­lę­gniar­ki kry­ła się cała praw­da o rela­cjach łączą­cych go ze świa­tem kobiet, praw­da o nim i ona­ni­zu­ją­cej go co pią­tek mamu­si. Pie­lę­gniar­ka fuk­nę­ła jak opa­rzo­na. ‑A bo mi za to pła­cą? Nie ma w naszym domu cen­ni­ka na takie usłu­gi. Panie Sło­do­wy, zrób se pan to sam.

Bożen­ka musia­ła po sto razy opo­wia­dać o wiel­kiej wędrów­ce Kozu­ba i Frel­ka. Nie wia­do­mo w ogó­le, jak do tego doszło, lecz wła­ści­wie dla­cze­go mia­ło nie dojść, sko­ro pen­sjo­na­riu­sze mogli prze­cha­dzać się, jeśli byli w sta­nie, po par­ku oka­la­ją­cym zakład, a park ten nie miał żad­nych gra­nic, natu­ral­nie łącząc się z pod­miej­ski­mi zagaj­ni­ka­mi. Pro­za­icz­ne wyj­ście do skle­pi­ku, już nie pamię­tam po co, oran­ża­dę, papie­ro­sy, prze­kształ­ci­ło się w gro­te­sko­wą ekra­ni­za­cję Ody­sei, przy krę­ce­niu któ­rej zaan­ga­żo­wa­no pół gmi­ny oraz siły porząd­ko­we z Kłodz­ka. Kozub miał pro­wa­dzić Frel­ka, któ­ry gdzieś zapo­dział bia­łą laskę, do skle­pi­ku czy kio­sku, ale wio­sna tego roku była ponad ludz­kie siły, więc zidio­cia­łe­mu Laty­no­so­wi spod Wał­brzy­cha udzie­li­ło się to nie­zwy­kłe unie­sie­nie, ten szcze­biot świa­ta w nagłej ciszy, jaka nasta­je po kolej­nej wio­sen­nej burzy. I poszli. Fre­lek nie mógł wyjść ze zdu­mie­nia, dla­cze­go to tak dłu­go trwa, ale że i jemu coś pul­so­wa­ło w kościach, więc pogo­dził się z tym rado­snym, majo­wym pocho­dem. I za każ­dym razem, gdy pytał, czy to już, sły­szał od Andrzej­ka, że tu niko­go nie ma, chy­ba zamknię­te. Albo że tu tyle ludzi stoi i się na nich gapi. Nie ma sen­su prze­dłu­żać tej opo­wie­ści, każ­dy może sobie wyobra­zić nar­ra­cję pro­wa­dzo­ną pod hasłem „wiódł zdzie­cin­nia­ły nie­wi­do­me­go”. Wędro­wa­ła sobie nasza para przez wsie i mia­stecz­ka, prze­kra­cza­jąc gra­ni­ce kolej­nych gmin, i mogli­by sobie bez koń­ca tak czu­le wędro­wać, gdy­by nie to, że w pew­nym momen­cie zaczę­li iść środ­kiem nader ruchli­wej szo­sy. Co było trą­bie­nia, pisku hamul­ców, wykli­na­nia i wyma­chi­wa­nia ręka­mi! Wresz­cie któ­ryś ze znie­cier­pli­wio­nych kie­row­ców zadzwo­nił do Kłodz­ka i przy­je­cha­li stam­tąd roze­śmia­ni, pod sumia­sty­mi wąsa­mi, mili­cjan­ci, i na tym ten cyrk się zakoń­czył. A teraz wyobraź­cie sobie wście­kłość pana Sta­sia, kie­row­cy służ­bo­wej nyski, któ­re­go zry­wa z cie­płe­go łóżecz­ka ostry dźwięk dzwon­ka. Bo trze­ba było po tych skur­czy­by­ków jechać, poli­cja wca­le nie mia­ła zamia­ru ich odwo­zić. Trze­ba było się tłu­ma­czyć, pod­pi­sy­wać jakieś pro­to­ko­ły. ‑A co to u was za porząd­ki, że pen­sjo­na­riu­sze sobie cho­dzą, gdzie chcą, i zakłó­ca­ją publicz­ny spo­kój! Co mia­ła robić, poje­cha­ła ze Stasz­kiem i przy­wio­zła tych ska­zań­ców. Zupeł­nie zała­ma­ny Fre­lek dukał, tele­piąc się na tyl­nym sie­dze­niu: ‑Ja mu mówi­łem, ja mu mówi­łem. Kozub uśmie­chał się tajem­ni­czo. Naresz­cie był szczę­śli­wy. Posta­wił na swo­im. Może nie ogar­niał cało­ści doświad­cze­nia, ale ten led­wie rąbek zupeł­nie mu wystar­czył. Trium­fal­na eks­plo­zja w brzu­chu porów­ny­wal­na była z zachwy­tem, jaki towa­rzy­szył mastur­bo­wa­niu.

-Ten Kozub to nawet mi pro­po­no­wał. Chciał zapła­cić. Zresz­tą wszyst­kie kobie­ty zacze­piał i pro­sił o to. I pro­szę nie mieć jakichś zbęd­nych sko­ja­rzeń. Grzecz­nie, kul­tu­ral­nie i tyl­ko ręką. Żad­ne­go obcią­ga­nia. Ten rodzaj piesz­czo­ty roz­po­wszech­nił się dopie­ro teraz i już zupeł­nie prze­rósł ludz­ką mia­rę, gra­ni­ce sma­ku i tak­tu. Nauczy­ciel­ka w pod­sta­wów­ce czer­wo­na na twa­rzy wycho­dzi z kla­sy, bo nie­opatrz­nie czwar­ta­kom mówi­ła coś o lodach. W wier­szu było. Poło­żył się Dyz­io na łące i widzi lody eks­cy­tu­ją­ce. I cho­ciaż bar­dzo się sta­ra mała, doświad­czo­na lodzia­ra. I tak dalej. Słow­nic­two ero­tycz­ne jest bar­dzo zabor­cze i nisz­czy neu­tral­ną sub­stan­cję języ­ko­wą. Nie­któ­re tek­sty w czy­tan­kach z jakimś ssa­niem, koniem, wale­niem, peda­ło­wa­niem, dru­tem stra­ci­ły na daw­nym zna­cze­niu i wywo­łu­ją już tyl­ko parok­syzm śmie­chu. A bied­na począt­ku­ją­ca nauczy­ciel­ka wypa­da z kla­sy jak nie­pysz­na, bie­gnąc do pani dyrek­tor z proś­bą o pomoc. A pani dyrek­tor nic jej nie pomo­że, bo tu trze­ba cały pro­gram zmie­nić. I szyb­ciej reago­wać na to, co dzie­je się w języ­ku. Szko­ła zawsze zosta­je w tyle. Dla­te­go dzie­cia­ki są na tych lek­cjach tak śmier­tel­nie znu­dzo­ne. Mówi­łam o tym nie­daw­no na imie­ni­nach u Iren­ki. Mało kto mnie rozu­miał.

Bożen­ka pali­ła jed­ne­go za dru­gim. W ich poko­ju nie dało się wytrzy­mać. Wpa­dłem na chwi­lę, wie­dząc, że mają grzał­kę. Kamil i Zosia szep­ta­li sobie pod koł­drą. Bar­dzo mnie zasko­czy­ła ta sytu­acja, gdyż stał za nią nie­my nakaz, abym i ja nie zasy­pał gru­szek w popie­le. Ocze­ki­wa­nie wisia­ło w powie­trzu. Bożen­ka uśmiech­nę­ła się i powie­dzia­ła, żebym prze­stał. A ja wte­dy zapy­ta­łem, z czym to mam prze­stać. A ona na to, że dobrze wie, co mi cho­dzi po gło­wie. I tych dwo­je w łóż­ku to nie jest żaden seks, tyl­ko taj­ne nara­dy jury. Ach tak! Zma­wia­li się. Mie­li jakichś swo­ich fawo­ry­tów. Gdy­bym się uparł i zaczął bała­mu­cić Bożen­kę, mógł­bym dopro­wa­dzić do remi­su. I co wte­dy? Któż­by roz­wią­zał nabrzmia­łą, pato­wą sytu­ację? Pią­ty ele­ment. Ktoś miej­sco­wy. Bo zawsze ktoś miej­sco­wy jest sekre­ta­rzem jury. Ale jego mogli­by też prze­ku­pić. Praw­dę mówiąc, ja rów­nież nie byłem w porząd­ku. Nie­któ­re wier­sze dosko­na­le zna­łem, pro­wa­dząc mailo­wą kore­spon­den­cję z ich auto­ra­mi. I nie uwie­rzę w to, żeby takie nie­for­mal­ne sym­pa­tie nie rzu­to­wa­ły. Może oni wie­dzie­li o tym i parząc się w ciem­nym kącie, chcie­li zapro­te­sto­wać, pole­mi­zo­wać chcie­li ze mną. Byłem dla nich nadę­tym wysłan­ni­kiem wia­do­mych sił, polo­ni­stycz­nym mło­tem, któ­re­go siłę ude­rzeń nale­ży zręcz­nie zneu­tra­li­zo­wać. Stąd może bra­ły się te cią­go­ty do zmo­wy, ta ich spon­ta­nicz­na akcja two­rze­nia koali­cji natursz­czy­ków, nie­za­mie­rza­ją­cych zbyt łatwo ulec zło­to­uste­mu Set­tem­bri­nie­mu. Aż mnie dreszcz prze­szedł. Oto jakiś tam Bił­go­raj sta­je się nagle cen­trum nie­by­wa­łych wyda­rzeń ducho­wych.

