Mapa
Ląd leży w wodzie; ląd jest w odcieniu zieleni.
Cienie przy jego krawędzi, widocznie mielizny,
pokazują pas wodorostów skalistej płycizny,
gdzie w błękit zwisają trawy ze skraju zieleni.
A może ląd się pochyla, by dźwignąć morze z dołu
i owinąć się jego niewzruszoną tonią?
Na linii złotolotnego szelfu, schylając się po nią,
czyżby ląd w tej chwili ciągnął za morze od dołu?
Cień Nowej Fundlandii leży na płask nieruchomo.
Labrador jest pożółkły tam, gdzie błędny Eskimos
go natłuścił. Możemy głaskać te śliczne zatoki,
pod szkłem, jakby w ten sposób miały nam zakwitnąć
lub służyć za czystą klatkę dla niewidzialnych ryb.
Nazwy przymorskich osad wybiegają w morze,
nazwy miast przecinają okoliczne góry –
tu drukarz przeżywał emocje, jak zawsze,
kiedy wzruszenie przerasta swą przyczynę.
A te półwyspy biorą wodę między kciuk i palec
jak kobiety, gdy sprawdzają gładkość materiału.
Na mapach spokojniejsze wody są niż ląd,
właściwych falom formacji lądom użyczając:
i na południe żwawo gna Norwegii zając,
profile indagują morze, gdzie kończy się ląd.
One są z rozdzielnika, czy państwa mogą sobie wybrać barwy?
– Coś w sam raz dla ich charakteru albo rodzimych wód.
Topografia nie trzyma stron; i Północ jej bliska, i Wschód.
Delikatniejsze niż historyków są kartografów barwy.
Cud na śniadanie
O szóstej rano czekaliśmy na kawę,
czekając na kawę i miłosierny okruch,
które mieli wydawać na pewnym balkonie
– niby dawni królowie, czyli jakiś cud.
Było jeszcze ciemno. Jedną stopą słońce
mocno stanęło w długiej bruździe rzeki.
Pierwszy prom już dobił do brzegu rzeki.
Było zimno i mieliśmy nadzieję, że kawę
podadzą bardzo gorącą, widząc, że słońce
nie zamierza nas ogrzać; i że każdy okruch
będzie jak bochen z masłem, czyli cud.
O siódmej jakiś mężczyzna stanął na balkonie.
Może przez minutę stał sam na balkonie,
ponad naszymi głowami patrząc w stronę rzeki.
Następnie z rąk służącego wziął zadatki na cud,
w jednej samotnej filiżance kawę
oraz bułkę, z której odłupał pierwszy okruch,
z głową, by tak rzec, w chmurach – obok było słońce.
Czy ten człowiek oszalał? Czegóż to, o słońce,
chciał tam w górze dokonać na swoim balkonie!
Każdy dostał jeden całkiem czerstwy okruch,
który ten i ów smyrgnął ze wzgardą do rzeki;
oraz na dno filiżanki, po kropelce, kawę.
Część z nas dalej stała, czekając na cud.
Mogę rzec, co było dalej, i nie był to cud.
Widziałam piękną willę, nad nią stało słońce,
i już w drzwiach wyczuwało się gorącą kawę.
Od frontu barok białego gipsu na balkonie
doklejony przez ptaki gniazdujące wzdłuż rzeki
– widziałam jednym okiem wlepionym w okruch –
i galerie, i marmurowe komnaty. Mój okruch
mym pałacem, dla mnie przemieniony w cud
przez wieki, przez insekty, ptaki i wody rzeki
żłobiące kamień. Codziennie, gdy jest słońce,
zasiadam do śniadania na własnym balkonie
z nogami na balustradzie i piję galonami kawę.
Do cna wylizaliśmy okruch, przełknęliśmy kawę.
Po przeciwległej stronie rzeki okno odbiło słońce,
jakby stawał się cud, nie na tym balkonie.
Sestyna
Wrześniowy deszcz pada na dach domu.
W zmierzchającym świetle stara babcia
usiadła w kuchni (a obok niej dziecko,
więc razem siedzą przy Cudnej Kuchence)
i czyta fraszki, które zawiera almanach,
śmiejąc się i gadając, żeby ukryć łzy.
