książki / POEZJE

Sankcje

Jerzy Jarniewicz

Fragment książki Sankcje Jerzego Jarniewicza, która ukazała się nakładem Biura Literackiego 30 kwietnia 2018 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Spinario (trzy lata później)

Ten chło­pak z poprzed­niej książ­ki wciąż jesz­cze
tu sie­dzi. I bez sło­wa ze sto­py wycią­ga – co
takie­go? Pinez­kę? Szkło, być może? Pest­ki,
któ­re wypluł sto­pek na ryczał­cie? Ale to było
nie było inna książ­ka. A ty masz swo­je lata i nie jesteś
chłop­cem, choć lubisz na bosa­ka. Sto­pa
dźwi­ga twój cię­żar, zbie­ra, co pogu­bio­ne
na pasach i na chod­ni­ku. Sam tych okru­chów
nie wyj­mę, jeśli się do mnie sło­wem nie odwró­cisz,
tego, co było, na głos nie wypo­wiesz, i
pod nie­bo, żebym czy­tał,
nie obna­żysz sto­py.


Fetysz

Pot twój, kocha­nie, tak upa­ja­ją­cy,
że pił­bym go z two­ich bio­der,
ale za chwi­lę tu wtar­gną, wyła­mią drzwi,
ci rośli face­ci w czar­nych komi­niar­kach,
w gla­nach cięż­kich jak nagan.

Zanim powa­lą mnie twa­rzą do zie­mi,
dosią­dą okra­kiem, przy­gnio­tą kola­nem,
zgaś świa­tło, załóż mi na gło­wę
swo­je czer­wo­ne poń­czo­chy,
nama­luj mi szmin­ką na brzu­chu
krzy­żyk. Kół­ko i krzy­żyk.

Przy­kuj mnie do łóż­ka,
zwiąż w kost­kach rze­my­kiem,
zanim się tu wedrą,
zanim się przed­sta­wią pustym ini­cja­łem,
ci face­ci z obsce­nicz­nym tatu­ażem na ramie­niu,
z kaj­dan­ka­mi lśnią­cy­mi jak srebr­ne bran­so­le­ty,
zanim pod­rą pamiąt­kę two­jej pierw­szej komu­nii,
stłu­ką fla­ko­nik calvi­na kle­ina
i poła­mią tę afry­kań­ską figur­kę z Koszy­ko­wej
– drew­nia­ne­go męż­czy­znę,
któ­ry wszyst­ko może.


Idzie deszcz, idzie sikawica

Ja dezer­te­ru­ję, ty dezer­te­ru­jesz, on
dezer­te­ru­je – kaza­ła mi pod tabli­cą odmie­niać
polo­nist­ka, kie­dy jako przy­kład bez­oko­licz­ni­ka
z głu­pia frant pal­ną­łem: dezer­te­ro­wać. Jeść, pić,
spać – pada­ły zewsząd doj­rzal­sze, co tu kryć,
pro­po­zy­cje kole­gów i kole­ża­nek. Chcia­łem
się popi­sać, przy­zna­ję, pię­cio­sy­la­bow­cem, ale
żeby tak z mar­szu prze­czoł­gi­wać mnie
przez koniu­ga­cję? Uzna­łem to za szy­ka­nę i
zapo­wiedź tor­tur. Po mojej stro­nie sta­nę­ły
tyl­ko żuki i bie­dron­ki.
Dłu­go musia­łem ucie­kać przez
par­ty­zanc­kie lasy i strze­żo­ne osie­dla, przez
sybe­ryj­skie bło­ta i haj­łe­je Środ­ko­we­go
Zacho­du, żebyś mnie, miło­ści, przy­gar­nę­ła,
skry­ła w kuch­ni pod pod­ło­gą. Bez­piecz­nie tu,
miej­sca dość dla dwoj­ga, i tyl­ko kochać się
musi­my, zaty­ka­jąc usta, gdy język, ten łup dla
szmal­cow­ni­ków, rwie się gło­śno do miło­snych
sylab. De zer, zer te, te ru.


Batman rzuca kością

Tam aku­rat być nie mogli­śmy. Oszczę­dził nas
rachu­nek praw­do­po­do­bień­stwa. Ale gdy­by nie w Denver,
a na Bału­tach, nie kino z czer­wo­nym dywa­nem,
a przej­ście przed barem, w któ­rym zje­dli­śmy
naj­lep­szy tatar w mie­ście? Gdy­by nie strzał,
a ude­rze­nie na pasach, nie reming­ton,
a matiz 200? Gdy­by nie
na obraz­kach, a nie na obraz­kach?
Gdy­by, krót­ko mówiąc, nie oni, a my?

Kto by wte­dy pró­bo­wał, wbrew fak­tom, wyja­śniać,
że byli­śmy tam, wbrew pra­wu, ja i ty,
przy­pad­kiem?


Siwe oczka stuśnij

Za oknem zwi­sa­ły porzecz­ki
w gęstych, zasad­ni­czo czer­wo­nych
kiściach. Tak­że, jak to w waka­cje, syp­nę­ło
agre­stem. Za pło­tem, u Olesz­czu­ków, kusi­ły
mali­ny, kasz­ta­ny – u Pre­fe­ran­so­wa. Na skra­ju
łóż­ka przy­sia­dła ciot­ka, od woj­ny
sama, bo mąż prze­padł
w powsta­niu. Życie ciot­ki, w odcin­kach,
mie­li­śmy na dobra­noc. „I bagne­tem wykro­ił jej
pierś. Widzia­łam”. Też widzia­łem –

kie­dy

zga­si­ła świa­tło i zamknę­ła drzwi. Tak
zaczął mi się Pierw­szy Kra­jo­wy Rok Gro­zy, bo
nie minął mie­siąc, a widzia­łem,
jak nawle­ka­ją na pal Olbrych­skie­go
w kolo­rze. Po drew­nia­nej pod­ło­dze jak
piłecz­ki od ping-pon­ga ska­ka­ły nocą bia­łe,
wil­got­ne gał­ki, przed któ­ry­mi
nie szło się skryć. Pac, pac, mówi­ły. Pac, pac,
powta­rza­łem jak echo.


Na wprost

Coś zgrzy­ta w języ­ku miło­ści, pomy­ślał bez słów,
kie­dy leże­li sobie na wprost, a jego pierw­szy raz
był razem, gdy jej na świe­cie nie było. Koja­rzysz?
Był, ale jej nie było. Nie było, a on był.
Jak pięk­nie tęt­ni­ły tęt­ni­ce. Jak dotyk się dookre­ślał,
a skó­ra uczy­ła się mówić otwar­tym jak oczy
tek­stem. Niby tak samo jak dziś.
Nad­ro­bić czas, kto wie? mógł­by w tej chwi­li pomy­śleć,
a plótł trzy po trzy pal­ca­mi. Raz po raz.
I pierw­szy raz. Tym razem zmie­nia­jąc kie­ru­nek,
pstrą­gi wró­ci­ły do źró­deł. Kocha­li się pod prąd.


Thermidor

Musiał z wier­sza powy­ci­nać sło­wa,
któ­re były jej. Nasła­ła na nie­go poli­cję
skar­bo­wą, san­kiu­lo­tów od nie­pra­wych
słów, bóg zresz­tą wie kogo. Musiał wykro­ić
ją z wier­szy, bo nie była jego. Musiał wyjść
z wier­szy na powie­trze i po wodzie
się przejść, a gdy szedł, szedł i widział
mewy, któ­re nie były niko­go,
i ławi­ce do niko­go nie­na­le­żą­cych ryb.
Szedł po morzu lżej­szy niż pia­na na morzu,
cich­szy niż szyfr pęk­nięć na lustrze, w któ­rym
cudze zamie­nia­ło się w nasze. Mógł
zdu­blo­wać Robespierre’a
z oban­da­żo­wa­ną szczę­ką, któ­ry pośród krzy­ków
sta­wiał krok za kro­kiem, zanim
nie roz­stą­pił mu się pod pode­szwą bruk.

O autorze

Jerzy Jarniewicz

Urodzony 4 maja 1958 roku w Łowiczu. Poeta, tłumacz, krytyk. W 1982 r. ukończył anglistykę na Uniwersytecie Łódzkim, w 1984 r. filozofię. Autor między innymi tomów poetyckich Dowód z tożsamości (2003), Oranżada (2005), Na dzień dzisiejszy i chwilę obecną (2012) czy Woda na Marsie (2015), licznych przekładów literatury zagranicznej oraz książek krytycznoliterackich. Od 1994 r. redaktor "Literatury na Świecie". Współpracuje z "Gazetą Wyborczą", "Tygodnikiem Powszechnym" i "Tyglem Kultury". Mieszka w Łodzi.

Powiązania