Na szczę­ście szyb­ko ochło­ną­łem. Po pro­stu pie­przy­li się i tyle. Podzię­ko­wa­łem za grzał­kę i z tele­pią­cą się w ręce szklan­ką wró­ci­łem do poko­ju. Z roz­tar­gnie­niem słu­cha­łem potem wywo­dów Kami­la, komen­tu­ją­ce­go cudow­ne wła­ści­wo­ści łech­tacz­ki Zofii. I jego nale­gań, żebym koniecz­nie zapo­znał się z ana­lo­gicz­nym uro­kiem sro­mu Bożen­ki. Zaś kawa sty­gła. Myśla­łem nad wer­dyk­tem. Już go w domu usta­li­łem, ale pod wpły­wem zaist­nia­łych wyda­rzeń zaczą­łem się wahać. Może jed­nak zre­zy­gno­wać ze swych inter­ne­to­wych pupi­li?

Orga­ni­za­to­rzy zapro­si­li szes­na­ście osób. Nie­spo­dzian­ką mia­ły być zaję­te miej­sca. O te miej­sca mie­li­śmy się dopie­ro kłó­cić. Do żad­nych prze­py­cha­nek nie doszło. Posze­dłem im na rękę, akcep­tu­jąc ich typy, oni przy­kla­snę­li moim. Spra­wie­dli­wie podzie­li­li­śmy pie­nią­dze. Potem w zady­mio­nej, nabi­tej sal­ce odby­wa­ło się czy­ta­nie prze­pla­ta­ne dźwię­ka­mi gita­ry. Lokal­ny bard w spo­sób sta­now­czy i tęsk­ny wyra­żał pre­ten­sje do świa­ta. Odnio­słem wra­że­nie, że raczej do lokal­ne­go świa­ta, bo miał wyjąt­ko­wo małost­ko­we tek­sty. Jako prze­wod­ni­czą­cy musia­łem coś powie­dzieć. Na szczę­ście nie o bar­dzie i jego zryt­mi­zo­wa­nej depre­sji. Uza­sad­ni­łem wer­dykt. Podob­no rze­czo­wo i dow­cip­nie. Tak komen­to­wa­no następ­ne­go dnia w lokal­nej pra­sie. Cen­tral­na pra­sa pozo­sta­ła głu­cha. W tej mate­rii raczej nie ma szans na zmia­ny.

Zawsze na tych impre­zach ocze­ku­je się cudu w posta­ci nie­ogra­ni­czo­nej ilo­ści bonów na piwo. I cud się wyda­rzył. Orga­ni­za­to­rzy nie zawie­dli. Po kil­ku godzi­nach tak inten­syw­nie pro­wa­dzo­ne­go życia lite­rac­kie­go pod­szedł do mnie Kami­lek, beł­ko­cząc coś o tym, co w lite­ra­tu­rze jest trud­ne. Że miał zoba­czyć, a nie zoba­czył. I nie usły­szał. Wszyst­ko wyda­ło mu się prze­wi­dy­wal­ne i łatwe. Nasz wer­dykt. Zacho­wa­nie poetów i poetek przy­by­łych z róż­nych zakąt­ków kra­ju. I przede wszyst­kim wier­sze. Gdzie jest ten trud zwią­za­ny z upra­wia­niem lite­ra­tu­ry, gdzie ryzy­ko? Zapy­ta­łem, nie bar­dzo już panu­jąc nad języ­kiem, czy widział ich oczy. W pierw­szej chwi­li pomy­ślał, że cho­dzi o oczy orga­ni­za­to­rów. Roz­bie­ga­ne jakieś. Nie orga­ni­za­to­rów. I nie publicz­no­ści. Oczy uczest­ni­ków. Oczy dobo­ro­wej szes­nast­ki. Na ich dnie czai się obłęd. Ja w każ­dym razie widzę ten pło­my­czek. I nie jest to lamp­ka oliw­na. To lam­pa, w któ­rej spa­la się ich wła­sna krew. Spa­la się na popiół wier­szy. ‑Oni papa­pa­lą się od środ­ka, dro­gi Kaka­mi­lu.

Odszedł nie­po­cie­szo­ny, a może nawet nabur­mu­szo­ny. Zacho­wy­wał się jak typo­wy repre­zen­tant mło­de­go poko­le­nia, któ­re nie chcia­ło już słu­chać o lam­pach i krwi. Pisa­nie mia­ło być jed­ną z wie­lu czyn­no­ści hob­bi­stycz­nych i namasz­cza­nie piszą­ce­go na meta­fi­zycz­ne zwie­rzę nie mia­ło w ich oczach więk­sze­go sen­su. ‑Po co zaraz w każ­dym gry­zi­piór­ku z pro­win­cji wie­trzyć Wojacz­ka? ‑zda­wał się pytać. Ale pyta­nie nie padło. Ja tyl­ko spro­ku­ro­wa­łem sobie jego obec­ność. Pod­cho­dząc do sąsied­nie­go sto­li­ka, potknął się i wte­dy z kie­sze­ni wypa­dły mu, dźwię­cząc, pie­nią­dze. ‑Trzy­dzie­ści srebr­ni­ków ‑szep­nął jakiś tyl­ko wyróż­nio­ny. Zaraz zja­wi­ła się koło nie­go Zosia i podaw­szy rękę, pomo­gła wstać. ‑Maria Mag­da­le­na ‑syk­nę­ło inne jado­wi­te ścier­wo.

Nie chcia­ło mi się dalej tkwić w tym zadu­chu, nasłu­chi­wać i prze­ży­wać. Dys­kret­ne i w porę wyco­fa­nie się to wiel­ka sztu­ka. I wyda­je mi się, że opa­no­wa­łem ją do per­fek­cji. Prze­ci­ska­łem się przez zawa­lo­ny krze­sła­mi kory­tarz. W ciem­no­ści roz­ry­wa­nej kon­wul­sja­mi cho­rej świe­tlów­ki nama­ca­łem czy­jeś cia­ło. I po chwi­li w bły­sku zoba­czy­łem tru­pią twarz księ­go­we­go. Był zbyt pija­ny, żeby wypła­cić mi należ­ne hono­ra­rium. Nie wiem, czy do nie­go dotarł mój krzy­kiem wyra­żo­ny komu­ni­kat. ‑To pro­szę na kon­to! Na kon­to! Dobrze je gno­je zna­cie. Juro­ro­wa­łem tu w zeszłym roku.

Nie moż­na było odna­leźć jubi­la­ta. Kapel­mistrz błą­dził po opłot­kach, a z nim barw­na hała­stra, poda­ją­ca sobie z rąk do rąk instru­men­ty. Praw­do­po­dob­nie poda­no zły adres, a zmię­ta kar­tecz­ka nie dostar­czy­ła wią­żą­cych infor­ma­cji. Na nie­któ­rych muzy­kan­tach wybla­kły i podar­ły się mun­du­ry i spod spodu prze­świe­ca­ły róż­no­ko­lo­ro­we koszu­le. Nie była to już orkie­stra gór­ni­cza z praw­dzi­we­go zda­rze­nia, a raczej z łapan­ki. Dziw­ne, że nie­któ­rzy mie­li jesz­cze instru­men­ty; bar­dzo wyraź­na pre­sja mał­żo­nek doty­czy­ła pozo­sta­wie­nia ich w lom­bar­dzie. Kopal­nię zamknię­to już daw­no, a ci nie­szczę­śliw­cy spo­ty­ka­li się ukrad­kiem i gra­li. Byłem świad­kiem kolej­nej pró­by zarob­ko­wa­nia. Mie­li grać komuś na uro­dzi­ny, a tyl­ko błą­ka­li się bez celu, łamiąc gałę­zie w ogród­kach, wywo­łu­jąc ludz­kie obu­rze­nie i psi gniew.

Z pół dziel­ni­cy tęt­ni­ło i trzę­sło się po ich przej­ściu. I nie wia­do­mo było dokład­nie, o co szło w tym smut­nym prze­mar­szu. Ci, któ­rzy chcie­li się wyspać, korzy­sta­jąc z wol­ne­go dnia, cho­dzi­li poiry­to­wa­ni aż do wie­czo­ra. Jakieś pry­mi­tyw­ne tam-tamy nie z tej epo­ki pode­rwa­ły ich na nogi tak wcze­śnie. Wpraw­dzie wszy­scy przy­zwy­cza­ili się do gwał­tow­nych ude­rzeń w bęb­ny, do histe­rycz­ne­go szar­pa­nia per­ku­sji z powo­du pew­ne­go nasto­lat­ka ćwi­czą­ce­go w gara­żu, ale praw­dą jest, że chło­piec ten nigdy nie zaczy­nał ćwi­czeń o świ­cie. Orkie­stra zigno­ro­wa­ła tę nie­pi­sa­ną umo­wę i poszu­ki­wa­nie sole­ni­zan­ta roz­po­czę­ła o brza­sku. Spe­ku­lo­wa­no potem w barze „Pod hał­dą”, czy nie był to poda­ru­nek Urzę­du Mia­sta, chcą­ce­go w ten spo­sób uczcić świę­to pań­stwo­we. Inna teo­ria gło­si­ła, że wyszu­ki­wa­no wete­ra­nów walk czy innych wyda­rzeń i to im przy­gry­wa­ła pod okien­kiem wysła­na orkie­stra, budząc za pie­nią­dze podat­ni­ków pół dziel­ni­cy. W każ­dym razie było to jakieś wyda­rze­nie.