Myśli, że te jej równonocne łzy
oraz deszcz, który bębni o dach domu,
przepowiedział wprawdzie almanach,
jednak nikt o tym nie wie, tylko babcia.
Żeliwny czajnik śpiewa na kuchence.
Babcia kroi chleb i mówi, że dziecko
zje teraz podwieczorek, ale dziecko
śledzi czajnik, bo jego drobne twarde łzy
tańczą jak szalone na czarnej kuchence,
tak jak deszcz tańczy na dachu domu.
Trochę ogarniając izbę, stara babcia
wiesza mądry almanach
na jego sznurku. Niby jakiś ptak, almanach,
wpółotwarty nad krzesłem, w którym siedzi dziecko,
unosi się też nad miejscem, gdzie krząta się babcia,
i nad jej filiżanką, którą wypełniają brązowe łzy.
Babcię przeszedł dreszcz, więc mówi, że w domu
jest ziąb, i dokłada drewien do ognia w kuchence.
„Tak miało być”, mówi głos w Cudnej Kuchence.
„Co wiem, to wiem”, powiada almanach.
Dziecko kredkami rysuje sztywny szkielet domu
i serpentynową ścieżkę. Potem dziecko
dorysowuje pana z guzikami jak łzy
i z dumą pokazuje pracę, by doceniła ją babcia.
Ale po kryjomu, kiedy babcia
wciąż jeszcze zajęta jest przy kuchence,
małe miesiące spadają jak księżycowe łzy
spomiędzy kartek rozpostartych przez almanach,
na rabatę, umieszczoną przez dziecko
starannie przed frontem domu.
„Pora sadzić łzy”, mówi almanach.
Babcia śpiewa do wtóru cudownej kuchence,
a dziecko robi szkic innego niebywałego domu.
[z tomu Questions of Travel]
Floryda
Stan o najładniejszej nazwie,
stan pływający w solance,
związany poszyciem korzeni namorzynów,
które znoszą za życia kiście ostryg,
a martwe obsypują białe błota szkieletami,
z kropkami wybuchających bomb, zielonych kępek
jak kule starodawnych bombard puszczające trawę.
Stan pełen esowatych ptaków, błękitnych i białych,
i histerycznych ptaków goniących resztkami skali,
niewidocznych w napadach szału.
Tanagry zażenowane swoją galą
i pelikany uwielbiające błazenadę;
dokazują, śmigając między wyspami mangrowe
na mocnych prądach przypływów i odpływów,
i sterczą na wąskich plażach, susząc złote skrzydła
w słoneczne wieczory.
Monumentalne żółwie, potulne, bezradne,
mrą i zostawiają skorupy obrosłe pąklami,
i duże białe czaszki z krążkami oczodołów
dwukrotnie większymi niż ludzkie.
Palmy klekoczą w równomiernym szkwale
jak dzioby pelikanów. Spada tropikalny deszcz,
aby odświeżyć sznury nizanych przez odpływ
blaknących muszelek: Łza Hioba, Chiński Alfabet,
Niewieście Uszka, kolorowe przegrzebki, rzadka Junonia,
złożone jakby na szarej szmacie zgniłego perkalu,
na spódnicy pogrzebanej indiańskiej księżniczki;
one tę monotonną, bezkresną, obwisłą linię brzegu
dyskretnie inkrustują.
Z górą trzydzieści myszołowów kładzie się teraz w dryf
nad czymś, co wypatrzyły w trzęsawisku,
opadają niżej i niżej, kręgami w dół i w dół,
jak płatki kamienia w czajniku.
Dym leśnych pożarów sączy piękne błękitne ekstrakty.
Zwęglone pniaki i pnie drzew powleka aksamitna czerń.
Moskity
ruszają na żer, nucąc wściekłe obligato.
Po zmroku świetliki nanoszą mapę firmamentu na bagna
aż do wschodu księżyca.
Zimna biel bez blasku, światło jak ordynarna plecionka,
cały niechlujny, zepsuty stan tonie w czarnych kleksach,
zbyt rzadko rozsianych, i ohydnych bielach; najpodlejsza
widokówka z samym sobą.
Po zmroku wszystkie bajora jakby się gdzieś ulotniły.
Aligator, który ma pięć różnych sygnałów:
przyjazny, miłosny, godowy, wojenny i ostrzegawczy –
skomle i gada w krtani
indiańskiej princessy.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury