książki / POEZJE

Serce Chopina

Jacek Dehnel

Fragment książki Serce Chopina Jacka Dehnela, wydanej nakładem Biura Literackiego 11 czerwca 2018 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Frag­ment I

Trze­cia. Pusto na scho­dach. Pusto na uli­cy.
Śpią żywi i umar­li, pracz­ki i kle­ry­cy.

Pusto w zamknię­tym skle­pie przy rega­le soków,
któ­ry jaśnie­je tru­pio za nabia­łem, w mro­ku.

Puste całe fasa­dy, bez jed­ne­go świa­tła,
rząd czar­nych okien jak­by elek­trow­nia padła.

Pusto za oknem: tyl­ko fioł­ko­wy bryt nocy.
Śpią fle­cist­ki i zdu­ni, dzie­ci i pro­ro­cy.

Pod mięk­ką muf­ką coś się roz­grze­wa i rośnie,
roz­pro­sto­wu­je pal­ce, prę­ży się miło­śnie:

z wygłu­szo­ne­go mia­sta, przez cegły i tyn­ki
prze­cho­dzą nuty, gło­sik zepsu­tej dziew­czyn­ki.

Lana, gry­zet­ka z reklam odzie­żo­wej sie­ci,
śpie­wa nam, że jeste­śmy byta­mi-ku-śmier­ci.

Kole­bie się w odde­chach i kole­bie w bio­drach,
cała insta­gra­mo­wa, buracz­ko­wo-modra.

Lana to weł­na, weł­na to fala, a fala
prze­cho­dzi niskim dźwię­kiem przez wszyst­ko i sca­la.

Skle­ja się łyd­ka z udem w zła­ma­nej zabaw­ce,
urwa­ny młot z miśnień­ską figur­ką kowa­la
(leża­ły tak osob­no z osiem lat w ser­want­ce),

zbro­jo­ne szkło z meta­lem w fasa­dach wie­żow­ców,
w kar­to­nie na paw­la­czu – lata­wiec z lataw­cem;
rze­ka przy­wie­ra nagle do ostro­gi mostu,

śre­dnio­wiecz­na zapra­wa robi się nie­sy­ta
cegieł, z któ­ry­mi była od stu­le­ci w związ­ku
aż trzesz­czą fun­da­men­tów kamien­ne kory­ta,

kart­ka skle­ja się z kart­ką w tomie pism Leni­na,
(Lana zbyt jest leni­wa by Leni­na czy­tać),
cia­śniej przy­le­ga korek do butel­ki wina,

pine­ska z ogło­sze­niem Zagi­nę­ła kot­ka
do pnia aka­cji w par­ku, do pod­kła­dów – szy­na;
przez wszyst­ko się prze­le­wa jak mela­sa słod­ka

woka­li­za gry­zet­ki: tra­sa­mi na skraj
mia­sta, dalej pola­mi, przez lasy Otwoc­ka,
na Lubar­tów, Ostró­dę i Piłę, i Kłaj:

‘Cau­se you and I – odpły­wa – we were born to die.


Frag­ment II

Zako­chaj się w War­sza­wie. Świet­nie, sie­dem sylab
do trzy­na­sto­zgło­skow­ca jak ulał. Pozio­mo.
Bo pio­no­wo wia­do­mo: PeKiN z War­saw Spi­re.
Słow­nik w mojej komór­ce nie zna sło­wa sexy,
pisze rdzy. Zamiast sek­su jest rej­su i tyl­ko
cru­ising jakoś to łączy: zardze­wia­łe bla­chy,
puste nabrze­że por­tu, noc, kurt­ka dżin­so­wa,
zsu­nię­te majt­ki majt­ka, coś, o czym się czy­ta,
coś z homo­pre­hi­sto­rii. Hej, stat­ku miło­ści,
mogę wma­wiać w komór­kę brzyd­kie sło­wa jak się
lub­czy­ko­we zaklę­cie wma­wia w chłód jaski­ni,
ale star­czy opie­wać te sze­ro­kie, moc­ne
bur­ty, ten maszt ster­czą­cy, goto­wą do strza­łu
arma­tę, żar od kotłów i bia­łą ban­de­rę,
mozol­nie wycią­ga­ną na sam masz­tu czu­bek,
paf!

Wystrze­li­ło tyle pie­prz­nych (czy­li sal­ty)
meta­for z pod­ręcz­ni­ka banal­nych pod­ry­wów,
ale są nie­prze­bra­ne: amu­ni­cji star­czy
gdy czy­tel­nik z poetą opad­ną już z siły,
zupeł­nie znie­chę­ce­ni, na sąsied­nie kar­ty.