Inne zbli­ża­ło się powo­li, jecha­ło z Kra­ko­wa megan­ką wio­zą­cą dwóch mło­dych dzien­ni­ka­rzy z „Prze­glą­du Połu­dnio­we­go”. Po dro­dze zatrzy­ma­li się w paru miej­scach, zbie­ra­jąc mate­riał do repor­ta­żu. Do nas dotar­li póź­nym wie­czo­rem i nie mogli zna­leźć prze­wod­ni­ka. Umó­wie­ni byli na roz­mo­wę i dys­kret­ne opro­wa­dza­nie z nauczy­cie­lem gim­na­zjum, Dio­ni­zym Sikor­skim, któ­ry wyje­chał dwa dni wcze­śniej na wieś i tam spadł z drze­wa. Mąż kuzyn­ki był człon­kiem ochot­ni­czej stra­ży pożar­nej, jed­nak zanie­mógł, więc pro­fe­sor zastą­pił go w akcji zdej­mo­wa­nia z wyso­kiej topo­li roju szer­sze­ni.

Nasi repor­te­rzy krę­ci­li się w kół­ko. Nie dość, że prze­wod­nik zawiódł, to jesz­cze mia­sto wyglą­da­ło na wymar­łe. Błą­dzi­li po księ­ży­co­wym kra­jo­bra­zie wyko­pów, nie mogąc zna­leźć hote­lu z roman­sem czy roman­tycz­no­ścią w nazwie. Dojazd do nie­go prze­stał ist­nieć. GPS wypro­wa­dził ich w pole. Zawie­rał pro­gram jesz­cze sprzed unij­nych dota­cji, nie­uwzględ­nia­ją­cy tego, co dzia­ło się teraz w wie­lu mia­stach i wsiach. Mie­li nawet pomysł, żeby spać w namio­cie. Z latar­ka­mi w rękach ska­ka­li wokół bagaż­ni­ka. Tak ich w ciem­no­ści zasta­łem, widząc z dale­ka dwa miga­ją­ce świa­teł­ka. Jeden z nich przy­po­mniał sobie warsz­ta­ty poetyc­kie w Rze­szo­wie. Coś tym mło­dym ludziom wte­dy mówi­łem. Sko­ja­rzył mnie z mia­stecz­kiem. Dodzwo­ni­li się do kogoś, kto mnie znał.

Pora­dzi­łem im, żeby wyje­cha­li z roz­ko­pa­ne­go cen­trum i wznie­śli się ser­pen­ty­na­mi ponad mia­sto. Spę­dzi­li noc w przy­tul­nym pen­sjo­na­cie na szczy­cie góry zamy­ka­ją­cej doli­nę od połu­dnia. Wjeż­dża­jąc nań, podob­no dali się uwieść roz­iskrzo­ne­mu kobier­co­wi opa­da­ją­ce­mu w dół i jego lustrza­ne­mu odbi­ciu ponad góra­mi. To zachwy­ci­ło ich do tego stop­nia, że zapo­mnie­li na moment o tezie, z jaką przy­je­cha­li. Tezie o wylud­nia­ją­cych się mia­stecz­kach w Sude­tach, o powol­nym kona­niu. Mło­dzi ucie­ka­ją do łatwe­go życia, do Wro­cła­wia i dalej do Glas­gow, a sta­rzy w zapo­mnie­niu i pust­ce cze­ka­ją na śmierć, żywiąc z gór­ni­czej eme­ry­tu­ry rze­sze pociot­ków na bez­ro­bo­ciu. Praw­da, ale po co zaraz w ten spo­sób, pano­wie… Czyż nie jeste­ście od tego, żeby taką praw­dę pod­sy­cać czymś nie­po­ko­ją­cym i dwu­znacz­nym?

Czar­ny pod­dał się fali świą­tecz­ne­go dnia. W uszczu­plo­nym skła­dzie wizy­to­wa­li wio­ski, wlo­kąc się za wyso­kim auto­ka­rem. Sta­ro­win­ki Niem­ki z tru­dem wysia­da­ły przy kolej­nym cmen­ta­rzu. Czar­ny ści­skał ten swój fagot i zasta­na­wiał się, kto za to zapła­ci. Potem pili w jakiejś gospo­dzie i znów gra­li. Pod wie­czór we trzech zna­leź­li się na festy­nie ludo­wym i przy­pad­kiem sta­li się jego ozdo­bą. Wszyst­kim chcia­ło się tań­czyć, lecz muzy­ki nie było. Po tylu godzi­nach gra­nia nie czuł ust i oddy­chał z tru­dem. Był jed­nak szczę­śli­wy i nawet nie wie­dział, skąd bie­rze się to uczu­cie. To sło­wo jest uro­czy­ste i dostoj­ne, a tak napraw­dę cho­dzi o pewien rodzaj słod­kie­go bólu w środ­ku, pod­cho­dzą­cej do gar­dła sub­stan­cji, ułu­dy; sko­ja­rzyć to moż­na ze świa­tłem. Czar­ny czuł się wewnątrz jak­by oświe­tlo­ny. Z uśmie­chem na twa­rzy grał swo­je. Grać swo­je w orkie­strze świa­ta, w koło­wro­cie zapa­chów, bły­sków i doznań nie jest źle. Szcze­gól­nie gdy na co dzień czło­wiek nie wie, co ze sobą zro­bić, prze­cha­dza się po pustych poko­jach i cze­ka na tele­fon od dzie­ci z Wro­cła­wia. Szczę­ście Czar­ne­go było zwy­czaj­ne. Czuł tego dnia zachłan­ność na dozna­nia, otwar­tość na wszyst­ko, co się dzia­ło, pogo­dze­nie z nastę­pu­ją­cy­mi po sobie zda­rze­nia­mi. Obja­wa­mi szczę­ścia było drże­nie idą­ce z głę­bi ku koniusz­kom pal­ców. Tak odczu­wał nadzie­ję, że jesz­cze wszyst­ko może się zda­rzyć i zabrać go w miej­sca i sta­ny, o któ­rych nie miał poję­cia. I ci tań­czą­cy wokół też żyli taką nadzie­ją, to w niej zanu­rzo­ne było dostoj­ne szczę­ście tej chwi­li.

Przy­szedł jed­nak moment, kie­dy fala zaczę­ła lizać mie­li­znę i trze­ba było zmie­rzyć się ze spo­ko­jem przy­god­nej przy­sta­ni. Czar­ny przy­snął gdzieś z boku, by obu­dzić się potem w ramio­nach nie­zna­nej kobie­ty. Jak­by szczę­ście nie mia­ło koń­ca tego dnia. I tej nocy. Grał swo­je w spo­co­nej poście­li, robił świa­tu dobrze i jak zawsze dzi­wił się tym roz­bły­skom w czasz­ce, gdzieś na wyso­ko­ści oczu, roz­ko­szo­wał się zapa­chem wnę­trza czło­wie­ka. Męż­czy­zna nie ma do nie­go dostę­pu. Cza­sem tyl­ko jakaś zako­cha­na czy pija­na kobie­ta przy­pu­ści go do tajem­ni­cy, otwo­rzy się przy nim i drże­nie zna­ne ze środ­ka brzu­cha nagle sta­je się dosłow­ne, nama­cal­ne. Nie­raz pal­ce są zim­ne, sztyw­ne, gme­ra­jąc bez­rad­nie w roz­ło­żo­nej bruź­dzie, zamie­ra­ją i cich­ną. Innym razem zda­rza się cud. Tra­fia­ją od razu w sam rdzeń, włók­no wil­go­ci. Igra­ją bez­wied­nie, dopro­wa­dza­jąc do spa­zmu. I wte­dy kobie­ta pozwa­la Czar­ne­mu wsu­nąć się do środ­ka. Głasz­cze go po gło­wie. Koły­sze w ramio­nach. Cze­ka cier­pli­wie, aż doj­dzie i zamrze jej tam na chwi­lę, zaśnie jak kamień. ‑Strasz­ne to są sekun­dy ‑myśli Czar­ny ‑nie ma mnie wte­dy wca­le. Cały jestem w rękach tej kobie­ty. Tyl­ko ona sły­szy, jak wra­ca mi oddech i ser­ce zno­wu zaczy­na bić. Nie każ­dej moż­na tak zaufać. Są takie, co wyko­rzy­sta­ją te chwi­le sła­bo­ści w dal­szej roz­gryw­ce, w machi­nal­nie pro­wa­dzo­nej wal­ce płci. Wte­dy Czar­ny zabie­ra fagot i odcho­dzi. ‑Zabie­ram fagot i odcho­dzę. W żaden spo­sób nie dam się wcią­gnąć w pysków­ki, w bez­wstyd wypo­mi­na­nia cze­goś intym­ne­go i wywle­ka­nia na zim­ne świa­tło dnia czu­ło­ści nocy. I tak dalej.

Potem jest zbiór­ka. Kapel­mistrz pusz­cza sygnał. ścią­ga­ją z oko­lic, scho­dzą się ze sło­mą we wło­sach, zaro­śnię­ci, potar­ga­ni, nie­je­den z pokan­ce­ro­wa­ną twa­rzą. Zno­wu są dru­ży­ną. Ćwi­czą nowe wal­ce i zasta­na­wia­ją się, gdzie i komu zagra­ją pod­czas dłu­gie­go zadusz­ko­we­go week­en­du, kto ich będzie potrze­bo­wał. W prze­rwie wspo­mi­na­ją. śmie­chom nie ma koń­ca. Gdzie kto był i co widział. Zda­rze­nia. Prze­ży­cia. Dozna­nia. Do cze­go byli uży­ci. Jak zagra­li. Na kogo wyszli. Komu pomo­gli. Co na sie­bie wzię­li. Zna­li na wylot ten świat, przy­gra­nicz­ne życie nie mia­ło dla nich tajem­nic. Bój­ki i pogo­dze­nia. Intry­gi snu­te z poko­le­nia na poko­le­nie. Zej­ście się mał­żon­ków. Spek­ta­ku­lar­ny triumf kochan­ki. Zemsta na mężu z wyko­rzy­sta­niem skrzyp­ka. Wal­tor­ni­sta z zapła­ka­nym dziec­kiem na ręku. Gdzież jego rodzi­ce? Sta­rzec zamknię­ty w kur­ni­ku. Zawa­le­nie się ścia­ny świe­tli­cy. Wsty­dli­wa spra­wa w pew­nym chle­wi­ku. Przy­gry­wa­nie pod­czas prze­cię­cia wstę­gi na pla­cu zabaw. Tor łucz­ni­czy. Wese­le w nie­za­la­nym skrzy­dle zam­ku. Plot­ki szep­ta­ne w prze­rwach. Nie­stwo­rzo­ne rze­czy. Ocie­ra­nie się o pleśń cmen­tar­ne­go muru.

Czar­ny wiru­je w otchła­ni wła­sne­go świa­ta i myśli, że tyle on wła­sny, co wła­ści­wie cudzy, wspól­ny. ‑Nie było­by mnie, gdy­by nie to wszyst­ko ‑mru­czy. ‑To wszyst­ko jest mną. Już nie mogę nigdzie wyje­chać, bo nie umiał­bym tam żyć. Życie jest za krót­kie na to, żeby od nowa dobrze nauczyć się miej­sca i ludzi. Tyl­ko tutaj jestem sobą, bo to miej­sce jest mną. ‑Eee tam, umrę i nawet nikt nie zauwa­ży. Nicze­go tak napraw­dę temu miej­scu nie ubę­dzie. Jak w tym wier­szu Mali­now­skie­go, nie, Mała­szyń­skie­go, w każ­dym razie face­ta stąd, ucie­ka­ją­cy z pogrze­bu natra­fia­ją na te same śla­dy, i potem pisze, że wła­ści­wie moż­na by już zostać tam za murem, pocze­kać na swo­ją kolej, bo ucie­ka­ją­cy znaj­dą ślad, czy jakoś tak. I trum­na na desz­czu. Do tego moż­na doro­bić muzy­kę. Solo na fago­cie. I w tej tęsk­nej melo­dii było­by wszyst­ko. Bez­rad­ność, trum­na, deszcz.

Następ­ne­go dnia zno­wu zadzwo­ni­li. Zje­cha­li z góry, cze­ka­li w ryn­ku. Bar mlecz­ny ich zasko­czył. Za parę zło­tych najeść się do syta, no, no. Jeden z nich już z dale­ka machał czer­wo­ną ksią­żecz­ką. Koniecz­nie chciał odbyć spa­cer po mie­ście mar­szru­tą z wier­szy. Tłu­ma­czy­łem, że nie ma takich miejsc, a wiersz jest zbit­ką wyobra­żeń, nie stą­pa po zie­mi. Poszli­śmy tak, jak chciał. „Powę­dro­wa­łem dzi­siaj wzdłuż hałd, by odkryć kolo­nię pół­za­pa­dłych domów. To stąd przy­cho­dzą dzie­ci, owia­ne kwa­śnym wia­trem, ze stę­chli­zną w płasz­czach.” Usi­ło­wa­li dostać się do mojej gło­wy, by stam­tąd wydo­być praw­dę tego obra­zu i żyw­cem wkle­ić do swej opo­wie­ści. Takiej melan­cho­lii potrze­bo­wa­li.

ścież­ka wiła się pod mostem samo­bój­ców. Infor­ma­cja o male­ją­cej licz­bie samo­bójstw zbi­ła ich z tro­pu, ale dało się to szyb­ko wytłu­ma­czyć maso­wy­mi wyjaz­da­mi za gra­ni­cę. Widocz­nie teraz tam ska­czą. Jeden z ostat­nich przy­pad­ków doty­czył wyso­kie­go chło­pa­ka z oko­lic tar­go­wi­ska. Poma­gał mat­ce, krę­cił się przy rodzin­nym sto­isku. Każ­dy go znał. Odno­sił ludziom zaku­py do domu. Dla­cze­go sko­czył? Pamię­tam poprzed­nie cia­ło. Przy­kry­ta płach­tą mia­zga. Bure śla­dy na śnie­gu. Jestem głu­pi, mam pier­dol­ca. Taką odpo­wiedź moż­na było wyczy­tać z ple­ca­ka. Naba­zgra­ne fla­ma­strem. Pamię­tam wie­le ciał. I tę chwi­lę, gdy któ­re­goś dnia sta­ną­łem na wia­duk­cie i zaraz usły­sza­łem śmie­chy, szep­ty, niczyj oddech na wyso­ko­ści, ruch w prze­stwo­rzach. Coś tam było. Ktoś tam był. A może to tyl­ko zawo­dził wiatr, gałę­zie tar­ły o prze­wo­dy wyso­kie­go napię­cia, wibro­wał ode­rwa­ny skądś kawa­łek bla­chy? Nogi zaczę­ły drżeć. Ręce szu­kać opar­cia. Jak łatwo o taki skok. Pamię­tam podziw dla zło­mia­rzy. Tak się wspiąć. Barier­ki, cię­te ręcz­ną pił­ką, pozni­ka­ły w ich prze­past­nych worach. Przez sza­chow­ni­ce pod­kła­dów prze­świ­tu­je nicość. I leci z piskiem w dół. Z piskiem jastrzę­bi. Kołu­ją wokół. Ostat­ni pociąg prze­je­chał tędy dwa lata temu. Nie­kie­dy jesz­cze towa­rów­ka. Linia umie­ra. W tune­lach rośnie pająk olbrzym. Samot­na loko­mo­ty­wa wpad­nie tam kie­dyś, już się nie wyrwie z paję­czy­ny. Mur­sze­ją nogi sło­nio­wa­tych wia­duk­tów. Na ten samo­bój­czy mówią „czar­ny”. Czar­ny most. „Pój­dę na czar­ny, się zabi­ję.” Nie­raz ktoś żar­tem. Albo nie. Robert tak stra­szył, z czwar­tej a. Szu­ka­li­śmy go kil­ka godzin. Zaszył się w lesie. Patrz­cie, tam.

Kiwa­ją gło­wa­mi. Ma więc przy­go­dy nauczy­ciel. Codzien­nie tędy. Wydep­tał ścież­kę wzdłuż sta­rych hałd. Hał­da zaro­sła. Brzo­zy jak zawsze w awan­gar­dzie. Jago­dy z hał­dy jakie są? Jak wam powie­dzieć, no cóż, dziw­ny smak. Zapisz­cie chłop­cy, że tu jest nie­bo naj­lep­sze w świe­cie. Tu się wciąż pisze ten sam wiersz. Wiem, wiem. Repor­taż ma być raczej spo­łecz­ny. Spo­łe­czeń­stwa nie­wie­le tu zosta­ło. Resz­ta kry­je się w bra­mach, piją z gwin­ta. Ale wystar­czy wyjść z tej stud­ni, słoń­ce jest wyżej, łąka, las. Takiej zie­le­ni nie znaj­dzie­cie. Tam się budu­ją. O, tam też. Bie­le­ją ścia­ny, jaki ład­ny płot. Tam będzie hotel. Nie jest źle. ścież­kę wyty­czą. Rowe­ro­wą. Na koniach moż­na, zbo­cze jest. Tu się ury­wa!

Zaraz apa­ra­ty wyję­li. Po dłu­gim cyklu wyrw i dziur, prę­tów sta­lo­wych, popio­łu, ruin, rdzy ‑taniec kopa­rek. Niech pan sta­nie. Zdję­cie na tle. Że coś się robi. Ska­ła drży. Tu trze­ba wykuć, trze­ba dro­gę wbić. Nie tak jak u was, na rów­ni­nach. Cie­ka­we, co naczel­ny powie? No, ten opty­mizm, jazgot pił. Znów chmu­ra dymu, pomruk, wstrząs. I znów cię­ża­rów­ka. Tam nie doj­dzie­my. Tam, gdzie ten wiersz. Sta­ra ścież­ka urwa­na w poło­wie. Głę­bo­ko w dole obwod­ni­ca. Już leją asfalt. Gdzie pój­dzie­my?