Ach, schro­nić się pod gru­bym sak­pal­tem kla­sy­ka,
niech w rymo­wa­nych wer­sach pso­tli­wość się zgu­bi,
niech zza węgła śred­niów­ki alu­zją nie syka
tyl­ko pol­sz­czy­zny pięk­nem wiecz­nem cię hołu­bi
(i pręd­ko zatkaj uszy, zaraz ktoś rozum­ny,
powie, że pięk­no wiecz­ne, bo wie­ko, od trum­ny).

Sło­wac­ki? Dobszsz, Sło­wac­ki, dostoj­ny jak kło­da,
w pół­skór­ku, ze zło­ce­niem, z tak zwa­ną boga­tą
sza­tą: Te stro­fy złe są, no więc na to zgo­da;
(skrom­niś) Nie­po­etycz­ne… zga­dzam się i na to…
Nuda, prze­bie­gam wzro­kiem wer­sy, coś o łód­ce,
o łabę­dziu i Spar­cie (stresz­cza­jąc pokrót­ce).

Przez nachy­lo­ne żagle księ­życ bla­dy – czy­tam –
Poka­zu­je mi majt­ki zadu­ma­ne. Ład­ny
kwia­tek: że nagle mowa gdzie indziej prze­szy­ta
sen­sem. Sto­ją, jak daw­ni ryce­rze Hel­la­dy
o maszt opar­ci. Sto­ją. Maszt. Tak zma­sa­kro­wać
tę wia­rę w przy­zwo­itość wiesz­czo­we­go sło­wa!

Ale tak jest napraw­dę. Naj­czy­ściej. Sto­imy
z miło­ścią i z jej bra­kiem pod ścia­na­mi świa­ta
i nikt nam nie poda­je amu­ni­cji, zni­kąd
ratun­ku ni posił­ków, żad­ne cudze sło­wa
nie przy­no­szą nam ulgi. I trze­ba od nowa
wikłać ze sobą sen­sy, ustę­po­wać szy­kom,
ucie­rać nowe fra­zy, ina­czej zatra­ta –
i nigdy nie wyrwie­my się z zaprze­szłej zimy.


Frag­ment III

Lecz mają rację gra­fo­ma­ni wszyst­kich
epok i roman­tycz­ni poeci z sze­ro­kim,
wykła­da­nym koł­nie­rzem, kie­dy kle­pią swo­je:

policz list­ki na drze­wach i gwiaz­dy na nie­bie,
dodaj wszyst­kie bak­te­rie – bar­dziej kocham cie­bie;

prze­licz ziarn­ka, co two­rzą wiel­ką wydmę w Łebie,
prze­mnóż przez piach Saha­ry – bar­dziej kocham cie­bie;

zsu­muj lamen­tu­ją­cych gości na pogrze­bie
Mao i Kim Ir Sena – bar­dziej kocham cie­bie

i resz­tę kre­ty­ni­zmów.

Bo, nie­spo­dzie­wa­nie,

przy­pad­kiem, otę­pie­ni, mówią jed­nak praw­dę
ci zako­cha­ni dur­nie, któ­rych świerz­bi język,
brzy­da­le, któ­rym sło­wa dyk­tu­je libi­do.

Mię­dzy jed­nym a dru­gim, tym nie­do­sko­na­łym
i tam­tym nie­wy­ględ­nym (mię­dzy łysie­ją­cym
czub­kiem gło­wy a fał­dą, któ­rą się sta­ra­ła
ukryć nową bie­li­zną, mię­dzy jej łupie­żem
a jego odci­ska­mi, poope­ra­cyj­ną
bli­zną, mię­dzy zmarszcz­ka­mi, zna­mio­na­mi, mimo
wągra na mał­żo­wi­nie, mimo krzy­wej sto­py)
z mierz­wy, pomię­dzy dwoj­giem, dwo­ma albo dwie­ma
zja­wia się.

Jest.

W roz­mia­rach zaiste kosmicz­nych.

Pry­ska­ją wszyst­kie mia­ry: wer­sz­ki i kwin­ta­le,
lata świetl­ne i sąż­nie, łok­cie i cet­na­ry.
Lecz – to jest drob­nym macz­kiem, nikt tego nie powie –
zonk: z każ­dym oca­le­niem losu­jesz opo­wieść.

*

W sali muzeum Wenus z pier­sia­mi jak jabł­ka,
w woalach prze­zro­czy­stych niczym ślad śli­ma­ka

na mokrej czer­ni nocy. A u stóp, uwa­żasz,
trzy­ma roz­ża­lo­ne­go, wście­kłe­go gów­nia­rza,

co dobrał się do pla­stra mio­du – pożą­dlo­ny
się­gnął w kosmos i wyjął z jakiejś mrocz­nej zony

łuk i strza­ły. Losu­je (dano mu kształt dziec­ka
żebyś się nie spo­dzie­wał, że strza­ła zdra­dziec­ka).

Już zna cel, tra­jek­to­rię i roz­mia­ry rany.
Kupuj­cie, ludzie, losy! Każ­dy los prze­gra­ny!

*

Pierw­sza histo­ria: już od począt­ko­wej sce­ny
są cią­gle rów­no­le­gli (krę­cić mógł Kie­ślow­ski):
jeden kupu­je goź­dzik, dru­gi chry­zan­te­my,
sypie do szklan­ki cukier, tam­ten wrzu­ca kost­ki,

ten idzie wpław przez stru­mień gdy dru­gi przez most i
przez cały dłu­gi metraż to życie się toczy,
zupeł­nie nie­cie­ka­we, by pod koniec mogli
wejść do jed­ne­go skle­pu, spoj­rzeć sobie w oczy

i rozejść się, nie wie­dząc. Potem film się koń­czy,
w pustej sali napi­sy jak pierw­szy śnieg w bruz­dach
pod ozi­mi­nę. Dru­ga histo­ria: gorą­cy
brzuch czoł­gu, pot i towot. Snaj­per widzi usta

przez lune­tę i scho­dzi niżej, ska­le­cze­niem,
wra­ca, idzie po war­dze. Potem wyciem­nie­nie.

Trze­cia: jeden jest kró­lem na indyj­skim dwo­rze,
a dru­gi ser­cem chłop­ca, siłą pod­łej wróż­ki
wię­zio­nym w cie­le sło­nia (nikt mu nie pomo­że,
wia­do­mo od począt­ku). Skwar. Zło­to. Papuż­ki

jak z kunsz­tow­nych minia­tur – zie­leń, siwy róż i
plam­ka lapis-lazu­li – fru­ną nad ażu­rem
gałą­zek gra­na­tow­ca, kró­lew­skie opusz­ki
doty­ka­ją spę­ka­nej skó­ry sło­nia, w któ­rej,

jak ukry­te za zżar­tym lisza­ja­mi murem
bije ser­ce zaklę­te. Dość. Ben­gal­skie ognie,
potem król z nałoż­ni­cą ćwi­czy kama­su­trę,
a słoń pła­cze. Czy­tel­nik – widz – może wygod­nie

przejść do histo­rii czwar­tej. Wyso­ka witry­na
kawiar­ni dla hip­ste­rów, już trze­cia godzi­na

jak tak sie­dzą, nad dwie­ma zim­ny­mi kawa­mi,
pła­cząc albo na zmia­nę, albo uni­so­no,
ona idzie uli­cą, sta­je (pysz­czek łani
przy­su­nię­ty do szy­by pod napi­sem STRONO;

GA i MIA są po bokach) – lecz nie, nie jest żoną,
jedy­nie przy­ja­ciół­ką czy aż przy­ja­ciół­ką,
więc wysy­ła pierw­sze­mu sms: zadzwon no
jak bedzie juz po wszyst­kim. calu­je cie w czol­ko

a potem idzie dalej, pró­bu­jąc przez krót­ką
chwi­lę zro­zu­mieć całość tej figu­ry: oni,
ona kocha pierw­sze­go, zresz­tą też na smut­no,
a dru­gi jest z tym trze­cim, nie może nic robić

(w sen­sie sek­su), jedy­nie cięż­ko wzdy­chać, ale
trze­ci jest też zły o to (uda­je, że wca­le),

do nie­go dzwo­ni były, stal­ker, a stal­ke­ra
też pew­nie ktoś poko­chał nie­szcze­śli­wie; łania
wsia­da do auto­bu­su i zni­ka. A teraz
czas na opo­wieść pią­tą – tę, któ­ra się skła­da

z jedy­ne­go uję­cia: kształt chu­de­go cia­ła
pod szpi­tal­ną poście­lą, maszy­ny, prze­wo­dy.
Oczy pod powie­ka­mi. Coś się w cie­le skra­da,
prze­my­ka się w nim cich­cem, jak pod­skór­ne wody