Zastą­pić kole­gę, któ­ry umarł. Myśla­łem o tym pod­czas mar­szu. W prze­rwach mię­dzy zry­wa­mi gada­tli­wo­ści. Nie pamię­tam, komu ten pomysł wpadł do gło­wy. Wszyst­kim zwią­za­nym z jego odde­chem, marsz­cze­niem brwi, set­ką iro­nicz­nych min, nie­skoń­czo­ną rewią powie­dzo­nek nie chcia­ło pomie­ścić się w gło­wach, że to prze­sta­ło ist­nieć. I cią­gnę­li­śmy to w jego imie­niu dalej. Do nie­któ­rych osób zalo­go­wa­nych na stro­nie „nieprzysiadalni.pl” w ogó­le nie doszło, że Andrzej umarł. Tajem­ni­ca prę­dzej czy póź­niej wyj­dzie na jaw, ale na razie nale­ża­ło być nim sumien­nie i z odda­niem. Gdy prze­mie­rza­łem sąsied­nie mia­stecz­ko, zbie­ra­jąc wie­ści o nim, dorzu­ca­jąc coś do wspól­nej pamię­ci, zro­zu­mia­łem, że nie ma więk­szej dziu­ry jak po czło­wie­ku. I nicze­go tak łatwo jak tej dziu­ry nie da się zadep­tać. Zara­sta bły­ska­wicz­nie i trud­no mówić o bliź­nie. Smut­ni pano­wie przy piwie mówi­li o nim, że się przy­go­to­wy­wał. Kupił mary­nar­kę i buty. W pią­tek przy­szedł i zasnął przy sto­li­ku, ale zdą­żył jesz­cze powie­dzieć, że jest tu ostat­ni raz, bo wyjeż­dża. Na pyta­nie dokąd, odpo­wie­dział: ‑Chuj wie, jak tam jest. Gra­jąc dzień wcze­śniej w bilard, krzyk­nął: ‑Boże, daj wresz­cie tra­fić sta­re­mu komu­ni­ście. Ktoś podob­no sły­szał: ‑Boże, przyj­mij sta­re­go komu­ni­stę.

Tak wyglą­da­ły przy­go­to­wa­nia do moje­go tygo­dnia. Każ­dy z nas dyżu­ro­wał przez tydzień. Dołą­czy­ła nawet Olga Tokar­czuk. Ona i ten cały Mali­now­ski robią tu za naczel­nych lite­ra­tów. A tu pra­wie każ­dy coś pisze. Taki Zyg­munt Kru­kow­ski na przy­kład. Mniej­sza z tym. Przy­go­to­wa­łem sobie dwa wier­sze. Myślę, że nie powsty­dził­by się ich. Pamię­ta­łem o jego ulu­bio­nych aso­nan­sach. Mia­łem w zapa­sie czte­ry komen­ta­rze i kawa­łek dzien­ni­ka. Komen­ta­rze koniecz­nie iro­nicz­ne i ostre, jed­nak nie zło­śli­we. Kart­ka z dzien­ni­ka melan­cho­lij­na. Tak jak lubił. Obser­wa­cje pada­ją­ce­go na węgiel śnie­gu. Szur­got szu­fli w cia­snych podwór­kach. Jak­że puste zosta­ło to mia­stecz­ko bez nie­go. Ale my nie damy mu tak szyb­ko roz­pły­nąć się powie­trzu,. Będzie­my skła­dać się na jego dal­sze ist­nie­nie. Widzo­wie seria­lu nawet nie zauwa­żą bra­ku. Nie­raz w nocy sta­ję z nim twa­rzą w twarz. Ale nie ma nicze­go. Pust­ka. I nie wiem, czy­ja twarz jest bar­dziej mar­twa.

Obe­szli­śmy wyrwę w zbo­czu i poja­wił się prze­smyk w węglu roz­bie­ra­nym przez pod­jeż­dża­ją­ce nyski i żuki. Cier­pli­wie cze­kał na swo­ją kolej facet z fur­man­ką. Zapy­ta­li go o ten węgiel i dowie­dzie­li się, że według prze­pi­sów powi­nien tra­fić na wysy­pi­sko śmie­ci, ale kie­row­nik budo­wy zli­to­wał się i pozwo­lił go wywieźć. Tu po sąsiedz­ku wszy­scy zaopa­trzy­li się na zimę. „Bo tu, panie, węgiel płyt­ko jest. Ale o żad­nych bie­da­szy­bach to ja nie sły­szał.” Poczę­sto­wa­li go piwem, potem papie­ro­sem i bar­dzo szyb­ko oka­za­ło się, że jed­nak sły­szał. I że podob­no jest ich wię­cej niż w Wał­brzy­chu. Zaczę­li się zasta­na­wiać, czy to uwzględ­nić w repor­ta­żu, czy da się to jakoś wkom­po­no­wać w pej­zaż men­tal­ny opo­wie­ści. I tym prze­smy­kiem prze­do­sta­li­śmy się na dru­gą stro­nę. ‑To są te domy, skąd przy­cho­dzą dzie­ci ‑powie­dzia­łem. ‑Ze stę­chli­zną w płasz­czach. Sie­dząc w wyso­kich tra­wach, zaczę­li­śmy się przy­glą­dać scho­wa­nej w doł­ku zgrzy­bia­łej sie­dzi­bie. Uci­chły odgło­sy wiel­kiej budo­wy, rzu­ci­ło nas na pobo­cze. Patrzy­li­śmy, żując źdźbła traw.

Dzi­wi­li­śmy się, że tyle może się dziać wokół małe­go gospo­dar­stwa. Tajem­ni­cze dud­nie­nie, odgło­sy kopa­nia, wrza­ski dzie­ci i na dzie­ci, piski świń, zmie­nia­ją­ce się kolo­ry dymu bucha­ją­ce­go z komi­nów domu i par­ni­ka. Obser­wo­wa­li­śmy tę obcą pla­ne­tę w mil­cze­niu, z zaci­śnię­ty­mi usta­mi, lor­net­kę prze­ka­zu­jąc sobie z rąk do rąk. Posąg bocia­na na ogo­ło­co­nym z liści i paty­ków kole zda­wał się potwier­dzać nie­ja­sny sta­tus tego wszyst­kie­go, co roz­po­ście­ra­ło się poza kra­wę­dzią oku­la­ru. Wyda­wa­ło się, że ota­cza­ją­cy nas blask docho­dzi z poroz­pa­la­nych wszę­dzie ognisk. Coś nad tymi ogni­ska­mi suszo­no czy wędzo­no, dym mie­szał się z parą i ostry­mi wyzie­wa­mi. Wypeł­nio­ny zło­mem pociąg drgnął i zaczął się wyco­fy­wać.

O autorze

Karol Maliszewski

Urodzony w 1960 roku w Nowej Rudzie. Poeta, prozaik, krytyk literacki. Absolwent filozofii na Uniwersytecie Wrocławskim. Założyciel Noworudzkiego Klubu Literackiego „Ogma”. Laureat nagrody im. Marka Jodłowskiego (1994), nagrody im. Barbary Sadowskiej (1997), nagrody im. Ryszarda Milczewskiego-Bruno (1999). Nominowany do NIKE za zbiór krytyk literackich Rozproszone głosy. Notatki krytyka (2007). Pracuje w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Mieszka w Nowej Rudzie.

Powiązania

Osiem lat poprzednich rządów utwierdziło mnie w tym, że jestem patriotą

wywiady / o książce Bohdan Zadura Karol Maliszewski

Roz­mo­wa Karo­la Mali­szew­skie­go z Boh­da­nem Zadu­rą, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Zmia­na cza­su, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 21 paź­dzier­ni­ka 2024 roku.

Więcej

Egzotyczne, bliskie, nasze

recenzje / ESEJE Karol Maliszewski

Recen­zja Karo­la Mali­szew­skie­go, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Kil­ling Kano­ko Hiro­mi Itō w tłu­ma­cze­niu Anny Zalew­skiej, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 3 czerw­ca 2024 roku.

Więcej

Ta ostatnia rozmowa

wywiady / o książce Jakub Skurtys Karol Maliszewski

Roz­mo­wa Jaku­ba Skur­ty­sa i Karo­la Mali­szew­skie­go, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Połów. Poetyc­kie i pro­za­tor­skie debiu­ty 2023, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 29 lip­ca 2024 roku.

Więcej

Taki jeden, na naszych oczach (zdefiniuj „taki”, zdefiniuj „oczy” itd.)

recenzje / ESEJE Karol Maliszewski

Recen­zja Karo­la Mali­szew­skie­go, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki pamięć niczy­ja, cia­ło moje Roma­na Hone­ta, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 15 kwiet­nia 2024 roku.

Więcej

Naturalna wielkość

recenzje / ESEJE Karol Maliszewski

Recen­zja Karo­la Mali­szew­skie­go, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Zeszyt ćwi­czeń Joan­ny Łępic­kiej, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 4 grud­nia 2023 roku.

Więcej

Przemiany i wulkany

recenzje / ESEJE Karol Maliszewski

Recen­zja Karo­la Mali­szew­skie­go, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Kryp­to­dom Kata­rzy­ny Szau­liń­skiej, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 16 paź­dzier­ni­ka 2023 roku.

Więcej

Roz-połów się… Gawęda o debiutach

recenzje / ESEJE Karol Maliszewski

Recen­zja Karo­la Mali­szew­skie­go, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Połów. Poetyc­kie i pro­za­tor­skie debiu­ty 2022, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 14 sierp­nia 2023 roku.

Więcej

Romantyczność 2022

nagrania / transPort Literacki Różni autorzy

Czy­ta­nie z książ­ki Roman­tycz­ność. Współ­cze­sne bal­la­dy i roman­se inspi­ro­wa­ne twór­czo­ścią Ada­ma Mic­kie­wi­cza w ramach festi­wa­lu Trans­Port Lite­rac­ki 27.

Więcej

Oko przyłożone do dziurki, którą najpierw trzeba wydrapać (tylko notatki)

recenzje / ESEJE Karol Maliszewski

Recen­zja Karo­la Mali­szew­skie­go, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki lorem ipsum Jaku­ba Pszo­nia­ka, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 24 paź­dzier­ni­ka 2022 roku.

Więcej

W coś w końcu trzeba wierzyć

debaty / ankiety i podsumowania Karol Maliszewski

Odpo­wie­dzi Karo­la Mali­szew­skie­go na pyta­nia Tade­usza Sław­ka w „Kwe­stio­na­riu­szu 2022”.

Więcej

Oddech wypełniony sensem

recenzje / ESEJE Karol Maliszewski

Recen­zja Karo­la Mali­szew­skie­go towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki 100 wier­szy wol­nych z Ukra­iny w tłu­ma­cze­niu Boh­da­na Zadu­ry, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 2 maja 2022 roku.

Więcej

Wojna zmienia wszystko…

wywiady / o książce Bohdan Zadura Karol Maliszewski

Roz­mo­wa Karo­la Mali­szew­skie­go z Boh­da­nem Zadu­rą, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki 100 wier­szy wol­nych z Ukra­iny, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 2 maja 2022 roku.

Więcej

„Swoje miejsce” obcości

recenzje / ESEJE Karol Maliszewski

Recen­zja Karo­la Mali­szew­skie­go towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Wszyst­ko dobrze Marii Krzyw­dy, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 7 mar­ca 2022 roku.

Więcej

Dyskretne występy w celu wyrobienia sobie przewagi

recenzje / ESEJE Karol Maliszewski

Recen­zja Karo­la Mali­szew­skie­go towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Odwró­co­na stre­fa, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 13 grud­nia 2021 roku.

Więcej

Bojownicy bez broni, Przełykanie włosa i Pernambuco

nagrania / stacja Literatura Różni autorzy

Spo­tka­nie wokół ksią­żek Bojow­ni­cy bez bro­ni Mor­te­na Nie­lse­na, Prze­ły­ka­nie wło­sa Jána Ondru­ša i Per­nam­bu­co Iva­na Wer­ni­scha z udzia­łem Bogu­sła­wy Sochań­skiej, Zbi­gnie­wa Mache­ja, Lesz­ka Engel­kin­ga, Karo­la Mali­szew­skie­go i Joan­ny Orskiej w ramach festi­wa­lu Sta­cja Lite­ra­tu­ra 26.

Więcej

Wojna (pieśni lisów), Przepowieść w ścinkach, Gdyby ktoś o mnie pytał, Sekcja zabójstw

nagrania / stacja Literatura Różni autorzy

Spo­tka­nie wokół ksią­żek Woj­na (pie­śni lisów), Prze­po­wieść w ścin­kach, Gdy­by ktoś o mnie pytał i Sek­cja zabójstw z udzia­łem Kon­ra­da Góry, Mar­ty Pod­gór­nik, Boh­da­na Zadu­ry, Joan­ny Muel­ler i Karo­la Mali­szew­skie­go w ramach festi­wa­lu Sta­cja Lite­ra­tu­ra 25.

Więcej

Zmyślony człowiek, Credo, Prawdziwe życie bohatera

nagrania / stacja Literatura Różni autorzy

Spo­tka­nie wokół ksią­żek Zmy­ślo­ny czło­wiek Tymo­te­usza Kar­po­wi­cza, Cre­do Tade­usza Róże­wi­cza i Praw­dzi­we życie boha­te­ra Rafa­ła Wojacz­ka z udzia­łem Joan­ny Roszak, Jana Sto­lar­czy­ka, Bogu­sła­wa Kier­ca, Joan­ny Orskiej i Karo­la Mali­szew­skie­go w ramach festi­wa­lu Sta­cja Lite­ra­tu­ra 25.

Więcej

„Czekam na siebie za rogiem”. Kilka zdań o poezji Jána Ondruša

recenzje / ESEJE Karol Maliszewski

Recen­zja Karo­la Mali­szew­skie­go towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Prze­ły­ka­nie wło­sa Jána Ondru­ša w tłu­ma­cze­niu Zbi­gnie­wa Mache­ja, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 6 kwiet­nia 2021 roku.

Więcej

Odkryć nieoczekiwaną bliskość

wywiady / o książce Karol Maliszewski Zbigniew Machej

Roz­mo­wa Karo­la Mali­szew­skie­go ze Zbi­gnie­wem Mache­jem, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Prze­ły­ka­nie wło­sa, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 6 kwiet­nia 2021 roku.

Więcej

Projekt wymiany ramek we wszystkich obrazkach

felietony / cykle PISARZY Karol Maliszewski

7. odci­nek cyklu „Biu­ro Lite­rac­kie: rok po roku” autor­stwa Karo­la Mali­szew­skie­go.

Więcej

Źródło niezależnej, odkrywczej sztuki dla kolejnych pokoleń

felietony / cykle PISARZY Karol Maliszewski

6. odci­nek cyklu „Biu­ro Lite­rac­kie: rok po roku” autor­stwa Karo­la Mali­szew­skie­go.

Więcej

Przyszłość poezji

recenzje / ESEJE Karol Maliszewski

Recen­zja Karo­la Mali­szew­skie­go, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze alma­na­chu Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2019, któ­ry uka­zał się w Biu­rze Lite­rac­kim 17 sierp­nia 2020 roku.

Więcej

Chciałoby się powiedzieć, ale się milczy

felietony / cykle PISARZY Karol Maliszewski

5. odci­nek cyklu „Biu­ro Lite­rac­kie: rok po roku” autor­stwa Karo­la Mali­szew­skie­go.

Więcej

Mordercze ballady

nagrania / stacja Literatura Joanna Orska Karol Maliszewski Marta Podgórnik

Spo­tka­nie wokół książ­ki Mor­der­cze bal­la­dy Mar­ty Pod­gór­nik z udzia­łem Mar­ty Pod­gór­nik, Joan­ny Orskiej i Karo­la Mali­szew­skie­go w ramach festi­wa­lu Sta­cja Lite­ra­tu­ra 24.

Więcej

Wiersz wychodzi z domu i nigdy nie wraca

felietony / cykle PISARZY Karol Maliszewski

4. odci­nek cyklu „Biu­ro Lite­rac­kie: rok po roku” autor­stwa Karo­la Mali­szew­skie­go.

Więcej

Daj mu tam, gdzie go nie ma

felietony / cykle PISARZY Karol Maliszewski

3. odci­nek cyklu „Biu­ro Lite­rac­kie: rok po roku” autor­stwa Karo­la Mali­szew­skie­go.

Więcej

O poezji wchodzącej w kontakt z energią życia…

wywiady / o książce Karol Maliszewski Katarina Šalamun-Biedrzycka

Roz­mo­wa Karo­la Mali­szew­skie­go z Kata­ri­ną Šala­mun-Bie­drzyc­ką, towa­rzy­szą­ca wyda­niu książ­ki Oto­na Župa­nči­ča Kie­lich upo­je­nia, w wybo­rze, prze­kła­dzie i z posło­wiem Kata­ri­ny Šala­mun-Bie­drzyc­kiej, któ­ra uka­za­ła się w Biu­rze Lite­rac­kim 15 czerw­ca 2020 roku.

Więcej

Jedyne pismo ze smakiem

felietony / cykle PISARZY Karol Maliszewski

2. odci­nek cyklu „Biu­ro Lite­rac­kie: rok po roku” autor­stwa Karo­la Mali­szew­skie­go.

Więcej

Poetyckie książki trzydziestolecia

nagrania / stacja Literatura Różni autorzy

Spo­tka­nie z udzia­łem Anny Kału­ży, Karo­la Mali­szew­skie­go, Joan­ny Muel­ler, Joan­ny Orskiej oraz Jaku­ba Skur­ty­sa w ramach festi­wa­lu Sta­cja Lite­ra­tu­ra 24.

Więcej

Upragniona odsiecz

felietony / cykle PISARZY Karol Maliszewski

1. odci­nek cyklu „Biu­ro Lite­rac­kie: rok po roku” autor­stwa Karo­la Mali­szew­skie­go.

Więcej

Wojaczek a „przyjemność” lektury

recenzje / ESEJE Karol Maliszewski

Recen­zja Karo­la Mali­szew­skie­go towa­rzy­szą­ca wyda­niu książ­ki Rafa­ła Wojacz­ka Praw­dzi­we życie boha­te­ra, któ­ra uka­za­ła się w Biu­rze Lite­rac­kim 11 maja 2020 roku.