przez kra­so­we jaski­nie: wspo­mnie­nie uro­dy,
ode­rwa­nej od cia­ła czy imie­nia, miłość
jako taka, bez koń­ca. „Szko­da, taki mło­dy –
wyrwa­ło się kobie­cie z tyłu sali – czy go

ura­tu­ją?”. „Szsz­zsz, pani, co to za gada­nie?”
Szó­sta tym­cza­sem leci na dużym ekra­nie,

coś z Szek­spi­ra. Prze­bra­ny udat­nie za dziew­czę,
nosi imię Lory­nii lub Celii (lecz war­gi
zdra­dza­ją prze­bie­ran­kę), ale Por­cjo jesz­cze
łudzi się, choć my wie­my. Nachy­lo­ne kar­ki,

kosmy­ki, któ­re cią­żą ku kosmy­kom, kart­ki
czy­ta­nej wspól­nie książ­ki. Lecz nim Por­cjo wło­ży
rękę w majt­ki Lory­nii, pad­ną wszyst­kie zam­ki
i por­ty, poko­na­ne przez arma­dę doży

Czech, armia Kor­tyn­cju­sza zaś pod­stęp­nie wkro­czy
do twier­dzy. Wszy­scy zgi­ną nie musząc się mie­rzyć
z pul­su­ją­cym w saty­nach szcze­gó­łem – i nożyk,
któ­rym ktoś prze­tnie suk­nie, szu­ka­jąc w odzie­ży

zaszy­tych suwe­re­nów, będzie pierw­szym świad­kiem
chło­pię­cej ana­to­mii. Siód­ma. Morze gład­kie,

nie­bo tak samo, w środ­ku kadru tyl­ko tra­twa,
jak krop­ka po ostat­nich sło­wach. I roz­bi­tek,
któ­ry tęsk­ni, więc pisze pod cio­sa­mi świa­tła
chu­dym pal­cem po wodzie. Ósma: bia­ły kitel.

Serial medycz­ny? Pacjent chce wyrwać się z sideł
pie­lę­gniar­ki Lucy­ny, bo ma powo­ła­nie,
ale ane­ste­zjo­log Mie­tek kła­dzie pytę
(czy­li inny gatu­nek, wybacz, zmie­niam zda­nie

i kanał żeby tra­fić na dzie­wią­tą). Kra­niec
metro­po­lii, bliź­nię­ta przed lustrem (jest zatem
ich aż czte­rech: poczwór­ne oglą­da­ją zna­mię,
bliź­nia­czo dłu­gie pal­ce, wyrzeź­bio­ną kla­tę,

potem idą gdzie indziej, z inny­mi, do innych,
i nikt nie ma lekar­stwa, i nikt nie jest win­ny.

Dla cie­bie jest dzie­sią­ta. Bo wylo­so­wa­łeś,
jak każ­dy, jakieś miej­sce i jakieś kocha­nie:
jesteś psem, nożem, dziec­kiem, kamie­niem, peda­łem,
naro­ślą w czy­imś mózgu, pal­cem w czy­jejś ranie.

Możesz wszyst­ko zapo­mnieć, pogrze­bać jak zamieć,
a to wró­ci i weź­mie cie­bie jak swo­je­go,
na nic o pią­tej rano ćwi­czy­łeś nie­pa­mięć,
tre­so­wa­łeś: „Stój! Waruj! Ani ruchu! Nie goń!”.

Ser­ce to kot. Nie ufaj rekor­do­wym śnie­gom,
zimom stu­le­cia, krak­som, kata­stro­fom stat­ków,
liniom fron­tu – to przyj­dzie nie­zna­ną prze­sie­ką
lub kablem pod dnem mor­skim i ude­rzy gład­ko,

czy­sto, wła­śnie w to miej­sce, o któ­rym myśla­łeś,
że już się zago­iło. Mane, the­kel, fares.

O autorze

Jacek Dehnel

Urodzony 1 maja 1980 roku w Gdańsku. Poeta, prozaik, tłumacz. Zajmuje się także malarstwem i rysunkiem. Laureat m.in. Nagrody Fundacji im. Kościelskich (2005), Paszportu "Polityki" (2007), Nagrody Splendor Gedanensis (2008) oraz Nagrody Śląski Wawrzyn Literacki (2009). Nominowany do Nagrody Literackiej Nike w 2009 i w 2010 roku. W 2014 roku nominowany do Nagrody im. Wisławy Szymborskiej i Nagrody Literackiej m.st. Warszawy za tom Języki obce (2013). Mieszka w Warszawie.

Powiązania