Więcej

„Nowy” Różewicz: „Trzeba żyć bez Ojca”

recenzje / ESEJE Karol Maliszewski

Recen­zja Karo­la Mali­szew­skie­go, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Cre­do Tade­usza Róże­wi­cza w opra­co­wa­niu Jana Sto­lar­czy­ka, któ­ra uka­za­ła się w Biu­rze Lite­rac­kim 29 stycz­nia 2020 roku.

Więcej

„Wszystkie niespokojne składnie”

recenzje / ESEJE Karol Maliszewski

Recen­zja Karo­la Mali­szew­skie­go, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Wtra­ce­nie Prze­my­sła­wa Sucha­nec­kie­go, któ­ra uka­za­ła się w Biu­rze Lite­rac­kim 31 grud­nia 2019 roku.

Więcej

Przeczytane, odhaczone, częściowo przeżyte. Nerwowy notatnik

debaty / ankiety i podsumowania Karol Maliszewski

Głos Karo­la Mali­szew­skie­go w deba­cie „Biu­ro­we książ­ki roku 2019”.

Więcej

Puste noce i 100 wierszy wypisanych z języka angielskiego

nagrania / stacja Literatura Dawid Mateusz Jerzy Jarniewicz Karol Maliszewski

Spo­tka­nie wokół ksią­żek Puste noce i 100 wier­szy wypi­sa­nych z języ­ka angiel­skie­go z udzia­łem Jerze­go Jar­nie­wi­cza, Karo­la Mali­szew­skie­go i Dawi­da Mate­usza w ramach festi­wa­lu Sta­cja Lite­ra­tu­ra 23.

Więcej

Sośnicki: wielokrotne symetrie

recenzje / ESEJE Karol Maliszewski

Szkic Karo­la Mali­szew­skie­go opu­bli­ko­wa­ny w cyklu pre­zen­ta­cji naj­cie­kaw­szych archi­wal­nych tek­stów z dwu­dzie­sto­pię­cio­le­cia festi­wa­lu Sta­cja Lite­ra­tu­ra.

Więcej

Po szkodzie

nagrania / stacja Literatura Bohdan Zadura Dawid Mateusz Karol Maliszewski

Spo­tka­nie autor­skie wokół książ­ki Po szko­dzie z udzia­łem Boh­da­na Zadu­ry, Karo­la Mali­szew­skie­go i Dawi­da Mate­usza w ramach festi­wa­lu Sta­cja Lite­ra­tu­ra 23.

Więcej

Język w ogniu (i trochę obok)

recenzje / ESEJE Karol Maliszewski

Recen­zja Karo­la Mali­szew­skie­go książ­ki Chy­ba na pew­no Jaku­ba Pszo­nia­ka, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 1 kwiet­nia 2019 roku.

Więcej

Śmiertelne spotkanie (z balladą)

recenzje / ESEJE Karol Maliszewski

Recen­zja Karo­la Mali­szew­skie­go książ­ki Mor­der­cze bal­la­dy, któ­ra uka­za­ła się w Biu­rze Lite­rac­kim 7 stycz­nia 2019 roku.

Więcej

Biała środa 2009

dzwieki / WYDARZENIA Karol Maliszewski

Pod­su­mo­wa­nie pro­jek­tów edu­ka­cyj­nych 2008/2009, pod­czas któ­re­go uczest­ni­cy spo­tkań z Karo­lem Mali­szew­skim zapre­zen­to­wa­li publicz­no­ści swo­je wier­sze.

Więcej

Czytanie kapryśne – o czytaniu wierszy w latach 90.

dzwieki / WYDARZENIA Karol Maliszewski

Wykład Karo­la Mali­szew­skie­go towa­rzy­szą­cy Pogo­to­wiu poetyc­kie­mu w sezo­nie 2008/2009.

Więcej

Wiersz doraźny: Dzień gniewu

utwory / premiery w sieci Różni autorzy

Poza­kon­kur­so­wy zestaw „Wier­szy doraź­nych 2018” autor­stwa Jaku­ba Korn­hau­se­ra, Zbi­gnie­wa Mache­ja, Karo­la Mali­szew­skie­go, Joan­ny Muel­ler, Prze­my­sła­wa Owczar­ka, Grze­go­rza Wró­blew­skie­go.

Więcej

Czytanie pojedyncze i zbiorowe

dzwieki / WYDARZENIA Karol Maliszewski

Wykład Karo­la Mali­szew­skie­go towa­rzy­szą­cy Pogo­to­wiu poetyc­kie­mu w sezo­nie 2008/2009.

Więcej

O czytaniu wierszy w latach 80.

dzwieki / WYDARZENIA Karol Maliszewski

Wykład Karo­la Mali­szew­skie­go towa­rzy­szą­cy Pogo­to­wiu poetyc­kie­mu w sezo­nie 2008/2009.

Więcej

O czytaniu wierszy w latach 70.

dzwieki / WYDARZENIA Karol Maliszewski

Wykład Karo­la Mali­szew­skie­go towa­rzy­szą­cy Pogo­to­wiu poetyc­kie­mu w sezo­nie 2008/2009.

Więcej

„W pierwszym dniu po końcu świata”. O wierszach Michała Domagalskiego

recenzje / ESEJE Karol Maliszewski

Recen­zja Karo­la Mali­szew­skie­go książ­ki Poza sezo­nem Micha­ła Doma­gal­skie­go, któ­ra uka­za­ła się w Biu­rze Lite­rac­kim 23 lip­ca 2018 roku.

Więcej

O czytaniu wierszy w pociągu

dzwieki / WYDARZENIA Karol Maliszewski

Wykład Karo­la Mali­szew­skie­go towa­rzy­szą­cy Pogo­to­wiu poetyc­kie­mu w sezo­nie 2008/2009.

Więcej

Poetycka książka trzydziestolecia: nominacja nr 1

debaty / ankiety i podsumowania Karol Maliszewski

Głos Karo­la Mali­szew­skie­go w deba­cie „Poetyc­ka książ­ka trzy­dzie­sto­le­cia”.

Więcej

O czytaniu wierszy opornym

dzwieki / WYDARZENIA Karol Maliszewski

Wykład Karo­la Mali­szew­skie­go towa­rzy­szą­cy Pogo­to­wiu Poetyc­kie­mu w sezo­nie 2008/2009.

Więcej

Czytanie wiersza, czytanie człowieka

dzwieki / WYDARZENIA Karol Maliszewski

Wykład Karo­la Mali­szew­skie­go towa­rzy­szą­cy Pogo­to­wiu poetyc­kie­mu w sezo­nie 2008/2009.

Więcej

Od Be do Zet

recenzje / ESEJE Karol Maliszewski

Recen­zja Karo­la Mali­szew­skie­go towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze alma­na­chu Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2016, wyda­ne­go w Biu­rze Lite­rac­kim 6 lute­go 2017 roku, a w wer­sji elek­tro­nicz­nej 25 grud­nia 2017 roku.

Więcej

W głąb „czarnej dziury”

recenzje / ESEJE Karol Maliszewski

Recen­zja Karo­la Mali­szew­skie­go towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze e‑booka Tele­fon z anty­po­dów. Wier­sze z mło­do­ści w epo­ce minio­nej (1978–1990), wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 8 mar­ca 2016 roku.

Więcej

Niech leci, kto zechce

wywiady / o książce Karol Maliszewski Szymon Słomczyński

Roz­mo­wa Karo­la Mali­szew­skie­go z Szy­mo­nem Słom­czyń­skim towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Dwu­płat, któ­ra uka­za­ła się 1 czerw­ca 2015 roku nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go.

Więcej

Całkiem zwyczajna świętość

recenzje / IMPRESJE Karol Maliszewski

Esej Karo­la Mali­szew­skie­go towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Być może nale­ża­ło mówić (1984–2012) Jac­ka Pod­sia­dły.

Więcej

Notatki o nowej książce Filipa Zawady

recenzje / IMPRESJE Karol Maliszewski

Esej Karo­la Mali­szew­skie­go towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Pod słoń­ce było Fili­pa Zawa­dy, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 31 grud­nia 2014 roku.

Więcej

Mój Falkiewicz

recenzje / IMPRESJE Karol Maliszewski

Esej Karo­la Mali­szew­skie­go towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki ta chwi­la Andrze­ja Fal­kie­wi­cza.

Więcej

Nadjeżdża nadzieja, nadchodzi Poeta

recenzje / IMPRESJE Karol Maliszewski

Esej Karo­la Mali­szew­skie­go towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Nad­jeż­dża Szy­mo­na Słom­czyń­skie­go.

Więcej

„narracja zawsze będzie spiskować”

recenzje / KOMENTARZE Karol Maliszewski

Karol Mali­szew­ski, współ­re­dak­tor anto­lo­gii Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2012, o twór­czo­ści Dawi­da Kuja­wy.

Więcej

Nie ma powrotu

recenzje / ESEJE Karol Maliszewski

Frag­ment posło­wia Karo­la Mali­szew­skie­go z alma­na­chu Powrót Bar­ba­rzyń­ców i nie.

Więcej

O wierszach Krzysztofa Szeremety

recenzje / NOTKI I OPINIE Karol Maliszewski

Nota Karo­la Mali­szew­skie­go o wier­szach Krzysz­to­fa Sze­re­me­ty.

Więcej

Świadectwo ukończenia Technikum Poezji

recenzje / ESEJE Karol Maliszewski

Recen­zja Karo­la Mali­szew­skie­go z książ­ki Pre­pa­ra­ty Prze­my­sła­wa Wit­kow­skie­go.

Więcej

I to ma być liryka? [fragmenty]

recenzje / ESEJE Karol Maliszewski

Esej Karo­la Mali­szew­skie­go o poezji Justy­ny Bar­giel­skiej.

Więcej

Sajgon. Instrukcja obsługi

recenzje / KOMENTARZE Karol Maliszewski

Autor­ski komen­tarz Karo­la Mali­szew­skie­go towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Saj­gon.

Więcej

O wierszach Przemysława Witkowskiego

recenzje / NOTKI I OPINIE Karol Maliszewski

Nota Karo­la Mali­szew­skie­go o wier­szach Prze­my­sła­wa Wit­kow­skie­go.

Więcej

O gubionych

recenzje / NOTKI I OPINIE Różni autorzy

Komen­ta­rze Pio­tra Czer­niaw­skie­go, Grze­go­rza Jan­ko­wi­cza, Anny Kału­ży, Bogu­sła­wa Kier­ca, Karo­la Mali­szew­skie­go, Edwar­da Pase­wi­cza, Toma­sza Puł­ki, Justy­ny Sobo­lew­skiej i Kon­ra­da Woj­ty­ły.

Więcej

O Wszystko

recenzje / NOTKI I OPINIE Różni autorzy

Komen­ta­rze Karo­la Mali­szew­skie­go, Macie­ja Melec­kie­go, Zbi­gnie­wa Mache­ja, Macie­ja Rober­ta.

Więcej

O Drażniących przyjemnościach

recenzje / NOTKI I OPINIE Różni autorzy

Komen­ta­rze Grze­go­rza Het­ma­na, Anny Kału­ży, Karo­la Mali­szew­skie­go, Woj­cie­cha Wil­czy­ka.

Więcej

O Czystej ziemi

recenzje / NOTKI I OPINIE Różni autorzy

Komen­ta­rze Karo­la Mali­szew­skie­go, Macie­ja Rober­ta, Justy­ny Sobo­lew­skiej, Toma­sza Fijał­kow­skie­go, Bar­to­sza Sadul­skie­go.

Więcej

O Hurtowni ran i Wierszach ludowych

recenzje / NOTKI I OPINIE Adam Wiedemann Karol Maliszewski Marcin Świetlicki

Komen­ta­rze Ada­ma Wie­de­man­na, Mar­ci­na Świe­tlic­kie­go, Karo­la Mali­szew­skie­go.

Więcej

O Białym tygodniu

recenzje / NOTKI I OPINIE Różni autorzy

Komen­ta­rze Karo­la Mali­szew­skie­go, Woj­cie­cha Bono­wi­cza, Rafa­ła Sko­niecz­ne­go, Miło­sza Bie­drzyc­kie­go, Jaro­sła­wa Nowo­sa­da.

Więcej

O Małych cieniach wielkich czarnoksiężników

recenzje / NOTKI I OPINIE Bogusław Kierc Jacek Gutorow Karol Maliszewski

Komen­ta­rze Jac­ka Guto­ro­wa, Karo­la Mali­szew­skie­go i Bogu­sła­wa Kier­ca.

Więcej

O Skądinąd

recenzje / NOTKI I OPINIE Różni autorzy

Komen­ta­rze Julii Szy­cho­wiak, Karo­la Mali­szew­skie­go, Justy­ny Sobo­lew­skiej, Dag­ma­ry Suma­ry, Kami­la Zają­ca.

Więcej

O Wyborze większości i Wierszach z okolic

recenzje / NOTKI I OPINIE Różni autorzy

Komen­ta­rze Ada­ma Wie­de­man­na, Maria­na Sta­li, Artu­ra Gra­bow­skie­go, Rado­sła­wa Kobier­skie­go, Karo­la Mali­szew­skie­go, Rafa­ła Rża­ne­go.

Więcej

O Wycieczkach krajoznawczych

recenzje / NOTKI I OPINIE Karol Maliszewski Krzysztof Siwczyk Marta Podgórnik

Komen­ta­rze Karo­la Mali­szew­skie­go, Krzysz­to­fa Siw­czy­ka, Mar­ty Pod­gór­nik.

Więcej

O Rozbiórce

recenzje / NOTKI I OPINIE Różni autorzy

Komen­ta­rze Anny Kału­ży, Justy­ny Sobo­lew­skiej, Pio­tra Śli­wiń­skie­go i Karo­la Mali­szew­skie­go.

Więcej

O Pocałunku na wstecznym

recenzje / NOTKI I OPINIE Różni autorzy

Komen­ta­rze Karo­la Mali­szew­skie­go, Toma­sza Waż­ne­go, Anny Kału­ży i Łuka­sza Jaro­sza.

Więcej

Liryczna brzytwa Ockhama

recenzje / IMPRESJE Karol Maliszewski

Recen­zja Karo­la Mali­szew­skie­go z książ­ki Brzy­twa Ockha­ma Jac­ka Deh­ne­la

Więcej

O Brzytwie okamgnienia

recenzje / NOTKI I OPINIE Różni autorzy

Komen­ta­rze Kuby Mikur­dy, Karo­la Mali­szew­skie­go, Julii Fie­dor­czuk, Jaku­ba Winar­skie­go i Dar­ka Pado.

Więcej

Wchodzenie ze światłem

recenzje / ESEJE Karol Maliszewski

Recen­zja Karo­la Mali­szew­skie­go z książ­ki Plank­ton Bogu­sła­wa Kier­ca.

Więcej

Barbarzyńca dla intelektualistów (a może odwrotnie)

recenzje / IMPRESJE Karol Maliszewski

Recen­zja Karo­la Mali­szew­skie­go towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Wier­sze zebra­ne (tom 3) Boh­da­na Zadu­ry, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 13 lute­go 2006 roku.

Więcej

Nowa poezja. Mały przewodnik po tendencjach i stylach

recenzje / IMPRESJE Karol Maliszewski

Esej Karo­la Mali­szew­skie­go poświę­co­ny twór­czo­ści Andrze­ja Sosnow­skie­go.

Więcej

Czapajew wypłynął, czyli nowe klejenie starych map

recenzje / IMPRESJE Karol Maliszewski

Esej Karo­la Mali­szew­skie­go poświę­co­ny książ­ce Prze­ce­na map Dar­ka Fok­sa.

Więcej

Foks, dziwny jest ten wiersz

recenzje / IMPRESJE Karol Maliszewski

Esej Karo­la Mali­szew­skie­go poświę­co­ny książ­ce Prze­ce­na map Dar­ka Fok­sa.

Więcej

Wszystko jest Sajgonem

recenzje / ESEJE Jacek Bierut

Recen­zja Jac­ka Bie­ru­ta z książ­ki Saj­gon Karo­la Mali­szew­skie­go.

Więcej

Proces marginalizacji, spychania i odpychania Inności

wywiady / o książce Jakub Skurtys Mateusz Kotwica

Z Jaku­bem Skur­ty­sem o książ­ce Saj­gon roz­ma­wia Mate­usz Kotwi­ca.

Więcej

Sajgon. Instrukcja obsługi

recenzje / KOMENTARZE Karol Maliszewski

Autor­ski komen­tarz Karo­la Mali­szew­skie­go towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Saj­gon.

Więcej

Lata walki

recenzje / ESEJE Agata Pyzik

Recen­zja Aga­ty Pyzik z książ­ki Po debiu­cie. Dzien­nik kry­ty­ka Karo­la Mali­szew­skie­go, któ­ra uka­za­ła się w mie­sięcz­ni­ku „Lam­pa”.

Więcej

Karol Maliszewski, Po debiucie

recenzje / ESEJE Agnieszka Wolny-Hamkało

Recen­zja Agniesz­ki Wol­ny-Ham­ka­ło z książ­ki Po debiu­cie. Dzien­nik kry­ty­ka Karo­la Mali­szew­skie­go.

Więcej

Wszystko jest Sajgonem

recenzje / ESEJE Jacek Bierut

Recen­zja Jac­ka Bie­ru­ta z książ­ki Saj­gon Karo­la Mali­szew­skie­go.

Więcej

Proces marginalizacji, spychania i odpychania Inności

wywiady / o książce Jakub Skurtys Mateusz Kotwica

Z Jaku­bem Skur­ty­sem o książ­ce Saj­gon roz­ma­wia Mate­usz Kotwi­ca.

Więcej

Poezja terapeutyczna, miłująca krytyka

recenzje / ESEJE Agnieszka Wolny-Hamkało

Recen­zja Agniesz­ki Wol­ny-Ham­ka­ło z książ­ki Po debiu­cie. Dzien­nik kry­ty­ka Karo­la Mali­szew­skie­go.

Więcej

Odkrywanie nowej rudy krytyki

recenzje / ESEJE Grzegorz Czekański

Recen­zja Grze­go­rza Cze­kań­skie­go z książ­ki Po debiu­cie. Dzien­nik kry­ty­ka Karo­la Mali­szew­skie­go.

Więcej

O Po debiucie

recenzje / NOTKI I OPINIE Różni autorzy

Komen­ta­rze Agniesz­ki Wol­ny-Ham­ka­ło, Grze­go­rza Jan­ko­wi­cza, Bar­to­sza Sadul­skie­go, Prze­my­sła­wa Wit­kow­skie­go.

Więcej